Halina Szczecińska „Iza”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Szczecińska, urodziłam się 29 czerwca 1929 roku w Warszawie.

  • Jak pani wspomina czasy przed wybuchem II wojny światowej, gdzie pani mieszkała, jak wyglądała pani sytuacja rodzinna?

W momencie wybuchu wojny miałam, jak łatwo policzyć, dziesięć lat. Mieszkałam we Włochach. Pierwszego dnia po wybuchu wojny, razem z mamą przeniosłam się do Śródmieścia, do domu sejmowego, bo mój ojciec był pracownikiem Sejmu i miał obowiązek być na posterunku. Ponieważ starszy brat już był zmobilizowany, on był podporucznikiem rezerwy i mama nie chciała zostać we Włochach sama, wobec tego przenieśliśmy się do Warszawy i tam spędziłam całe oblężenie.

  • Ile miała pani rodzeństwa?

Miałam dwóch braci. Jeden był zmobilizowany, podporucznik, a drugi był o dwa lata ode mnie starszy, więc miał wówczas dwanaście lat.

  • Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?

Pierwszego dnia, gdzieś latały samoloty, wtedy mi się wydawało, że jest ich dużo, teraz bym uznała, że mało jest samolotów, bo teraz ciągle nad Warszawą latają. Myśmy byli przeświadczeni o tym, że to jeszcze nie wojna, tylko że to są jakieś przygotowania, jakieś ćwiczenia. Aczkolwiek należało się spodziewać wojny, bo już wiadomo było, że wojna musi nastąpić, nawet były piosenki o Hitlerze, bardzo kpiące z niego.

  • Była już atmosfera, w której dało się wyczuć przygotowanie do wojny?

Tak, oczywiście. Myśmy mieli w domu już jakieś apteczki. Mieliśmy tampony na nos, na usta, w razie gazu. Tampony to wiem, że pracownicy Sejmu dostawali i tata przyniósł je do domu. Najpierw były tampony, a później maski z pojemniczkiem dla całej rodziny, natomiast tato jako już mężczyzna miał [maskę] z długą tubą. To już wskazywało na to, że mogą lada moment nastąpić działania wojenne. Wtedy wszyscy bardzo się bali gazu.

  • Czym zajmował się pani tata?

Pracował w bibliotece sejmowej.

  • Od razu jak był wybuch wojny, przeprowadzili się państwo do dzielnicy Włochy?

Nie. Włochy to nie była dzielnica, to było miasto i mieszkałam tam od urodzenia do dnia drugiego po rozpoczęciu wojny. Drugiego września przeprowadziliśmy się do Warszawy, mama nie chciała sama pozostać. Jechaliśmy do Warszawy kolejką – obecnie to się nazywa WKD, wtedy się nazywała EKD – jeździła od Włoch aż do Marszałkowskiej. Po drodze był jakiś obstrzał, nadleciał niemiecki samolot i wszyscy z kolejki wyskoczyli. Między Włochami a Śródmieściem były pola: marchewka, pietruszka, kapusta, i wszyscy powpadali w warzywka. Leżałam między kapustami. W ten sposób się uchroniliśmy przed [ostrzałem]. Króciutko to było, samolot odleciał i przyjechaliśmy do Warszawy. W Warszawie byłam krótko, bo oblężenie trwało jeden miesiąc, ale poczułam, co to jest głód. Nasz dom był dobrze przygotowany, jeśli chodzi o zapasy wojenne. Na strychu stały całe worki żywności: kasze, mąki, [worki] cukru i różne rzeczy, ale tego wszystkiego nie można było ze sobą zabrać do Śródmieścia. Zabraliśmy tylko suchą kiełbasę i czekoladę. Miałam zupełnie dosyć kiełbasy i czekolady po kilku dniach. Początkowo jeszcze w hotelu sejmowym były gotowane obiady, później już nie mieli zapasów, więc przestali gotować.

  • Jak wyglądało pani życie z perspektywy dziesięcioletniej dziewczynki?

Początkowo w hotelu sejmowym były gotowane jeszcze obiady, ale zało im produktów i przestali gotować. Ale [kiedy] jakiś szrapnel zabił konia w ogrodzie sejmowym (tam była artyleria i konie), wtedy znów ugotowali obiad. Pierwszy raz jadałam koninę. Konina to jest rarytas, jest bardzo dobra, jeżeli ją się dobrze zrobi, ale oni nie mieli czasu a i pewnie kwalifikacji, i taką żywą koninę (a nie marynowaną) z ryżem ugotowali, taka paciaja była. Było to bardzo niesmaczne, ale wszyscy jedli.

  • Od kiedy pani była w harcerstwie?

Od 1942 roku od września, wtedy jak przyjmowano młodszych.

  • Czym się pani zajmowała do 1942 roku? Czy w jakiś sposób uczestniczyła pani w pomocy, wiedziała pani coś o konspiracji?

Mój starszy brat, który był w wojsku, był ranny pod Kutnem i nie zgłosił się do oflagu. Poszedł do konspiracji, więc to już było pierwszym, na dodatek najbliższym przykładem, że konspiracja istnieje. Zmienił się. Ucharakteryzował się w ten sposób, że zaczął nosić okulary, zapuścił brodę. Po Kutnem był ranny [w twarz, więc] wszystko zamaskował.

  • Wie pani, na czym polegały jego działania w konspiracji?

Trudno mi powiedzieć, bo on w 1942 roku (na miesiąc przed moim wstąpieniem do harcerstwa) został aresztowany i zmienił nazwisko. Przybrał nazwisko Rytel. Już tego nie ustalę, ale na dziewięćdziesiąt dziewięć procent dostał świadectwo urodzenia od księdza proboszcza we Włochach. Ksiądz proboszcz we Włochach wydawał dużo świadectw, na podstawie których wyrabiano sobie kenkarty i dowody niemieckie. Zresztą za to był aresztowany, siedział na Pawiaku, na Majdanku. [Brat] zaczął udawać innego człowieka. Udawał zegarmistrza. Nie znał się na tym wiele, bo niby skąd. Skończył dwa lata Wyższej Szkoły Samochodowo-Lotniczej przed wojną, podchorążówkę, ale coś musiał robić. Wyprowadził się do Siedlec, założył zakład zegarmistrzowski i ci okoliczni chłopi, nie chłopi, przynosili mu zegary do naprawy. Jak była prosta naprawa, że się urwała sprężyna (bo w dużych budzikach była sprężyna i ona się często urywała), to się skracało, ucinało i zegar chodził dalej, tyle że trzeba było go częściej nakręcać. To umiał robić, bo u nas w domu przed wojną też robił.

  • Czy pani jako dziecko już była w stanie rozpoznać, że brat działa w konspiracji?

Dziecko to było dziecko już jedenastoletnie. Tak, oczywiście.

  • Jakie było pani nastawienie?

Dla mnie to było oczywiste, że wszyscy są gdzieś tam... Z mojego najbliższego otoczenia, z rodziny, każdy gdzieś należał. Z tym że nie wiedziałam, gdzie [brat] należał, do jakiej organizacji. Dowiedziałam się już po wojnie, co to była za organizacja. Zresztą do tej organizacji wciągnął go mój wujek.

  • Co to była za organizacja?

OW „Wilki”. W tym momencie, kiedy różne organizacje się łączyły, powstawała Armia Krajowa, była wsypa w mieszkaniu mojego brata w Siedlcach, bo jego mieszkanie to było po prostu miejsce dla różnych konspiratorów. Była jakaś odprawa i zrobiono kocioł, zabrano ludzi, którzy byli; kazali im Niemcy kopać pod lasem rowy, strzelali do nich i później przysypywali. Jak się później dowiedziałam, to jeszcze po kilku godzinach podobno ziemia się ruszała. Mojego brata buty oficerskie sprzedano za ileś złotych, już nie pamiętam za ile. A skąd to wiem? Otóż są czasami zbiegi okoliczności. W tym samym domu zamieszkał kolega mojego taty, który też pracował w Sejmie, a później sobie kupił kino na placu Trzech Krzyży. Ale później, w czasie okupacji to kina czemu służyły, to wiadomo, więc on z tego powodu z kina zrezygnował czy go pozbawili, wyniósł się do Siedlec i mieszkali w jednym domu. Mój brat oczywiście pana Bilewicza poznał (bo pan Bilewicz się nie zmienił), a pan Bilewicz mojego brata nie poznał i sobie tak czasami rozmawiali o Adamczykach z Włoch. Brat mówił, że jest kolegą Sławka Adamczyka, mojego brata. Po tej wsypie pan Bilewicz przyjechał do Włoch, prosić o to, żeby zawiadomić rodzinę Zbyszka Rytla (czyli mojego brata, on go znał pod tym nazwiskiem) o tym, że on został rozstrzelany. Właśnie wtedy kiedy pan Bilewicz siedział u nas w mieszkaniu we Włochach, wracałam ze szkoły i moja mama zobaczyła mnie przez okno, wybiegła i nie pozwoliła mi wejść do mieszkania. Powiedziała: „Idź sobie na spacer albo do ogrodu”. Ponieważ bała się, że jak usłyszę historię z zastrzeleniem brata, że się po prostu wydam, że to jest mój brat. Rodzice oczywiście obiecali, że jeżeli im się uda skontaktować z pana [Rytla] rodziną, to powiedzą, ale nie bardzo wiedzą, gdzie tej rodziny szukać. I tak twardo trzymali nerwy na wodzy, że pan Bilewicz się z nimi rozstał, nie wiedząc o tym, że przyniósł wiadomość o śmierci ich syna. I tu się zaczyna moje harcerstwo.

  • Mogłaby pani opowiedzieć o okolicznościach wstąpienia do harcerstwa?

Zaproponowano mi w szkole u Królowej Jadwigi wstąpienie do harcerstwa.

  • Ale to jakaś koleżanka?

Koleżanka.

  • Która już była w harcerstwie?

Tak. Ona była ode mnie trochę starsza, chodź chodziła do tej samej klasy i wcześniej była w harcerstwie. Musiałam mieć zgodę rodziców (nie na piśmie, ale ustnie, bo nie miałam piętnastu lat). Oczywiście nie powiedziałabym, że rodzice się zgodzili, gdyby się nie zgodzili, [więc] zaczęłam walczyć z rodzicami o zgodę.

  • Pani mama była temu przeciwna?

I tata też, ponieważ miesiąc temu się dowiedzieli, że [brat] jest zastrzelony, nie żyje.

  • Kiedy pani się o tym dowiedziała?

We wrześniu w 1942 roku. Tego samego dnia, kiedy pan Bilewicz przyjechał, bo jak on odszedł z naszego domu, to mi rodzice od razu powiedzieli, nie trzymali tego w tajemnicy przede mną. Drugi brat, o dwa lata starszy, też był w organizacji, też nie wiedziałam, w jakiej. Myśmy nie wiedzieli, kto do czego należy, tylko że należy. Całe otoczenie gdzieś należało.

  • Jak się pani udało przekonać rodziców?

Zaczęłam głodować.

  • To była forma protestu?

Forma protestu. Poza tym złożyła nam wizytę moja ciotka z Grodziska, nauczycielka, która była jeśli chodzi o sprawy wychowania i postępowania z dzieckiem autorytetem jakimś, bo ona pedagog. I mama mówi: „Co ja mam robić?”. Ona miała dwoje dzieci starszych ode mnie (oni oczywiście już należeli wszyscy w Grodzisku) i ciotka powiedziała: „Nie, niech chodzi, oni tam nic nie będą robić, pośpiewają sobie”. I tak to się zaczęło, dostałam zgodę i od tej pory zaczęłam chodzić na zbiórki harcerskie, nawet dosyć szybko awansowałam na dosyć ważną funkcję, bo byłam podzastępową.

  • Pani nie brała udziału w małym sabotażu?

Nie.

  • To były kwestie szkoleniowe?

Przede wszystkim przerabiało się program stopni sprawności harcerskich, jakieś prawo harcerskie, węzły, ćwiczenia, musztry, różne rzeczy.

  • Gdzie odbywały się zbiórki?

Mój zastęp przeważnie miał zbiórki na ulicy Wiktorskiej 6 przy Puławskiej, tam mieszkała moja zastępowa, notabene miała dwóch braci, którzy także należeli.
  • Jak miała na nazwisko?

Maja Woźniakówna. Ona była w Powstaniu cały czas.

  • Jak wyglądały zbiórki?

Wkrótce doszły nam takie zajęcia – mieliśmy jakieś wycieczki, na przykład do Pyr, na piechotę przeważnie albo ciuchcią. Szybciej się szło czasem niż ciuchcia jechała. Robiło się kuchnie, gotowało się gdzieś w ogrodzie rodziców mojej koleżanki, tej, która mi zaproponowała wstąpienie. To byli legioniści i dostali po I wojnie światowej jakiś plac i tam więcej legionistów [mieszkało]. Matka nie miała ręki, ojciec nie miał nogi. Przeżyłam szok, jak za szafą, która była niedosunięta, zobaczyłam stojące zapasowe protezy. Dla mnie to wtedy był szok, później już nie. Nastąpił okres, kiedy wyraźnie nas zaczęto szkolić do zadań w Powstaniu.

  • To znaczy przed Powstaniem?

Tak, oczywiście. Szkolenie do zadań w Powstaniu przed Powstaniem.

  • Czy to było zgodnie z tym programem harcerstwa?

Z tym samym programem co dla „Zawiszaków”, chłopców, o czym się dowiedziałam zresztą niedawno, bo przygotowywałam taką publikację do druku, której jeszcze nie wydaliśmy, i obejrzałam programy dla „Zawiszaków”. To było zupełnie to samo. Każda z nas musiała poznać dokładnie swoją własną dzielnicę: przejścia, nie przejścia, piwnice i Śródmieście. Ponieważ u mnie nie wchodziło w grę poznawanie Włoch, więc poznawałam najbliższą dzielnicę Włoch, czyli Ochotę i Śródmieście. Łaziło się, zaglądało do bram, gdzie można przejść, co gdzie jest. Miałyśmy zadania – zorientować się, jakie jest zaopatrzenie aptek, więc robiłam dokładny wywiad. Na Lwowskiej była apteka czy na Poznańskiej, to już nie pamiętam. Myślę, że ci ważniejsi w harcerstwie czy w AK dokładnie wiedzieli, co w tych aptekach jest, a my byliśmy raczej tacy… Ćwiczyli nas w tym.

  • Jak pani wykonywała te zadania?

Szłam, kupowałam byle co i robiłam sobie pogaduszkę na temat gazy, tamponów, środków [medycznych]. Myślę, że w aptece doskonale wiedzieli, dlaczego ze mną rozmawiają. Drugie zadanie też było albo w Alejach Ujazdowskich, albo na Lwowskiej, gdzieś w tamtej okolicy. Trzeba było obserwować, jakie samochody niemieckie przejeżdżają. To było typowe zadanie, to wszystkie dzieciaki robiły. To [tyle] jeśli chodzi o rzeczy dotyczące łączności. Jeśli chodzi o przygotowanie sanitariuszek, to miałam kurs w mieszkaniu naszej koleżanki na ulicy Nowogrodzkiej 16 u państwa Kalińskich. Przychodziła lekarka, opowiadała nam, jak się należy zachować w takiej czy innej sytuacji. Uczyła nas robić zastrzyki, po raz pierwszy było to jakieś przeżycie, żywego człowieka ukłuć, koleżankę, bandażowanie, robienie opatrunków – to miałam na Nowogrodzkiej.

  • To był podstawowy kurs ratownictwa?

Tak. Sztuczne oddychanie [ćwiczyłyśmy], różne rzeczy były, że jak coś tam, to nie należy człowieka podnosić, niech leży, należy coś podłożyć pod niego; jak usztywnić rękę – takie podstawowe rzeczy.

  • I szkolenie trwało do 1944 roku?

Nie. To nie było znów takie poważne szkolenie. Było kilka spotkań z lekarką.

  • Pamięta pani jakieś niebezpieczne sytuacje, które były związane ze szkoleniem?

Nie. Spokojnie było, żadnych sensacji nie było.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?

W dniu wybuchu Powstania... Ponieważ mój brat był skoszarowany od kilku dni, już wszyscy wiedzieli, że lada moment [wybuchnie], to wisiało w powietrzu i nieobecność mojego brata... Poszłam do mojej drużynowej, do Haliny Pawlakówny, która mieszkała na ulicy Śliskiej, numeru już nie pamiętam. Ona mieszkała razem z dwiema siostrami i z bratem, sama młodzież była w tym mieszkaniu, ojca nie było. Już nie bardzo pamiętam, co się z tym ojcem stało. Ojciec był kierowcą Piłsudskiego przed wojną i ta rodzina była bardzo upolityczniona. Dzieciaki dorosłe, moja drużynowa była z tej czwórki... Były trzy siostry, które znałam osobiście, jeszcze po wojnie się z nimi długo spotykałam. Brata to chyba raz widziałam, więc było ich albo czworo, albo pięcioro, nie wiem, czy nie było dwóch braci.
W dniu wybuchu Powstania poszłam do Haliny Pawlakówny, mówię: „Co ja mam robić, już ludzie są na punktach, a ja nie mam przydziału?”. Mówi: „Masz apteczkę, jedź do domu, we Włochach też się przydasz”. Dała mi paczuszkę – to były orzełki – kazała zanieść na ulicę Podchorążych, zostawić tam. Poszłam na Podchorążych, zostawiłam paczuszkę i dostałam list, który miałam zanieść na Wiktorską, gdzie miałyśmy najczęściej zbiórki, gdzie mieszkała moja zastępowa. Zrobiłam to. W tym mieszkaniu wiadomo było, że jeżeli nie ma adresata, a to było adresowane chyba do jej brata, to i tak można wszystko zostawiać bezpiecznie. Zastałam jej matkę i zostawiłam. Potem wsiadłam do kolejki EKD (obecnie WKD) i jechałam do Włoch. Przy ulicy Grójeckiej już było słychać strzały, ale kolejka pojechała dalej do Włoch.

  • Już miała pani świadomość, że to właśnie Powstanie, czy raczej to były strzały, które w czasie okupacji były powszechne?

[Strzały] nie były powszechne w czasie okupacji w Warszawie.

  • Jak pani zapamiętała Powstanie?

Już byłam pewna, że to Powstanie, oczywiście. We Włochach na pierwszym przystanku włochowskim wysiadałam, a mój brat wsiadał do kolejki. Kolejka robiła pętlę i wracała do Warszawy. Brat był już skoszarowany kilka dni przed [Powstaniem], ale tego dnia przyjechał do Włoch, nie wiem po co, mogę się tylko domyślać. Miał przerzucony płaszcz przez rękę, być może pod płaszczem coś miał, nie wiem. Jak zobaczyłam, że on jedzie, już wraca na swój punkt, a ja nie wiem, co mam robić, tylko z tą głupią apteczką mam w tych Włochach siedzieć i czekać na okazję, że coś tam zrobię, to żal mnie ogarnął. I wtedy już się zaczęło Powstanie, strzelanina, palenie, ryczące „krowy”, czarne łuny.

  • Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich podczas Powstania? Miała pani z nimi jakiś kontakt?

Podczas Powstania Warszawskiego nie miałam z nimi kontaktu, bo wyjechałam do Włoch o godzinie czwartej, a żołnierze po ulicach chodzili, często się ich widziało przytupujących swoimi buciorami, ale to właśnie był... Miałam takie przeżycie – kiedyś wracałam ze szkoły i nie wolno nam było nosić żadnych podręczników, zresztą tych podręczników było niewiele, ale miałam podręcznik do angielskiego (tego też nie wolno było się uczyć). We Włochach na przystanku Graniczna weszli Niemcy do kolejki EKD, która była bardzo dzielna (ta kolejka), różne rzeczy przewożono w niej. Zamiast do Śródmieścia normalną koleją, to wysiadali we Włochach ludzie, którzy mieli coś do ukrycia, i tą kolejką dowozili. Niemcy weszli do kolejki, wszystkim kazali wysiąść, robili rewizję. W kolejce obsługa bardzo często utykała jakieś bagaże pod siedzeniami. Na początku wagonu i na końcu wagonu były ławeczki z unoszonym wiekiem, można było coś schować, na to się siadało. Oni weszli i robili rewizję, a nam kazali wszystkim wysiąść, z tym że dalej oni stali. I co zrobiłam z tą torbą z książką, wrzuciłam cichutko za płot (były parkany, zarośnięte krzaczki), bo bałam się, że zaczną rewidować. Jechała kobieta z malutką dziewczynką (ze trzy lata), nie zapomnę nigdy, ona chyba handlowała złotem, bo po wojnie ją widziałam na placu Dąbrowskiego, to sprzedawała dolary i złoto, pewnie wtedy też tym już handlowała, i ona wtedy tak wołała: „O mój Boże, o mój Boże, dziecko mi się zwomitowało”. Ona taki krzyk urządziła, myślę, że ona tak specjalnie wrzeszczała, żeby jej nie zrewidowali, żeby odwrócić uwagę od siebie.

  • Nie zauważyli, jak wyrzucała pani torbę?

Nie. Dosyć dużo ludzi wysiadło z kolejki, odstępy między sztachetami były dosyć duże. Na drugi dzień poszłam, znalazłam torbę. To był początek tego, co się zaczęło dziać.

  • Jak pani realizowała funkcję, do której panią przygotowywano?

Troszkę w inny sposób. Nie miałam przydziału, siedziałam sobie we Włochach i rozpaczałam. Mój ojciec poszedł do proboszcza, księdza prałata Chrościckiego, który zresztą był rektorem akademii teologicznej, dosyć wybitna postać. Dziwne są zbiegi okoliczności, ale on był na Majdanku w tym samym czasie, w którym mój brat był, i jakoś brat się z nim kontaktował. [Księdza] wypuścili – trochę się w czasie cofnęłam – [ksiądz] przywiózł naczynia liturgiczne, których używał do odprawiania mszy. Była to zrobiona z puszki patera (ma jakąś specjalną nazwę, nie bardzo się na tym znam) wystukana na komunię, na opłatki i też z puszki zrobiony kielich. To było [robione] w czasie okupacji i on to podarował harcerkom, które przy tej parafii miały drużynę. Później długo, długo te naczynia stały w specjalnie zrobionej gablocie. To było otaczane czcią.

  • To było podczas Powstania?

Nie, to było jeszcze przed Powstaniem, bo jego wypuścili przed Powstaniem, a ja dobiłam do tej drużyny w czasie Powstania. Już nie sama, tylko tata poszedł do księdza, powiedział, że ma taką rozpaczającą [córkę], że ona chciała być w Warszawie, nie udało jej się, czy ona może tu... Wzięli mnie tam, ale już wtedy wywozili z Warszawy ludzi, wypędzali, już to był koniec Powstania. I co myśmy tam robiły? Włączyłam się do dziewczyn, które już były harcerkami przed tym ze dwa lata. Zbierałyśmy od różnych ludzi we Włochach żywność, papierosy i [chodziłyśmy] na trasę przepędu ludzi z Warszawy, bo część była wypędzana na piechotę z Pruszkowa do obozu, część była wywożona pociągami. My razem z Czerwonym Krzyżem i z różnymi innymi ludźmi, którzy się włączyli też w to, zbieraliśmy tę żywność, papierosy i wynosiliśmy, dawałyśmy ludziom. Starsi harcerze część żywności nosili na peron, bo kolejarzom się udawało często zatrzymać pociąg pod semaforem, właśnie specjalnie po to, żeby można było mieć kontakt z ludnością wywożoną z Powstania. Ubierali się w białe fartuchy, [udawali] Czerwony Krzyż i czasami im się nawet udawało któregoś z młodych ludzi ubrać w coś takiego i wyprowadzić z pociągu, żeby nie pojechał dalej. My zbierałyśmy także kartki, które ludzie wyrzucali z pociągu. Kartki, listy do swoich bliskich, że jadę tu i tu, Stanisław taki, Pruszków, Piastów, jadę pociągiem, wywożą mnie… Mniej więcej tej treści.

  • To były wiadomości?

Tak, przede wszystkim, że żyją.

  • Miała pani w jakiś sposób kontakt z ludnością cywilną?

Tak.

  • Pamięta pani, jakie było nastawienie ludności cywilnej do walki Powstańców?

Wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał, jaki będzie koniec. Ludność cywilna na ogół bardzo liczyła i na aliantów, i na zrzuty, i na to, że nasi przyjaciele ze Wschodu wejdą i pomogą, nie będą stali za Wisłą. Były takie nastroje wśród młodych ludzi, zwłaszcza że to jednak musiało wybuchnąć. Mimo że było dużo ofiar, nie wiem, czy to długo by się udało utrzymać jeszcze w ryzach. Było coraz więcej rozstrzeliwań.

  • Znaczy wszechobecny terror?

Tak. A sprawy polityczne, dlaczego to Powstanie było zrobione, to już nie moja sprawa.

  • Ale z pani perspektywy?

Przyznam się, że nie spotkałam ludzi, którzy by byli przeciwni. Byli tacy, którzy w czasie Powstania okradali mieszkania, mimo że mieli... Mój mąż całe Powstanie przeżył w Śródmieściu, tak że on by więcej opowiedział, jak to było.

  • Jak wyglądały pani warunki życia podczas Powstania? To był, jak rozumiem, dom?

Tak.

  • Czy miała pani żywność, dostęp do bieżącej wody, nie było z tym problemu?

Całą okupację mieszkałam we Włochach i tak samo w Powstaniu. We Włochach nie było żadnych wodociągów, więc wodę mieliśmy ze studni. Przy każdym domu był ogródek, bo Włochy były planowane jako willa-ogród Włochy, nie można było sprzedawać działeczek trzysta metrów, tylko musiało być minimum osiemset, więc ogródki były wykorzystywane nawet na ziemniaki i różne rzeczy. Niedaleko nas byli ludzie, którzy mieli dwie krowy, więc mleko było kupowane, poza tym był zwykły szmugiel, co ludzie przywozili [towary] i od nich się kupowało. Ojciec oczywiście nie pracował, bo Sejmu nie było, natomiast mama miała sklep galanteryjny, w którym na początku wojny towar jeszcze sprowadzała z Łodzi, ale już Łódź była przyłączona do Rzeszy. Większość miała domki z ogródkami, to też było coś, warzywa na całą zimę i szmugiel, to się coś kupowało zawsze.
Jeszcze przed tym jak wróciliśmy z Warszawy – po oblężeniu Warszawy wróciliśmy do Włoch (czyli byliśmy miesiąc w Warszawie) oczywiście na piechotę, bo już kolejka nie chodziła. Szliśmy na piechotę, przychodzimy do Włoch, drzwi do [naszego] budynku są rozwalone, w korytarzu jest stos brudnych skarpet i pudełek. Co się okazuje – żołnierze niemieccy przyszli, przebierali się, zmieniali sobie skarpetki, bo mama miała w sklepie także skarpetki, więc oni sobie swoje brudne skarpety zamienili na czyste, oczywiście brudne zostawili, stosy pudeł... To taka dla mnie bardzo przykra rzecz – za chwilę przyszedł sąsiad, Niemiec (we Włochach było dużo Niemców, koloniści, oni sobie kupowali ziemię. Nawet jak się przejdzie po cmentarzu włochowskim to widać, oni przeszli na katolicyzm później) i mówi tak: „Tu Polacy wyważyli drzwi, rozbili i kradli, to ja drzwi zabiłem deskami – nawet była taka deska – ale oni znów rozwalili, ale zdążyłem zabrać najważniejsze rzeczy. Proszę przyjść do mnie, to oddam”. Zabrał palta zimowe, naczynia, pościel. Wtedy się poczułam tak jak by mnie ktoś w twarz uderzył – Polacy rabowali, a Niemiec to co najważniejsze zabrał do siebie i przechował.
  • Ale potem zwrócił?

No tak, przyszedł i powiedział. Tylko to, że powiedział, że: „Polacy rabowali, a ja to zabrałem”. Tak to było.

  • Czy podczas Powstania miała pani kontakt z prasą, z rozgłośniami radiowymi?

Nie. Przychodzi mi do głowy to, że bardzo często do nas przychodziły jakieś gazetki, ktoś przynosił.

  • Pamięta pani tytuły?

Nie. Mogę opowiedzieć o gazetkach konspiracyjnych wydawanych we Włochach, nawet mam je. Ponieważ harcerze włochowscy, chłopcy, słuchali zagranicznych stacji, stacji powstańczej, zapisywali to i rozprowadzali chyba w stu czy w stu pięćdziesięciu egzemplarzach na terenie Włoch, Ursusa i chyba Piastowa. Dziewczyny z mojego zastępu i ja sama nie nosiłyśmy gazetek. Nosiłam tylko wtedy, jak ktoś do naszego domu przyjechał, a ciągle ktoś nocował i coś przywoził.

  • Kim byli ci ludzie?

Nie wiem. Przyjeżdżał, mówił, że jest od Sławka, od mojego brata.

  • Czy to byli jacyś Powstańcy?

Mówię o okresie przed Powstaniem. W czasie Powstania to była tylko włochowska prasa podziemna.

  • Czy pamięta pani praktyki religijne, czy one były ważne?

Dla mnie, przyznam się, nie bardzo, nigdy nie byłam nader pobożna, nie rozpamiętywałam tych spraw, ale wiem, że dla bardzo wielu ludzi było to bardzo ważne. Na podwórkach stały kapliczki, ludzie się spotykali, ale ludzie z mojego środowiska, z mojego otoczenia nie chodzili na te [modlitwy], ale innym ludziom pewnie to pomagało.

  • Czy pamięta pani szczególny moment związany z ryzykiem?

Wiadomo było, że nie wolno było pomagać wypędzonym z Warszawy, ale z każdego transportu [komuś pomagaliśmy], zwłaszcza z pieszego, bo z pociągu było trudno, choć mój mąż wyskoczył z pociągu, ale to już inna sprawa. Natomiast ci, którzy byli wypędzani, to z szeregów czasami się im udało odskoczyć i zatrzymać się. Był taki dzień, niejeden, że u nas w domu nocowało jedenaście osób takich, którym się udało uciec z transportu. Nie było już ich gdzie położyć, tata poszedł do jakichś gospodarzy, przywiózł słomę, bo tylu miejsc do spania nie było, i na tej słomie sobie spali. Później poszli dalej, odnaleźć przyjaciół czy rodzinę poza terenem Warszawy. Z takiego transportu uciekła też koleżanka z zastępu, nazywała się Basia Brzozowska, w czasie Powstania chodziła kanałami z siostrą nieco starszą (pewnie jest gdzieś zarejestrowana). Właśnie były pędzone na piechotę i im się udało odskoczyć. Weszły do pobliskiego domu, który był przy szosie, którą ich pędzono i powiedziały, że mają tu koleżankę, że się nazywa Halina Adamczyk, czy mogliby je skontaktować ze mną. To byli państwo Dudowie, ci, do których one poszły. Od państwa Dudów ktoś przyszedł i powiedział, że są moje koleżanki u nich. Poszłyśmy z mamą i te dwie dziewczyny zabrałyśmy do siebie. One były dosyć długo u nas. Dostały legitymacje szkolne. We Włochach był kierownik szkoły, nazywał się Antoni Nowakowski (jest to ojciec pisarza warszawskiego, Marka Nowakowskiego) i wydał im legitymacje szkolne, że one są uczennicami jego szkoły. One dzięki temu mogły z naszego domu się gdzieś ruszyć. Były dziewczynami przedsiębiorczymi i zaczęły piec babeczki, wynosiły na bazar i sprzedawały. Któregoś dnia Niemcy chcieli je wylegitymować, a one mówiły, że nie, że one tu blisko [mieszkają], to nie przyniosły ze sobą dokumentów, a one tych dokumentów jeszcze wtedy nie miały, dostały je dopiero po tym. Zaczęły się do Niemców wdzięczyć, poczęstowały ich babeczkami, mówiły, że jutro to one jeszcze smaczniejsze upieką, tylko bądźcie tu koniecznie, to my przyniesiemy swoje dokumenty i specjalnie dla was upieczemy babeczki. I tak zabajtlowały Niemców, że im się udało, ale już wtedy tata im załatwił u pana Nowakowskiego legitymacje szkolne, bo po prostu było to niebezpiecznie.
Jeszcze była taka krępująca dla nas sytuacja, bo na szyldzie nad sklepem było napisane: „Julia Adamczyk”. Pewnego dnia, tuż po Powstaniu, przyszedł żandarm niemiecki, że on jest rodziną, on też się nazywa Adamczyk, on jest Józef Adamczyk. Głupia historia, nagle nam się żandarm objawia jako rodzina, ten szyld zdradził to wszystko. To był Węgier, z oddziałów węgierskich żandarmerii. Przedtem zanim się przedstawił, to wlazł jednak do mieszkania, widocznie chciał sprawdzić, czy jest względnie bezpieczny, i zastał te dwie dziewczyny. Tak mu się te dziewczyny spodobały (obie były bardzo ładne) i one mu się przyznały, że są z Warszawy z Powstania. Później na drugi czy na trzeci dzień znów przyszedł i przyniósł im jakieś ubrania, między innymi futro karakułowe. One nie odmówiły przyjęcia, bo dużo straciły, on stamtąd przywiózł. Całe szczęście był krótko we Włochach, tak że zbyt długo nas nie odwiedzał.

  • Jak pani wspomina czas od końca Powstania Warszawskiego do marca 1945 roku, czyli do końca wojny?

Dla mnie to było wyzwolenie. Niech ktokolwiek mówi co chce, że to była druga niewola – jeśli to była druga niewola, to była całkiem inna niewola. Nie chodziłam już ulicami z obawą, że w każdej chwili zrobią łapankę i mnie wywiozą, nie musiałam ukrywać swoich podręczników, mogłam się uczyć, nie zawsze w pełni prawdy historycznej, bo jak wydaliśmy atlas, w którym było pokazany 17 września, to już była duża swoboda, że można było. O Katyniu już wiedzieliśmy w Warszawie wszyscy. [Oczywiście] nie robiłam ankiety, czy wszyscy, ale moje otoczenie wiedziało, ale mimo wszystko to nie było dla nas to [samo], co ciągły niepokój na ulicy, ciągłe wywożenie. Z mojej rodziny bardzo dużo ludzi zginęło, wywiezionych do Niemiec.

  • Czy spotkała się pani z jakąś formą represji wobec pani czy pani rodziny?

Oczywiście, że się spotkałam. Przede wszystkim mojego ojca wyrzucili z pracy. Wyrzucili tatę z pracy w sejmie, ale natychmiast znalazł sobie pracę gdzie indziej. Wyrzucili go za to... Chociaż to trudno powiedzieć, za co, bo nie mówili, za co wyrzucają z pracy, po prostu dają zwolnienie. Bywał u nas dowódca mojej ciotecznej siostry z NSZ-u czy skądś, już nie wiem. Czasami u nas nocował, różni ludzie nocowali, chyba to było związane z tym, bo bardzo o niego ojca wypytywali. Aresztowali tatę, potrzymali dwa dni, bardzo o Szymańskiego wypytywali. Tata nic nie wiedział. On jeszcze po wojnie był kiedyś, ale jak opowiadał, to już był w lasach, w Górach Świętokrzyskich i jak przyszedł do nas, po wojnie, to prosił o przechowanie okrągłej pieczęci NSZ-u i pistoletu. Zostało to przechowane, schowane na strychu, rzeczywiście nikt by nie znalazł. Tatę potrzymali dwa dni, namawiali do współpracy. Ojciec odmówił współpracy, powiedział, że się do tego nie nadaje, za stary jest. Po czym była rewizja w domu, właściwie teraz mogłabym się o to upomnieć. Byłam wtedy na obozie harcerskim, więc to nie było przy mnie. Zabrali mi notesik z dowcipami takimi nie bardzo praworządnymi [w stosunku] do nowej [władzy].

  • Czy w związku z tym miała pani jakąś formę represji bezpośredniej?

Nie. Byłam przesłuchana, zaproszono mnie do Urzędu Bezpieczeństwa we Włochach, ale nie na ten temat, tylko wypytywali mnie dokładnie, co było na obozie harcerskim w 1946 roku, to był obóz w Górach Świętokrzyskich. Wypytywali mnie prawdopodobnie, dlatego że nas tam odwiedzał ksiądz z klasztoru na Świętym Krzyżu, który żadnej roboty politycznej nie próbował robić. Opowiadał nam legendy świętokrzyskie, opowiadał o przyrodzie, ale on później wyjechał gdzieś, uciekł do Stanów czy do Kanady, myślę, że może w związku z tym to było. I to było wszystko. Po czym w roku 1951 w lutym, wyrzucono mnie zwyczajnie z harcerstwa, ale to już nie było UB, tylko ZMP, jakaś komenda, chyba nie powiatowa. Wezwali mnie na rozmowy. Wtedy wyrzucali wszystkich instruktorów z poprzedniej... Załapałam się na to i cała komenda hufca się na to załapała. Myśmy nie wiedzieli, za co. Później jednemu z kolegów się udało (był bardzo lewicowy jednak) dotrzeć do protokółów z [przesłuchania] po wizycie ZMP i w protokóle było napisane, że wyrzucają nas za działalność dywersyjno-krytykalną, całą czwórkę. Myślę, że to już był inny powód, bo na obóz roku przełomu 1950 na 1951 mieliśmy szkoleniowy obóz i byliśmy kadrą obozu, dorzucono nam z ZMP opiekuna, który miał być instruktorem wuefu, i on prawdopodobnie poopowiadał, co tam się działo. Nic tam się szczególnie nie działo, na ognisku było: „Skąd pani?”. – „Z Krakowa”. – „A pani?”. – „Ze Lwowa”. – „A co tam u was w Krakowie?”. – „O dobrze paniusiu, dobrze. Na rynku dużo kwiatów, hejnał grają. A u was?”. – „O paniusiu, u nas we Lwowie to bieda”. Po czym zaraz nas wyrzucono, cała komendę. W komendzie byli: ja, Olszewski Waldemar – profesor medycyny, prezes Międzynarodowego Towarzystwa Chirurgów Miękkich, drugi był Jan Józef Janiczek – wicedyrektor instytutu w Świerku, współtwórca reaktora „Ewa”, trzeci był Jasio Zwierzyński – dyrektor LOT-u. Nasi doszli [do wysokich stanowisk], a ten, który był dorzucony, to był po prostu pijaczek.

  • Co pani sądzi na temat wybuchu Powstania Warszawskiego? Czy według pani było ono potrzebne, czy nie?

Ono było, moim zdaniem, nie do uniknięcia, ale nie było potrzebne. To było niebezpieczne, ale jak wiadomo, nasi politycy nie dogadali się. Każdy chciał mieć pierwszeństwo we władzy. Szesnastego września 1944 roku jeździły po Włochach tak zwane szczekaczki i zawiadamiały, że wszyscy mężczyźni w wieku od piętnastu lat do pięćdziesięciu pięciu mają się stawić przy dworcu we Włochach. Jeżeli ktokolwiek nie stawi się w tym punkcie, wszyscy mieszkańcy tego domu będą rozstrzelani. W wyniku tego dużo ludzi się stawiło. Ponad pięć tysięcy ludzi wywieziono do Niemiec. Więcej niż połowa z nich nie wróciła. To miało związek z Powstaniem. O tym się bardzo mało mówi, bardzo mało pisze. Mam artykulik, bo robimy broszurkę, gdzie córka jednego z wywiezionych pisze swoje wspomnienia.
Ode mnie z rodziny najbliższej nikt nie poszedł, tata poszedł wprawdzie, mimo że miał więcej niż pięćdziesiąt pięć lat, ale poszedł dlatego, że chciał ochronić dom, że z tego domu ktoś poszedł, a w domu się ukrył mój brat, który był w Powstaniu. Jemu się z Powstania udało wyjść na początku, bo nie zdążył dotrzeć na Twardą, tylko dotarł na plac Narutowicza do akademika i szybko się wycofali do lasów mariańskich i wrócił do domu. On się ukrył, nie poszedł. Natomiast z nim się razem ukrył mój brat cioteczny, który za trzecim razem, jak szczekaczka przejechała, nie wytrzymał nerwowo, wyszedł, zgłosił się. Zgłosił się także mój wujek i mąż mojej siostry ciotecznej. Trzech mężczyzn z Włoch, z mojej rodziny poszło, zostali wywiezieni i więcej nie wrócili. O Włochach się mówiło, że to jest miasto sierot i wdów. To było związane bezpośrednio z Powstaniem.





Warszawa, 28 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadził Maciej Kryczka
Halina Szczecińska Pseudonim: „Iza” Stopień: cywil, służby pomocnicze Dzielnica: Włochy

Zobacz także

Nasz newsletter