Helena Żelazna-Kwiatkowska „Lilka”
Nazywam się Helena Żelazna-Kwiatkowska, z domu Krakowiak. Mieszkam w Rawie Niżnej, to są góry koło Rabki, mam osiemdziesiąt sześć lat.
- W momencie wybuchu II wojny światowej miała pani trzynaście lat. Czy pani pamięta tamten okres?
Pamiętam, jak skończyłam szkołę podstawową na ulicy Gdańskiej, to jest jak Marymont już, bo mieszkałam na ulicy Sułkowskiego 35, tam moja mama miała sklep. Jak wybuchła wojna, leciały samoloty… Był [wtedy z nami] mój ojczym, bo mama się z moim ojcem rozeszła. To nawet nie wiedzieli wojskowi, co to za samoloty latają. Dopiero mój ojczym: „Jak to, nie wiecie? Czarny krzyż – to są niemieckie!”. Dopiero jak usłyszeli, że lecą bomby, to dopiero rzeczywiście… Od razu był ranny jeden koń, a z żołnierzy nikt nie był ranny, którzy tam byli. Miałam taki dom, gdzie gospodarz miał duży ogród, tylko cały był ogrodzony.
- To byli żołnierze polscy?
Tak, polscy. Tam trzymali konie, a mieszkali gdzie indziej. Biedaki, nawet nie wiedzieli, co to za samoloty lecą. Dopiero jak zobaczyli, że bomby lecą… Mój ojczym mówi: „Jak to? To są Niemcy!”. Bo mój ojczym też był w wojsku, jak każdy człowiek. No, tak to wyglądało.
Potem moja mama zachorowała i mnie wzięła ciocia już do siebie, do Śródmieścia. Miałam chodzić do szkoły na Bielanach, gdzie był CIWF, tam miały zakonnice budynek i one prowadziły szkołę krawiecką, żeby zrobić maturę. Tam zaczęłam chodzić, ale niestety Niemcy zajęli ten budynek i skończyła się moja nauka. Później zachorowała moja mama i zabrała mnie do Śródmieścia. Moja ciocia mieszkała na ulicy Pięknej 30. Miała dużą firmę i tam zostałam prawie do końca wojny. Z tym że Powstanie mnie zaskoczyło u mojej cioci na ulicy Żurawiej 7.
- Chodziła pani potem do szkoły?
Na taki kurs poszłam, bo moja ciocia miała dużą firmę krawiecką przed wojną. Szyła mundury wojskowe, zostało zresztą dużo materiałów wojskowych i tam miałam półtoraroczny kurs kroju i szycia. Do tej pory mam rzeczy, które mi szyły. Tam zostałam do Powstania. Powstanie zaskoczyło mnie, jak właśnie szłam z tego mieszkania od mojej drugiej cioci, do tej cioci, u której mieszkałam.
- Czy pani pamięta szkołę podstawową, jeszcze przed wojną? Mniej więcej jakie to było wychowanie?
To była szkoła publiczna. Byłam wtedy bardzo zadowolona. Raczej to była szkoła pod opieką księdza. Tam był stary kościółek drewniany, on chyba spalił się, zresztą tak samo jak moja szkoła. Tam myśmy chodzili. Nawet pamiętam Pierwszą Komunię Świętą, to było u księdza. Było kakao i bułeczka maślana. Ale tam było bardzo przyjemnie, nauczycielki były miłe. Nawet jedna moja nauczycielka i kierownik mojej szkoły mieszkał tam, gdzie myśmy mieszkali z moją mamą, na Sułkowskiego 30.
- Pytam o wychowanie patriotyczne, bo jesteśmy ciekawi, skąd się później brali tacy ludzie, którzy brali udział w Powstaniu.
Trudno mi powiedzieć w tej chwili… Ale zawsze myśmy wszystkie święta państwowe bardzo obchodzili. W końcu ci ludzie nasi, kierownik szkoły i jego żona, która mieszkała tam, gdzie ja… Raczej to była szkoła kochająca ojczyznę. Bo nie była taka PPS, jak to była na Żoliborzu szkoła PPS-u, chyba na placu Mickiewicza. Tam chodzili ludzie… Niebieska koszulka i czerwony krawat (widzę nieraz w telewizji) i to było PPS, to mi się momentalnie kojarzy z tym PPS-em. Myśmy mieli szkołę raczej pod kątem katolickim.
- Pani była na utrzymaniu rodziny w czasie okupacji?
Cioci mojej.
- Czy pani się zetknęła z konspiracją?
Tak, bo jedna moja ciocia miała sklep, u niej był czeladnik, który należał do konspiracji. On nawet dwa razy zabrał mnie, to było za Alejami, ulica Złota, nie Złota. Już nie pamiętam. Ale się moja ciocia dowiedziała i była tak potworna awantura, bo byłam jedna w rodzinie i mój cioteczny brat, tylko dwoje na całą rodzinę. Mowy nie było o żadnej konspiracji i tak się stało, że już nie mogłam nigdzie pójść. Nawet mnie babcia do szkoły doprowadzała, żebym tylko nie poszła z nim. Dopiero z konspiracją zetknęłam się właściwie w dzień Powstania, jak szłam od mojej cioci, tej, u której już nie mieszkałam. Ona mieszkała na wprost poczty na Nowogrodzkiej. Nie można było wejść, bo tam byli już Niemcy. Szłam Poznańską, gdzie druga ciocia też miała sklep. Gdzie był komisariat, tam moja ciocia miała sklep. Wstąpiłam do niej, ale jej nie było, bo była u swojej siostry, i tam mnie skoszarował komendant, on był chyba z granatowej policji. To tam był komisariat.
- Granatowy policjant panią tam przyjął?
On był w Armii Krajowej. Nawet jak myśmy już potem wychodzili pod koniec Powstania, to on dał wszystkim swój adres, bo on szedł z wojskiem. Nam legitymacje wydał nasz komendant, a myśmy miały komendantkę i nam nie pozwolono iść z wojskiem, absolutnie. Tam mogą gwałcić, mogą to – nie pójdziecie. Chłopcy tak, ale nam nie pozwolono. Nasz komendant razem z komendantką wypłacili nam wszystko w dolarach żołd.
- Czy pani pamięta nazwiska komendanta, komendantki?
Ale skąd! Wiem, że był z Radości, jego matka mieszkała w Radości, dał nam adresy (tym, co jechali nie z wojskiem) i jak przyjechałam do Polski, napisałam do jego matki, bo tak prosił, że on jedzie razem z chłopcami do niewoli.
- Ale pseudonimu pani też nie pamięta?
Zupełnie nie.
Też nie, zupełnie. Myśmy były skoszarowane, gdzie jest komisariat, na drugim piętrze i tam zginęła nasza jedna koleżanka.
- Mówi pani o granatowej policji. Czy pani pamięta, czy pani się zetknęła z granatowym policjantem w czasie okupacji na ulicy w Warszawie? Co w pani otoczeniu mówiono o granatowej policji?
To znaczy, że to są szpicle niemieckie, tak się mówiło. Ale jednak nasz komendant nie był szpiclem, bo nikt nie wiedział, a on właśnie był w Armii Krajowej i on nas zgromadził. Nas było dziewczynek czternaście, a chłopców też było kilku. Tylko jeden był ranny, a jeden po prostu zginął, bo szedł do swoich rodziców. Gdzieś niedaleko mieszkali i nie wrócił. Okazało się, że ta „krowa” rąbnęła i zagniotła tam kilka osób.
- Czyli 1 sierpnia pani zupełnie przypadkowo trafiła do komisariatu, ale co panią skłoniło do tego, żeby się zgłosić do Powstania?
Kochałam Polskę, tylko to. Chciałam walczyć o ojczyznę, po prostu. Do tej pory ją kocham.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania? Słyszała pani jakieś strzały? Skąd pani się dowiedziała, że Powstanie się zaczęło?
Strzały, tak. Dlatego uciekałam ulicą Poznańską, słyszałam strzelaninę, i gdy zobaczyłam sklep mojej cioci, tam gdzie był komisariat, wpadłam do bramy. Cioci nie było, a znali mnie wszyscy, przecież do cioci chodziłam: „Chodź prędko do nas, chodź prędko do nas”. I tak zostałam. Ciocia moja przychodziła dwa razy, bo chciała mnie zabrać. „Ciociu, teraz nie pozwolę”. – „Bo ty jedna nasza, bo ty jedna nasza!”.
- Czy dostała pani opaskę biało-czerwoną 1 sierpnia?
Tak, a legitymację dostałam, dopiero jak jechaliśmy, jak już wychodziliśmy, jak było, że wszyscy musieli wychodzić, więc chłopcy poszli pierwsi, a my… „Wy razem z ludźmi”.
- Ale jeszcze wróćmy do 1 sierpnia. Czyli ten oddział, do którego pani trafiła, to było szesnaście dziewcząt, tak?
Trzynaście dziewcząt, a chłopców było tyle samo.
- W jakim wieku mniej więcej były?
Przeważnie starsze ode mnie o rok, o dwa.
- Pani przedtem nie działała w konspiracji. Czy trudno było sprostać tym zadaniom? Jakie były pani obowiązki?
Myśmy roznosili listy, bo to ludzie przychodzili z prośbami: „Mam tu matkę, mam tu córkę”. Roznosiłyśmy listy. Potem przechodziłam, już nie pamiętam w jakiej to miejscowości, takie kursy, pomoc pielęgniarek, to takie było trzymiesięczne chyba.
- Jeszcze w czasie okupacji?
W czasie okupacji. Wtedy właśnie na Hożej, ruch Hożej i Marszałkowskiej była cukiernia. Ponieważ było masę rannych i nie było ich gdzie trzymać, bo chodziło się częściowo ulicą, a częściowo przez piwnice i przejścia, można było całą ulicę przejść. Dziury w domu i dalej się szło, dziury w domu i dalej się szło. Tylko na Marszałkowskiej były te barykady i na Poznańskiej też była barykada, ponieważ od Alej jeździły czołgi w Alejach Jerozolimskich i jak wjeżdżały do Poznańskiej, to [przekręcały] lufę i strzelali na te barykady. Nieraz rozwalali, ale z powrotem się robiło te barykady, żeby można było przejść.
- W którym miejscu była ta barykada na rogu Alej i Poznańskiej?
Na Poznańskiej była chyba w dwóch miejscach. Była koło komisariatu, jakieś dwa metry, trzy metry, może więcej od samej bramy, tam była jedna i była druga koło hali… Tam była taka duża hala na Koszykowej, tam była druga. […] Jednego razu [komendant] nas wezwał, mówi: „Słuchajcie, dziewczęta, musimy iść, bo gdzie tych rannych mamy dawać?”. Oprócz tej małej, to do jakiegoś domu się zaprowadzało i tam była cukiernia, z której wszystkie meble wyrzucili. Ale nie tylko my, tam ludzie pomagali. Łóżka się z różnych domów ściągało i się kładło rannych. Tam widziałam pierwszy raz rannego człowieka. Bo te „krowy” (takie działo, u nas to się nazywało „krowy”) miały taki płyn w sobie, że ono burzyło i oblewały, że ręce, to skóra wisiała, z twarzy to mu wisiało. Koło tej ulicy, koło kawiarni myśmy robili ten szpital. Ale nie tylko my. Mówi: „Zabijcie mnie, zabijcie mnie”. Ale jak człowieka można zabić?
Za jakieś parę dni dowiedzieliśmy się, bo komendant nam mówi: „No, słuchajcie, mamy…”. Jak to się nazywało?… Taki co to pasowali u Niemców…
O! Przyprowadzili dwie pary małżeńskie folksdojczów, którzy strzelali z dachów do Polaków.
- I tu ten pani oddział ich jakby…
Chłopcy ich złapali, bo nasz kolega był ranny… Właśnie ci „dachowcy”, tak to się nazywało. W końcu jednych złapali na Poznańskiej po przeciwnej stronie komisariatu, ale trochę dalej, a drugich właśnie blisko na Hożej, blisko tego, co myśmy robili ten szpital. Tych czworo ludzi siedziało, komendant dał im jeden pokój, pilnowaliśmy ich zresztą. Oni mieszkali tam chyba przez tydzień czy dwa. Potem komendant mówi… W nocy chłopcy ich wyprowadzili, bo dostał wiadomość, że już ośmiu na Hożej, też takich mają „dachowców” i tam ich chłopcy zaprowadzili. Co dalej, nie wiem, co tam dalej było.
- Pani skończyła ten kurs sanitarny. Czy pani się włączyła też w pomoc rannym?
Tak, opatrunki zrobię, nie umiem co innego. Jak były listy, to się szło. Pamiętam, że najdalej doszłam z listami do placu Trzech Krzyży. Dalej byli Niemcy, nie można było już pójść. Później zachodziliśmy za Aleje Jerozolimskie.
- Przechodziła pani tym przekopem?
Tak. A po co? Po jedzenie, bo tam był młyn.
Właśnie nie pamiętam, ale trzeba było przejść przez Aleje i stamtąd myśmy nosili pszenicę, żeby ją gotować. Mieliśmy dużo kostek cukru.
Ze sklepu. Otwierali sklepy, bo coś trzeba było jeść, a potem żeśmy gotowały tę pszenicę i to się jadło.
- Czy to przechodzenie po jedzenie wiązało się z jakimś zagrożeniem życia?
Naturalnie, to była barykada. Pamiętam, że tramwaj stał na tej barykadzie i cały czas Alejami jeździły czołgi. Trzeba było bardzo uważnie [iść], schylić się. Jak się worek wzięło, to się ciągnęło po ziemi, bo przecież nie można było stanąć. Masę ludzi poginęło na tych barykadach w Alejach Jerozolimskich.
- Jak wyglądało takie życie? Gotowanie, jedzenie, spanie, mycie. Jak to wyglądało?
Albo któraś z nas gotowała, pomagali chłopcy, jak w danym momencie byli. Ci, którzy byli, to robili. Ci, których nie było, to się im dawało, jak przyszli.
- Ale tam jakaś kuchnia była, czy na zewnątrz?
Nie, ten komisariat miał kilka pokoi i miał kuchnię, bo oni też gotowali dla tych ludzi, którzy… Tam myśmy gotowali. Węglem, drewnem, bo w piwnicach pełno było węgla.
- Te dziewczyny gotowały dla całego oddziału?
Tak. I wszystkim się dawało. Kto przyszedł głodny, to też im się dawało.
- Ktoś, czyli ludność cywilna?
Też, tak, naturalnie. Bo wszyscy ludzie siedzieli w piwnicach. Mało kto, tylko myśmy były skoszarowane na drugim piętrze…
- Przez cały czas na tym drugim piętrze panie nocowały?
Tak, tam myśmy wszystkie nocowały. Takie mieszkanie było, już nie pamiętam skąd. To mieszkanie było otwarte, tam myśmy wszystkie nocowały. To było trzypokojowe mieszkanie.
- Ale to było czyjeś mieszkanie?
Czyjeś, ale tego kogoś nie było i tam myśmy mieszkały. Potem nie było wody, nie było ubikacji, to chłopcy zrobili… Było podwórko i w jednym winklu zrobili ubikację. Nasza koleżanka poszła do tej ubikacji. W tym czasie „krowa” rąbnęła w ten winkiel domu i zadusiła tą biedaczkę. Ona nie zginęła od [pocisku], tylko zgniotło ją w [tej ubikacji]. Myśmy tam odkopywali wszystko i zrobiliśmy grób na podwórku, tam była pochowana i położyliśmy beton z murem jeszcze i napisaliśmy kredą jej imię i nazwisko. Na ścianie domu tak samo, żeby rodzice ją znaleźli.
- Jaki duży był ten oddział? Ilu tam chłopaków było?
Około szesnastu. Tak to wyglądało.
- Czyli pani roznosiła listy, gotowała, jak trzeba było, opatrywała?
Tak, to była nasza praca. Tylko raz w życiu byłam na Hożej, tam gdzie właśnie trzymali tych, co do nas strzelali, i ktoś przyjechał z władz. Tam żeśmy przez dwa dni pilnowały, czyli w dzień my, a wieczorem chłopcy.
- Tych, którzy tam przyjechali?
Tak, z władz Armii Krajowej.
- Czy pani w ogóle wiedziała, do jakiego oddziału pani wstępowała?
Nie, wiedziałam, że Armia Krajowa, to było najważniejsze. Dopiero dowiedziałam się, jak dostałam legitymację: KB (Korpus Bezpieczeństwa), bo to był komisariat, gdzie byli tacy właśnie, jak to z policją.
- Pani oddział to był taki…
Wszyscy zbierani, bo ci, którzy nie zdążyli podejść na swoje miejsca, kogo zastała strzelanina. Patrzymy: „O, chodź, chodź, chodź”, od razu się brało, „Uciekaj, bo będą strzelać”. Zbieranina to była, nie żaden oddział, który byłby od lat.
- Pani miała kontakt z ludnością cywilną?
Tak, bo ludzie byli w piwnicach, a myśmy piwnicami chodzili z domu do domu. Jak niosłam listy, to się nie szło ulicą. Gdzie ulica była, to nie było wszędzie barykad, to trzeba przebiec przez ulicę. A tak to można było przejść całą ulicę domami, piwnicami.
- Jak ci ludzie się odnosili do was, do Powstańców?
Bardzo serdecznie, bardzo dobrze. Nawet jak mówiliśmy, że nie mamy prześcieradeł, nie mamy opatrunków, to nam ludzie przynosili, żeby ratować rannych, bo nie było. Skąd mieliśmy wziąć? Prześcieradła dawali, obrusy. To rwało się, owijało się ludzi. Tak to wyglądało. I tak się znalazł po jakimś czasie też lekarz. Nie wiem skąd, nie pamiętam już tego. Czy dowiedział się, czy zamieszkał blisko. Był właśnie w tym szpitalu zrobionym przez ludzi.
Tak, w tej kawiarni.
- Pamięta pani, jak się nazywała ta kawiarnia przed wojną?
Nie, kawiarnie mnie nie interesowały.
- Pani słyszała o tym, że była jeszcze harcerska poczta, która roznosiła listy?
Wtedy nie słyszałam.
Nie słyszałam, absolutnie nie. Myśmy mieli swoją pocztę. Jak ktoś prosił, to wtedy myśmy szły.
- Nie chodziła pani z meldunkami do jakichś innych punktów?
Nie.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje w Warszawie w innych dzielnicach w czasie Powstania?
Tylko dowiedzieliśmy się o jednej rzeczy, że po prostu idą kanałami ze Starówki, bo pilnują Niemcy. Tośmy się dowiedzieli, to nam chyba nawet komendant powiedział, tośmy wiedziały. A tak, poza tym nie wiedziało się nic.
- Czy podczas Powstania pani się zetknęła z Niemcami tak bliżej, na odległość strzału?
Nie.
Tam tylko czołg jeździł i strzelał. Czyli nawet nie dojeżdżał do nas, tylko przejeżdżał Alejami, skręcał w Poznańską do poczty i tam strzelał przez całą ulicę.
- Czy pani miała takie poczucie, że to jest kawałek wolnej Polski, tu, gdzie pani jest?
Nie, to nie było tak. Wiedziałam, że walczę o Polskę i na pewno ona będzie. Myśmy wszyscy myśleli, że Niemcy pójdą. Skończyło się inaczej. Potem wywózka.
- Czy pani zetknęła się z prasą powstańczą? Czytała pani jakieś gazetki, czy tam dochodziły?
Tak. Ponieważ moja ciocia przed Powstaniem przyjaźniła się z zakonnicami, siostrami zmartwychwstankami… Oni mieli w rodzinie księdza, zaczęli go w Poznaniu szantażować i on uciekł do mojej cioci, czyli do swojej siostry, która pracowała… Ten zakon był na Mokotowskiej 55, chyba do tej pory tam jest. Ciocia go wzięła do siebie. Ciocia miała sześć olbrzymich pokoi, bo to była pracownia krawiecka, nie szycia sukieneczki, to były szyte mundury wojskowe. Pełno było [materiałów], ciocia rozdawała ludziom. Bo komu oddać? Bo Niemcom odda, to się… Zabierali, szabrowali i już sobie robili ubrania.
- Co ciocia szyła w czasie wojny?
W czasie Powstania?
Mundury listonoszy i kolejarzy. To była duża firma, ale wiadomo, jak to jest. Jak już było Powstanie, to [zaprzestała]…
- Wróćmy do prasy. Pani dostawała gazetki od księdza?
Tak. On zginął niestety, bo poszedł na miasto w Warszawie. Trafił do łapanki i zginął w Oświęcimiu.
- Czyli pani mówi, że te gazetki były jeszcze przed Powstaniem?
Tak.
- A czy w czasie Powstania pani zetknęła się z jakąś prasą powstańczą?
W czasie Powstania nie.
- Słuchała pani jakichś audycji radiowych?
Tak, radio mieliśmy cały czas, mimo że nie wolno było. Całą okupację mieliśmy radio u mojej cioci. Tak, radia słuchaliśmy.
Też, komendant miał radio.
- Czyli jakieś informacje dochodziły?
Tak, były. To właśnie mieliśmy, że Rosjanie armię szykują, żeby Polacy do niej wchodzili. Coś takiego pamiętam.
- Czy pani albo ktoś z pani otoczenia brał udział w życiu religijnym? Czy coś takiego się odbywało, jakieś uroczystości religijne?
Nie, u nas każdy brał ślub kościelny, przyjaźnili się bardzo z siostrami zakonnymi. Nawet po wojnie, jak już ciocie wróciły… Myśmy wszyscy wyjechali, to jak się przyjechało, to były gruzy dwupiętrowe, wszystko poniszczone. Tam gdzie ciocia mieszkała, to była Piękna 30. Ciocia mieszkała nie w bramie, tylko było olbrzymie podwórko, w końcu podwórka była przybudówka i tam miała tę firmę. Właśnie tam ciocia wszystkie rzeczy z domu – to znaczy maszyny, wszystko, przecież dom był cały, niezniszczony – zanosiła do piwnicy. Ale jak wróciło się po wojnie, to wszystko spalone było. Po prostu nie było do czego wrócić, zupełnie. Miałam mieszkanie mojej mamy, bo zostało na Sułkowskiego. Poszłam, ale tam mieszkali ludzie, którzy nie mieli gdzie mieszkać. Ale miałam ciocię, której siostry zakonne wynajęły dwa pokoje w swoim klasztorze, na Mokotowskiej 55 to było. Pisało się na murach, że taka i taka, mieszka tu i tu.
- Ale jeszcze wróćmy do Powstania. Pani mówiła, że były kłopoty z wodą. Czy pani pamięta jakąś studnię?
U nas na podwórku też była studnia i stamtąd wodę braliśmy.
- Czy pani się zetknęła z ludźmi innej narodowości niż Polacy w czasie Powstania?
W czasie Powstania nie. W książkach jest, że podobno się Polacy bili z taką partią… To nieprawda, tam się nikt z nikim nie bił, jeśli chodzi o Polskę. Tam tylko ci, co to strzelali z dachów. Dzieci moje taką książkę miały w szkole, że taka partia polska z tą się biła. Nieprawda, tam się walczyło z Niemcem, a nie z Polakami. Nieprawdę pisali.
Absolutnie nie było żadnych takich rzeczy, a byłam od początku do końca. Chodziłam między ludźmi, bo listy roznosiłam. Rozmawiałam z ludźmi. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś, jakiś Polak z innej partii, z inna partią… Nie, nie, nie, to jest absurd.
- Jak się zmieniało życie w tym miejscu, gdzie pani była, na Poznańskiej, jak Powstanie trwało coraz dłużej?
Często dochodziły nowe osoby do nas. Ktoś dowiedział się, że jesteśmy tutaj, a nie miał swojego domu, to zatrzymał się gdziekolwiek. To jest jedno. Potem jeden nasz kolega zginął. Miał siostrę gdzieś na Powiślu i powiedział komendantowi: „Pan mnie puści, pójdę do mojej siostry, to jeszcze wam coś dobrego, wam pełno orzechów przyniosę”. I nie wrócił. Mówiłam to już. Ten jeden nam zginął i jeden był ranny, przez tych, co strzelali z dachów.
- Czy pani pamięta, czy pani widziała, jakie mieli uzbrojenie, jak oni byli uzbrojeni? Czy mieli dużo broni?
[…] Mieli takie duże [granaty], każdy około trzech miał… A reszta miała takie… Nie wiem już, jak to się nazywa, ale mieli. Prawie każdy chłopiec miał broń.
- Czy chodzili na jakieś akcje?
Tak, chodzili. Cztery osoby zabrali z tych dachów. Też poszli z bronią, ale dzięki Bogu nikt z nich nie zginął. […] W czasie okupacji, jak byli jeszcze Niemcy, to każdy kto chodził do szkoły, musiał w wakacje odpracować miesiąc czasu.
Gdziekolwiek, musiał pracować. Więc trafiłam do… To było od Grójeckiej w bok, taka ulica, już nie pamiętam jej w tej chwili. Tam były koszary niemieckie, gdzie przywozili rannych Niemców. Myśmy robiły…
Schnittraum, tak to się nazywało po niemiecku.
To był taki pokój, gdzie się robiło kanapki dla Niemców. Była taka jedna pani i nas były cztery młode dziewczęta, tam pracowałyśmy, bo taki był nakaz.
- Codziennie przez miesiąc pani robiła te kanapki?
Tak, ale do domu wracałam, tam nie mieszkałam. Raz jadąc tramwajem na to miejsce, patrzę, jedzie – a [podczas] łapanki to takie czarne auto jeździło – widzę czarne auto i schowałam się do bramy. Patrzę z bramy, mówię: „Oho, zatrzymuje się. Pewnie będzie łapanka”. Poleciałam na drugie piętro, na klatkę schodową, gdzie było okno na ulicę. Widziałam, jak auto stanęło pod jednym budynkiem. Już nie pamiętam w tej chwili, jak to tam, bo się zupełnie pozmieniało teraz. Wyprowadzili sześciu ludzi, mieli zawiązane oczy, postawili pod ścianę, poupadali. Ich wszystkich od razu na auto, wyjechali, już nie było łapanki i proszę wierzyć, w ciągu dziesięciu minut sterta kwiatów była na tej krwi, która została po nich. Tak Polacy dbali o te rzeczy, czcili ich zgon. Nie wiem w ogóle, kto to był, bo przyjechali, zatrzymali się, wyprowadzili ich, rozstrzelali, potem z powrotem i pojechali. Tym Niemcom nie mówiłam, że tam byłam. Znałam trochę język niemiecki, bo chodziłam chyba pół roku do szkoły handlowej i tam był język niemiecki. Ale nie skończyłam tej szkoły, ponieważ cała rodzina moja się rozchorowała. Ciocia kupiła kiełbasę na wolnym rynku. Co się okazało? Ta kiełbasa była ze strychniną i myśmy wszyscy pół roku przechorowali i moja szkoła poszła… Potem już nie wracałam do tej szkoły.
- Ale wróćmy jeszcze do Powstania. Czy pani wiedziała o tym, że są zrzuty alianckie? Czy pani je widziała?
Tak, to nam komendant mówił. Ale mówił: „No co z tego, jak broń poszła tu, a tam są Niemcy. Wczoraj ich nie było, a teraz są”. To takie były rozmowy między nami.
- Czy czekało się na to, że ktoś przyjdzie z pomocą, Anglicy, Rosjanie? Czy coś na ten temat rozmawialiście?
Tak, rozmawialiśmy. Ale zobaczyliśmy Rosjan, że są na Pradze i mają nas gdzieś, to się serce kroiło.
- Takie było przekonanie, że oni nie przyszli pomóc?
To widać było z okien wysokich domów, że oni stoją na Pradze i śmieją się z nas, dosłownie. A myśmy walczyli. Kilka samolotów rosyjskich przyleciało. Nie wiem, jak one się nazywały, ale widziałam. Nawet krewny zginął. Samoloty alianckie… Bo miałam dalszego krewnego, który był pilotem i właśnie nad Warszawą zginął.
- Niosąc pomoc dla Powstania?
Tak.
- Jakie nastroje były wśród pani współtowarzyszy broni, kiedy Powstanie zbliżało się ku końcowi? Czy czuło się, że to już jest koniec?
Tak, czuło się, bo coraz mniej mieliśmy miejsca, coraz więcej zajmowali Niemcy. To się czuło bardzo. W końcu była kapitulacja, więc ci do wojska, wszystkim rozdał legitymacje nasz komendant.
- Wtedy, już w ostatnim dniu?
Tak, bo tylko mogli iść ci, co mieli legitymację Armii Krajowej. Innych do niewoli nie brali, tylko z legitymacją Armii Krajowej. Nam dali, komendantka również, ale mówi: „Wy to schowajcie! Wy nie byliście w żadnej Armii Krajowej, w niczym! Wy idziecie prywatnie, z rodzicami! Z rodziną!”.
- Pani miała kontakt z rodziną przez okres Powstania?
Tak, miałam, bo ciocia moja mieszkała na Piusa.
Tak, pamiętam nawet, że przyszła do komendanta i płakała: „Niech pan moją bratanicę nie wysyła daleko. My ją tylko jedną mamy”. On mówi: „Dobrze”. Byłam jedna w całej rodzinie i cioteczny brat, z którym nie mieliśmy kontaktu.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał ostatni dzień przed wyjściem z Warszawy? Mieliście jakiś apel?
Komendant wszystkim nam rozdał legitymacje, zapłacił nam dolarami, wszystkim jednakowo.
Chyba dwanaście dolarów, o ile się nie mylę.
Papierowe. Potem wszystkie oddałam cioci, bo po co mi dolary były. No i z nami się pożegnał, dał nam adres swój: „Pamiętajcie, ja wychodzę z chłopcami”. Poszłyśmy, zobaczyłyśmy, bo można było pójść zobaczyć, jak oni wychodzili.
- Proszę powiedzieć, jak to wyglądało. Którędy oni szli?
Oni szli ulicą Nowogrodzką. Tak jak potem ludzie wychodzili, tak samo oni. Oni pierwsi wychodzili, wojsko, a potem dopiero wychodzili cywile.
- Ale w jakimś szyku to wojsko szło? Jak to wyglądało?
Tak, czwórkami.
Tak, naturalnie. Nas tak samo konwojowali, jak Polacy wychodzili, tak samo do Pruszkowa.
- Czyli dziewczynom jakby odradzano z powodu płci?
Nie pozwolono. Komendantka nam nie pozwoliła. „Nie wolno, bo tam mogą wam robić krzywdę. Idźcie z ludźmi”. Rzeczywiście, dzięki Bogu tu żyję. Z tym że potem byłam w Pruszkowie. Arbeitsamt tam był. Ze mną były trzy koleżanki, bo potem poszłam do mojej cioci na Piusa i nie wychodziłam z nimi. Te, które nie miały rodziny, to szły razem, a ja poszłam do mojej cioci. Dwie koleżanki wzięłam, te, co były ze mną, i myśmy szły z rodziną. Tam była moja ciocia, potem była moja ciocia z mężem i moja babcia. Myśmy wszyscy poszli do Pruszkowa.
- Na piechotę na dworzec? Jak to się odbywało?
Na Dworzec Główny. Tam były dwa rzędy. Jednym szli starzy ludzie, drugim szli chłopcy i jeszcze szły dziewczęta. Pierwsza moja rodzina poszła, pomachali mi, no i do wagonów świńskich i do Pruszkowa.
- Jak pani zapamiętała ten obóz przejściowy? Jak on wyglądał?
Ludzie spali na podłodze, na czym się dało. Tam nie było [łóżek], bo to była hala, jakaś parowozownia, coś takiego.
Dawali, z tym że tam był Arbeitsamt i w tym Arbeitsamcie codziennie wisiała kartka, dokąd jest wysyłka dzisiaj. Taka starsza pani doszła do mnie, że ma córkę w jednej miejscowości w Niemczech, jest na przymusowych robotach z łapanki i mówi, żeby mnie tam wysłali do jej córki. Wzięłam ją do tego Arbeitsamtu i pukam do tego pokoju. Otwiera mi Niemiec drzwi, mówię: „Dzień dobry”. On mówi: „A jak się mówi, jak się wchodzi do niemieckiego biura?”. Mówię: „Nie wiem”. –
Nicht weiß. Uderzył w szczękę, dwa zęby wybił, upadłam, ta pani mnie podniosła i prędko stamtąd uciekłyśmy.
Potem strasznie się bałam [trafić] do bauera, czyli do wieśniaka [iść], bo mówiłam: „Jak ja wydoję trzydzieści krów?”. Bo tak straszyli: „Tam jest trzydzieści krów, trzeba będzie doić. Zapisałam się do fabryki mechanicznej „Weberein”. Ta fabryka była na naszym polskim terenie, w Görlitz. Tam poszłam i poszło także ze mną trzynaście albo czternaście koleżanek, razem poszłyśmy do tej fabryki. Zapisałyśmy się i tam robiłam śruby do bomb. Na górze była fabryka tkacka, a w piwnicach była zbrojeniowa. Myśmy tam robiły śruby do bomb i jak nadchodzili Rosjanie, to cały obóz zwinęli i gnali nas w kierunku Czechosłowacji. Chyba tam byłam najmłodsza wtedy. Taki
Lagerführer był, który widocznie mnie bardzo polubił, bo mówi: „Słuchaj, prowadzą nas teraz do obozu koncentracyjnego. Mnie tam już nie będzie. Chodź, pilnuj się mnie, ja ci powiem, którędy uciekać”. Doszliśmy w Czechach do miejscowości Budyń i on mówi: „Słuchaj, tu widzisz ten dom? Za ten dom uciekniesz od razu. Wojska tu nie ma, nie widzą, że uciekasz. Pryskaj, tylko nie wolno ci powiedzieć, że jesteś z obozu, tylko że zgubiłaś się z wieśniakiem, z bauerem”. Tak zrobiłyśmy, dzięki temu Niemcowi żyję.
- Czyli w tej fabryce nie było aż tak bardzo źle?
Nie, tylko trzeba było pracować. Zjeść dawali, a nawet dostałam tam paczkę.
Dostałam, bo komendant… Miałam sporo swoich polskich pieniędzy, to mu dawałam. „Masz pieniądze?”. – „Mam”. – „To ci w banku wymienię”. Dał mi kawałek chleba.
- Można było te polskie pieniądze wymieniać?
Tak, ale to nie my, on. Nie miał dłoni ten komendant. Do tego stopnia, że wysłał mój list, nam nie wolno było. Ciocia wiedziała, gdzie jestem, i przysłała mi paczkę z cebulą i ze słoniną. Myśmy mieli to na Boże Narodzenie.
- Jak pani zapamiętała Boże Narodzenie?
Tą paczką się z wszystkimi koleżankami podzieliłyśmy i to był nasz opłatek.
Potem jak już uciekłyśmy do Czechosłowacji, to poszłyśmy pod Pragę czeską i tam było powstanie Pragi czeskiej. Tam już nie wchodziłyśmy, trzy dni to Powstanie trwało. Rosjanie, ponieważ wyjeżdżali, to później rzucali różne rzeczy i zaczęli strasznie gwałcić. Mówimy: „Dzieciaki, uciekajmy stąd!”. Zaczęłyśmy uciekać w kierunku Austrii. Uciekali też Niemcy i Czesi uciekali, bo się też bali Rosjan… Taka grupka ludzi jechała furą i zatrzymujemy, żeby stanęli. Stanęli. Nie wiem, ile było osób na tej furze, pięć, sześć, a to byli Włosi, to też uciekali…
- Takie międzynarodowe towarzystwo uciekało?
Tak, też uciekali, bo w Austrii była granica. Tu byli Rosjanie, a tam byli Amerykanie i oni też tam pryskali. Ale co z tego? Zabrali nas, ujechaliśmy nie tak dużo, zatrzymali nas znowu Rosjanie z autem. „Wysiadać!”. Wszyscy wysiedli. „Konia bierzemy, a wóz zostaje”. Pytają się: „Dokąd wy idziecie?”. Po rosyjsku wtedy nie rozumiałam. Mówi: „Chcecie, to wsiadajcie. My was tam zawieziemy”. Całą tą grupkę, Włochów, nas, wzięli na to auto i pojechaliśmy aż pod tą granicę, gdzie z tamtej strony byli Amerykanie, a tu Polacy. Wysadzili nas, stoimy, a nam się strasznie chciało pić. Mówią do mnie: „Ty Polka, ty po rosyjsku pewnie gadasz. Idź do tego ruskiego, bo on nam pić da”. Idę do tego ruskiego i mówię: „Nie macie pić? Pić nam się chce”. Sięga do kieszeni, wyjmuje złoto i mówi: „Chodź ze mną”.
Tak, przecież Rosjanie kradli wszystko po kolei w Niemczech. Na moje szczęście po drugiej stronie stał amerykański żołnierz, który był Polakiem, i on usłyszał. Podchodzi do nas i mówi: „Ty, co od niej chcesz?! To jest moja, bo to Polka!”. Potem nas wszystkich wziął na swoją stronę, już nie byliśmy u ruskich i tam czekaliśmy na powrót do kraju.
- Czyli była pani po amerykańskiej stronie, ale chciała pani wracać do Polski?
Naturalnie, chciałam do mamy, a mama już nie żyła niestety. Mama była w Tworkach i miesiąc przed moim powrotem zmarła tam. Była chora, a potem była ciężko ranna. Jak wróciłam, to już nie miałam ani mamy, ani taty.
Już nie pamiętam dokładnie, ale w lipcu 1945 roku.
- Po amerykańskiej stronie czekała pani na transport?
Tak, tam były olbrzymie drewniane hale i w każdym budynku była inna narodowość. Polacy, Włosi, Francuzi, bo tam różni ludzie byli w tych obozach.
- Jak ten powrót wyglądał? Czekało się na jakiś transport?
Tak.
- Jakie pani miała dokumenty wtedy?
Miałam kenkartę, bo to miałam…
- Nikt nie wystawiał innych?
Nie, absolutnie. Potem autami nas podwozili pod dworzec, tam takie świńskie wagony. Dojechałam do samej Warszawy. Ludzie wysiadali w Krakowie, zależy, dokąd kto jechał?
- Czy ma pani jakiś obraz z Powstania, który zapamiętała pani na całe życie?
Na całe życie? Zabitą moją koleżankę. Jak lecą te gruzy właśnie na tą drewnianą ubikację, a stoimy na podwórku i ona nam tam ginie. To było najgorsze, co widziałam w swoim życiu. Dziewczyna nie zginęła od strzałów, tylko zginęła mocząca się w tym kale i tam udusiła się. Też nieprzyjemne było bardzo, jak mój kolega ranny mówi nam: „Patrzcie, »ptaszniki« do nas strzelają”. To było też takie nieprzyjemne.
- Czy gdyby jeszcze raz historia powróciła, to również pani by się zgłosiła do udziału?
Na pewno, z całą pewnością. O Polskę zawsze.
- Czy jakieś nieprzyjemności po wojnie panią spotykały z tego powodu, że pani brała udział w Powstaniu?
Nikomu się nie przyznawałam. Jak później zapisywali się do… Nie zgłaszałam się w ogóle, bo miałam zapłacone dolary. Za walkę miałam zapłacone.
- Czyli że rachunek jest wyrównany?
Wyrównany. Dopiero od dwóch miesięcy… Córka mi wczoraj powiedziała: „Mamo, ty byłaś w obozie!”. – „No to co?” – „Niemcy płacą”. Dopiero od dwóch miesięcy płacą mi sześćdziesiąt dziewięć złotych za to, że byłam w Niemczech. A tak nie brałam nic, ani grosza za nic. Walczyłam za ojczyznę, a mnie wypłacili żołd przecież dolarami. Jak jeszcze mogłam się upominać, żeby jakieś zapomogi mi dawali? Z jakiego tytułu?
Warszawa, 8 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek