Henryk Przepiórka „Syrena”
Henryk Przepiórka. Urodziłem się 21 sierpnia 1918 roku w Warszawie.
- Jaką funkcję pełnił pan w czasie Powstania i w jakim zgrupowaniu pan służył?
Zacząłem od Zgrupowania „Szwadron Strzelców Motorowych” na Dolnym Mokotowie. Byłem kapralem i dowódcą drużyny, [miałem pseudonim] „Syrena”.
- Zacznijmy od początku, chronologicznie, od okresu przed wojną. Czym zajmował się pan przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny po ukończeniu szkoły podstawowej chodziłem do szkoły Piłsudskiego na Czerniakowskiej. Tam miałem profesora, który był podporucznikiem. Był nauczycielem w szkole, wykładał w szkołach średnich. Ponieważ jeździł na motorze w sekcji motorowej w Legii, ściągnął mnie i namówił jako juniorka – poszedłem do Legii jako juniorek. Mieszkałem na Czerniakowskiej, parę kroków [dalej] był stadion Legii. Od juniorka grałem [później] w pierwszej drużynie aż do rozwiązania Legii. [...]
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan wybuch wojny, 1 września 1939 roku.
Wybuch wojny zastał mnie w pracy. Normalnie pracowałem w Głównej Drukarni Wojskowej. W Legii wyróżniałem się. Prezes, pułkownik Rudolf wysyłał nas a to na szkoły oficerskie, a to [gdzie indziej], a ponieważ miałem większą rodzinę (dziewięciu chłopaków, jedna siostra i rodzice – dwanaście sztuk), musiałem iść do pracy. Prezes mnie wysłał do Głównej Drukarni Wojskowej, gdzie skończyłem gimnazjum graficzne (przed wojną było jeszcze gimnazjum, a później zmienili nazwę). Po [jego] ukończeniu zacząłem pracować w Głównej Drukarni Wojskowej.
- Czyli w czasie okupacji pracował pan w drukarni?
Tak, ale to był początek mojej pracy, bo zaraz wojna wybuchła. Ponieważ jeszcze nie miałem lat, byłem za młody i do wojska mnie nie wzięli, to na tym terenie byłem strażakiem – jak [każdy] młody, wszystko w straży. Kiedy wybuchła wojna i leciały niemieckie bomby, to nasz zakład opiekował się wszystkimi zakładami wkoło – tam było DOW, później Arsenał – to wszystko żeśmy gasili. Jak Niemcy wkroczyli do Warszawy, ja z kolegami [we] trzech udaliśmy się... Chcieliśmy iść do Rumunii i na Zachód. Już za Lwowem byliśmy, [kiedy] Rosjanie wkroczyli i zamknęli nam [drogę]. Musieliśmy wrócić do Warszawy. Jak wróciłem do Warszawy, to już nie było gdzie pracować. Zacząłem jeździć z kolegą handlować do Sandomierza. Jednocześnie już w kwietniu w 1940 roku zawiązał się szwadron, na czele organizacji był Rowecki i Okulicki.
- Kto pana zapoznał z konspiracyjną działalnością, kto pana do niej wciągnął?
Mówię: Okulicki był kierownikiem sekcji piłki nożnej.
- I to przez niego pan trafił do konspiracji?
Wszystkich chłopaków ściągnął do szwadronu. Reszta to byli... Na Czerniakowie była taka... opiekowali się chłopakami z ulicy, to była opieka Czerniaków – na Czerniakowskiej 131 mieliśmy boisko. Na Chełmskiej był park – tam był stadion, tam graliśmy mecze i żeśmy się tak tą kupą z podwórka trzymali. Kiedy powstał szwadron... Na Iwickiej była rodzina Sulczyńskich – było trzech chłopaków i córka. U nich w mieszkaniu zaczęła się ta organizacja, zebrania i tak dalej. Na [jej] czele stali już właśnie Okulicki i Rowecki, którzy to organizowali. Powstał Szwadron Strzelców Motorowych. Naszym zadaniem było szkolenie. Mielimy dwóch policjantów, którzy uczyli nas w mieszkaniach posługiwania się bronią, a strzelanie i taktykę, ewentualnie terenoznawstwo mieliśmy na Siekierkach – to Sadyba aż pod wałem nad Wisłą. Tam żeśmy ćwiczenia spędzali. Ten szwadron był aż do Powstania Warszawskiego. Ponieważ Stalin przegrywał wojnę, cofał się, zaczął żebrać na Zachodzie, żeby mu zrobili drugi front. Oni nie chcieli albo jeszcze nie mogli, więc zaproponowali Stalinowi zrobić drugi front na zapleczu. Stalin się zgodził, bo nie miał wyjścia. Ci oficerowie, co walczyli pod Kutnem w 1939 roku, a dostali się na Zachód, później byli w armii Sikorskiego we Francji, [gdzie] powstały oddziały polskie. Później, jak Francja padła, przenieśli się do Anglii. Z tych oficerów na ochotnika zostali przeszkoleni – powstali cichociemni rzuceni następnie do Warszawy. Rzucili ich koło Wyszkowa na te piachy. Byli przeznaczeni, jak mój dowódca „Ponury”. przerzucili ich do Warszawy i stanęli jako przodownicy do „Wachlarza”, do oddziałów partyzanckich w Lubelskie i do Powstania. Do naszego oddziału przyszedł [jeden], który zorganizował „Wachlarz”. Było zebranie od nas ze szwadronu, że na zapleczu frontu organizuje się dywersja i na ochotnika wystąpiło nas jedenastu. Od tego dnia żeśmy przeszli ze szwadronu do „Wachlarza”. Zaczęło się szkolenie minersko dywersyjne. Po przeszkoleniu rzucili nas na wschód.
- Jakie zadania tam panu postawili?
To [były] patrole. Wylądowałem w Żytomierzu, trzech nas [było]. Nasze pierwsze zadanie to było gromadzić jak najwięcej mieszkań między Polakami, żeby [pomieścić] następne rzuty, bo przybywały („Wachlarz” się później rozbudował). „Wachlarz” działał na pięciu odcinkach: pierwszy na Besarabii, drugi na Wołyniu, trzeci na Polesiu, czwarty w Białymstoku i piąty w Wilnie. Żeśmy mieli front od morza do morza i wszystko, co się tam działo, wszystkie transporty, które szły na Stalingrad przez Zdołbunów, Żytomierz, Kijów i Charków do Stalingradu, myśmy wysadzali. Nasze zadanie dywersyjne to było wysadzanie pociągów, zakładanie „grzybków” na tory, następnie niszczenie hoteli, posterunków policji, gdzie się gromadzili więźniowie – żeśmy to oczyszczali. To było potrzebne Rosji, bo te transporty nie dochodziły do Stalingradu. Przecież wiele, wiele ludzi żeśmy uratowali, jak nie doszedł transport leków czy amunicji, czy innych [rzeczy]... Całe pięć odcinków wysadziło trzydzieści pięć pociągów. Walczyłem na drugim odcinku, jak Szepetówka, Sławuta. Drugi odcinek wysadził dwadzieścia osiem pociągów i kilka hoteli, tak że dużą pomoc daliśmy Rosji, która nam nigdy nie podziękowała.
- Czy mieliście kontakt z radziecką partyzantką?
Tak.
- Jakie były relacje między wami?
Zaraz powiem. Jak tam wylądowaliśmy i żeśmy się zorganizowali, Rosjanie dowiedzieli się [o tym]. To jeszcze nie była dywersja rosyjska, tylko Rosjanie, którzy zostali i nie zdążyli się wycofać z frontem, organizowali się. Jak dowiedzieli się, że [jest] taki oddział... Oni jeszcze w głowie nie mieli dywersji, bo uciekali! Mieli kłopoty: Stalingrad, Moskwa, Leningrad. Tu przegrywali, tu walczyli i mieli kłopoty. Jak myśmy się złączyli z „Baćko”? „Baćko” to był duży oddział, który działał między Szepetówką a Żytomierzem.
Nie, nie. To był oficer rosyjski i rdzenna partyzantka rosyjska, nie ukraińska. Ci co nie zdążyli się wycofać, to [zaczęli] działalność na tyłach. Kiedy myśmy już zaczęli działać, dowiedział się [o nas]... To był Polak, który był w wojsku niemieckim. Był Polakiem, ale mieszkał w Berlinie. [Potem] służył w Wojsku Polskim. Jak wybuchła wojna w 1939 roku, to został zrzucony na spadochronie na Warszawę. Później dostał się z armią niemiecką [do Polski]. Niemcy zabili mu ojca, który mieszkał pod Wrocławiem – dowiedział się o tym, uciekł z niemieckiego wojska i przyszedł do nas, do naszego oddziału.
- Pamięta pan jego imię i nazwisko?
Wiedziałem... Przypomnę sobie w międzyczasie. On nas skumał z „Baćko”. Początkowo, kiedy myśmy się tam rozwijali, myśmy byli tam pierwsi, jako oddział, jeszcze Rosjan nie było. Rosjanie mieli duży obóz, [„Baćko”] miał ponad trzystu ludzi, kuchnię, lekarstwa, zrzucali mu klucze do rozkręcania szyn i tak dalej. Przyjął nas i myśmy z nim nieraz robili razem na przykład ciężką akcję, jakieś magazyny niemieckie. To było do czasu, dopóki Sikorski nie pokłócił się ze Stalinem. Wyszedł o Katyń, Stalinowi się to nie podobało. Od tej pory wszystko się popsuło między nami a Rosjanami. Oni już byli sobie, a my sobie. Myśmy dostawali rozkazy i zrzuty z Londynu, a oni z Moskwy. Działaliśmy aż do Charkowa. Dlaczego? W Charkowie żeśmy zniszczyli cztery samoloty, sztukasy. Na terenie lotniska polowego pracowali elektrycy i oni nam nadali, ułożyli nam wszystko – kiedy możemy druty przeciąć i tak dalej. Żeśmy się dostali na lotnisko. Te samoloty pilnowali żołnierze niemieccy jeszcze z pierwszej wojny, starsi, którzy kit kładli na Hitlera. Jak deszcz padał, to pod skrzydła się pochowali i wcale nie pilnowali. Myśmy po przecięciu drutów dostali się na lotnisko, zabrali broń żołnierzom i wypędzili [ich]. Londyn nam przysłał takie kostki, jak pudełko do zapałek – to był cukier i jeszcze jakaś domieszka. Jakeśmy się dostali na lotnisko, to jeden drugiego podsadził i do motoru, gdzie się benzynę nalewa, wrzucaliśmy te pudełeczka. Jak samolot się dostał do góry i benzyna się nagrzała, to samolot się rozrywał. Myśmy to [robili] pod płaszczykiem, bo Niemcy myśleli, że to Iwany i Rosjanie strącili, a to była nasza robota. W Charkowie można było kupić... Myśmy nie dostawali żadnego zaopatrzenia, nikt nas nie karmił, nikt nas nie żywił. Dostawaliśmy po pięćset marek wschodnioniemieckich. Można było wszystko kupić za to na bazarze czy gdzieś. Tam nie było sklepów, tylko magazyny, gdzie było wszystko. Jak przechodziliśmy (dywersja, to się [nas] przerzucało tu i tam), gdzieś na bazarach sami sobie musieliśmy jedzenie [kupić]. Gdzieś nas poczęstowali, ale to tylko kartofle i kapusta, tam nic więcej nie można było kupić. Jak się zbliżał front rosyjski, to Rosjanie zaczęli robić swoje oddziały dywersyjne na tyłach. Myśmy już byli niepotrzebni – oni przejęli dywersję, wysadzanie torów, mostów i tak dalej. Zaczęli się z nami kłócić, likwidowali naszych chłopaków, więc myśmy musieli odejść. „Wachlarz” został rozwiązany. Ponieważ działała tam już 27. Dywizja Wołyńska (ale więcej na Besarabii), myśmy stali się oddziałem partyzanckim. Staliśmy obozem jedenaście kilometrów na południe od Ostroga nad Horyniem – to była wieś Stójło. Myśmy tam [byli] już jako oddział partyzancki. Zadanie nasze przejęli inni. Na Wołyniu był mord Polaków. Ponieważ mieliśmy w dywersji rozeznanie, bośmy działali od Krakowa do Charkowa, następnie na południe – Proskurów, Winnica, na północ – Żytomierz, Berdyczów i Zwiahel – w tym rejonie żeśmy operowali i [mieliśmy] rozeznanie, gdzie Polacy mieszkają, naszym zadaniem było... Straszny mord był! To co tam widziałem i przeżyłem, to się nie da mówić. Nasze zadanie zmieniło się – żeśmy chodzili w nocy od wsi do wsi, wyszukiwaliśmy Polaków i żeśmy ich przerzucali do dużych miast. Tam Ukraińcy jeszcze nie wchodzili, bo stały tam jeszcze dywizje i oddziały niemieckie, węgierskie i słowackie. Węgrzy i Słowacy pracowali dla Niemców. Stały tam całe ugrupowania, bataliony. Jak Rosjanin się cofał, przerzucaliśmy Polaków w duże miasta, jak Żytomierz, jak Berdyczów, nawet tutaj, na lubelskie strony. Od nas na północ stał „Wilk”. Była duża partyzantka polska, [którą] dowodził „Wilk”. Myśmy przerzucali [mu] tych Polaków, a on przerzucał [ich] dalej na Lubelskie, na Warszawę. Jak Rosjanie zajęli Kijów, nasza działalność tam musiała się skończyć, bo już nie mieliśmy co wysadzać, nie było dojścia – były partyzantki niemieckie i dywersja rosyjska. Rozwiązali nas i miejscowi poszli do domu – byli ze Lwowa, byli z Krakowa. Poszli do domu, bo tam mieszkali. A Warszawiaków, co pojechali na wschód, przerzucili do Warszawy i wróciliśmy do swoich poprzednich oddziałów, tak jak ja wróciłem do szwadronu, skąd wyszedłem. Było szkolenie i czekaliśmy, bo szykował się wybuch Powstania. Niemiec zaczął wywozić wszystko do Niemiec, likwidował zakłady pracy, wszystko... Niektórzy Polacy, co [tam] pracowali, jechali do Niemiec. Ponieważ już byłem w [szwadronie], wiedziałem, że się szykuje Powstanie, już Warszawy nie mogłem opuścić, więc my, chłopaki dostawaliśmy jeszcze pracę [przez] organizację. Dostałem się do [fabryki] Bruhn-Werke – był taki zakład na Belwederskiej, gdzie części do samolotów robili. Dostałem
Ausweis, który mnie później uratował.
- Gdzie była koncentracja pańskiego oddziału?
1 sierpnia wybuchło Powstanie. O jedenastej godzinie był pierwszy alarm wewnętrzny w oddziale. Żeśmy się stawili na Iwickiej. Była tam blaszanka, zakład i tam była pierwsza zbiórka. Mieliśmy [w nim] czekać do wybuchu [Powstania] i czekaliśmy, ale ja jeszcze się urwałem do domu. Wziąłem siostrę, brata, ale jeszcze dwóch sąsiadów było, którzy koniecznie chcieli iść, bo wiedzieli, że jesteśmy w organizacji. Wróciłem po nich. Przyprowadziłem ich i o godzinie piątej wybuchło Powstanie.
- Czy dostaliście broń i jaką?
Teraz powiem o broni. W czasie okupacji było zadanie starać się o broń, więc mieliśmy jedną metę w Gimnazjum Władysława IV. Tam był palacz, który kupował od Niemców broń, bo Niemcy [ją] sprzedawali, aby się napić wódki i tak dalej. Myśmy to od niego odbierali i przewoziliśmy – na Fabrycznej była tak zwana blaszanka. Tam w piwnicach żeśmy tą broń przechowywali. Któregoś czasu kierownictwo zadecydowało i wywieźli broń do Powsina (w Powsinie mieliśmy główny punkt magazynowania broni). Oczywiście [wszyscy] się orientują, że nas oszukali. Nie kazali nam nic brać, [ani] żywności, ani nic, jak żeśmy szli na Powstanie. Powiedzieli, że wszystko dostaniemy na punkcie zbioru. Ta broń nigdy nie dojechała, bo nie wiem, czy w ogóle [ją] mieli. Powiedzieli, że po drodze samochody zostały zatrzymane. Byliśmy na punkcie zbiórki, stanęliśmy w dwuszeregu i było odliczanie. Stałem w przedostatniej dwójce (bo dwójkami żeśmy stali). Stasio Pawłowski, [który] miał warsztat na Czerniakowskiej, zrobił dwa miotacze. U niego w mieszkaniu też mieliśmy schowaną broń (to była rodzina Sulczyńskich, trzech chłopaków i córka – grali ze mną w Legii). U nich w domu na Iwickiej (to był taki drewniany domek) była przechowalnia, tam żeśmy przechowali tą broń, cośmy zdobyli na Niemcach. Tą broń wzięliśmy na Powstanie. Było parę granatów, parę butelek z mieszanką. [Mieliśmy] dwa wysokie pojemniki od śmieci: jeden był z granatami, a drugi był z tą mieszanką, tylko były arkusze z kapiszonami. Jak się rzucało (wcześniej nie można było, bo mógł być zapłon), to wiązało się wkoło butelki arkusz i sznurkiem się obwiązywało. Kiedy się rzuciło i w czołg uderzyło, to te kapiszony się zapalały, mieszanka się zapalała i czołg się zapalał. Jeden taki pojemnik niosłem z bratem, a drugi... Musiały być odstępy, bośmy z Czerniakowa aż na Kolonię Staszica [szli] i żeśmy mijali kilka posterunków niemieckich. Dlatego byłem w przedostatniej dwójce, bo z tym pojemnikiem [szedłem]. Zanim pokazali nam, gdzie [je] postawić, to się spóźniliśmy i już nie byliśmy w środku tylko na końcu. Dlatego pamiętam, [że] jak było: „Odlicz” (była ostatnia zbiórka, odprawa), to było siedemdziesiąt cztery razy dwa – sto czterdzieści osiem. Tylu nas było na pozycji wyjściowej 1 [sierpnia] o piątej.
- Jak wyglądał wasz pierwszy kontakt bojowy?
Myśmy dostali zadanie wyjścia z podstawy wyjściowej. Na Wawelskiej jest kamień – w tym miejscu żeśmy wyszli do natarcia. Dostałem rozkaz od dowódcy plutonu – wysunął mnie pierwszego. Była furtka wyjścia, bo to były wille i myśmy mieli zbiórkę i wyjście z największego pokoju, który tam był. Dostałem od dowódcy plutonu rozkaz, żebym wyszedł z tego pokoju i zaczął obserwację ulicy Polnej. Jak leżałem za tym murkiem, to widziałem w lewo całą Aleję Niepodległości, a w prawo na Plac Narutowicza miałem obraz. Kiedy pięć po piątej nasz oddział wyszedł do natarcia, mieliśmy zadanie: przed nami była Aleja Niepodległości i stało dziewięć dział niemieckich...
- Co to były za działa, pamięta pan?
Przeciwlotnicze.
- Pewnie osiemdziesiąt osiem milimetrów?
Nie wiem, bo to [było] w nocy. Myśmy uderzyli o piątej i deszcz padał, więc nie wiem jakie. Ale stało dziewięć dział, które miały lufę do góry, bo już samoloty rosyjskie przylatywały, tak że był ruch Rosjan. Pierwsi zaczęli na placu Narutowicza – była za dziesięć piąta. Myśmy mieli o piątej wyjść do natarcia. O godzinie za dziesięć piąta słychać było strzelaninę na placu Narutowicza, to już był znak rozpoczęcia. Chłopcy bez [broni]... Myśmy mieli te dwa pojemniki z bronią, ale jak żeśmy stali w tych dwóch szeregach, to tylko pierwsza czwórka miała broń, wszystko było bez broni. Dziesięć po [piątej] wyszliśmy do natarcia z zadaniem zniszczenia dziewięciu dział przeciwlotniczych i przejścia na drugą stronę na Rakowieckiej. Tam były koszary i stała tam jakaś niemiecka szkoła podoficerska. Myśmy tam mieli rozeznanie, bo w czasie okupacji rozpoznawaliśmy ilu tam Niemców i kto to jest. Wiedzieliśmy do końca, że jest tam paru żołnierzy, podoficerów czy oficerów – tak nam nagrali. Jak się okazało, Niemcy ostatniego dnia przed wybuchem (wiedzieli, że będzie Powstanie) wywieźli tą szkołę i nikogo tam nie było. Mieliśmy zadanie zniszczyć tą [artylerię] przeciwlotniczą, dojść do Rakowieckiej i połączyć się... był tam jakiś oddział, chyba „Baszty”. Ponieważ [Niemców] już nie było, myśmy uderzyli na te działa. Niemcy się z [nich] wycofali, bo myśmy parę granatów [rzucili]. Te armaty były w dołach i dopóki tych parę granatów było, tośmy rzucali – tylko [granaty] można było im w te doły rzucać. Niemcy mieli broń maszynową (przecież każdy Niemiec miał [karabin] maszynowy), a myśmy nie mieli. Jak myśmy doszli do dział, Niemców tam nie było. Zatrzymaliśmy się. Ruszyliśmy na Rakowiecką. Co myśmy tam [mogli]? Dział nie mogliśmy zniszczyć, bo nie było czym. Myśmy niszczyli tylko te aparaty, które działały niżej, wyżej – nadawały pion lufie. W tych paru działach te przyrządy poniszczyliśmy i to wszystko – przecież nie mieliśmy czym. W momencie kiedy myśmy już wychodzili i chcieliśmy iść na Rakowiecką, otrzymaliśmy straszny ogień niemiecki. Tak jak teraz jest Ministerstwo Leśnictwa (jest tam wysoki budynek), z dachu dostaliśmy straszny ogień z niemieckiej broni maszynowej! Pod tym obstrzałem padło paru zabitych. Pamiętam, przyszedł [do nas] tramwajarz. Jechał tramwajem na Filtrową, jak usłyszał strzały – Powstanie. Wszystko się pochowało po bramach. Jak zobaczył, że jest oddział, przystąpił do nas z torbą, walutą. W pierwsze strzały on pierwszy był ranny. Dostał postrzał w pachwinę... krew... Nie było lekarza, żeby zatamować – to był nasz pierwszy trup. Moja siostra opatrywała go do końca, moczyła mu usta i tylko bandaże mu owijali, zdejmowali – przecież nie było nic. Pod tym ostrzałem żeśmy ulegli. Przy drucie ludzie mieli pomidory, mieli ludzie działki. Żeśmy ulegli w te działki, bo pod ogniem nie mieliśmy żadnego ruchu, a oni jeszcze oświetlali. Tak musieliśmy czekać aż się dobrze ściemni. Kiedy się dobrze ściemniło, [dostaliśmy] rozkaz wycofać się do podstawy wyjściowej. Żeśmy wrócili do tej willi, [z której] wyszliśmy, ale nie wszyscy. Zostali zabici, a niektórzy nie mogli wyjść – bali się, bo myśleli, że dostaną. Położyli się i też czekali, aż się ściemni. Jak się ściemniło, to nasi chłopcy ze szwadronu zaczęli się wycofywać z powrotem do willi, skąd żeśmy wyszli. W nocy o godzinie drugiej przyszedł rozkaz, żeby się zgrupować. Jak jest Aleja Niepodległości, stoi do dzisiejszego dnia wysoki budynek z czerwonym dachem. Myśmy mieli się tam wszyscy zejść w suterenie, bo mieliśmy się przebijać przez plac Zbawiciela do Śródmieścia – taki był rozkaz. Zgrupowaliśmy się tam w piwnicy, cały szwadron motorowy. Siostra została, bo była oddzielna willa dla punktu sanitarnego – tam byli ranni. Ponieważ to były żony i narzeczone kolegów, to Wrzesiński Wacek, co był kolarzem (ten co wyścig Warszawa-Berlin parę razy wygrał, słynny kolarz)... Jego żona tam została i moja siostra, a mnie matka powiedziała, jak wychodziłem, żeby bez niej nie wracać. Kiedy żeśmy je zabrali, wróciliśmy do tej piwnicy i już nikogo nie było... Już wcześniej mieli okazję przejścia i poszli na Śródmieście aż na Mokotowską – tam zrobili barykadę przed placem Trzech Krzyży. A my, ci co poszliśmy po te dziewczęta, [jak] poszliśmy do tej piwnicy, nie było nikogo. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Wróciliśmy na stare miejsce. Niemcy póki wiedzieli, że mieliśmy granaty, to nie podjeżdżali pod zabudowania. Ale jak już wyczuli, że nie mamy czym strzelać, nie mamy granatów, to codziennie rano trzy czołgi niemieckie z Ochoty podjeżdżały pod nasze zabudowania i wszystkich tych, co znaleźli w polu, co zostali, rozstrzeliwali od razu. Myśmy mieli jeszcze trochę broni, bośmy odbili Politechnikę – tam żeśmy trochę naboi zdobyli, troszeczkę wina, trochę konserw było – trochę się zaopatrzyliśmy. Wróciliśmy na stare śmiecie, wzięliśmy stoły do okien – zrobiliśmy punkty strzeleckie, ci co mieli broń. Niemcy nacierali zawsze o świcie, te trzy czołgi. Za nimi szła piechota, która rozstrzeliwała i tak dalej. Myśmy prowadzili ogień do piechoty, ale żeby mieć dobry cel, to już musiał się dobrze wychylić, wyjść, bo szkoda było naboi (bo za czołgami szli). Któregoś dnia, trzeciego czy czwartego, jak żeśmy wrócili (w sumie to już był chyba jedenasty dzień Powstania) też podjechały trzy czołgi. Myśmy prowadzili ogień do piechoty, leżeliśmy na stołach. To był pokój, z tyłu mieliśmy drzwi, które szły na schody i ścianę. Jak leżeliśmy na tych stołach, jakiś pocisk rąbnął między oknami w mur, który łączył dwa okna. Był taki podmuch, że nas zmiotło z tych stołów! Wyleciałem na klatkę schodową, z wielką siłą uderzyłem plecami w poręcz, która była z żelaza, z prętów. Nastąpiło złamanie obojczyka, lewej łopatki i uszkodzenie kręgosłupa. Dziewczęta mnie założyły z jakichś szmat temblak (bo to mnie kłuło strasznie, bolało) i tak z tym chodziłem. Żeśmy siedzieli w tym miejscu, ostrzeliwaliśmy Niemców. Niemcy nie zdobyli tej willi, nie weszli, nie odważyli się, bo nie wiedzieli, jaka [jest nasza] siła. Myśmy po odbiciu Politechniki zdobyli trochę amunicji, mieliśmy czym strzelać. Nastąpiła kapitulacja Ochoty, a to wszystko należało do Ochoty, więc myśmy się dołączyli i razem z ludźmi wyszliśmy na ulicę, jak Niemcy wszystkich tam spędzali. Kilka kamienic spędzili, było tam ponad pięćset osób. Na podwórku stała ubikacja – spędzili nas pod [nią]. Wojsko nas pilnowało. Przyszedł jakiś facet z erkaemem, postawił [go] i mieli nas rozstrzelać, jak na Woli, jak wszędzie rozstrzeliwali. W tym momencie przyszedł jakiś oficer niemiecki, doszedł do nich – pogadali, zwinęli ten karabin maszynowy i poszli. Nas wszystkich ustawili i zapędzili na Zieleniak. Tam było z piętnaście tysięcy spędzonych ludzi i ani kropli [wody]. Siedem dni nic w ustach nie miałem... Znalazłem się w szkole na Ochocie, na Grójeckiej i zapędzili naszą grupę do kąpieliska. Na dole, na parterze było kąpielisko i trzymali nas tam dwa czy trzy dni. Była ze mną siostra (żeśmy ją zabrali), był Wrzesiński z żoną, była Zyta Sulczyńska – było nas z tego siedem osób, myśmy się tak trzymali. Siódmego dnia zaczęli na nas krzyczeć, żeby wychodzić. Wyszliśmy na boisko sportowe. Były dwa stoliki – przy jednym siedział Niemiec, oficer i przy drugim Niemiec. Ręce do góry i żeśmy pojedynczo dochodzili do [nich]. Najpierw nam kazali ręce [pokazać] – patrzyli czy są odciski i segregowali: lewa, prawa. Na zapleczu było widać – tak jak Kopiec Kościuszki w Krakowie, tak samo tu leżał już kopiec zamordowanych Polaków. Ja pierwszy, siostra za mną i koleżanka. Pierwszy dochodzę do niego – każe pokazać ręce. Pokazałem –
Bandit, Bandit! Mówię: „Nie! Cały czas pracowałem! Jechałem tramwajem z siostrą i z koleżanką, strzelaninę usłyszałem i schowaliśmy się do tego domu”. Dozorca musiał potwierdzić, że żeśmy tam od początku byli, on słuchał. Ja już byłem cwaniakiem konspiracji i walki. Jak w „Wachlarzu” byłem, to mnie powiedzieli: „Wszystko: kenkarty, dowody niszczyć, żeby rodzina w razie czego ocalała!”. Ale już byłem mądry i miałem ten
Ausweis, który dostałem od Niemców, jak w Bruhn-Werke parę dni do Powstania pracowałem. Jak ten szwab zaczął:
Bandit, Bandit! – pokazuję mu, że pracowałem. Patrzy:
Ja, gut, gut! – byłem tam! Mówi: „Po lewej stronie”. Pyta się, gdzie pracowałem. Mówię: „Na wiertarkach”. Pojęcia o tym nie miałem, tylko jak tam poszedłem któregoś dnia, Niemiec mnie wziął, bo najpierw na sprawdzianach nas umieścili... Ale tam „uciek” jakiś był, majster na wiertarkach, a ja pojęcia [o tym] nie miałem! Było tak: najpierw były „grundplatty” (tak się nazywały), jakieś sztuki do samolotów. Trzeba było najpierw wywiercić otwór, a później znowu drugiej nadać gwint, żeby jakaś śrubka [to] złączyła. Mówi, że
gut, gut! – był tam i mnie i siostrę [zapędził] na lewo. Jedni na prawo, jedni na lewo. Tych, co na prawo, wszystkich rozstrzelali od razu! A nas – na Zieleniak. Jak byliśmy na Zieleniaku z siedem dni, przyszli Niemcy i do Pruszkowa, jak wszystko, całą Ochotę... Znalazłem się w Pruszkowie – były tam takie hale, co wagony robili. Na drugi dzień znalazły się siostry. Zaczęły chodzić na piątą halę i pozawijanych, chorych brały do [lekarza]. Dwóch Niemców siedziało przy dwóch stolikach – to byli lekarze. Zaczęli oglądać. Mnie też zaprowadziła, obadał mnie. Mówi, że obojczyk złamany, a tu gipsu nie mieli, nic, tylko dał siostrze polecenie, żeby mnie dobrze skręciła rękę, żebym nie ruszał, tak do połowy. Pod halę, pod wyjście nas posadzili i czekaliśmy. Przyjechały furmanki. Załadowali mnie na [nie] i zawieźli do Podkowy Leśnej. Jak Wola została zniszczona, to Szpital Wolski Niemcy przenieśli do Podkowy Leśnej. Parę willi zajęli i tam urzędowali. Na tych wozach nas zawieźli do Leśnej Podkowy. Tam posadzili mnie na żelaznym łóżku bez pościeli, bez okrycia, nic. To łóżko miało wysokie [oparcie]. Siedziałem, a jak oparłem się i nie ruszałem, to jako tako. Przesiedziałem tam chyba cztery tygodnie, aż się podleczyłem. Wypisali mnie, dali bumagę, że mogę rodziny szukać, a o rodzinie przecież nic nie wiedziałem. Wyszedłem. Były punkty RGO, gdzie zupę dawali, przydzielali jakieś mieszkania. Poszedłem tam, dostałem zupę i dostałem [przydział] do jakiejś gospodyni, żebym tam mieszkał.
- To było cały czas w Podkowie Leśnej?
To było w Podkowie Leśnej, ale jak mnie [wypuścili], to do Milanówka [poszedłem] – tam był punkt, gdzie zupę dawali i przydziały mieszkań. Kiedy znalazłem się u tej kobiety, to miałem wszystko podarte, bo tam druty były, jak żeśmy [walczyli z artylerią] przeciwlotniczą. Zaprowadziła mnie i mówi: „Kupię panu ubranie”, a to już zimno było, już był wrzesień. Poszliśmy i spotkałem sąsiadkę, która ze mną mieszkała przez ścianę. Tam się dowiedziałem, że dwóch braci i ojciec zostali rozstrzelani. 19 sierpnia to było... A matkę i młodsze rodzeństwo wypędzili na ulicę i do Pruszkowa, a do domu wpadli – mieli worki, kradli, co się jeszcze nadawało i podpalili. [Wzięli] miotacze i dom spalili! Dowiedziałem się od niej, że [bracia] zginęli i że nie ma domu! Dowiedziałem się [też], że wyrzucili ich w stronę Piaseczna. [Kobieta] dała mi bochenek chleba i poszedłem do Piaseczna. Kiedy nic nie znalazłem i już szedłem z powrotem do Milanówka, spotkałem znowu kobietę z mojego domu. Powiedziała, że rodzinę wypędzili do Pyr i gdzieś w Pyrach się zatrzymała. Poszedłem tam – w kościele nic nie wiedzieli, nie mogłem się nic dowiedzieć. Dopiero ksiądz przenocował mnie na ławce w kościele. Na drugi dzień wyszedłem. Przyszła kolejka – dochodziła do Dworca Południowego. Mówię – [może] kogoś spotkam. Patrzę, a tam [mój] braciszek papierosy sprzedaje. Zaprowadził mnie do domu. Tam już mieszkała mama z wypędzonymi. Kiedy ojca i braci rozstrzelali... To był dom o trzech bramach: Czerniakowska 110/112/114. Niemcy rozstrzelali cały dom, siedemdziesięciu ośmiu mężczyzn, a kobiety i [dzieci] wypędzili. Jak mnie zaprowadził, [to] złączyłem się z mamą... Siostra w międzyczasie, w czasie akcji dostała się... Jak Powstanie wybuchło, to dwóch braci i cały oddział szwadronu został wywieziony do Niemiec, do Hamburga, a ja zostałem, odszukałem mamę i tu się zatrzymałem do ukończenia [Powstania]. Powstanie jeszcze było, nie można było się ruszać. Wykurowałem się trochę, dostałem bumagę, że mogę się poruszać – Niemcy mnie nie zatrzymywali. Odszukałem mamę, a przez ścianę stała żandarmeria niemiecka i:
Bandit, Bandit. Było tam jedenaście młodych dziewcząt – dobierali się do nich. Któregoś dnia [jeden] mówi, żebym mu kupił bimbru. Kupiłem mu butelkę bimbru, chciał mnie płacić. Mówię, że nie: „Zrewanżujesz się kiedyś, będziesz miał kawę albo coś”. Na drugi dzień patrzę – przyniósł mnie worek kawy. Moja mama robiła torebki po dziesięć deko, szła do Piaseczna i tam sprzedawała. Tak [było], aż Rosjanie wkroczyli.
- Jeszcze na chwilkę wrócę do okresu Powstania i nawet do okresu jeszcze sprzed Powstania, bo coś mnie interesuje. Jak pan działał w „Wachlarzu”, czy pan spotykał w swoich oddziałach przedstawicieli innych narodowości? Mówił pan o „Baćce”, o Rosjaninie. Czy jeszcze jakichś przedstawicieli innych narodowości pan spotykał?
Wrócę do „Wachlarza”. Kiedy Stalin się cofał, potrzebował pomocy. Anglicy nie chcieli zrobić drugiego frontu albo jeszcze nie byli przygotowani, więc przeszkolili oficerów, co się tam dostali. Zrzucili cichociemnych pod Wyszkowem. Oni przyszli do oddziałów na dowódców, tak jak „Ponury” i inni. „Ponury” został dowódcą „Wachlarza”. Dowódcą dywersji [był] „Gzyms” (to jego pseudonim), Pukalski się nazywał. Był oficerem pod Kutnem – wyprowadził batalion z okrążenia i dostał Virtuti Militari, później drugi raz. Został dowódcą dywersji na drugim odcinku, na [którym] ja się znalazłem. Nasza działalność była od Zakopanego do Charkowa, bo tam przyjeżdżały pociągi. Zakładaliśmy „grzybki”, wysadzaliśmy hotele. Polacy prowadzili do Szepetówki z Poznania. Tam już obejmowali pociągi Ukraińcy, ale musieli przenocować w tych hotelach. Każdy z nich miał Parabellum. Myśmy się z nimi zgadali. Oni nam tą broń sprzedawali albo dawali, przekazywali – oddział się zaczął rozwijać. Myśmy pierwsi tam byli, jako oddział dywersyjny. [Rosjanie] się cofali, to Stalin nie miał na głowie, żeby coś takiego robić. Jak się „Baćko” dowiedział, to się z nami złączył, przez Polaka, który był zrzucony w 1939 roku, ale Niemcy ojca mu rozstrzelali i uciekł. Dowiedział się, że jest taki polski oddział partyzancki, przyszedł do nas i wszystkie akcje nam... To był strasznie odważny człowiek! Związał nas z „Baćko”, [który] prowadził partyzantkę radziecką. To był duży oddział, miał jakieś trzy tysiące ludzi.
- Wie pan, co się potem z nim stało?
Tak, wiem. „Baćko” po wkroczeniu Rosjan... Nie wierzyli mu i zrobili jakąś odprawę... Jak Rosjanie wkroczyli, to jego zabrali do Moskwy, żeby go odznaczyć i jeszcze paru Polaków, co do końca z nim byli, co się wsławili. Tu żeśmy z nim skończyli. Z nas zrobili oddział partyzancki. Żeśmy stali we wsi Stójło, jedenaście kilometrów od Ostroga. Naszym zadaniem było wyszukiwać Polaków, przerzucać do „Wilka”, a on przerzucał dalej, do Warszawy czy w Lubelskie. W ten sposób żeśmy uratowali setki Polaków przed mordem. Straszny był mord! Jak wpadł nam taki jeden oficer, pytamy się: „Dlaczego mordujecie, a nie zabijacie?”. – „Bo dla sobaki szkoda naboi”. Pytam się: „A ty kto jesteś?” – bez odpowiedzi. Kiedy kolega odbezpieczył rewolwer i wymierzył w niego, to rzucił mu się na buty i zaczął całować: „Pan nie ubijaj!”. – „A dlaczego wy ubijacie?”. – bez odpowiedzi. Ale dał mu kopniaka i:
Uchadzi! Jak Rosjanie już przekroczyli Kijów, to nasza działalność się skończyła, więc miejscowi zostali tam, a nas, Warszawiaków przerzucili do Warszawy. Wróciliśmy do swoich oddziałów.
- W pańskim oddziale walczyli żołnierze innej narodowości niż polskiej? Czy na przykład Żydzi byli w pańskim oddziale?
Tak, walczyli! Byli Słowacy, Węgrzy, Czesi – walczyli dla Niemców, ale kiedy front się zbliżył, to wiedzieli, że operuje [tu] polski oddział i przychodzili do nas. Były takie wypadki, że... Tory kolejowe pilnowali Węgrzy i Słowacy. Po dwóch stronach torów były choiny. Mieli na choinach platformy, [na których] siedzieli i pilnowali torów. Jak myśmy założyli „grzybki”, wyleciał pociąg albo [coś] innego, to już nie mieli powrotu i uciekali do nas. Byli Węgrzy, Słowacy, z Żanni tam pracowali w oddziałach TOD-a. Jak [się] dowiedzieli o nas, to przychodzili – myśmy mieli wszystką narodowość!
- Sprzedawali wam broń, amunicję?
Myśmy po broń, amunicję i konserwy jeździli do Charkowa, bo chodziły [tam] pociągi i był jeszcze cywilny ruch. Od Charkowa do Stalingradu była już strefa wojenna, tam już myszy nie było. Niemcy operowali tylko w nocy, bo w dzień samoloty rosyjskie niszczyły. Tak że czekali do nocy, przerzucali wszystko na wozy i w nocy te wozy dowozili do pierwszej linii. A myśmy tam jeździli, bo jak żołnierz był ranny, to szedł do Charkowa na odpoczynek. Myśmy z nimi za wódkę wymieniali – i broń nam sprzedawali, i konserwy. My im wódkę, a oni nam to. Stamtąd żeśmy przywozili amunicję. W Charkowie żeśmy zniszczyli trzy sztukasy, jak powiedziałem.
- Skończył pan warszawską opowieść na momencie zbliżającej się już kapitulacji. Jaka atmosfera panowała w pańskim otoczeniu, jak padła informacja, że Powstanie upada?
Powstanie było wielką manifestacją! Każdy z nas tylko myślał, żeby dorwać jednego Niemca i podgryźć mu gardło – nic więcej! Przecież wiadomo, że w czasie okupacji nie było rodziny, żeby nie byli zamordowani, żeby nie byli wywiezieni. W każdej rodzinie był żal do Niemców. To był jeden cel. Mówili nam, że tylko noc, dlatego nam nie było wolno żywności brać, żadnych [rzeczy], bo to tylko miała być noc! Myśmy mieli za zadanie tylko opanować mosty, żeby armia radziecka wjechała i Niemców dalej [niszczyła]. Kiedy Powstanie wybuchło, to proszę mi wierzyć, jednego Niemca nie było w Warszawie! Już wszystko uciekło! To wszystko by lekko wpadło w nasze ręce. Przecież Niemcy nie istnieli, dopiero jak Rosjanie nic nie zadziałali, to niemieckie oddziały wszystko z Poznańskiego i dywizję „[Herman] Göring” ściągnęli z powrotem. Dopiero zaczęli mordować! W tym momencie przyszła armia własowców. Co to była za armia? To nie byli, jak mówią, Ukraińcy. To była armia rosyjska. [Jak] dostali się do niewoli, Niemcy ich gnębili w obozach, mordowali, głodzili i [Rosjanie] przechodzili na stronę niemiecką. Powstała armia własowców (własowcy się nazywali). Dowodził nimi Kamiński, oficer polski. W Powstaniu bili się z nami, po Powstaniu nas rabowali, obcinali palce, jak [ktoś] nie mógł obrączki zdjąć i tak dalej.
- Był pan osobiście świadkiem takich zbrodni?
Byłem przecież na Zieleniaku! Niemcy też to robili – jak nie mógł ściągnąć pierścionka czy obrączki, to wyjął bagnet i obciął z palcem. Albo (tak jak Żydów) buciorem uderzył w szczękę, bo Żydzi nosili złote szczęki. To był mord! Przecież dwa razy stałem do rozstrzelania!
- Raz karta uratowała panu życie. A drugi raz jak to było?
Przed tym mówiłem, [że] spędzili nas. Na drugi dzień wszystkich [wygonili]. Najpierw dwóch Niemców siedziało przy stolikach i ręce [pokazywaliśmy]. Jak były odciski, to lewa [strona], jak nie było, to prawa. Tych z prawej wszystkich od razu rozstrzelili – na boisku kupa trupów leżała, a mnie powiedział:
Bandit! Mówię, że nie. Pyta się, jak się znalazłem na Filtrowej, jak na Czerniakowskiej mieszkałem. Mówię, że jechałem na imieniny do jakiejś koleżanki z siostrą, a ona z koleżanką. Strzały wybuchły, schowałem się do bramy. Dozorca potwierdził, że od początku byłem, to raczej [uwierzyli]. Dopiero jak już byłem mądrym lisem po „Wachlarzu”, ten
Ausweis, co kazali mnie zniszczyć, przechowałem. I jak mówię, że nie byłem [w Powstaniu], że pracowałem, pokazałem mu ten
Ausweis. Powiedział, że przyjeżdżał na Belwederską i zna. „Gdzie pracowałeś?”. Mówię, że na wiertarkach. „Po lewej stronie w rogu stały”. Mówię: „Tak”, to już mnie uwierzył i wypędził nas na lewo, a tą grupę wysłali na Zieleniak.
- Proszę powiedzieć, co się z panem działo po kapitulacji Powstania Warszawskiego.
Jak powiedziałem, wypisali mnie ze szpitala, szukałem matki. Odnalazłem ja w Pyrach. Zaopiekowałem się rodziną. [Minęły] trzy miesiące i wkroczyli Rosjanie. Nie było pieniędzy, nie było nic. W czasie okupacji byłem w Rembertowie. [Jak] kenkarty wpadły, chowałem się tam aż do wybuchu Powstania. Poznałem tam kolegę. Poszedłem do niego. Jego ojciec robił wędliny, to dał mnie salceson, chleba i piechotą przez Wisłę po lodzie (mieszkałem na Czerniakowskiej, to było blisko – tylko przez lód) [do domu]. Któregoś dnia też tak szedłem i na wale stali Rosjanie. Tam mieli swoje środowisko, stał jakiś oddział rosyjski. I [do mnie]: „Dlaczego ty nie w wojsku?”. Mówię: „Nie wzięli mnie”. Zabrali mnie ten chleb, wszystko i zaprowadzili do komisariatu na Podchorążych – to był 20. komisariat. Przesiedziałem tam do rana, naobierałem im kartofli. Na drugi dzień zaprowadzili mnie na Filtrową, tam był WKR. Spisali mnie. „Dlaczego w wojsku nie jesteś?”. Mówię: „Ranny byłem, w szpitalu”. Puścili mnie. Za trzy dni dostałem wezwanie do WKR-u. Jakiś kapral wziął nas jedenastu i zawiózł do Łodzi. Na Dworzec Zachodni, stamtąd na fabryczną Łódź. Nie wiedział, nie chciał [powiedzieć], bo miał jakąś zaplombowaną kopertę. Pędzą nas Piotrowską do domu (jeden dom przed katedrą). Przed domem pisze: „Szkoła Oficerów Poborowych”. Tak się znalazłem w wojsku. Zrobiłem tą szkołę. Dostałem podporucznika, wyszedłem, ale w wojsku nie chciałem [służyć], przecież ja [byłem] w Armii Krajowej! Wróciłem do generała „Rudolfa”, prezesa Legii, co drukarza ze mnie zrobił. Mówi: „Dobra, wracaj. Co się da, to zrobię”. Po jakimś czasie wezwali mnie do [WKR] i zwolnili. W międzyczasie spotkałem kolegę, który pracował na Polnej w drukarni na pedałach (jeszcze nie było dużych maszyn). Mówi: „Co ty tu robisz?”. Jeszcze po wojskowemu chodziłem, bo [jak] mnie zwalniali, dali mnie nowiutki mundur.
- To było jeszcze w trakcie wojny?
Nie, to już było po wojnie. Był 1945 rok, ale już po wojnie. [Wziął] mnie do dyrektora. Dyrektor mnie zmierzył [wzrokiem], bo widzi, że po wojskowemu. Mówi: „Panie, jak się pan zwolni...” (a wtedy nie zwalniali, bo jeszcze Stalin chciał w Hiszpanii odwet zrobić). Mówi: „Jedź do jednostki”. Jak skończyłem szkołę oficerską, to prowadziłem referat oficerski na powiat Łódź– oficerowie wracali z Zachodu, to dziennie jeden przybył, jeden ubył i trzeba było ewidencję prowadzić. Dostałem wezwanie do Warszawy: „Jest pan wolny, do cywila”. Wszystko to dostałem. Wróciłem do dyrektora i mówię, że się zwolniłem. Dobra, od razu mnie zatrudnił, na razie na godziny (pięćdziesiąt złotych za godzinę). Zacząłem pracować najpierw na pedałach, bo nie było maszyn. Później sprowadzili maszyny i stałem na maszynie. Jak wróciłem do Warszawy, zacząłem od razu grać w Polonii.
- Zanim do tego dojdziemy, mam jeszcze pytanie. Czy był pan prześladowany przez Służbę Bezpieczeństwa?
Bardzo! Już od wojska. Jak byłem w wojsku i do kościoła poszedłem, już miałem kłopoty. Po szkole dostawali pełnych poruczników, a ja dostałem podporucznika, a tylko do kościoła chodziłem. [Jak] już pracowałem w Domu Słowa Polskiego, chodziłem na szóstą do pracy. O godzinie, kiedy już wychodziłem i byłem na parterze, dochodziła do mnie dozorczyni i bumagę mnie dawała, żebym na ósmą stawił się w UB na Koszykowej. To najpierw szedłem do pracy i [mówiłem], że nie przyjdę, bo mam wezwanie. Wracałem i szedłem na ósmą. Tam dwóch Żydów, [mówią]: „No, chodźcie!”. Sprowadzili mnie na czwarte piętro na Koszykowej. „Siadaj na krześle!”. Usiadłem. Sznurowadła zabierali. „Życiorys!”. Mówiłem, przeskakiwałem do wybuchu wojny – że handlowałem i później znowu to, co po wojnie. Posłuchali: „A jeszcze raz? Może se co przypomnicie?”. Znowu.
Nie, nie bili, ale straszyli. Dwa, trzy dni trzymali, puszczali. I znowu to samo, i znowu... Od 1945 roku do 1951, do maja tak mnie wzywali co drugi, co trzeci dzień. Dwa, trzy dni siedziałem. Codziennie, jak mnie [brali], to życiorys – sześćdziesiąt razy dziennie [go] mówiłem!
- Czy w ogóle postawili panu jakieś zarzuty?
Oni wszystko o mnie wiedzieli! Tylko chcieli się dowiedzieć ode mnie, [czy] jak byłem na wschodzie, [to] mój oddział walczył z Rosjanami. A mnie zarzucali: „Byliście na wschodzie, jesteście agentem angielskim! Donosicie wszystko do Anglii!”. Mówię: „Jak by tak było, to już dawno byłbym na białych niedźwiedziach! Dobrze wiecie, co robiłem! ” Nic. Kiedy tylko mnie wezwali, to tak mnie męczyli do maja 1951 roku. W maju ostatni raz mnie wzięli. Na ćwiczenia [mnie brali]. Wszystkie poligony obszedłem, byłem przecież oficerem. Oni wszystko wiedzieli! Miałem opinię zakładu, wszystkie albumy, g... mnie mogli zrobić! Ale męczyli, bo chcieli coś ode mnie wydusić.
Czy tylko Polacy pana przesłuchiwali?Nie, to Żydzi! Polacy, ale Żydzi! To UB było.
- A Sowieci, sowieccy oficerowie?
Nie, nie. Sowieci mnie nie przesłuchiwali.Kiedy ostatni raz byłem, trzymali mnie do jedenastej. Ze dwadzieścia razy życiorys opowiadałem. W końcu: „Nie chcecie powiedzieć, powiecie za pięć lat, za dziesięć, za dwadzieścia pięć!” – tak straszyli. Kiedy mnie zatrzymywali, to przychodził dyrektor z zakładu, żona przychodziła. [Mówią]: „U nas takiego nie ma i nigdy nie było”. A byłem, siedziałem tam. Jedenasta godzina była, mówią: „Nie chcecie mówić, to my wam powiemy” – i czytają. Wszystko tak jak było: gdzie byłem, gdzie walczyłem i w Powstaniu, i na wschodzie. Wszystko! Wtedy już mieli w archiwum, wszystko wiedzieli o człowieku. Kiedy mnie to przeczytali, mówią: „Zgadza się?”. Mówię: „Zgadza się”. – „To dlaczego nie chcieliście mówić?”. – „Bo wiedziałem, że wszystko wiecie”. Pogadali se na ucho. Mówią: „Dzisiaj ostatni raz pan jest u nas. Jesteście w porządku, macie opinię w wojsku, macie opinię w zakładzie”. Mówi: „Blat!”. Dają mnie papier, że nigdy nie byłem w UB na przesłuchaniu, nigdy nie byłem przesłuchiwany: „Podpiszcie!”. Musiałem podpisać. Puścili mnie i od tamtej pory dali mnie spokój. Zacząłem grać w Polonii, pracowałem.
- Wiem z pańskiego życiorysu, że był pan piłkarzem Polonii tuż po wojnie. Jak pan trafił do Polonii Warszawa?
Jak byłem w wojsku na szkole w Łodzi, przyjechała do Łodzi Polonia, a ponieważ tam byłem... Była tam drużyna Zjednoczonych z Wilna. Przed wojną to było Śmigły Wilno i przenieśli się. Jak wybuchło Powstanie w Wilnie i upadało, to się przedostali i przez Modlin dostali się do Kampinosu. Walczyli w Kampinosie. Później, jak Kampinos padł, to do Łodzi, bo najbliżej było. Niemcy pouciekali, Łódź była wolna. Zajęli tam mieszkania, zaczęli w pracować w wielkich Zakładach Zjednoczonych. Mieli drużynę piłkarską. Kiedy miałem służbę garnizonową, spotkałem kolegę, z którym grałem w Legii, Relel się nazywał. Mówi: „Co tu [robisz]?”. Mówię: „Jestem na szkole”. – „Chcesz, to w Zjednoczonych będziesz grał”. To [poszedłem] do rektora i zacząłem grać w Zjednoczonych na lewym skrzydle. Po meczu dostawałem pięć tysięcy, które musiałem przywozić do rodziny. Przyjechała Polonia. Przegrała z nami pięć zero w Łodzi. Oni mnie znali, bo przecież grałem w Legii. Mówią: „Słuchaj, ile tu masz?”. Wtedy podporucznik w wojsku dostawał osiemnaście tysięcy. Polonię prowadził Odrowąż. To był zawodnik, a później miał wypadek, wpadł pod samochód. Miał kłopoty z nogami i był kierownikiem drużyny. Prezes PZPN-u, Kruk, był prezesem Polonii. Mówi: „Za mecz dostaniesz trzydzieści tysięcy! Co tu za te [pieniądze robisz]?”. i przewrócił mnie w głowie, a potrzebowałem rodzinę utrzymać. „Jak się zwolnię? Przecież mnie nie [zwolnią]”. – „Masz pułkownika Rudolfa, był prezesem Legii. Idź do niego, on ci pomoże!”. Dał mnie przecież pracę, zrobił ze mnie poligrafa. Jak mnie zwolnili, bo Rudolf [pomógł] (tak jak opowiadałem), przyszedłem do dyrektora. Przyjął mnie najpierw na godziny – pięćdziesiąt złotych mnie dał za godzinę, żebym szybko na nogi powstał. Zaczęły się Mistrzostwa Warszawy. Polonia grała jeszcze na Agrykoli, bo nie było tych boisk, jeszcze Legii nie było.
1946, wiosna. Jak się zwolniłem, to od razu poszedłem do klubu. Z miejsca zacząłem grać w pierwszej drużynie. Dyrektor któregoś dnia na mecz przyszedł, patrzy: „Co pan tu robi?”. – „Gram w Polonii”. – „Tak? Przyjdź pan jutro rano do mnie do biura”. Poszedłem, a on mówi: „Od dzisiaj jest pan stałym pracownikiem”. Od razu diety dostałem, od razu mnie trzydzieści złotych na godzinę dał. Później maszyny przywieźli. Byłem najlepszy. Wszystkie albumy (stoją tu), wszystkie dzieła, wszystko spod mojego... Byłem kierownikiem działu „tipo”, to znaczy książki drukowałem. Zostałem kierownikiem i przepracowałem trzydzieści trzy lata w Domu Słowa, resztę w Głównej Drukarni Wojskowej przed wojną. Przepracowałem w poligrafii do 1967 roku, nie ‘65, a mogłem jako zbowidowiec wyjść wcześniej, ale mnie nie chcieli puścić. Dali mnie najwyższą grupę, stawkę: „Siedź, aż umrzesz”. [...]
- Proszę powiedzieć też troszeczkę o swoich sukcesach sportowych, nie tylko zawodowych.
Przed wojną grałem w Legii w pierwszej drużynie w piłkę nożną, pierwszy w drużynie grałem w siatkę, koszykówkę, w ping-ponga i w bilard (były też takie Mistrzostwa Warszawy, a byłem dobry). Później po wojsku, po wojnie, tak jak powiedziałem, znalazłem się w Polonii, [gdzie] grałem w pierwszej drużynie, kiedy Polonia zdobyła Mistrzostwo Polski w 1946 roku.
- Na jakiej pozycji grał pan wtedy w Polonii?
Na prawym skrzydle. W Legii grałem na lewym skrzydle, to była moja pozycja od juniora. Byłem niesamowicie szybki i dobry. Po siedem bramek strzelałem na meczu! W juniorach Legii rozegrałem tylko trzy mecze i od razu mnie wzięli do [drużyny] pierwszej B, to znaczy rezerwy ligowej, a po trzech miesiącach już grałem w pierwszej drużynie Legii! Byłem strasznie bramkostrzelny. W Polonii zdobyliśmy Mistrzostwo Polski w 1946 roku. Grałem aż mi się dzieciaki porodziły, a żona też pracowała. [...]
- Proszę powiedzieć, jak ocenia pan Powstanie z perspektywy sześćdziesięciu trzech lat, które minęły?
Osobiście powiem od siebie tak: oszukali nas. Powiedzieli, że tylko noc, a rano wkroczą Rosjanie. Żeśmy nie brali ani kanapki, ani nic. Poszedłem, jak stałem, w drelichach i wszyscy tak. A co się okazało? Ani Anglicy, ani Francuzi nie włączyli się w 1939 roku. Rosjanie w Powstanie stali nad Wisłą na Wale Miedzeszyńskim. Widziałem na swoje oczy, [jak] z Rembertowa wracałem. Rosjanie byli na Wale Miedzeszyńskim i mieli wkroczyć! Niemców już nie było, wszystko uciekło! Ręce i nogi łamali, bo Rosjanin nie brał przecież do niewoli, na miejscu rozwalał wszystko! Tak jak oni robili z nimi, tak Rosjanie robili z nimi. Myśmy nie byli przygotowani do Powstania, nie mieliśmy broni! Oszukiwali nas, że w magazynach w Pyrach... Nie było, nic nie dostaliśmy! Czterech pierwszych chłopaków miało karabiny z poucinanymi lufami. A tak nic, parę granatów mieliśmy, parę butelek z płynem zapalającym, z mieszanką – to całe nasze uzbrojenie. Myśmy dopiero po pierwszej nocy... Tam były same wille z Niemcami i po tych willach, to wszystko oficerowie mieszkali – mieli kochanki, żony. To ich zaskoczyło, a każdy z nich miał Parabellum. Tylko oficer miał Parabellum, a żołnierz karabin i bagnet. Broń maszynową miało tylko gestapo i jakieś wydzielone oddziały, które szły na akcję. Gdyby Rosjanie wkroczyli, to bez wystrzału by Warszawę zajęli, bez wystrzału!
Stało się [inaczej], bo nas zdradzili! Jak Zachód nas zdradził, dał wolną rękę Rosji, to Rosjanin nam nie pomógł w Powstaniu, a miał wkroczyć. Naszym zadaniem było tylko mosty opanować i myśmy to zrobili! Mosty były opanowane. Nie było co [walczyć], bo przecież Niemców w Warszawie nie było. Dopiero jak Rosjanie nie ruszyli się, Niemcy ściągnęli z Poznania Dywizję Pancerną „[Herman] Göring”, ściągnęli wojsko i wzięli się za powstańców, zaczęli nas dusić. Mieli uzbrojenie, mieli wszystko. Przecież najwięcej moździerze nas męczyły i samoloty. Co rano o godzinie piątej przylatywało pięć sztukasów niemieckich i one tą Warszawę niszczyły. Nie było do nich żadnego dojścia! One Warszawę zniszczyły, te pięć sztukasów! Żeby Rosjanie chcieli, to by ich przepędzili! Przecież Rosjanie przed wybuchem Powstania opanowali niebo nad Warszawą, niemiecki samolot się nie pokazał, tylko rosyjskie były! Ale jak się wycofali, to Niemcy wrócili i dopiero nam zrobili gotowanie! A myśmy co za uzbrojenie mieli? Każdy z nas jak miał coś, to od Niemca, na Niemcu zdobyte. Pierwszą broń, jaką mój oddział zdobył, to były cztery automaty. Siedziałem za murkiem. Aleją Niepodległości gazik niemiecki, oficerowie przelecieli. Chłopaki z „Odwetu” wyskoczyli zza rogu, parę granatów rzucili. Samochód stanął. Wylecieli i zabrali cztery automaty oficerów. To była pierwsza zdobyta broń i dwa Parabellum, które mieli, bo to oficerowie.
- Szkoda, że nie byliście uzbrojeni, jak należy. Wtedy miałby pan jakieś lepsze poczucie sensu walki.
Między nami: to była zbrodnia, to była zbrodnia... Z gołymi rękoma nas wysłali. Ale wysłali nas, bo mieliśmy w jedną noc tylko mosty opanować, a na to, to nam broni starczyło i opanowaliśmy. Ale co z tego, jak Rosjanin nie ruszył?
Warszawa, 4 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon