Henryk Nadolski „Szofer”
- Gdzie pan mieszkał przed wybuchem wojny, co pan robił?
Przed wybuchem wojny mieszkałem w Warszawie na Saskiej Kępie, na ulicy Walecznych 36. Po wojnie zmarł ojciec, myśmy się zostali we trzech, w międzyczasie (mówię o 1940 roku) jest taka sytuacja, że jak ojciec zmarł, to za jakieś chyba dwa miesiące najmłodszego brata aresztowało gestapo. Był nad Wisłą z chłopcami (kilku ich było), wybrali się z Saskiej Kępy na most Poniatowskiego. Przy ulicy Jakubowskiej (Jakubowska biegnie przy wale, jak się zjeżdża z mostu) porwali wszystkich do gestapo. [Brat] przebywał w więzieniu, w Warszawie. Mama jeździła jeszcze i dowiadywała się, nie było żadnej informacji, jedna kartka przyszła, że jest, a potem [przyszło] tylko zaświadczenie, że zmarł. Na tym się skończyło.
Natomiast z drugim, najmłodszym [bratem] (byłem najstarszy), jeszcze przed Powstaniem żeśmy handlowali papierosami na Saskiej Kępie, na ulicy Francuskiej róg Walecznych, (bo mieszkałem na ulicy Walecznych 36). Później tak się sytuacja wytworzyła, że młodsi chłopcy, którzy na ulicy handlowali papierosami, oni z kolei sobie potrafili nie przychodzić nieraz i w ogóle nie pracować. Tak że z biegiem czasu, jak już nie było chętnych do handlowania papierosami na ulicy, to załatwiłem z taką jedną panią, która miała budkę z gazetami (ponieważ „Kuriera Warszawskiego” otrzymywała określoną ilość, wobec tego to jej w zupełności wystarczało), żeby przejść się, po domach poroznosić [„Kuriera”], jako korespondencję, znaczy legalną niby, ale już nie chciała jednocześnie z tej budki zrezygnować, bo liczyła na to, że do budki wróci. Wobec tego, jak na ulicy handlowałem, a ona się zwróciła do mnie, prosiła mnie, żebym mógł objąć [tę funkcję], żebym handlował, zgodziłem się. Handlowałem papierosami. Człowiek uciekał, bo wiadomo, były wszystkie obławy na Saskiej Kępie, od ulicy Lipskiej całą ulicę Francuską.
Jednocześnie byłem prezesem ministrantów w kościele na Saskiej Kępie. Będąc [nim] w czasie okupacji Niemców, chodziłem z księdzem do staruszków, którzy zostali przywiezieni z innych granic Polski, byli w schronisku, wszystko starsi, niedołężni. Nawet z księdzem z Saskiej Kępy chodziłem do nich i tam była msza święta. Z kolei, jak byłem z księdzem i wracałem koło dziesiątej, to w niedzielę przez dłuższy okres czasu chodziłem na szkolenie. To szkolenie się odbywało w domu przy ulicy Poselskiej, tam byli starsi ludzie, którzy umożliwili nam przeszkolenie, przychodził ich syn (drugi był, też zginął w międzyczasie). My tam żeśmy pokończyli pierwsze tajniki służby wojskowej.
- To było szkolenie konspiracyjne.
Tak, konspiracyjne.
- Jak się pan dostał na to szkolenie?
To szkolenie wojskowe było tylko w niedzielę, gdzieś koło godziny dziesiątej, jedenastej. To była właściwie ulica Zwycięzców, dokładnie pamiętam teraz. Mieliśmy możliwość w tym czasie z pierwszego piętra, na którym mieszkali ci państwo, obserwować teren w stronę Wisły, bo wtedy jeszcze nie było tylu budynków, była możliwość obejrzenia sobie terenu. Ci, którzy nas uczyli (starsi od nas chłopcy, bo oni, zdaje się, byli po podchorążówce czy jakimś przeszkoleniu), szkolili i podawali nam pewne sprawy związane z ustaleniem miejsca w terenie.
- Jak pan się poznał z ludźmi prowadzącymi to szkolenie?
Zapisałem się do organizacji na Saskiej Kępie, mieszkałem na ulicy Walecznych 36, a to była chyba Walecznych 24, po drugiej stronie ulicy Francuskiej. Przedtem ze mną rozmawiało dwóch: „Słuchaj, weź się zapisz do nas”, tam należało kilka takich osób, to znaczy ja byłem, taki jeden mieszkał na ulicy Walecznych 28, potem ulica Francuska, za Berezyńską był krawiec w suterynie i dozorca też, w takiej byliśmy grupie.
Jak już tą budkę dostałem i załatwiłem sobie, już sprzedawałem, to wobec tego pani, która mi tą budkę odstawiła, powiedziała: „No to dobrze, tyle i tyle miesięcznie”, parę groszy jej tylko [było potrzeba], żeby [budki] nie niszczyli, bo młodzi. Był taki bazar, chodzili, dopiero tam zabawę sobie taką robili. W budce handlowałem właściwie do Powstania. A przedtem jeszcze przysięgę składałem właśnie u tego dozorcy, chyba ulica Walecznych 32, w suterynie. Potem była taka sytuacja, że jak następował trudny okres, widać było, że Niemcy jadą ulicą Francuską od Waszyngtona, to jak jechał, a zobaczył, że jest taka budka, to bardzo często się zdarzało, że przyjechał i szczególnie żądali, żeby sprzedać im papierosy Egipskie, ale zwykłe, bo były też przednie, palili przeważnie [zwykłe]. Ponieważ brat mój był [często] w budce, to się cieszył, że sprzedał pięć paczek. Ale oni tylko papierosy wzięli, samochód w gaz i odjechali z tymi papierosami.
Potem przychodzi okres łapanek, które były w dzielnicy i okres Powstania. Chodziłem na ulicę Francuską 50, to jest przy Lipskiej, poprzednio jeździłem do krawca i brałem od niego prasę, a z kolei później, to żeśmy już przygotowywali się do Powstania. Tak że nie mówiło się oficjalnie jak i co, każdy się zresztą bał, bo coraz więcej było aresztowań. Wreszcie przychodzi rok 1944, pamiętam, rozmawiamy przy budce, u mnie przyszli, rozmawiają i przychodzi jeden kolega z Francuskiej 50, mówi: „Słuchajcie, ale musimy się szykować, bo chyba coś będzie”. I na tym się skończyło.
A potem w niedzielę drugie spotkanie, umawiamy się, spotykamy się u mnie, to znaczy u kolegi na Francuskiej 28 i wychodzimy. Czterech nas było chyba i jak żeśmy wyszli, poszli do niego, żeśmy 1 sierpnia wyszli gdzieś około jakiejś ósmej godziny, wpół do dziewiątej [rano], i prowadził nas jeden z kolegów. Otrzymaliśmy [rozkaz], że mamy się zgłosić po pakiet opatrunkowy i tak dalej, na ulicę Żelazną przy mennicy. Poszliśmy, okazuje się, [że to] było czwarte piętro, lokal już był zagęszczony, bo byli w [nim] okoliczni członkowie. Nam polecili, żebyśmy przeszli wtedy z ulicy Żelaznej na ulicę Chłodną. Poszliśmy na Chłodną. Pamiętam podwórko takie, jak to modne były – tylko bramy i podwórko wewnątrz. Na parterze mieliśmy jeszcze się zgłosić, powiedzą nam, co mamy robić dalej. Byliśmy tam, po pewnym okresie czasu przyszedł łącznik i kazał zgłosić się nam z ulicy Chłodnej na pętlę tramwajową na ulicy Rakowieckiej, żeśmy zaczęli wymarsz. Z tym że stamtąd, jak wyszliśmy, byłem najmłodszy...
Dwudziesty piąty rocznik. Jak żeśmy wyszli stamtąd, to już żeśmy zwrócili uwagę na ulicy, że już jest nienormalna sytuacja, wszędzie tłumy. Prosto żeśmy szli koło Filtrów i przechodziliśmy dalej w stronę Mokotowa, to znaczy do ulicy, gdzie było
SS-Kaserne na rogu. Ale nie zdążyliśmy już dojść dalej, tylko takie strzały były z obu stron, że żeśmy rzucili się w trawę, bo wtedy ta ulica, która teraz jest, to był kawałek ulicy i kamienie, a po lewej stronie, jak się szło, to była tylko na dużym wzniesieniu jeszcze łąka. Żeśmy doszli, nie dochodząc do ulicy Rakowieckiej, idąc ulicą po prawej stronie. Żeśmy się rzucili w krzaki, dużo kobiet wracało z działek (bo były działki) godzina siedemnasta, my byliśmy później nawet. Wtedy tylko była taka sytuacja, że kobiety z koszykami, my też koło nich i za chwile patrzymy, a od koszar (jak jest szkoła handlowa), już Niemcy byli i obstawili, nie pozwolili nikomu, żeby się ruszył. Później, w międzyczasie zapadła cisza i oni teraz wszystkich [zawołali], żeby przyjść. A wtedy, jak szedłem jeszcze, byłem najmłodszy i mówią: „Jesteś młody, to idź do tej pani”. Poszedłem na górę na rogu Żelaznej i Złotej, dała mi pakiet opatrunkowy wojskowy taki w ceratce, w ogóle pierwszy raz to widziałem na oczy. Włożyłem to do kieszeni, jakoś z tym szedłem.
Jak już żeśmy poleżeli trochę w trawie, uciszyła się pierwsza strefa tych strzałów, Niemcy wyszli z budynku i wszystkich [zgarniali], żeby przyszli. Kobiety z koszyczkami, z warzywami przeszły i wreszcie potem, żeby się dostać przez nich, to wszyscy byli rewidowani. Teraz sobie przypominam, jak człowiek był nieprzygotowany do tego, że z tym pakietem PCK poszedłem, oni rewidowali wszystkich, miałem [go] w kieszeni, [Niemiec] zaczął [mnie rewidować] i puścił. Jak puścił, to czym prędzej dalej z kobietami [poszedłem] i teraz się zastanawiam − co mam z tym zrobić? Nas wszystkich stamtąd zabrali i posadzili w blokach wojskowych, które są zresztą do dzisiaj. Ściągali różnych [ludzi], co chwila przychodzili inni ludzie, którzy zostali zatrzymani. Człowiek już tyle godzin [na nogach], to się znużył, nieraz jak siedział, to oczy mu się zamykają. Pamiętam, że wtedy nie mogłem się jakby zająć spaniem czy mrużeniem, tylko martwiłem się, co z tym fantem zrobić, bo jak mnie skontrolują, coś takiego mam, a to był pakiet opatrunkowy PCK jeszcze z przedwojennych zasobów. Byliśmy w piwnicy, a tam były tylko skrzynie i w tych skrzyniach wełna drzewna. Cichutko popatrzyłem, że ten facet śpi, tamten śpi, bo to ludzie już byli pomęczeni, wobec tego rękę do kieszeni, pomalutku i pozbyłem się [pakietu z PCK], już był w wełnie drzewnej. Okazuje się po tym, że na drugi dzień nas wyprowadzili na dziedziniec do
SS-Kaserne od ulicy Rakowieckiej i nas ustawili, patrząc w kierunku Rakowieckiej, po lewej stronie i ręce do góry, tak nas trzymali. Po prawej stronie natomiast ustawiali bardzo dużo mieszkańców z ulicy Rakowieckiej, kobiety z dziećmi. Jak szli razem: kobieta, dzieci i mężczyzna to mężczyznę do nas, a kobietę na drugą stronę. Potem kobiety przerzucili do jednego z budynków na terenie koszar, a nas pod ścianę. Później strzelali prawie ponad głowami, tak [że był] strach, ale po jakimś czasie wszystkich nas znowu zaprowadzili do innego pomieszczenia, a potem zabierali na różne roboty. Sytuacja długo do opowiadania. Jakoś trzeba było się martwić, żeby się im nie dostać, bo była taka rzecz, że na każdym kroku zawsze ludzi brali do roboty i prowadzili ich pod karabinem do roboty. Szczególnie brali ludzi na ulicę Puławską i tam, jak już wysiedlili [mieszkańców], to chodzili i wyciągali różne rzeczy. Przecież mieszkania były pozamykane, ale dla nich to zamykanie to nie było nic.
Przebywałem tak cały czas na Rakowieckiej, wreszcie przez okres taki, że zaczęli wykonywać roboty i nas kiedyś iluś zabrali na Mokotów na lotnisko (tam były baraki), żeby rozbierać baraki. Pamiętam, jak żeśmy raz byli i żeśmy musieli zdejmować powierzchnię dachu, a na powierzchni dachu była papa na lepiku. To nie odchodziło, to łopatami się wybierało i tak dalej. Wreszcie po tym wszystkim jeszcze rozstrzeliwali. Raz był przypadek taki, że zamiast na zupę to wszystkich zabrali w czasie obiadu i na terenie uczelni zamiast na obiad wszystkich [zagnali na plac]. Nie wiedzieliśmy na razie, o co chodzi. Zwróciłem uwagę, pamiętam, że stoi na takich kobyłkach pomost i stoi skrzynka, w tym miejscu było drzewo i nad gałęziami widać linę. Za chwile okazuje się, że wśród nas był taki jeden z zatrzymanych, bo przecież nikt się nie znał, bo obcy, nawet nie wiedział, kto to jest. W pewnym momencie, jak popatrzyłem, jak sobie teraz przypomnę, to taki czworobok [się utworzył] z wszystkich, którzy byli u nich, bo nas zebrali. Zabrali [jednego z robotników], wyciągnęli go z tłumu nas zatrzymanych, żeby poszedł. (To, o czym mówię, tośmy uważali, że coś musi być). Jego [postawili] na skrzynkę, zaczął brudzić, nie wiadomo, o co chodziło. Wreszcie podszedł Niemiec, kopnął, on zawisł. Jak zawisł, to wobec tego nas z powrotem [zaprowadzili] na obiad.
Ale żeśmy się już zorientowali w kilku, że nie możemy zrobić buntu, żeby nie jeść, tylko trzeba jakoś tak wykombinować. Zawsze się jakiś przywódca mądrzejszy znajdzie: „Weźcie, najwyżej nie zjecie, tylko wyrzucić, gdzie się da”. Żeśmy dogadali się z kucharzem: „Uważaj, bo oni mogą przyjść sprawdzać, że my możemy jakiś bunt robić czy coś takiego, i będzie pretekst”, tak że ludzie wtedy już też myśleli. Jeszcze nas brali na roboty. W Warszawie na przykład pamiętam, jak nas kiedyś zabrali na plac Piłsudskiego. Stamtąd nas wzięli dwóch i żeśmy musieli nieść wyżywienie dla Niemców, bo byli na Nowym Świecie, gdzie Rada Ministrów. Prowadziło nas dwóch Niemców pod pistoletami. W międzyczasie były strzały, tak że tylko słychać było, jak uderzały o beton. Szczęśliwie jakoś przeżyło się. Potem dalszy ciąg to nas już wybrali, część ludzi, co pracowali przy rozbiórkach. Zajęli jeden budynek we Włochach pod Warszawą i tam nas trzymali.
- Który to był wtedy dzień sierpnia?
To było chyba ponad miesiąc. Dlatego że potem jak nas trzymali, to jeszcze wozili nas na roboty, żeśmy rozbierali hangary. Podstawili pociągi towarowe, ładowaliśmy elementy konstrukcyjne z drewna na wagony i to wszystko miało iść do Niemiec. Potem był okres tego rodzaju, że nas załadowali na wagony. Z Włoch już część ludzi uciekło, część połapali jeszcze, ale szczególnie uciekali ci, którzy gdzieś w pobliżu mieli swoje domy, bo nawet jak tą kartę miał swoją (dowód), to też z tej okolicy, bo z Saskiej Kępy, to powie: „To po co tutaj!?”. Podzielili i część tych ludzi zostawili [we] Włochach, bo już była niewielka grupa, a ja trafiłem do grupy z tymi, którzy [jechali] do Niemiec. Pojechaliśmy do Niemiec i rozpoczęła się taka robota pod deszczem.
- Co to był za budynek we Włochach, w którym państwa przetrzymywali?
We Włochach pod Warszawą zarekwirowali jeden budynek, to jest w pobliżu stacji po prawej stronie. Było kilka pokoi i tak trzymali.
- A na terenie koszar SS na Rakowieckiej w piwnicach państwa cały czas trzymali?
Na Rakowieckiej trzymali w piwnicach wtedy z pierwszego dnia. A później to nas wyprowadzili, przydzielili nam poszczególne pomieszczenia – były pomieszczenia i korytarz. Na korytarzu stał wartownik i żeby przejść do ubikacji, to trzeba było w kolejce poczekać i po czterech czy iluś puszczał i z powrotem. Tak było.
- Co państwo dostawali do jedzenia?
Zorganizowali kuchnię polową, z tych zatrzymanych wybrali [kucharzy] (bo były różne zawody) – gotował zupę, przychodziło się, tylko tak się żyło.
- Zostali państwo wywiezieni do Niemiec.
Tak, [zostaliśmy] wywiezieni do Niemiec, przy granicy bliżej nas [wysadzili], tam [czkała na nas] robota. Elementy, które były załadowane na wagony, bo za nami szły wagony z tymi elementami, trzeba było robić taką podmurówkę, fundamenty, ustawiać baraki z powrotem. Liczyli chyba na to, że zostaną dłużej. Pamiętam pierwszą noc sylwestrową, to żeśmy spędzili... Pamiętam akurat, jak człowiek położył się, to miał sztywną głowę, widziałem księżyc, jak się świeci tylko, tam nie było żadnego [dachu]...
- A gdzie państwa trzymali wtedy?
Jak nas wywieźli do Niemiec, to byliśmy u poszczególnych bauerów. Między innymi też trafiłem – było małżeństwo (starsze osoby już w stosunku do mnie), on był rymarzem, mnie przyjęli po prostu jak syna. On tam pracował, nas to brali do roboty, pracował i jeszcze kombinował sobie w ten sposób, że dorabiał Niemcom poszczególne [elementy]: uprząż czy jakieś inne potrzeby, coś przyniósł i tak się żywiło. Tak było do kwietnia. Jak już ruszyła ofensywa aliancka, to była taka sytuacja, że trzeba było się ukrywać, jak oni byli już tacy rozwścieczeni. Tylko, pamiętam, była taka kantyna, to wszystko tam… Któregoś kwietnia, któregoś dnia alarm się zrobił, SS cały czas przecież było, wobec tego poszła już wiadomość, że Amerykanie są blisko. Pamiętam taki moment (w marcu chyba), że Niemcy przygotowali się już do jedzenia czegoś, bo tam była ich stołówka, ale potem samoloty angielskie nadleciały, zaczęło się bombardowanie, tak to wszystko pouciekało. My żeśmy ostatnie [dni] przed zakończeniem liczyli na to, że już może [Niemcy] pójdą, to wobec tego… A spaliśmy u bauerów wtedy, bo jeszcze wtedy nie były wybudowane baraki, bo za mało czasu było, przyjechaliśmy późną jesienią. Potem była taka sytuacja, że na przykład z tym małżeństwem, które było, to w jednym pokoiku u nich gdzie koło jakieś stodoły czy czymś, to tam żeśmy nocowali, a potem, jak już przyszedł cynk taki, że już Amerykanie blisko, to wobec tego żeśmy zaczęli zamieniać sobie, że nie nocować w tym mieszkaniu, w którym się tego. Wreszcie przyszli Amerykanie.
- Pamięta pan nazwę miejscowości, w której pan był?
W tej chwili nie. Musiałbym sobie przypomnieć.
- W jakich okolicach to było?
Gdzieś mam zanotowane. Już przyszła wieść, że Amerykanie się zbliżają, najlepszy dowód, że już lotnictwo działało, oni się chowali u bauerów, przecież nie nocowali nigdzie. Wobec tego myśmy też planowali gdzieś uciec, żeby na złość nas nie wykończyli. Potem wyszedłem z kolegą, z którym razem byliśmy, mówi: „Zobacz, wszyscy ci Niemcy uciekają”, z wózeczkami na małych kółeczkach wszystko ucieka. Wreszcie w pewnym momencie słyszymy nalot (tam była ich kuchnia, oni stali w kolejce z menażkami do jedzenia), wszystko się roz... tego.
Pierwsze dwie noce były najgorsze, bo nam już wszyscy starsi powiedzieli: „Wy uważajcie, chować się gdzie można, dlatego że będą wyciągać, będą się mścić”. Z innym kolegą żeśmy poszli do innego bauera, nawet kolega to był rymarz, u niego kiedyś, jak byliśmy w Niemczech, to jemu poszedł reperować uprząż konną, ten mówi, żebyśmy przyszli. Żeśmy tam przenocowali, na drugi dzień już Amerykanie są w tej miejscowości, nie pamiętam [daty], mam to gdzieś ponotowane. Wreszcie Amerykanie przyszli, pewnego dnia poszedłem do bauera po mleko, był Rosjanin, który u niego pracował…
- Pańscy towarzysze byli wywiezieni z panem z Warszawy?
Nic, wszystko się rozpłynęło nie wiadomo gdzie, nikt z tych nie był. Wreszcie była taka sytuacja, że jak tego dnia, co tak się stało, że ci pouciekali, przyszli Amerykanie wobec tego poszedłem, nie wiem, ile to czasu minęło − tydzień czy ileś tylko, jak przyjechali, zakwaterowali się w szkole. Chodziłem do Rosjanina – kolegi, który mi powiedział: „Przyjdź, to mleka naszykuję”. Wziąłem bańkę, poszedłem po mleko i z tym mlekiem przyszedłem, powiedziałem żonie kolegi: „Już Amerykanie są, przyjechali”. Poszedłem następnego dnia po wodę, wracam, jeden Amerykanin: „Chodź no, Polak – łamaną polszczyzną – co tutaj robisz?”. – „Przywieźli mnie tutaj”. – „Chodź, pomożesz”. Poszedłem. Pierwsza pomoc, to samochodem pojechać, pojemniki metalowe napełnić, ale nie wiedziałem, jak oni to napełniają. Potem się okazało, że ich napełnianie to polega na tym, że ustawia na szerokość platformy poszczególne kanistry, ma aparat tylko jak w kranie, to wszystko szybko idzie. Pojechałem właśnie do kolegi (rymarza), spałem w tym czasie na podłodze, oni oboje w takiej budzie, mówię: „Powiedział, żebym jeszcze przyszedł do niego po to mleko”. Poszedłem, przechodząc koło szkoły (w szkole mieli kwaterę) mnie jeden zawołał: „Chodź – po polsku. –– Chcesz nam pomóc?”. – „Chcę”. – „To chodź!”. Poszedłem. „Ale już nie wolno ci nigdzie stąd odejść”. – „Dobrze”. Wzięli mnie do drugiego pokoju, żebym zdjął swoje ciuchy, co miałem, dali mi mundur, założyłem mundur. Jak tam byłem, to oni mieli jakąś uroczystość, popijali jakiś trunek, z jednej buteleczki, ale chyba sześciu ich się tym dzieliło. Wreszcie po tym: „To teraz chodź na śniadanie”, poszedłem na to śniadanie, ten mówi: „Już tej wody nie lej do tych naczyń z uwagi na to, że jedziemy”. – „Gdzie?”. – „Nie będziesz wiedział gdzie”. Jeszcze dali mi wieczorem, każdy z tych żołnierzy był taki ciekawy, co to za tego… Ubrali mnie w mundur, ja jeszcze po angielsku ani słowa, dużo było takich, co mówili w języku polskim, nie tak, ale dało się wszystko zrozumieć. Mówi: „Dobrze, chodź”. [Wsadzili] mnie na samochód, pojechaliśmy po wodę, naładowaliśmy, potem razem ze mną, znosili – nie to, żeby oddzielnie stali. Mówi: „Masz tutaj − daje mi ubranie, żebym się ubrał w to. − Już nigdzie nie pójdziesz stąd”. Zostałem, nocowałem, mówi: „Rano cię obudzę”. Rano mnie faktycznie obudził. Poszedłem, od razu dał mi to śniadanie, [niezrozumiałe], bo oni tak masowo jajecznica, syropem to polewane, masło, to wszystko robię. Mówi: „To jedziemy”. – „Nie, muszę iść się pożegnać”. – „Nie ma żadnego pożegnania”. – „Jak to, to z nimi tyle czasu przeżyłem tutaj. U nas to nieładnie by to wyglądało, żebym pojechał, nie pożegnał się, tyle czasu byłem jak syn u nich”. – „Nie, nic nie pomoże”. Poszedłem do niego drugi raz: „To chodź ze mną”. − „To idź, masz za piętnaście minut wrócić”. To co oni mi dali wieczorem, to wziąłem wszystko w tej paczce, zaniosłem, mówię: „Chciałem podziękować za wszystko”. Zostawiłem im to, jego żona, staruszka zaczęła płakać: „O Boże, co ty!?”. − „Niestety, nie mam innego wyjścia”. Z nimi rozpocząłem teraz jazdę Amerykanów.
- Jaki to był mniej więcej miesiąc?
Gdzieś między kwietniem a majem, bo pamiętam, że z nimi [dużo jeździłem]. Jeszcze spisałem sobie, jakie miejscowości mijaliśmy, mam zanotowane. Praca polegała na tym, że jak jechaliśmy, gdzieś przejeżdżaliśmy, to tylko miałem przygotować dla dowództwa śniadanie, obiad, kolację, oni wszystko przygotowują, a ja tylko żeby zorganizować tak jak to po wojskowemu dwa jakieś krzesła, stolik. Po tym, jak śniadanie się skończyło, to mieli beczki podgrzewane aparatem prostym – benzyną. [Była więc] ciepła woda, w tej wodzie to wszystko wymyć, wypłukać w drugie, dodawało się takie specjalne proszki. Tak bez przerwy z nimi jeździłem. Objechałem z nimi spory kawałek Niemiec, bo jeździłem jeszcze w czasie trwania wojny, a ostatni etap to właśnie była Norymberga. W Norymberdze już byłem do końca. W międzyczasie 610. batalion odszedł, wojsko odjechało chyba w miesiącu wrześniu, przyszedł 70. batalion amerykański. Jeszcze pracowałem od tego ich odejścia chyba gdzieś do 1950 roku [później pan mówi, że wrócił do Polski w 1945 roku – red.]. Po zakończeniu pracy w 70. batalionie w miesiącu wrześniu poszedłem do zgrupowania, takie schronisko dla obcokrajowców – byli z różnych państw, między innymi Polska. Tam były organizowane wyjazdy.
- Czym się pan zajmował w czasie pobytu jeszcze z wojskami amerykańskimi? Tylko i wyłącznie zajmował się pan szykowaniem posiłków?
Tak, z tym że jak już taki był okres czasu, to nic z wojskiem nie miałem, była tylko kantyna polowa oficerów, przygotowywałem im takie pomieszczenie, obsługiwałem ich przy tym wszystkim. W tym ostatnim okresie czasu, jak byłem, to już nic nie miałem do czynienia ze śniadaniami czy z obiadami, bo oni już wtedy jakoś sobie załatwiali u Niemców [posiłki] w ramach swojego terenu, że tam im pomagali.
- Może pamięta pan moment, jak się pan dowiedział, kiedy się wojna skończyła?
Pamiętam, że wtedy oni wszyscy balowali, że tak powiem, że [byli] tacy zadowoleni. W tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, jaki to był moment, ale to w tym momencie, jak się wojna skończyła, jak 70. batalion został, oficerowie już nawet nie jadali obiadów jak zwykle, tylko mieli kantyny. Normalnie stamtąd, mam zapisane, jaka to miejscowość, wziąłem to pismo, z tym pismem się zarejestrowałem dla wysiedlonych. Był kościół, byłem ministrantem, służyłem do mszy w obozie dla tak zwanych dipisów. Z kolei była taka sprawa, że msza święta była w jakimś teatrze, nie pamiętam w tej chwili, z nimi razem jeździłem, ale to już dotyczyło Norymbergii. W Norymberdze jeszcze popracowałem z nimi chyba do września, nasi już wyjechali (ci frontowi). Jak zostałem, rozmawiałem z księdzem, pytał się, jak tam, [i mówi]: „Właśnie mieszkałem na Saskiej Kępie w Warszawie”.
Tak. Jak już w obozie byłem, to trafiłem na taki różny element, nie było wesoło, bo Polacy oddzielnie, a najgorzej to było z tymi różnych narodowości, którzy pracowali u bauerów, oni byli rozpuszczeni, bardzo dużo było różnych napadów, takich rozgrywek między sobą. Wtedy się zapisałem na powrót do Polski. W miesiącu chyba październiku.
- Czy ten ośrodek dla dipisów był w Norymberdze, czy to było gdzieś indziej?
Czy w Norymberdze był? Tego nie mogę powiedzieć. Właściwie takie tułacze życie skończyłem w 70. batalionie na jesieni, to był miesiąc chyba wrzesień, bo mam zaświadczenia z pracy, tamci już pojechali, a tutaj przyszła młodzież, przyszli z innym nastawieniem, to nie było to samo, co w poprzednim okresie czasu niestety. Zapisałem się na powrót do Polski. W międzyczasie w obozie dla Polaków (różne narodowości tam były, ale Polacy też) poszedłem na kurs samochodowy. Ukończyłem kurs samochodowy i uzyskałem amerykańskie prawo jazdy. Służyłem do mszy ze dwa razy. Później, jak już się zapisałem do Polski, to już wyżywiałem się w tym [obozie] dla dipisów, zapisałem się do Polski. Do Polskim przyjechałem w październiku. [Pamiętam], dlatego że moja mama ma na imię Jadwiga, [imieniny] ma 15 października, dlatego sobie kojarzę.
1945. Przyjechałem, zapisałem się na transport do Polski. Przyjechałem do Polski, moja mama była już na zachodzie, ojczym zmarł, a mama wyjechała. Jak byłem u Amerykanów, to poprosiłem: „Co ty robisz?”. Mówię: „Idę zobaczyć do radia z Warszawy”. – „A po co?”. – „Bo tam mama”. – „Daj adres”. – „Adres mam, ale co z tego”. – „Mam koleżankę we Francji, daj mi adres, to jej załatwię”. Faktycznie, pomógł mi. Napisałem list, dałem [koledze, on przekazał swojej koleżance], ona go puściła, bo była już na tamtej strefie. Nas było kilku z Warszawy, trzech chyba czy czterech, było chyba wyznania mojżeszowego w międzyczasie, jak pracowaliśmy u nich, ale jak się zakończyło, to od razu ich zabrali, zainteresowali się już nimi. Jak przyjechałem, pojechałem prosto do mamy, bo miałem właśnie adres, koleżanka tego żołnierza prosiła, że jak chcę, to ona to załatwi.
- Adres do Warszawy pan miał, czy gdzieś na Zachodzie?
Nie, tylko w Warszawie. Nie było poczty, to nie mogłem wysłać żadnej informacji, ale ponieważ ona we Francji czy gdzieś, żołnierz ją znał, to: „Daj, napisz”. Potem przypadek taki, nie spodziewałem się, żebym zaraz dostał odpowiedź, ale jeszcze z takim jednym kolegą też, tylko nie wiem z jakiego miasta on był, byliśmy na balu żołnierzy wtedy, mówię: „Wiesz co, pojadę to tego radia, posłuchamy”. Włączyłem radio, okazuje się, że słyszę głos mamy: „List i fotografię otrzymałam”. Koleżanka tego żołnierza była we Francji, jej komunikacja już normalnie była. Od tamtej pory szykowałem się na przyjazd. Właśnie na jesieni zapisałem się, czekałem w kolejności, przyjechałem do mamy na 15 października. Po przyjeździe do mamy też powiedziałem, że jestem tylko dwa dni, potem wyjeżdżam do Warszawy. Mieszkania nie miałem, wujek mieszkał na Marymoncie.
- Z mamą gdzie się pan spotkał?
Z mamą spotkałem się… Jak dostała ode mnie list, to trzy dni czekała na mnie na dworcu, bo pisałem, że [przyjadę], kiedy pociąg z tym transportem przyjedzie. Przyjechałem do Poznania z kolegą, bo mama tam była, mówię: „Chodź, przejdziemy się, jak tam się idzie”, bo mama była jeszcze ileś kilometrów od Poznania, ale przyjechała, już jedną noc nocowała pod gołym niebem, czekała na mnie.
W Poznaniu spotkałem się [z mamą], ale była tego rodzaju sprawa, że już nie mogłem się doczekać z kolegą z transportu, który przyjechał ze mną. Przeszedłem się, mówię: „Pójdziemy na dworzec, tam zobaczymy, może mamę spotkam”. Poszliśmy, wróciliśmy z powrotem, bo nie spotkałem mamy, ale wreszcie mówię: „Nie, to może nie przyjedzie dzisiaj czy coś”. Poszedłem z nim razem do tego transportu, bo przyjechałem transportem kolejowym w wagonach towarowych. Ktoś mnie po drodze powiedział: „Słuchaj, tam ciebie chyba mama szuka”. Faktycznie mama stała, czekała. Oczywiście łzy. Mówi: „To jadę do domu”. – „Gdzie? Nie”. – „Dlaczego?”. Do domu ona chciała jechać do siebie, ale do tego nowego, co wyjechała. Mieszkała na wsi, taki domek jakiś poniemiecki. Przywiozłem jakieś prezenty, co w międzyczasie pokupowałem mamie, to dałem. Mama płakała, wtedy mówię: „Mama nie płacze, dobrze już”. Potem kolacja, ale człowiek nie miał chęci na kolację, takie krótkie rozmowy, mówię: „Nie mogę dłużej [zostać], tylko będę dwa dni, dlatego że muszę koniecznie z powrotem jechać do Warszawy”. Jak mnie prowadziła wtedy, zima... W każdym razie nie podobało mi się, bo to przestrzeń taka duża, mieszkałem zawsze w mieście, taka przestrzeń, śnieżyca, tylko księżyc świeci. Wreszcie jestem w takim domku. Po drodze, jak jechałem, to jeszcze kupiłem jakieś skromne prezenty. Przenocowałem, mówię: „To na drugi dzień muszę jechać, jeszcze jedną noc przenocuję, jadę”. Miałem bilet przecież do przejazdu jako wracający. Trochę popłakała, mówię: „Dobrze, napiszę zaraz, powiem, jak i co”. – „Gdzie będziesz spał?”. – „Będę u wujka na Marymoncie mieszkał”. Przyjechałem, poszedłem do wujka, jakoś zadomowiłem się u niego, jakiś czas byłem. Ale teraz mnie nurtowało, żeby iść gdzieś do pracy. Wobec tego poszedłem... W czasie okupacji jeszcze miałem trochę wolnego czasu, bo nie chodziłem już do szkoły, [ale teraz] myślę sobie, że jeszcze może u niego będę miał jakąś robotę. Mówi: „Słuchaj. Tutaj się będzie robić mydło szare, to może byś pomógł”.
- U wujka? Pan z wujkiem rozmawiał o tym zatrudnieniu?
Nie, rozmawiałem o tym zatrudnieniu z tym [znajomym], jak przyjechałem tutaj. To nie tam, tylko już tutaj. Byłem u mamy tylko przez dwie noce, wróciłem z powrotem do tego wujka, z kolei pojechałem zobaczyć, co się dzieje na Saskiej Kępie, gdzie mieszkałem przed wyjściem na Powstanie. Spotkałem znajomego, mieszkałem na ulicy Walecznych 36, a on mieszkał na tej samej ulicy dwa numery dalej, mówi: „Tam porozmawiam, może uda mnie się coś tam załatwić. Będzie robił laboratorium na Młynarskiej, będę potrzebował, żeby przewozić ług, od Spiessa z placu Teatralnego, trzeba go rozpuścić”. Dopiero wtedy technologia cała taka [powstawała, co mi odpowiada. Dobra. Na jakiś czas się u niego zahaczyłem. Jak się zahaczyłem u niego, zacząłem tam pracować, mama przyjechała z Zachodu. Mieszkaliśmy na Marymoncie.
- Co się stało z pańskim najmłodszym bratem, średni zmarł w więzieniu, a najmłodszy?
Jak mnie nie było, to ślad po nim po prostu zaginął, nie można było się dowiedzieć. Jeśli chodzi o tego średniego, powiedziałem, że zginął, pismo przysłali. Wobec tego, jak mama przyjechała, zobaczyła...
Wreszcie już zacząłem pracować, mieszkałem u wujka na Marymoncie. Wreszcie mama zrezygnowała z pobytu tam, przyjechała. Żeśmy wynajęli mieszkanko na Marymoncie, pokój w prowizorycznym budynku wybudowanym z cegły, mówimy: „Jakoś się wytrzyma”. Mieszkałem z kolegą, któremu mówiłem, że będziemy robić szare mydło, on mówi: „Słuchaj, mam swoją znajomą, z nią porozmawiam, może jakąś robotę…”. Za jakieś może dwa, trzy dni (on mieszkał na ulicy Walecznych 38 czy 30, my mieszkaliśmy 36) z nim się skontaktowałem, pojechałem (bo telefonów jeszcze nie [było]), mówi: „Masz listek – dał mnie list. – Ta znajoma ma kogoś znajomego w ambasadzie amerykańskiej, możesz się tam zgłosić z tym listem, ona ci powie”. Byłem uradowany tym, pojechałem do tej pani, ona nie pracowała w samej ambasadzie, tylko był taki budynek na rogu Pięknej i Alej Ujazdowskich, takie drewniaki były. Mówi: „Zaczekaj tutaj”. Zaczekałem, za jakiś czas przychodzi, mówi: „Idź do ambasady z tą kartką”. Kartkę mnie tą samą oddała, poszedłem, zaczekałem w recepcji. Przyszedł do mnie jeden z pracowników, nie wiem, co to za facet, zapytał się: „Gdzie byłeś?”. Takie pytania, krótsze jak dzisiaj. Wreszcie po tym mówi: „Jak chcesz do pracy, u nas jest...”. Nie wybierałem pracy, tylko moja praca polegała na tym, że na ulicy Grzybowskiej u „Haberbuscha” były wolne pomieszczenia, to oni jak przywozili z zagranicy, nie wiem, z Francji czy skądś przychodziły różnego rodzaju ich materiały, to trzeba było wyładowywać na dworcu w Warszawie na Towarowej, przewozić do pomieszczenia, co był poprzednio browar. Tam się zahaczyłem do pracy i pracowałem.
- Wyładowywał pan towary na dworcu na Towarowej i przewoził je pan do ambasady?
Tak, później dostałem materiały, które były tam rozładowywane. Byłem pomocnikiem kierowcy do ładowacza, wtedy mi nie zależało na tym stanowisku, tylko oczywiście [chciałem], żeby jakąś robotę złapać. Zresztą człowiek był nie taki stary. Wreszcie był moment taki, że jak list dostałem, byłem u tej pani dlaczego? Dlatego że ona była żoną pracownika z ambasady. Jak z kierowcą pojechałem, to z tej miny wynikało, że ona była niezadowolona z czegoś, że on coś jej nie załatwił. Powiedziałem wtedy, że może coś zapomniałem, to niech napisze, napisała, pojechałem, jej mąż miał kupić jakieś rzeczy dodatkowe, bo mieli robić jakieś przyjęcie w hotelu w Alejach. Pojechałem, zawiozłem to z kierowcą, ona była bardzo zadowolona, on potem wyszedł, mówi: „Dziękuje bardzo, żona z tego zadowolona”. Wyszedł pracownik, poszedłem wtedy, jak pojechałem z dodatkowym wyżywieniem, co potrzeba, jakieś produkty. W międzyczasie była taka sytuacja, że mnie zaproponowali pracę polegającą na tym, żebym pracował na razie w tym transporcie. Pracowałem tam, zresztą nie tak bardzo długo, może ze dwa, trzy tygodnie przy tym. W związku z tym, że pojechałem, ona była taka zadowolona, coś powiedziała jemu widocznie, wzięli mnie do konsulatu na gońca, zamiast być robotnikiem, to żebym był na terenie biura.
Rozpocząłem pracę, ona pracowała w tym czasie w baraczku na rogu Alej Ujazdowskich i Piusa czy teraz Pięknej. W tym okresie czasu organizowali konsulat, bo nie było konsulatu wydzielonego, tylko wszystko było w jednym miejscu. Wobec tego mnie zamiast do tej roboty, to mnie [wzięto] do tego konsulatu. Do konsulatu poszedłem na Pięknej, było dużo osób z całej Polski, [dużo] Polaków przede wszystkim przyjeżdżało na wyjazdy, bo byli jeszcze ci ludzie, którzy już w Ameryce byli, przyjechali w czasie wojny i musieli tutaj pozostać. W konsulacie cały czas pracowałem, potem w międzyczasie jeden z pracowników, nie wiem, co mu się stało, w każdym razie zachorował i odszedł. Wicekonsul [zlecił], żebym objął tą robotę, co on robił. Robota polegała na tym, że były teczki z dokumentami, cztery, przed wyjazdem do Ameryki nawet obywatele amerykańscy musieli przedstawić takie dokumenty, na przykład tego typu: czy służył w wojsku, czy w jakiejś innej organizacji, dla ich potrzeb, to było potrzebne potem, żeby mogli uzyskać zgodę na wyjazd z kraju, obywatelstwo amerykańskie tam, ale tutaj to polskie.
Zacząłem pracować i pracowałem. Dłuższy czas pracowałem również na drukowaniu, na powielaczu, jak to w każdym przedsiębiorstwie potrzeba, jakieś wykazy, jakieś inne rzeczy. Jeden z tych właśnie studentów, coś mu wypadło, przestał przychodzić, zwolnił się po prostu, mnie powiedzieli: „Wiesz co, ty znasz to wszystko, to się weź zajmij tym, jak będą przychodzili, a będzie potrzeba w języku angielskim, z akcentem takim czy innym, tutaj mamy dwie takie babki − pracowały przy biurach paszportowych − to ich zawołasz, się dogadacie”. Cały czas tak pracowałem.
Długo nie trwało, bo pracowałem chyba od… Nie pamiętam dokładnie. Na emeryturę odszedłem w 1995 roku, potem mogę uzupełnić [daty]. Jak skończyłem tą pracę, zgłosiłem się do pracy w przedsiębiorstwie, pracowałem do miesiąca chyba maja, potem przeszedłem do przedsiębiorstwa „Dźwigar”, do 1995 roku pracowałem. […]
Warszawa, 30 listopada 2010 rok
Rozmowę prowadził Michał Studniarek