Gustaw Ostrowski „Gucio”
Nazywam się Gustaw Tadeusz Ostrowski, urodzony 21 maja 1922 roku w Warszawie. Zamieszkiwałem w tym czasie na ulicy Zakątnej 1.
- Czy pamięta pan wybuch wojny?
Tak. Co wtedy robiłem? Chodziłem do szkoły.
Szkoła mechaniczna zorganizowana przy zakładach „Lilpop, Rau i Loewenstein” na Woli. To był potężny zakład zatrudniający około 5000 ludzi. Po wojnie ilość ludzi została zmniejszona, bo nie wszyscy pracowali. To były moje pierwsze kroki i w zawodzie, i w szkole. Po skończeniu szkoły posiadało się uprawnienia, takie jak w tej chwili są po technikum.
- Jaki wpływ na pana wychowanie miała szkoła?
Wychowanie – troszkę to inaczej wyglądało aniżeli teraz. Wtedy nacisk był na to, abyśmy się nauczyli zawodu od strony technicznej i zawodowej. Język niemiecki był obowiązkowy. Musieliśmy się tego języka uczyć, taka była zasada. Innych języków nas nie uczono. Pracowałem prawie do wybuchu Powstania Warszawskiego. Szkołę skończyłem, ale nie pamiętam, czy dostałem świadectwo.
- Czym zajmowała się pana rodzina przed wojną?
Mój ojciec był tokarzem. Pracował w fabryce „Lilpop Rau i Loewenstein”. Był świetnym fachowcem, miał dobry zawód. Zarabiał na ówczesne czasy około 500 złotych. Jak mama wydała na naszą czwórkę pięć złotych, to mieliśmy [bardzo dużo] jedzenia, ale ojciec nie zawsze zarabiał 500 złotych. To zależało od tego, jaką miał pracę, na przykład czy pracował w akordzie czy nie. Ale ojciec utrzymywał się, ponieważ był dobrym fachowcem. [Wcześniej] uczył się w ruskiej szkole.
- Jak zapamiętał pan 1 września 1939 roku?
[…] Nie poszedłem wtedy do pracy, tata też nie poszedł. Już żeśmy na trzy dni przed wybuchem wojny nie pracowali. Po prostu następowała reorganizacja. Kiedy Niemcy weszli, to inaczej zorganizowali pracę. […] 1 września zastał nas na Starym Mieście. To była dzielnica żydowsko-robotnicza i było tam bardzo dużo Żydów. Około pięćdziesięciu procent mieszkańców Starego Miasta to byli Żydzi. Myśmy mieli bardzo bliskie kontakty z nimi. Zarówno przed wojną, jak i w czasie okupacji żeśmy z nimi byli dosyć blisko. Do getta się chodziło, handlowało się, różne rzeczy się robiło.
- Mieszkał pan wtedy na Starówce?
Tak, na ulicy Zakątnej 1. To jest w tej chwili przy Sanguszki, tam gdzie jest Wytwórnia Papierów Wartościowych. […] Czym się zajmowaliśmy? Jak to chłopcy, kradło się węgiel, bo pociąg jeździł do elektrowni na Powiśle. Różne rzeczy się robiło, tak że lekkiego żywota myśmy nie mieli. […]
- Czym się zajmowała pana rodzina w czasie okupacji?
W czasie okupacji tata pracował w fabryce „Rau i Loewenstein”, a ja chodziłem do szkoły i skończyłem ją. Dyrektorem szkoły był Górski. Trudno mi powiedzieć, czy był profesorem, ale prowadził i organizował szkołę. Wydaje mi się, że przy pomocy jakiejś organizacji. […]
- Kiedy zetknął się pan pierwszy raz z konspiracją?
To już było w czasie Powstania Warszawskiego. Miałem wielu przyjaciół, kolegów, o których wiedziałem, [że są w konspiracji]. Był Batalion „Zośka” i „Parasol”, a mnie chcieli do „Parasola”. Mój przyjaciel, który obok mnie mieszkał na Zakątnej 3, brał udział w napadzie na Kutscherę.
Zdzisław [Poradzki] – fajny, wysoki, przystojny chłopak, mądry, inteligentny. Syn robotnika tak samo jak ja. On mnie się zwierzał. Mnie bardziej znali jako Tadeusza niż Gustawa, dlatego że Gucio mnie przezywali. Matka powiedziała: „Masz na drugie imię Tadeusz, to niech cię nazywają Tadeusz”. I tak do tej pory Tadeusz jestem.
Zdzicho mnie wtajemniczył, że należy do konspiracji i chciał mnie zwerbować, ale jakoś nie wyszło. Nie wiem, czy to z mojej strony była inicjatywa, żeby się nie zaangażować w to, czy on nie chciał mnie narażać. Bardzo łatwo było wpaść. Zdzicha grupa nie wpadła. Taki mniej więcej miałem kontakt. Roznosiliśmy ulotki, pisaliśmy na murach, ale to nie była zorganizowana grupa, tak jak „Parasol” czy inni. Grupa była bardziej luzem.
- Czy pamięta pan, jaka atmosfera panowała w Warszawie przed wybuchem Powstania Warszawskiego?
To znowu zależy od środowiska, w jakim był człowiek. Znajdowałem się w środowisku robotników, chociaż między nami też byli inteligenci – znany rzeźbiarz Mieczysław Naruszewicz „Mietek” był moim przyjacielem, w jednej ławce siedzieliśmy, pochodził z rodziny inteligenckiej, jego ojciec był inżynierem, a matka byłą córką kniazia. […] Wszyscy inni to byli raczej robotnicy. Jakie było nastawienie? Nikt nie dążył chyba do tego, żeby wojna wybuchła. Ale po przemówieniu Becka większość ludzi była nastawiona, żeby się nie dać.
- Mówi pan w tym momencie o nastrojach przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny. Natomiast przed Powstaniem Warszawskim mogę powiedzieć, może to będzie zwulgaryzowane, ale gdyby zasmarkany Żyd chciał nas wyswobodzić spod okupacji niemieckiej, to poszlibyśmy za nim. Takie było nastawienie. Niemcy nie przebierali w środkach, więc nastawienie było propowstaniowe. Najlepszym [dowodem na to jest fakt], że kiedy Powstanie wybuchło o godzinie siedemnastej, z inicjatywy starszych i młodych ludzi rozbierane były ulice, barykady robiono na Zakroczymskiej i przy Rynku Starego Miasta. To była inicjatywa nie tylko młodych ludzi. Później, jak już żeśmy wychodzili z Powstania… […] Uderzenie nasze, żeby się wydostać ze Starego Miasta […] to nas zmobilizowali na ulicy Długiej, oddziały „Gozdawy” i innych dowódców. Mieliśmy się przebić na Śródmieście do Ogrodu Saskiego. Już jako chłopak zastanawiałem się, że gdyby Niemcy usiłowali w tym czasie zrobić nalot, to wybiliby wszystkich powstańców. Nie wiem, czy nie było rozeznania przez dowództwo? Powinni się zorientować, że w Ogrodzie Saskim stały armaty, a jednostki policji i Wehrmachtu były mocne. Uderzenie się nie udało. Cofnęliśmy się z powrotem, pewna nieduża grupa tylko przeszła. Może ze stu chłopaków się przedostało. Później, jak już upadało Powstanie Warszawskie, to pewne oddziały chłopaków przechodziły z pałacu Krasińskiego, gdzie jest właz, i szły na Śródmieście. Wychodzili na ulicę Chmielną, Warecką. Szli tym kanałem sześć godzin. Byłem zorganizowany u kapitana „Dąbrowy”, a rodzice moi byli na ulicy Sapieżyńskiej, [u mojej siostry].
- Gdzie zastał pana sam wybuch Powstania?
W Warszawie, na ulicy [Zakątnej], gdzie mieszkałem.
- Pamięta pan moment wybuchu?
Tak.
Dowiedziałem się, bo powstańcy w naszym domu uderzali na Wytwórnię Papierów Wartościowych. Nawet ktoś z rodziny był ranny. Lekarza ściągnąłem do niego. Nazywał się doktor Lampe. Myśmy myśleli, że to jest Niemiec, okazało się, że to było błędne rozumowanie. Ze wstydem mogę powiedzieć, że u kapitana „Dąbrowy” taki troszkę zaufany byłem. Powiedział do mnie: „Jest was pięciu, idźcie i lekarza Lampe sprowadźcie, bo ona ma nazwisko Lampe i mamy wrażenie, że ma jakieś kontakty”. Ja, chłopak, którego ten lekarz leczył, przyszedłem po to, żeby go zabrać. Popatrzył na mnie i tak mi powiedział: „Słuchaj Gustaw, ja cię leczyłem i twoją rodzinę leczyłem”. Udowodnili, że nie miał żadnych kontaktów, przeproszono go nawet. […] Dobry lekarz był. Myśmy myśleli, że to Niemiec.
Miałem karabin sprzed pierwszej wojny światowej, wielki, taki wysoki. Nasza grupa miała nieduże uzbrojenie. Szmajsery niemieckie, Waltera ukradli gdzieś czy zdobyli na przyczółku. Z bronią nie było wesoło.
- Pierwszy pana kontakt z konspiracją to był wybuch Powstania.
Tak.
- Jak to się stało, że trafił pan do Batalionu „Gozdawa”?
Jak to między kolegami. Ten już jest w wojsku, ten jest powstańcem, to siłą woli z kolegami poszedłem. Znalazłem się w grupie i zdeklarowałem się, dostałem legitymację akowską, powstańczą, ale przenieść taką legitymację groziło śmiercią. Gdyby złapali, to groziła śmierć na miejscu. Gdzie ją schowałem? Stary dureń byłem, głupi. Latarkę miałem elektryczną płaską i w niej schowałem legitymację. Wiedziałem, że będziemy przechodzili kanałami ze Starego Miasta na Śródmieście i chciałem pożegnać się z rodziną, która była na Sapieżyńskiej w okolicy mniej więcej Freta. Poszedłem się pożegnać z mamą, z tatą, z moją siostrą, szwagrem. Jak doszedłem do tego domu, to on się już palił. Chłopaki, którzy pełnili wartę, powiedzieli mi tak: „Słuchaj, ty już nic nie szukaj, bo ich Niemcy odcięli, dom spalili”. Z takim mniemaniem cały czas będąc i w obozie byłem przekonany, że cała rodzina zginęła. Nie miałem żadnych kontaktów z nimi. Korespondencji wielkiej nie było między obozami.
- W czasie Powstania utrzymywał pan kontakty z rodziną?
Jak najbardziej. Wszyscy byliśmy w jednej gromadzie. Dzieliły nas ulice. Mieszkałem z mamą i tatą. Później się ożeniłem. Miałem dwadzieścia jeden lat. Żona moja była też w obozie, tylko że ona była w Weiden na południu Niemiec. Ją też zabrali razem z moimi rodzicami. Byłem w wojsku, a ona była z rodzicami. Przeszli później przez kościół na Woli i do Pruszkowa. Wywieziono ich i przylgnęli do tak zwanych rodzin kolejarskich. Kolejarze wyjeżdżali do pracy, do Reichu. Moja żona miała szesnaście lat, jak wyszła za mnie. Byliśmy jeszcze dziećmi. Teraz by się może tego nie robiło. Nie brała udziału w Powstaniu Warszawskim. Po prostu miała wyjątkowy lęk, a rodzice nie pozwalali. Zresztą nie było takiej potrzeby.
- Co pan jej powiedział, wychodząc do Powstania?
W tej samej dzielnicy byłem, w tych samych okolicach. Myśmy się prawie codziennie widzieli. Przychodziłem do domu spotkać się z nimi, porozmawiać, policzyć, czy wszyscy żyją. Takie były historie.
- Jakie warunki wtedy panowały na Starym Mieście?
W czasie Powstania Warszawskiego warunki były nieciekawe. Duża ilość domów została zniszczona. Ludzie przenieśli się do piwnic. […] Ludzie starsi pytali: „Po co to było?”. Przechodząc przez piwnice, mieliśmy przebite otwory i przez kilkanaście domów szliśmy. Jak się wycofywaliśmy ze Starego Miasta i szliśmy piwnicami, to starsza [kobieta] mówi: „Synu, zabierz mnie ze sobą”. W oczach mam staruszkę płaczącą, żebym ją zabrał ze sobą, ona w tych pierzynach siedziała. Później nam chłopaki powiedzieli, że Niemcy wrzucili granaty i wszystko porozwalali. To było na Freta. […]
- Jak wyglądało zaopatrzenie w żywność oddziałów?
Żadnego nie było zaopatrzenia. Nikt nie zaopatrywał. Myśmy zaopatrywali, rodzinę zaopatrywałem. Żeśmy zdobyli na Stawkach duże magazyny niemieckie. Mieliśmy odzież, jedzenie, czekoladę. Stamtąd żeśmy tą ludność trochę dokarmiali. […] Resztę każdy jak mógł, tak kombinował. Trochę ludzie nazbierali przed Powstaniem. Nawet moja rodzina miała mąkę, cukier. W garnuszkach się to piekło.
- W czasie Powstania problemem był wody. Czy na Starym Mieście państwo odczuwaliście niedobór wody?
Tak, bardzo. Żeśmy chodzili aż pod cytadelę. Skąd wodę czerpaliśmy? Tak jak się dzisiaj czerpie ze studzienek. To się w tej chwili nazywa woda oligoceńska. Byliśmy na kwaterze na Starym Mieście i żeśmy zdobili winiarnię na ulicy Piwnej. To były magazyny wina, gorzały. […] Studnia też była wykopana. W niej była zatopiona duża ilość butelek, na głębokości kilku metrów. Jeden z naszych chłopaków rozebrał się, skoczył i wyciągnął. Jak to chłopaki, co on wyciągnie, to my go znowuż za głowę i w dół. Prawie utopiłby się, więc musieliśmy go szybko wyrwać z tego. Wodę czerpaliśmy z takich źródeł i to był problem. Nie było łatwo się umyć. Do Wisły żeśmy chodzili, a tam był obstrzał z ogrodu zoologicznego. Trudno było dostać się do Wisły.
- Jakie nastroje panowały w pana oddziale?
W naszym oddziale byli młodzi chłopcy i nastawienie było bardzo bojowe. [Myśleliśmy], że szybko zwyciężymy i poradzimy sobie z tym wszystkim. Jak później dostaliśmy cynk od naszych dowódców, że będziemy się przebijali i będziemy szli kanałami, to już nie było takie łatwe. W tym czasie, jak rodzina była, to ja już nie zdążyłem do oddziału. Nie tylko ja, bo był Tadeusz „Cholewa” ze mną, też z tego samego oddziału. Cholewiński się nazywał, ale żeśmy go „Cholewa” nazywali, miał [też] pseudo „Chola”. Razem ze mną był [potem] w obozie. Wtedy z rodziną straciłem kontakt. Koledzy mi powiedzieli: „Słuchaj, nie masz co szukać. Podpalili, wszystkich wygonili albo zginęli, trudno powiedzieć”.
- Nawiązał pan jakieś szczególne przyjaźnie w czasie Powstania?
Myśmy wszyscy byli przyjaciółmi. Nie było między nami zgrzytów, czy ktoś był lepszy, czy ktoś był gorszy. Mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że była wielka przyjaźń między nami.
- Przyjaźń przetrwała po wojnie?
Jest nas mała garstka, tych którzy jeszcze się spotykają od czasu do czasu. Ostatnio rzadko przychodzę do zgrupowania. Każdy z nas osiemdziesiąt lat skończył. Jeszcze chodzę, ruszam się, a inni laseczki mają albo leżą w domu. Więź jest coraz mniejsza. Zawsze 30 lipca spotykamy się w kościele kapucynów na Miodowej. Jest msza, bo księża, którzy byli w naszym zgrupowaniu to zakonnicy. Jeżeli przetrwali, bo już są starzy, to się 30 [lipca] spotykamy o godzinie piętnastej. Dziesięć lat wstecz było nas dwieście osób. A teraz jak się spotykamy to jest dwadzieścia, trzydzieści maksimum. Z biegiem czasu obumiera towarzystwo i kończy się.
Poza tym jest wiele organizacji, zgrupowań, które się łączą ze sobą. Ilość jest mała, utrzymanie lokalu, utrzymanie wszystkich administracyjnych [spraw] to drogo kosztuje. W związku z tym niektóre oddziały Zgrupowania „Gozdawa”… „Parasol” i „Zośka” to się trzyma, bo to były tak zwane bataliony elitarne. To była młodzież przede wszystkim studencka, to była inteligencja. Zbyt dużej grupy ludzi ze środowisk robotniczych raczej nie było. […]
- Czy zapamiętał pan żołnierzy niemieckich w czasie Powstania? Jak ich pan zapamiętał, tych spotykanych w czasie walk albo wziętych do niewoli.
[...] Przysięgę składaliśmy w kościele garnizonowym na ulicy Długiej. Maszerowaliśmy. Była nas setka chłopaków i [składaliśmy] przysięgę. Później był wybuch czołgu-pułapki, duża grupa chłopaków zginęła niepotrzebnie. Moim zdaniem tego można było uniknąć, należało przewidywać, że Niemcy to nie są jacyś dobrzy ludzie, tylko będą starali się zniszczyć jak najwięcej powstańców. Można było liczyć się z tym. To była duża strata. Ubolewanie było wielkie, żałoba była w oddziałach. Na trzecim i na czwartym piętrze ciała wisiały, bo jak poszedł podmuch, to powyrzucało [ciała poległych].
- Mówi pan o przysiędze. Jak ona wyglądała?
Tekstu nie jestem w stanie powiedzieć, bo później jakoś się nie zetknąłem z tym. Przysięgaliśmy na wierność narodowi polskiemu, władzy. To trwało piętnaście minut. Nie starano się, żeby były zbyt duże zgrupowania, bo samoloty obserwowały i później rzucały bomby w to miejsce.
- W czasie Powstania spotkał pan przedstawicieli innych narodowości?
Poza żydowskimi nie spotkałem nikogo.
- W pana oddziale byli Żydzi?
Nie mogę powiedzieć w tej chwili. Musiałbym sięgnąć i porównać, czy faktycznie byli. Mieliśmy [wcześniej] kolegę Żyda, nie wiem, jak on miał na imię, chyba Dawid. Siedział ze mną w jednej ławce. Przed Powstaniem w getcie myśmy jego wyciągnęli stamtąd. [Prawdziwe] nazwisko Żyda to Józiek Gingort. Miałem z nim kontakt tak zwany handlowy, dostarczaliśmy mu ziemniaki, mleko. Nasz kolega Dawid był z rodziną w getcie. Żeśmy chcieli go ze sobą zabrać. Weszliśmy do getta, mieliśmy kontakt handlowy, myśmy sprzedawali, handlowali z nimi i [zabraliśmy] go ze sobą. Chcieliśmy go wysłać do Lublina. Był tylko cztery dni z nami. Powiedział: „Wiecie co, ja mam rodzinę, wracam z powrotem”. Wiedział, że będzie na pewno Powstanie, wrócił i już ślad po nim zaginął. On był z nami jakiś okres czasu. Pawiak został wyzwolony przez powstańców Powstania Warszawskiego. Było tam dużo Żydów, którzy weszli do [oddziałów].
Pawiak na Gęsiówce. Była ich duża grupa i zostali wchłonięci do oddziałów. Ale czy w naszym oddziale byli – nie pamiętam.
- Czy w czasie Powstania brał pan udział w jakichś uroczystościach religijnych?
Odbywały się nabożeństwa, przychodził kapelan do oddziału podtrzymywać na duchu. Nie wiem, czy wielkie uroczystości kościelne były. Pamiętam swój ślub, ale to było przed Powstaniem.
- Czy w czasie Powstania w pana oddziale czytano prasę?
Tak. Dostawaliśmy prasę. Była w różnym zabarwieniu i pozytywna, i odwrotnie, że Powstanie, daj Boże, żeby się udało.
- Pamięta pan tytuły prasy?
Nie sięgam pamięcią.
- Rozmawiali panowie między sobą, co było zamieszczone w tych artykułach?
Tak. Były wiadomości z frontu nie tylko naszego warszawskiego, ale podawane były informacje z frontów alianckich czy rosyjskich.
- Co robił pan w wolnym czasie?
Człowiek był cały czas na służbie. Nie było wolnego czasu. Ciągle był czymś zaaferowany. W kompaniach zawsze coś się działo. To trzeba było ugotować ziemniaki, wodę, to jeszcze ktoś coś przyniósł. Wszyscy żołnierze włączali się w to. Nie było kucharek, żeby warzyły. Były dziewczyny, które warzyły. Dziewczyna, Maria, u której byliśmy na kwaterze, była fachowcem. Nie wiem, czy ona przeżyła. Nie miałem już z nią kontaktu.
- Jakie były pana losy w czasie sierpnia? Co robił pan na Starówce, jak wyglądały zadania pana oddziału?
Pierwsza sprawa to atak na cytadelę. To grupowe było. Druga – Wytwórnia Papierów Wartościowych. Jednak mimo dość dużych strat, to jednak ugrupowanie, nie te do którego ja należałem, jakieś inne… Chyba „Gozdawy"… Też zginęło trochę ludzi… Niemcy byli uzbrojeni po zęby. Pociąg pancerny jeździł i obstrzał był niesamowity. Trudno było się nawet poruszać, [bo] „krowy” rzucali. Okropne rzeczy. Spało się w gromadzie na podłodze, łóżek nie było. Nikt tego nie wymagał. Ubrani byliśmy przede wszystkim w mundury niemieckie. Żeśmy je zdobyli [z magazynów] na Stawkach. Każdy z nas był ubrany w czapki, hełmy, panterki.
- Pamięta pan ostatnie dni walk na Starówce?
Ostatnie dni to już było wycofywanie się z poszczególnych pozycji do kanału albo później z ludnością. Między innymi ja, [kolega] „Cholewa” Tadeusz, jeszcze inni wtopiliśmy się w ludność cywilną. Już nie mieliśmy mundurów, przebraliśmy się w cywilne ubrania. Żeśmy poszli [do kościoła] na Woli i stamtąd pojechaliśmy do [obozu przejściowego w] Pruszkowie, do obozu przejściowego, gdzie była ogromna gromada ludzi. [Oddział „Gozdawa” wycofał się ze Starówki do Śródmieścia wchodząc do kanału na placu Krasińskich].
- Jakie warunki panowały w Pruszkowie?
Bardzo trudne, kłopotliwe. Dawali jakąś żywność, zupę, ale niedługo tam byliśmy, chyba dwa czy trzy dni. Później była moja pierwsza podróż pociągami. Wszedłem w grupę tak zwanych kolejarzy. Nie byłem kolejarzem, ale niektórzy starsi chcieli, żeby nas włączyć, ochronić nas. [Inne] grupy przechodziły w obozie pruszkowskim, wśród nich byli też koledzy, którzy mówili: „Tadeusz, chodź z nami”. Gdybym poszedł z nimi, to bym się dostał do obozu koncentracyjnego Mauthausen. Całe szczęście – udało mi się, że nie poszedłem, bo bym chyba nie przeżył, ponieważ to był trudny obóz.
- W Pruszkowie wiedział pan, dokąd trafi pan dalej?
Nie. Nikt nam nic nie mówił. Pociągi towarowe były i jechaliśmy do Niemiec. […] Grupa kolejarzy liczyła chyba ze dwieście osób. Starsi i młodsi. W grupie było nas kilkunastu po osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Pojechaliśmy na południe do miejscowości Soest - [obóz przejściowy]. Później z południa przerzucili nas pociągami towarowymi do obozu [Linden] pod Hanowerem. To był duży obóz. […]
- Jakie warunki panowały w czasie podróży z Pruszkowa?
Dostaliśmy tylko to, co przynosiła nam ludność. [Od Niemców] nic nie dostawaliśmy, nic, kompletnie. Później, jak dojechaliśmy do obozu Soest, to faktycznie było jedzenie, ale spaliśmy na podłogach. Tam też były baraki, strasznie to było zawszone. Było nas chyba ze sto osób. Przygotowali nas i kazali się rozebrać. Niemiec stał, była bańka z szarym mydłem, przelatywało się, a on rzucał ochłap [mydła] i wprowadzili nas do pomieszczenia, gdzie myślałem, że to będzie zagazowanie. Wszyscy staliśmy nago jeden przy drugim. […] Kobiety były na
links, na
rechts byli mężczyźni. Samych mężczyzn może nas było ze stu może z osiemdziesięciu… Czekaliśmy rozebrani. Okazało się, że u góry były prysznice. Myśmy myśleli, że to gaz, ale jak puścili, to człowiek się umył. Wtedy nas, czyli tę grupę kolejarzy, przerzucili do zakładów „Reichsbahnausbesserungswerke” Hanower. Byłem tam do wyzwolenia, a wyzwoliła nas armia amerykańska.
[…] Niemcy się wycofywali, uciekali.
Werkschutze jeszcze byli. Porozchodzili się, pouciekali. Amerykanie weszli chyba nad ranem do obozu. Najpierw ostrzeliwali. Widocznie dostali sygnał, że jest obóz. Tam był rosyjski obóz i nasz. Były obok siebie niedaleko. Przestali strzelać, otoczyli i armia czołgami weszła do obozu. Tak się skończyła nasza [niewola].
- Czy będąc w obozie, próbował pan kontaktować się ze znajomymi z Polski?
W jaki sposób? Przecież nie było kontaktu. Nie można było listu –
Briefu – wysłać.
- Po wyzwoleniu przez Amerykanów?
Po wyzwoleniu też nie wiedziałem, czy rodzina jest, czy nie. Nie miałem żadnej informacji, co z żoną, co z mamą, tatą, siostrą. Oni też byli w takim „Deutsche Reichsbahnausbesserungswerke” w Weiden. To było w Austro-Niemcach, na południu, w górskich terenach, jak mi później żona, mama i tata opowiadali.
- Wrócił pan od razu do Polski?
Tak. Jechaliśmy przez Dziedzice. Mam pismo komendanta obozu amerykańskiego. Amerykanie uczyli nas żołnierki, uczyli nas jeździć samochodami. Jako młody chłopak nie miałem pojęcia o samochodzie. Dostałem zaświadczenie od nich, że jadę szukać rodziny, którą ściągnę z powrotem do obozu pod Hanowerem. Kierunek był na Magdeburg. Z Hanoweru do Magdeburga chyba ze trzysta kilometrów [było]. Przez Magdeburg już na własną rękę wszystko [organizowałem]. […]
W 1945 roku. Dziewięć miesięcy byłem w obozie. Oswobodzili nas Amerykanie 22 kwietnia, dzień przed Wielkanocą. Grupa ludzi od razu się rzuciła, Amerykanie dali jeść, czekoladę, inne rzeczy. Żołądki nie wytrzymały i poumierało towarzystwo. Później się Amerykanie zorientowali, że nie wolno tak. Przez dziesięć dni Amerykanie dali nam wolną rękę, kto co chciał, mógł robić z Niemcem. Później ukrócili to, skończyło się. Wzięli swoich EMP, a tak to można było wejść do niemieckiego mieszkania, co kto chciał, mógł z niego wziąć.
Czy myśmy to wykorzystali? Może nie wszyscy. Nie było tak, żeby człowiek chciał pastwić się nad nimi. Ci, którzy pracowali na miejscu, tokarze, frezerzy, ślusarze byli normalnymi Niemcami. Większość starych Niemców była i oni mieli trochę inny pogląd. Niemiec, który był ze mną, majster, potrafił sznytkę (kawałek chleba z czymś) położyć gdzieś z boku, żebyśmy mogli zjeść.
W tej grupie, gdzie pracowałem w warsztatach, był też obóz włoski. Zaprzyjaźniłem się z Włochami. Pracował ze mną Gealmo Passani. Piękne nazwisko i przystojny Włoch. Mieli większe możliwości wychodzenia niż my, ale to byli brudasy. Dostali się do obozu, bo przystąpili do aliantów. W związku z tym ich armię rozparcelowali. Chodzili jak dziady.
- Kiedy pan odnalazł rodzinę?
Ojca spotkałem na ulicy Targowej w 1946 roku.
- Czyli już w Warszawie po powrocie.
Już w Warszawie.
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
W 1946 roku.
[…] Mieszkałem w piwnicy na ulicy Piwnej. Nocowaliśmy u naszej dozorczyni, zanim spotkałem się z rodziną – z żoną, tatą i mamą. Natomiast moja siostra i mój szwagier, który był komendantem obozu tych kolejarzy, zdeklarowali się do wyjazdu do Stanów. Siostra ze swoją córką, która miała dwa lata, mój szwagier i jego cała rodzina, która też była w obozie, wyjechali do Stanów Zjednoczonych i żyją tam do tej pory. Siostra i szwagier umarli. W tej chwili w Stanach mam całą rodzinę.
- Czy w jakiś sposób był pan represjonowany za to, że był pan uczestnikiem Powstania Warszawskiego?
To nie było takie proste, żeby oficjalnie się ujawniać. Nie ukrywałem tego między najbliższymi, ale jak się sięgnęło do władz partyjnych czy innych, to miłym okiem nie patrzono na to, że człowiek był w jakiejś organizacji. Nigdzie nie byłem zorganizowany po Powstaniu Warszawskim, a kiedy przyszła władza ludowa także nie byłem. Zresztą nie tylko ja, wielu z nas nie było zorganizowanych. Były przecież stosowane represje. Skończyłem technikum w czasie okupacji i po wojnie także skończyłem technikum.
Czy mogłem się na studia dostać? Nie było to łatwe. Jeszcze był ślad, że należałem do organizacji akowskiej. To nie było takie proste. Nawet nie usiłowałem przymierzać się.
Mietek Naruszewicz, znany chłopak, rzeźbiarz, był w RAF-ie, gdzie latał jako lotnik. Późno wrócił, wcześniej studia skończył w Anglii. W dobrych stosunkach byliśmy ze sobą. Już nie był kniaziem, tylko takim normalnym chłopakiem ze Starego Miasta.
- Jakie ma pan najgorsze wspomnienie z Powstania?
Przede wszystkim wolności, ukrywanie się. To było przykre, nie do wytrzymania.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie?
Takie, że udało mi się przeżyć Powstanie. Byłem ranny. Miałem odłamek [na policzku]. Szpital był na ulicy Długiej, tam gdzie jest kościół garnizonowy. Dyrektorem szpitala był doktor „Piotr” – Żyd . Nie trzymał mnie w szpitalu, ponieważ bombardowali. Powiedział do mnie tak: „Tobie dam zaświadczenie, że ty byłeś ranny i przeze mnie byłeś operowany”. Gdybym ten dokument miał, to w pierwszej kolejności jako jeniec wojenny miałbym emeryturę wojskową. […]
- Jak pan ocenia Powstanie po sześćdziesięciu latach?
Powstanie było konieczne, [bo] podtrzymało na duchu nasze społeczeństwo. Ale również były głosy ludzi, że Powstanie nie ma racji bytu z uwagi na to, że Rosjanie stoją po drugiej stronie Wisły i nie idą z pomocą. Taka była ocena, ale człowiek z pędem szedł, nie uciekał od walk. Zginęło dużo chłopaków.
- Czy na koniec rozmowy chciałby pan jeszcze coś dodać, podsumować wywiad?
Wydaje się, że dobrze się stało, że udało mi się być ze zgrupowaniem, z kolegami, którzy wiele lat ze mną przeżyli przed wojną. Później żeśmy byli razem w wojsku. Jeden drugiemu pomagał, przyjaźnie patrzył. Wydaje mi się, że mi się to udało.
Nie. Nie żałuję.
Warszawa, 26 czerwca 2008 roku
Rozmowę Prowadził Dominik Cieszkowski