Eugenia Maria Cegielska, z domu Kamińska, moje nazwisko w czasie Powstania Kamińska, pseudonim „Anita”. Urodziłam się 10 grudnia 1925 roku w Warszawie.
W pierwsze dni Powstania (1 sierpnia) byłam przyjęta do Zgrupowania „Iwo”, a następnie po podziale przeszłam już na linię frontową w Aleje Jerozolimskie, Nowogrodzka do Batalionu „Ostoja”.
Wychowałam się w Warszawie. Rodzice byli względnie zamożni. Było nas pięcioro. Jak się okazało, wszyscy, nie wiedząc o sobie, byliśmy w AK. O najstarszym bracie Edwardzie Kamińskim szczegółów właściwie dowiedziałam się dopiero po jego śmierci, gdzie u niego była drukarnia. On był profesorem. Profesorowie mówili właśnie na ten temat na jego pogrzebie. Siostra zginęła w czasie Powstania w Batalionie „Kilińskiego”, na ulicy Górskiego. Brat i ja po Powstaniu wyjechaliśmy do niewoli – zostaliśmy wywiezieni do niewoli. Najmłodszy brat pozostał z rodzicami, był harcerzem.
Przed wojną mieszkałam na ulicy Świętokrzyskiej. Ten dom w czasie wojny został zniszczony. Byłam pod gruzami. Na mnie przewalił się dom trzypiętrowy.
Warszawa przedwojenna była dla mnie – młodej dziewczyny – wszystkim. Chodziłam do szkoły. Najpierw zaczęłam chodzić do szkoły imienia Tadeusza Kościuszki, do szkoły powszechnej, następnie zdałam egzamin do gimnazjum Haliny Gepner, w której przed wojną ukończyłam pierwszą klasę gimnazjalną. Nie byłam osobą spokojną. W związku z tym było ze mną wiele kłopotów – więcej niż z moimi braćmi. Po wojnie nasz dom został zburzony. Wyjechaliśmy do majątku dziadków.
Po wrześniu.
Tata był obywatelem miasta stołecznego Warszawy, poza tym miał sklep.
Na ulicy Świętokrzyskiej. To był sklep z obuwiem i z drobiazgami. Tata był wspaniałym człowiekiem. Zresztą to, że się uratowałam w czasie wojny 13 września, gdy dom został zburzony…
Jeżeli chodzi o wybuch wojny, to 1 września byliśmy jeszcze na wakacjach w Świdrze, w związku z tym następne bomby spadły już na Świder, tak że mama… Tam przez naszych lotników został strącony samolot niemiecki, tak że mama zapakowała nas w samochód i przywiozła do Warszawy. W Warszawie był spokój, to znaczy jeżeli można tak powiedzieć, z tym że podobno na Bemowie spadły bomby, w każdym razie Śródmieście było wolne. Wujkowie poszli do wojska. Najstarszy brat był w Jugosławii, bo ukończył studia w 1935 roku (on był szesnaście lat starszy ode mnie), ale poczuł się obywatelem Polski, tak że wszyscy przekraczali granicę w odwrotnym kierunku, a on przyjechał z Jugosławii do Polski. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero po zakończeniu działań wojennych.
Trzynastego września. Pod gruzami byłam właśnie ja i kilka osób, które zginęły, a tylko ja się uratowałam i uratował się człowiek, który miał sklep z papierosami. On wylądował na gruzach na kanapie z psem. W ciągu tego jednego dnia, tych paru sekund, jak bomba zleciała, to on osiwiał. Dzięki temu, że mama była bardzo energiczną osobą, wywalczyła w dowództwie wojsk zabranie z naszego domu samochodów z benzyną.
Tylko ja uratowałam się z tego mieszkania. Mieszkałam na pierwszym piętrze. Z mamą poszłyśmy jeszcze na górę po jakieś rzeczy. Mówiłam tylko: „Mamusiu, zejdźmy na dół”. Koleżanka, która mieszkała na parterze, mówi: „Chodź do mnie do mieszkania”. Poszłam do niej. Podłoga mojego mieszkania [to znaczy tego, w którym byłam] załamała się w ten sposób, że stałam po jednej stronie, a wszystkie zasypane osoby po drugiej stronie. Wtedy kiedy mój ojciec (zresztą muszę zaznaczyć, że był wielkim społecznikiem) zaczął biegać i [krzyczeć]: „Gdzie moje dzieci?!” (nas zostało czworo), tamte osoby mogły się odzywać, ja już się nie mogłam odzywać. Mimo to żyję dzięki mojemu ojcu. Pozostałe osoby poszły do ziemi.
Dusiłam się. Upadłam tak na podłogę, że widocznie trochę oddychałam przy ziemi, tak że kiedy ktoś mówił: „Jak ktoś żyje, to niech się odzywa” – słyszałam to, że ktoś się odzywał, a ja się nie mogłam odzywać. Mój tata, jak pozbierał swoje dzieci, bo jak mówiłam, mój najstarszy brat był w Jugosławii, moja siostra, która wtedy już miała osiemnaście lat, była na dyżurze, tak że impet powietrza wyrzucił ją na drugą stronę, średni brat był na czwartym piętrze, gdzie grał w karty i oczywiście spuszczał się później po prześcieradłach na dół, bo schody zostały urwane, a mój najmłodszy braciszek, który miał dziewięć lat, znalazł się w Łazienkach. Policja przyprowadziła go do domu. Wtedy mama tylko zaniemówiła, bo tylko mówiła: „Marysia, tam! Marysia, tam!”. Mój tata przystąpił natychmiast do ratowania tych ludzi, tak że zatrzymał się właśnie na tym załamaniu. Wyjeżdżając ze Świdra, mama wzięła worek mąki, który kupiła od kogoś. Wobec powyższego [ojciec] zastanawiał się, kto tą mąkę wyniósł na górę i dotyka ciało ludzkie, więc krzyczy do sąsiada: „Pańska żona!”. Jeszcze do głowy nie dotarł, nie poznał mnie, jego żona miała warkocze, ja też miałam warkocze. Mówi: „Pańska żona!”. Zaczęli ratować. Jak się dostać do tego? Jak zaczęli mnie wyciągać, to podobno zaczęłam piszczeć. Na moją prawą rękę upadły drzwi, a na drzwiach był gruz. Można sobie wyobrazić, bo bomba mniej więcej padła o pierwszej, a mnie wydostano dopiero późnym wieczorem, było już ciemno. Zaczęto scyzorykami wydłubywać i tak dalej, bo zastanawiali się nad tym, że jak pójdą od piwnicy, to dom się zawali i ich przysypie. Pamiętam, że jak zaczęli lać na mnie wodę, to poznałam tatę i krzyknęłam: „Tatusiu!”. Tatuś nie słyszał tego. Ponieważ nasze mieszkanie było zniszczone, zostałam zabrana do mieszkania dozorcy. Pamiętam piękną białą pościel i mnie rzucili zachlapaną błotem na tą pościel. Dopiero na drugi dzień rano tata dowiedział się, że uratował własną córkę. Jeszcze na drugi dzień niektóre osoby się odzywały, ale niestety dotarcie do nich było bardzo trudne, tak że w końcu zmarły.
Tylko mnie wyciągnięto, bo podłoga od mojego mieszkania zagradzała dostęp do innych. Wtedy byli reporterzy, bo to była pierwsza bomba, która padła w Śródmieściu. Miałam [zrobionych kilka] zdjęć, tylko nie mam żadnego. Nawet szukałam w różnych zdjęciach, ale niestety nie było. Chciałam mieć pamiątkę.
Pani Baranowa, jej siostra, dwie córki dwóch sąsiadów i kilku żołnierzy.
Ci żołnierze tam kwaterowali, bo tam była między innymi fabryka wafli i w tej dużej sali kwaterowali żołnierze, tak że kilku żołnierzy zostało tam zabitych.
O tak.
Tam był dany cynk do Niemców, że w tym domu… Wysadzili całą Świętokrzyską, bo u nas na podwórku stało mnóstwo samochodów z benzyną. Po drugiej stronie pod numerem 12 na Świętokrzyskiej było nasze dowództwo i moja mama chodziła, żeby zabrali tą benzynę. Mówiła: „Przecież tu jest tyle dzieciaków. Zabierzcie tą benzynę”. Benzyna została zabrana mniej więcej o wpół do pierwszej, a po pierwszej padła bomba. Pamiętam świst lecącej bomby i dalej koniec, skończyło się.
Tak, to są sekundy. Świst i to wszystko to były sekundy. Do tego stopnia pozostał u mnie uraz, że jeżeli później były naloty radzieckie czy inne, to byłam pierwsza w piwnicy, spakowana doszczętnie i już siedziałam. Dopiero później [przychodzili] inni lokatorzy. Tak strasznie się bałam. Jak usłyszałam tylko ryk syren, to natychmiast byłam w piwnicy, spakowana, ubrana i w piwnicy, tak że mówiono: „Kamińszczanka od razu jest w piwnicy”. Niestety tak było.
Nie. Nie było tego momentu. Wiedziałam, że znajduję się pod gruzami. To wiedziałam jeszcze do pewnego momentu, a później straciłam przytomność i skończyła się moja wiedza.
Później się bałam. Zasadniczo byłam odważną dziewczyną, ale później się bałam. Ciągle chodziłam tylko przy tacie, bo wiedziałam, że nie zginę.
Bo był zaangażowany w inne sprawy. To było męczące, bo wszyscy młodzi i starsi ludzie pomagali wyrzucać cegły, żeby można było osobę jakoś wyciągnąć. Zresztą władza w prawej ręce od czasu do czasu pokazuje, że to pozostało.
Dwudziestego piątego września [1939 roku] było to duże bombardowanie. Byliśmy wtedy w naszym domu na Świętokrzyskiej 5. Tam tata znowuż był zaangażowany w te wszystkie sprawy, więc usuwał ludzi, żeby opuścili piwnicę. Niestety część osób wyszła i przeszła do kościoła Świętego Krzyża. Pamiętam, że zdobyłam palto i w tym palcie wpadłam jeszcze w lej na Świętokrzyskiej. Znaleźliśmy się wszyscy w kościele Świętego Krzyża, natomiast osoby, które pozostały w tym domu, zostały wszystkie spalone. Zakończenie wojny… Byliśmy bez mieszkania. Wobec powyższego tata poszedł do naszego domu na ulicy Piekarskiej i tam lokatorzy udostępnili nam mieszkanie, gdzie w sześć osób mieszkaliśmy wszyscy w jednym pokoju do czasu, dokąd tata nie znalazł mieszkania. To już było bardzo źle i z wyżywieniem, i ze wszystkim. Mama zadecydowała, że jedziemy do majątku dziadków. Tam był już wujek z żoną wysiedlony z Poznańskiego.
W [powiecie] kutnowskim, [miejscowość] Śleszyn. Niestety tam byliśmy dość krótko. Zresztą wyposażono nas wszystkich w kołdry, w poduszki, w ubranie. Dziadek już nie żył oczywiście. Wujek niestety został wysiedlony, z tym że wujkowi pozwolono wziąć walizkę, natomiast nam warszawiakom i poznaniakom nie pozwolono wziąć nic. Wujka i całą rodzinę wywieźli do obozu w Łodzi, natomiast mama zadecydowała, że my przekraczamy granicę na pieszo. Niestety Niemcy nas złapali, zawrócili nas. Znowuż zamieszkaliśmy u chłopa do czasu, dokąd tata nie wyrobi papierów na powrót do Polski, już do Warszawy.
Po przyjeździe do Warszawy nie chodziłam do szkoły. Trzeba przyznać, że zaraz po zakończeniu wojny gimnazja otworzyły swoje podwoje i niestety 19 listopada nauka na polecenie Niemców została przerwana. Siostra, która robiła maturę… Czesne trzeba było płacić. Rodziców nie było za bardzo na to stać, więc średni brat chodził do Niklewskiego, siostra do sióstr zmartwychwstanek, natomiast ja zostałam w domu, nie ucząc się. Dyrektorka mojego gimnazjum zorientowała się, że jesteśmy już w Warszawie, więc przyszła do rodziców (w dalszym ciągu mieszkałam na ulicy Świętokrzyskiej, tylko już wtedy pod numerem 17) i [powiedziała], że powinnam chodzić do szkoły. Mama powiedziała, że niestety ma wydatki związane ze starszym rodzeństwem, a ja niestety muszę rok czy dwa lata poczekać. Pani dyrektor Tomczycka powiedziała, że mam wrócić do szkoły. Wróciłam. Oczywiście miałam bardzo duże trudności w zaliczeniu wszystkiego z pierwszych miesięcy. Udało mi się to wszystko nadrobić. Podobno byłam bardzo zdolna z wyjątkiem polskiego. Już od nowego roku pod płaszczykiem chyba szkoły bieliźniarskiej rozpoczęłam naukę w gimnazjum, tak że my uczyłyśmy się już nie na kompletach, tylko w szkole. Miałam same piątki i dwójkę z polskiego od drugiej klasy szkoły powszechnej, z tym że w szkole powszechnej nie miałam samych piątek. Dopiero w gimnazjum miałam właśnie same piątki. Podobno byłam zdolną matematyczką, tak że profesor w późniejszym okresie już od pierwszej licealnej udzielał mi dodatkowych lekcji, abym mogła pójść do liceum matematyczno-fizycznego, bo w moim gimnazjum było tylko liceum humanistyczne i przyrodnicze. Za czesne płaciłam ja, ponieważ pani dyrektor, właściwie moja wychowawczyni, pani Haynemann, oczywiście dawała mi niektóre słabsze koleżanki z młodszych klas, nawet z mojej klasy, do pomocy w matematyce. Pani Haynemann ustalała, ile mam brać od jakiej uczennicy, względnie niektórym za darmo dawać korepetycje z matematyki. Tak że doszłam do matury. Zdawałam maturę matematyczno-fizyczną i przyrodniczą. Z polskim udało mi się nadzwyczaj, zresztą pisemny na dwójkę, ustnym poprawił mi się bardzo, bo trafiłam na dwa tematy, które znałam i które właściwie mogłabym dzisiaj zdawać.
To był 1944 rok, z tym że już od 1943 roku byłam zwerbowana (nie wiedziałam przez jaką organizację, było mi to obojętne do pracy) w konspiracji.
Tak, koleżanka z mojej klasy Anka Andruchowiczówna. Oczywiście byłam łączniczką „Zygmunta” (zapomniałam nazwiska). To nie był kuzyn pierwszego marszałka Polski, jak się okazało, gdy rozmawiałam później z marszałkiem. Równocześnie byłam łączniczką pani „Barbary” komendantki, jak się później okazało, Narodowej Organizacji Wojskowej. Ona w czasie Powstania zmieniał pseudo na „Danuta”.
Tak, przysięgę składałam.
To było na ulicy Sosnowej. We cztery składałyśmy wtedy przysięgę. To było wielkie przeżycie, w każdym razie dla mnie. Oczywiście o tym w domu nikt nie wiedział, bo tylko wiedziano w domu o bracie, ponieważ mama znalazła koszyki z bronią, i oczywiście on miał nieprzyjemności. Tak że wiedziała, że on jest mocno zaangażowany, natomiast o mnie i o siostrze nie wiedziała, i o najmłodszym bracie, który był wtedy zuchem.
Nie wolno było powiedzieć. Nie wolno było powiedzieć nikomu: ani siostrze, ani bratu, nikomu, bo przecież przy jakiejś wpadce automatycznie by się krąg poszerzał. Swoje wszystkie rozkazy otrzymywane właśnie od „Zygmunta” wykonywałam, równocześnie właśnie kończąc kurs łączności, sanitarny i wojskowy. Nawet mój późniejszy dowódca plutonu był moim instruktorem w czasie kursów.
Ponieważ byłam osobą latającą niby najmniej, bo siostra już była znacznie starsza, a ja wtedy już też dochodziłam do lat siedemnastu, to miałam większą swobodę. Poza tym wiedziano, że udzielam korepetycji, więc pod płaszczykiem korepetycji wychodziłam, a ponieważ miałam korepetycje płatne i bezpłatne, to automatycznie uchodziłam.
Kursy odbywały się w domu, w szpitalach, później na praktyce, w zależności kiedy, gdzie, w jakich warunkach… Wiem, że praktykę, jeżeli chodzi o kurs sanitarny, to odbywałam w Szpitalu Ujazdowskim w Alejach Ujazdowskich. Jeżeli chodzi natomiast o kursy wojskowe, to przeważnie [odbywały się] w jakimś mieszkaniu, a następnie później ćwiczenia były w lasach kabackich.
W łapance to byłam aresztowana. W łapance nie byłam, ale w każdym razie z łapanki wyszłam obronną ręką, ale w pewnym momencie ktoś do mojej kieszeni coś wrzucił. Nawet nie przypuszczałam, nawet się nie zorientowałam, dopiero jak wyszłam z łapanki, to podszedł do mnie młody człowiek i mówi: „Ja muszę coś wyjąć z pani kieszeni”. Zabrał to. Chyba to była broń. Tak że więcej tego młodzieńca nie widziałam. Różne były historie. Szłyśmy sobie z koleżankami, zresztą do niej, żeby nocować u niej, to nas zatrzymał patrol wojskowy i nam się udało wyjść cało, mimo że drżałyśmy, bo miałyśmy książki ze sobą. Poza tym był głupi [incydent] (w tej chwili stwierdzam, że głupi), bo chciałyśmy zdobyć nasz drapacz. Tam od jedenastego piętra byli Niemcy. Myśmy wdrapały się na ten drapacz. Dopiero jak zeszłyśmy, to powiedziałyśmy, że jesteśmy głupie.
Głupie pomysły. Tak że to i tak było.
Były przygotowania do Powstania, to znaczy przez cały czas byłam na kursie, roznosiłam meldunki, tak że ja jak najmniej, bo właśnie byłam łączniczką dowództwa, tak że latałam i [wypełniałam] swoje obowiązki. Moje zgrupowanie rozpoczęło walki dla Narodowej Organizacji Wojskowej, między innymi na Starym Mieście, ale ja się nie dostałam, ponieważ, ostatni raz jak byłam już u „Zygmunta” w mieszkaniu na Mokotowie, powiedział: „»Anita«, pójdziesz dopiero z meldunkami na Pragę po godzinie piątej, bo może będzie coś odwołane”. Niestety już o czwartej było wiadomo, że już walki się rozpoczęły i wtedy zgłosiłam się. Ponieważ byłam u koleżanki Turobojskiej na ulicy Wspólnej, najbliższy ośrodek został zorganizowany na Marszałkowskiej 74 i tam zostałam przyjęta. Ponieważ zapytano się mnie, żebym nie pomyliła nazwiska, wolę nie [mówić]… Zresztą właściciel tego mieszkania, zapytał się mnie, jakie ukończyłam kursy, przeegzaminował mnie i powiedział: „No to w takim razie świetnie się znasz, także uje nam do obsługiwania telefonu. Wobec powyższego koleżanka pójdzie do…”. Poszłam. Siedziałam przy telefonach trzy dni. Dla mnie to była niesamowita męka. W pewnym momencie ktoś mnie miał zastąpić, więc wyszłam na podwórko Marszałkowska 74 i tam spotkał mnie mój instruktor „Lech” i mówi: „Co ty tu robisz? Gdzie ty jesteś”. Mówię: „Tutaj na pierwszym piętrze – mówię – obsługuję centralkę”. – „O nie, zabieram ciebie do siebie”. Uzgodnił, że przechodzę do plutonu jako łączniczka. Odważna to nie byłam. Pomagałam, chodziłam, [roznosiłam] wszystkie meldunki, natomiast wypełniałam swoje obowiązki, nigdy nie powiedziałam nie. Wprost przeciwnie, bo nawet zgłosiłam się do przelotu przez przejście przez Aleje Jerozolimskie. Dlaczego? Dlatego że moi rodzice po zbombardowaniu mieszkania na Świętokrzyskiej 17 przenieśli się do znajomych na Górskiego 3 i chciałam sobie odwiedzić rodziców i spotkać się z siostrą i bratem. Brat był w dowództwie, a siostra była u „Kilińskiego” na Górskiego, dlatego wszystkie meldunki, jakie były możliwe i [jakie były] w miarę moich możliwości, właśnie przenosiłam przez Aleje Jerozolimskie. Początkowo nie było żadnego tunelu. Później już były przejścia, już było zupełnie co innego, natomiast tu często i gęsto padały kulki.
Często i gęsto jak się przelatywało, to leciały kulki. Badało się, z której strony strzelają, bo mogli strzelać z BGK albo z Dworca Głównego, ale jakoś szczęśliwie obeszło się.
Ktoś doniósł mi, że rodzice są na Górskiego. Nie wiem, czy to nie kolega mojego brata. On się chyba zorientował, że tam są rodzice.
To właśnie w zależności… Miałam zawsze przepustkę i z przepustką leciałam, tak że byłam na innych [warunkach] niż ludność cywilna, która przeskakiwała, tak że nie miałam nigdy żadnego kłopotu. Dwa razy przechodziłam z kolegami, więc oczywiście musieliśmy się tłumaczyć, bo tam nie miałam wszystkiego w porządku, ale jakoś przeszliśmy. Chłopcy poszli do PKO na Jasną, natomiast ja udałam się do rodziców. To było właśnie moje ostatnie spotkanie z siostrą.
Zginęła w czasie… Ona była już na trzecim roku farmacji. Była w „Kedywie”, natomiast w związku z tym że tak samo nie dotarła do siebie na swój punkt, została w Zgrupowaniu „Kiliński”. Zginęła na Górskiego 3, o czym nikt nie wiedział, łącznie z moimi rodzicami, którzy byli naprzeciwko gimnazjum. Przepraszam – rodzice byli na Górskiego 3, a siostra była w gimnazjum Górskiego po drugiej stronie. Wszyscy opowiadali rodzicom, że ona została odkomenderowana na inną pozycję, ale niestety. Dowiedziałam się o tym przez przypadek, ponieważ w pewnym momencie przeprowadzałam kolegów do budynku YMCA. To było nocą. Przejście udało się bez żadnego wystrzału, tak że przeszliśmy Książęcą, później przez warsztat samochodowy, po drabince wychodziło się na powierzchnię ogrodu głuchoniemych i tam przeszliśmy. Koledzy zostali odstawieni, a ja wróciłam do oddziału. Później drugi raz kazano mi wycofywać chłopców. Wróciłam i szłam właśnie do budynku YMCA, i niestety sytuacja tam się zmieniła. Pamiętam, że jak szłam przez ten ogród i naraz widzę dziewczynę czy kobietę leżącą, a na niej mnóstwo much. Dostałam [szoku], tak że nie wiem, jak przeleciałam, bo tam był wykopany rów i nie wiem, jak przez niego przeskoczyłam. W każdym razie wpadłam do budynku YMCA i zemdlałam. Wtedy usłyszałam, że to jest siostra [„Anity”] Krystyna, która zginęła. Jak doszłam do siebie, to nie mogłam znaleźć tego kolegi, który to powiedział. Faktycznie zginęła. Rodzice dopiero po Powstaniu byli przy ekshumacji.
Nie, [zginęła] od bomby. W gimnazjum Górskiego padła bomba. Ona była w 3. kompanii [Batalionu] „Kiliński”. Tego dnia zostało tam zabitych kilka osób.
Tak, dopiero po wojnie w 1945 roku. Jest pochowana na cmentarzu wojskowym.
Krystyna Kamińska „Ksenia”.
Jak ja miałam osiemnaście, to ona miała dwadzieścia dwa. Była na trzecim roku farmacji, tylko nie wiem, czy miała już ukończony trzeci rok i przeszła na czwarty, czy była na trzecim roku.
Murzyn był nawet u nas. U nas było kilku chłopców z Francji, ale on u nas był krótko, bardzo krótko, ale był.
Nie wiem, ale wiem, że był w batalionie.
Nie.
Trochę znałam francuski, więc można było z nimi rozmawiać.
W tej chwili nie wiem, skąd się wzięli. Może opowiadali, ale już nie pamiętam, bo się nimi nie interesowałam. Później był tylko taki przypadek, że w nasz dom, jeszcze wtedy byłam na Marszałkowskiej 74, uderzyła bomba, tak zwana krowa, i tak samo w kinie „Hollywood”, gdzie żołnierze niemieccy byli jeńcami. Jak oni strasznie krzyczeli, jak… Niestety Polacy są tacy, że nie pamiętają tego, co oni robili, bo jednak podawało się [jeńcom niemieckim] wodę z jakimś sercem, że jednak to byli żołnierze, z tym że sanitariuszki bardzo przy nich chodziły. Później 8 września ginie mój dowódca plutonu porucznik „Lech” Jan Przygocki. Wtedy byłam już odważniejsza i zażądałam, żeby mnie przeniesiono do Batalionu „Ostoja” na Nowogrodzką.
Bo tu wypady były tylko od czasu do czasu, a tam jednak stale była linia frontu, tak że jeżeli on zginął, odważny chłopak… Tego dnia z naszego batalionu zginęło trzech, bo on zginął, później zginął dowódca 1. kompanii. On zginął w ten sposób, że dostał od snajpera kulą dum-dum. Biegliśmy jeszcze z nim do szpitala na Wilczą, ale niestety po drodze zmarł. Wróciliśmy na pluton i na drugim piętrze naszego [miejsca] zamieszkania właśnie stały te dwie trumny. Najgorsze było dla mnie to, jak musiałam wyjmować z jego kieszeni dokumenty. Pierwszy raz spotkałam się tak na co dzień ze śmiercią. To było dla mnie straszne, ale niestety koledzy mnie podtrzymywali na duchu. Jak się okazało, przedtem znałam jego brata, wcześniej właściwie niż jego. Tak samo był instruktorem wojskowym. Oddałam mu dokumenty. Później zostali pochowani. Po pogrzebie prosiłam majora „Iwo”, żeby mnie przekazał do Batalionu „Ostoja”.
Na Skorupki. Tam obydwaj byli pochowani.
Nie, na ulicy, która dochodziła na skręcie do Hożej.
Były jeszcze trumny. Oni byli pochowani w trumnach. Kilka dni później został zburzony dom na Skorupki, tam gdzie mieliśmy kwaterę. Po tym fakcie już przeszłam. Dziwny zbieg okoliczności, bo już właściwie wchodziłam na tę kwaterę i w pewnym momencie jeden z kolegów mówi: „Wiesz, ale do szpitala miałaś iść”. Po drugiej stronie na Marszałkowskiej 81 był szpital. Wróciłam się. Jak przyszłam z powrotem, to dom był już zburzony.
Kolegę odwiedzić i zanieść mu wyżywienie, to znaczy pieczywo. Zawsze się dzieliliśmy, jak się gdzieś coś zdobyło. Zawsze wspomagaliśmy tych, którzy byli chorzy. Kolega był ranny i tam go odwiedzałam.
Nie pamiętam.
Właśnie mój dowódca „Lech”, tak że podobno, ale czy to prawda, to nie wiem, koledzy mówili: „On się chciał z tobą żenić”. Mówiłam: „Czy wyście powariowali!”. Byłam bardzo dziecinna. Nie marzyło mi się, ale w każdym razie sympatyzowałam i wiem, że on mnie w wielu przypadkach ochraniał przed takimi czy innymi moimi wyczynami.
Nie. On właściwie dbał zawsze o mnie. Może dlatego, że jak się okazało, byliśmy w jednej organizacji, znaliśmy się dłużej, tak że… O zamążpójściu w ogóle nie myślałam.
Mam. Jego zdjęcie jest tak samo w książce, ale jego zdjęcie zasadnicze zginęło, bo kolega „Czarny”, który prowadzi koło „Iwo”, żądał zdjęć do tej książki i dałam mu to zdjęcie. Niestety zdjęcie [zaginęło], tak że mam tylko przedruk, a zdjęcia tego nie ma. [On mówi]: „Przecież ci oddałem”. Jeszcze teraz rozmawialiśmy i mówię: „Nie oddałeś mi”.
Tak. Później było wyjście do niewoli.
Dostałam tylko rykoszetem w pierwszych dniach Powstania, ale to był rykoszet. Mi się to paprało, bo nie zwracałam na to uwagi, tak że jeszcze do niewoli wujkowie przysyłali mi bandaże do [opatrywania] rany.
Były i śmieszne, były i różne. Śmieszny moment był wtedy, jak wieczorem siedzieliśmy na Skorupki 5, koledzy [opowiadali] dowcipy i naraz następuje wybuch w ubikacji. Tam były butelki z benzyną. On zapalił papierosa i wyrzuciło go z ubikacji bez spodni, bez niczego. Dobrze, że mu się nic nie stało. To było śmieszne, ale tylko dlatego było śmieszne, że on żył, ale tak to…
Były rozmowy. Muszę powiedzieć, że do naszego oddziału przyszedł… Właściwie on najpierw przyszedł do „Iwo”, a później przeszedł na pierwszą linię, zresztą bardzo odważny chłopak, pomógł mi już później w czasie działalności Polskiej Partii Robotniczej, taki „Chmurka”. Jego oddział stał z bronią przy nodze, ale nie brał udziału (partia komunistyczna) i on przyszedł do naszego oddziału, z kapitana tylko strzelcem, zresztą bardzo odważny chłopak. Bardzo lubił alkohol, od tego trzeba zacząć, ale był dowcipny. Przy nim można było mówić wszystko. Wiedział wszystko o prawie każdym z nas, bo wieczorami, gdy nie było akcji, to opowiadało się. Jednak to był chłopak, który pomagał. Był taki moment, gdy już wychodzimy do niewoli, w pewnym momencie przychodzi „Chmurka” i mówi: „»Anita«, ja bym coś ci dał, ale ty mi dasz w twarz”. On powiedział troszeczkę inaczej.
„W mordę”. Mówię: „Ale co?”. – „Wiesz, to nie będziemy mówili. Masz”. Okazało się, że to były dwa komplety bielizny damskiej. Byłam bardzo zadowolona. Nawet jak już wiedziałam, co to jest, to poleciałam od chłopaków i jego pocałowałam. Mówię: „Słuchaj! Przecież to jest świetny pomysł”. Każdy wyszedł z domu, jak stał, a tu później, idąc do niewoli, mam dwa komplety [bielizny] w zapasie. To był przyzwoity chłopak. Były też takie historie.
Tak. Pamiętałam jego nazwisko, ale w tej chwili nie pamiętam. On miał dziwne nazwisko. To był fajny chłopak. Zresztą wiele rzeczy zdobywał dla nas, bo on chodził po piwnicach, poszukiwał alkoholi. Jak znajdował coś konkretnego, to oczywiście wynosił na zewnątrz. To już było na ulicy Nowogrodzkiej, jak to doszło do naszego dowództwa, że właśnie my mamy takie czy inne zaopatrzenie. Przyszedł pan porucznik „Kazimierz”, który chciał zarekwirować to wszystko, ale koledzy urządzili mu taką kanonadę, że on więcej się nie pokazał u nas. Tak że jak wychodziliśmy do niewoli, to właściwie każdy miał jakieś ubranie, ja miałam i bardzo dobre palto. Zdobywcą był „Chmurka”.
Tak. Spotkałam go po wojnie na ulicy Marszałkowskiej. Była tego rodzaju historia, że on, jak zawsze, był „pod gazem”. Wróciłam już wtedy, bo byłam za granicą, i w pewnym momencie słyszę, jak ktoś krzyczy: „»Anita!«”. Wiem, że to do mnie, ale widzę, że to pijany, to wstyd mi było. Jakiś pan mówi: „Proszę panią, ale tu za panią biegnie pan, który…”. On do mnie mówi: „Słuchaj »Anita«. Ja jestem na Wiejskiej. Urzęduję na Wiejskiej. Jak będziesz kiedyś coś potrzebowała, to pamiętaj, że ja ci zawsze pomogę. I powiedz chłopakom. Chyba że się zapiszesz do partii, to ci nie pomogę, bo wiem wasze przekonania i tym osobom nie będę pomagał. Natomiast zawsze…”. Oczywiście pomógł mi w pewnym okresie, to znaczy dzięki niemu nie byłam aresztowana. On przyszedł do mojej instytucji. Pracowałam w Centrali Handlu Meblami. Wtedy to się jeszcze nazywało Centralny Zarząd (już dokładnie nie pamiętam). Ponieważ wtedy wyrażałam swoją opinię, później mi zabronił wyrażania tej opinii i pomógł mi, bo ktoś na mnie doniósł. On wziął na siebie pewną odpowiedzialność za moją wypowiedź. Powiedział mi, że powyrywa nogi z pewnej części ciała, jeżeli jeszcze raz coś takiego zrobię. Później jako pierwsza dostałam paszport za granicę. Nie dostał dyrektor, nie dostał wicedyrektor, ja dostałam pierwsza, bo on zagwarantował… Później nie miałam żadnych trudności.
Na moim plutonie były jeszcze trzy koleżanki i taka Lucyna Lewandowska. Ona była profesorem (czy to jest jej prawdziwe nazwisko, to nie wiem) na uniwersytecie. To wtedy było jeszcze u „Iwo”. Ona się mną opiekowała, tak że na przykład nie mogłam za długo siedzieć u chłopców, tak że ona regulowała ruchem, jak to się śmieliśmy. Była bardzo fajna, odważna kobieta. Zresztą też poszła do niewoli. Ona była łączniczką „Kazika” – dowódcy naszej 1. kompanii.
Mogłyśmy, ale sobie nie wyobrażałam, żebym nie wyszła z chłopcami. Przede wszystkim nie wyobrażałam sobie tego, że będę oddzielona od nich, bo to była jedna rodzina. Myśmy się dosłownie… O wszystkich ich sprawach wiedziałam, oni wiedzieli o mnie, tak że to było… Do dnia dzisiejszego przecież utrzymujemy ze sobą kontakt. Zresztą ten, który jest teraz przewodniczącym, to fantastyczny chłopak.
Oni szli z nami, bo przecież pilnowali nas. Jak szłyśmy do Ożarowa, to po bokach szli Niemcy i nas pilnowali. Zresztą jeden z kolegów mówi: „»Anita«, wiesz co ? Wyjdziemy z szeregu”. Można było się urwać. Mówię: „Wiesz, nie. Ja idę do niewoli”. Zresztą moja mama strasznie była na mnie oburzona, że nie zostaję w domu, natomiast mój tata powiedział: „Decydujesz ty. Masz już osiemnaście lat, decydujesz ty, gdzie ci będzie lepiej”. Z tym że na wezwanie ojca wróciłam do kraju.
Bo mi się podobało to imię i miałam koleżankę Anitę. Byśmy przyjaciółkami i później przyjęłam ten pseudonim. Zresztą ona też była matematyczką, tak że byłyśmy dwie, które miałyśmy wspaniałego profesora matematyka. Mówię o czasach późniejszych, bo w szkole powszechnej to była nauczycielka, to znaczy w pierwszej klasie gimnazjalnej, a później pan Krygier. Nam dwóm dawał dodatkowe lekcje. Za darmo co tydzień miałyśmy dodatkowe lekcje. W dzisiejszych czasach nie znam takich profesorów.
Tak.
Oczywiście. To jest zupełnie dla mnie jasne. Po niewoli zostałyśmy odbite przez polską dywizję pancerną w obozie Oberlangen. Z uwagi na to, że ten obóz to naprawdę był obóz karny, po trzech tygodniach zostałyśmy przeniesione do Niederlangen. Tam pełniłam obowiązki i uczyłam trochę dziewczęta, natomiast po wyjeździe koleżanki Gieryszewskiej zostałam komendantką dwustu kobiet (3. kompanii). Byłam z tego bardzo dumna, bo byłam smarkata, a to były poważne panie, jednak komenda miała do mnie olbrzymie zaufanie. Następnie we wrześniu dostałam się do dywizji pancernej, z tym że dopiero w dywizji pancernej pracowałam na stanowisku szefa kursów szkoleniowo-wychowawczych, więc byłam z tego bardzo dumna, tym bardziej że to przeważnie były oficerki, a ja byłam tylko kapral z cenzusem. W międzyczasie zostałam odkomenderowana na studia do Belgii na wydział matematyczny, ale ponieważ dostałam wiadomość, że powinnam wrócić do Polski, więc chciałam wrócić transportem wojskowym. Wróciłam transportem wojskowym. Nie zawiadamiałam rodziców, że przyjeżdżam, natomiast mój tata był na stacji. Mówi: „Czułem, że ty przyjeżdżasz”. Przecież nie było wiadomo, kiedy przyjeżdżam. W międzyczasie jeszcze jak byłam w dywizji pancernej szefem kursów szkoleniowych, byłam też dość cenionym pracownikiem. Tak samo jak w centrali, mimo że byłam bezpartyjna, to stanowiska nie mogłam otrzymać, bo najpierw w centrali, później przeszłam do ministerstwa. Natomiast pensję miałam wicedyrektora, tak że moja emerytura, jak przechodziłam na emeryturę z ministerstwa, była bardzo wysoka. Teraz jest mniejsza.