Grażyna Pilszak „Grażyna”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Grażyna Pilszak, z domu jestem Gilewicz, urodziłam się 31 grudnia 1924 roku w Warszawie.

  • Gdzie była pani w czasie Powstania Warszawskiego?

W czasie Powstania Warszawskiego byłam w Śródmieściu, byłam w PKO od 2 sierpnia. Nie od 1, a od 2.

  • Była pani łączniczką?

Byłam łączniczką.

  • Pani pseudonim?

„Grażyna”.

  • Jak pani wspomina lata przedwojenne w Warszawie?

Lata przedwojenne bardzo dobrze wspominam, bo miałam dobre warunki domowe, więc wspominam je z sentymentem po prostu.

  • Gdzie pani mieszkała? Czym zajmowali się rodzice?

Na Wspólnej. Mój ojciec był adwokatem, więc miałam dobre warunki. Chodziłam do szkoły, miałam przed wojną czternaście lat.

  • Jak pani wspomina Warszawę? Mówiło się, że Warszawa jest jak Paryż północy.

Nie mogę tego powiedzieć. Pamiętam przedwojenną Warszawę, całe fragmenty. Oczywiście pamiętam z sentymentem. Był okres, że potrafiłam odtworzyć poszczególne fragmenty Warszawy, odpowiednie miejsca. Dzisiaj już nie, dlatego że przy mnie się Warszawa zmieniała. Żyłam w Warszawie, ona się tak zmieniała, że już mnie się to po prostu zatarło w pamięci. Pamiętam na przykład niektóre sklepy z przedwojennej Warszawy. Pamiętam Pakulskiego – słynny sklep, pamiętam Jabłkowskich, pamiętam Strusia – szewca na Chmielnej. Pamiętam na swojej ulicy sklep spożywczy, pamiętam, gdzie owoce kupowała moja matka. Takie fragmenty pamiętam, oczywiście.

  • Miała pani przed wojną przyjaciół pochodzenia żydowskiego?

Przed wojną – tak.

  • Jakie były relacje między Polakami a Żydami?

Był okres, że mój ojciec był adwokatem poza Warszawą. Był w Makowie. Wówczas przyjaźniłam się z córką [i] siostrzenicą fotografa, Żyda Pereca. Ponieważ mój ojciec był szalonym demokratą i miał normalny stosunek do ludzi, to z dwiema Perecównymi miałam dobrą relację. Ale to było krótko, bo w zasadzie byłam w Warszawie. Tak jak to dziewczynki, żeśmy się spotykały, szłyśmy na plażę, rozmawiałyśmy.

  • Gdzie pani chodziła przed wojną do szkoły?

Do Królowej Jadwigi.

  • Jak pani wspomina tę szkołę?

Wspominam tę szkołę dziwnie. Chodziłam najpierw do prywatnej szkoły powszechnej – Wołowskiej. Szkoła Wołowskiej była na Pięknej, dosłownie dotykała do szkoły Platerówny. Mój ojciec w pewnym momencie doszedł do wniosku, że powinnam pójść do państwowego gimnazjum. Doszedł do wniosku, że skoro się za mnie płaci czesne, to mówi: „Masz stopnie za pieniądze. Pójdziesz do państwowego gimnazjum. Zwłaszcza, że moja ciotka, siostra mojego ojca, była wicedyrektorką Królowej Jadwigi. Poszłam do Gimnazjum Królowej Jadwigi. Wspominam bardzo źle okres przedwojenny, jeżeli chodzi o szkołę, bo wobec tego, że byłam w takiej sytuacji finansowej, w jakiej byłam – byłam córką dobrze zarabiającego człowieka – to moja dyrektorka, która była wielką socjalistką i wspaniałym człowiekiem się potem okazała, mnie w pewien sposób szykanowała. Muszę to dzisiaj, z perspektywy już tylu lat ile mam, powiedzieć. Z moją przyjaciółką, zresztą ta przyjaźń się zawiązała właśnie w gimnazjum, córką prezesa Czerwonego Krzyża – nasze dzieci były już na świecie, miałyśmy pod trzydziestkę – byłyśmy na obiedzie. W pewnym momencie do restauracji weszła pani Frankowska, to było nazwisko mojej dyrektorki. Zapytała, czy może się przysiąść. „Oczywiście.” Paliłyśmy wówczas papierosy. Wyjęłyśmy papierosy, popatrzyłyśmy na siebie i nie ośmieliłyśmy się zapalić przy pani Frankowskiej. Do tego stopnia był reżim. Natomiast mnie w pewnym momencie rodzice, po skończeniu drugiej klasy gimnazjum, zabrali od Królowej Jadwigi, bo ja już nie wytrzymywałam tego wszystkiego. [...]. Zresztą [pani Frankowska] była biedna bardzo, dlatego że miała córkę, która była upośledzona. Była niedorozwinięta, mieszkała na terenie gimnazjum. Matka mnie zabrała i miałam pójść do Nazaretanek. Ale wojna, 1939 rok. Po działaniach wojennych matkę spotkała Frankowska i powiedziała, żebym ja wróciła, że to słuszne.Pani Frankowska, to była osoba, która zorganizowała naukę, tajne komplety. To był wspaniały człowiek. A że nieznośna była baba, to co innego. Ale muszę powiedzieć, że mogę mówić tylko z najwyższym szacunkiem o niej. Takich pedagogów dzisiaj nie ma, jak ona.Tak wyglądało przedwojenne życie.

  • Jakimi sprawami zajmował się pani tata?

Ojciec mój był cywilistą. Był przede wszystkim specjalistą prawa handlowego.

  • Myślałam, że będzie ciekawie, kryminalne sprawy.

Nie. Nie miał nic wspólnego z kryminalnymi. Miał ze spółkami, z umowami.

  • Czy czuło się, że wojna wybuchnie? Czy o tym się mówiło?

O, tak. Oczywiście, że tak. Dlatego, że rodzice robili zapasy, przygotowywało się wszystko na wojnę.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?

Ociec zadzwonił do nas, żebyśmy się przeniosły do ciotki mojej, która mieszkała na Służewskiej, żebyśmy były razem. Tatuś został zmobilizowany, był oficerem rezerwy. Zaczęło się bombardowanie. Byłyśmy cały czas na Służewskiej, w tej chwili nieistniejąca, była dosłownie na wprost Alei Przyjaciół. Tam ciotka moja mieszkała i myśmy się tam przeniosły. Cały 1939 rok tam żeśmy były. Ciotka mieszkała na parterze, w związku z tym lokatorzy z wyższych pięter schodzili w czasie nalotów na parter. Była restauracja, Satyr się nazywała, na Marszałkowskiej u wylotu Księdza Skorupki. Poszłyśmy, bo dowiedziałyśmy się, że tam można obiady kupić. Poszłyśmy tam z córką przyjaciół mojej ciotki. Moja matka przerażona, że myśmy w ogóle wyszły, bo bombardowanie.Potem, któregoś dnia poszłam do swojego stryja, który był lekarzem i był w czasie okupacji chyba dyrektorem Czerwonego Krzyża, na pewno był dyrektorem szpitala Czerwonego Krzyża. Jego biuro mieściło się na rogu Kredytowej i Placu Dąbrowskiego, pamiętam, na czwartym piętrze. Jak mnie stryj zobaczył, to się przeraził. Mówi: „Matko Boska, co ty tu robisz?!” Takie fragmenty pamiętam. Nie umiem opisać, jak wyglądał frontalny atak na Warszawę. To był 27 września i było okropne bombardowanie Warszawy. Naprawdę. Jak się wyszło po tym bombardowaniu, jak myśmy wyszły, to wisiały kawałki muru, zniszczone elewacje, rozbite domy, trupy, konie, które padły. Widok był makabryczny zupełnie. Ale potem, pomału, życie robi swoje. To się wszystko unormowało i zaczęłyśmy, tak jak można w czasie okupacji, żyć. Na początku człowiek był stłamszony, potem jednak rozprostował skrzydła i zaczął normalne życie.

  • Tata był zmobilizowany. Gdzie walczył?

Tatuś oddał się do niewoli w Kocku. W armii Kleeberga. 6 października dopiero. Był w oflagu, w Woldenbergu. Całe sześć lat był w Woldenbergu.

  • Jak miał na imię?

Czesław.

  • Kiedy przyszła pierwsza informacja?

Pierwsza informacja przyszła okropna, bo przyszedł jakiś człowiek do mojej ciotki i w tajemnicy ciotce powiedział, że mój ojciec nie żyje, że zginął. Określił miejsce, gdzie zginął, gdzie jest grób mojego ojca. Ciotka oczywiście nic mojej matce nie powiedziała. Na szczęście, bo potem przyszła normalna wiadomość, w pierwszych dniach października, że ojciec był chyba pod Radomiem, w obozie przejściowym. Ta informacja chyba wyglądała w ten sposób, że mamusia mogła wykupić ojca. W takich momentach różne szumowiny chcą różne interesy robić. Matka była na tyle rozsądna, że nie chciała tego robić, po prostu uważała, że jeniec, to jest jeniec, że bezpieczniej. Zresztą dzięki temu mój ojciec przeżył wojnę, że był w oflagu. Nie przeżyłby wojny, tak jak nie przeżyli moi stryjowie. Potem okazało się, że najpierw był w obozie gdzieś koło Wisbaden, a potem, już ostatni, to był Woldenberg i w Woldenbergu do końca był. 13 lutego 1945 roku zjawił się u nas.

  • A korespondencja?

Cały czas była korespondencja. Regularna.

  • Ile razy pani z mamą mogła do niego pisać? Były jakieś ograniczenia?

Tak, oczywiście. Dlatego, że ojciec jak pisał list, to przysyłał kartę czy list, który można było wypełnić i wysłać.

  • Trudno było bez taty, który utrzymywał dom?

Trudno było. Na początku były zapasy finansowe, potem zapasy biżuterii, a potem już moja matka musiała się zabrać za jakąś robotę. Oczywiście w tamtym okresie jedyna praca, jaka była, to był handel biżuterią czy handel futrami. Tego typu zajęcia. Przecież inaczej nie można było. Niektóre panie piekły ciasta, moja matka nie miała w tym kierunku żadnych uzdolnień, natomiast po prostu zajęła się pośrednictwem w sprzedaży. Tak żeśmy przeżyły wojnę.

  • Na Kercelaku sprzedawała?

Nie, skąd?! Po prostu między znajomymi to się działo. To były szeroko rozwinięte kontakty. Jedna pani drugiej pani powiedziała. Nie miała ani żadnego stoiska, ani żadnego sklepiku, nie.

  • Jak dla pani się zaczęły lata okupacji? Zaczęła pani chodzić na tajne komplety?

Gimnazjum Królowej Jadwigi od razu zostało zabrane na Soldatenheim, to był dom żołnierza niemieckiego. Naszą szkołę przygarnęła szkoła Platerówny. Te uczennice, które należały do szkoły Platerówny, chodziły na wczesną godzinę, rano, a myśmy chodziły na popołudniowe. Potem wszystko się pozmieniało. Musiałyśmy się wyprowadzić od Palterówny, miałyśmy w budynku na Górnośląskiej kursy przygotowawcze do liceum zawodowego, wyższego: wszystko zawracanie głowy. Niezależnie od tego chodziłam na komplety, bo w oficjalnej szkole nie było historii, nie było łaciny, języka obcego, języka polskiego, więc te wszystkie przedmioty miałyśmy na kompletach. Komplety były w domach, grupowało się osiem, dziesięć dziewcząt i nauczyciele przychodzili, zmieniali się i w ten sposób żeśmy się uczyły. Potem, jak zdałam małą maturę, chodziłam nadal na komplety, ale poszłam do liceum, które mieściło się na rogu Brackiej i Alej Jerozolimskich. Koło Smyka jest duży budynek, tam na ostatnim piętrze mieściło się liceum fotograficzne i liceum malarskie. Tam zresztą poznałam koleżankę, z którą się bardzo zaprzyjaźniłam. Skończyłam i mam dwie matury, bo mam jedną maturę normalną, a drugą mam zrobioną z liceum fotograficznego, tylko jej nie weryfikowałam, bo mi nie było potrzebne.

  • Łatwo było zdać maturę w latach okupacji?

O, nie. To nie było łatwe. Była normalna matura. Nauczyciele bardzo byli wymagający przede wszystkim. Pamiętam, miałam taką historię: Ponieważ byłam dość dobrą łacinniczką, to w ostatniej klasie sobie w zasadzie łacinę odpuściłam i machnęłam na nią ręką. Były tłumaczenia, chyba z Wergiliusza, nie pomnę. Miałam tak zwany bryk, bo mnie się już nie chciało, już znałam łacinę, umiałam. Położyłam sobie na kolanach i koleżanka odpowiadała, ja jej podpowiadałam i nauczycielka mnie złapała z tym brykiem. Miałam przedtem dobry stopień, to mi dwóję postawiła i musiałam zdawać oddzielnie łacinę, co było ewenementem, bo nie powinnam była zdawać łaciny. Nauczyciele byli szalenie wymagający. Nas uczył na przykład literat, Jan Nepomucen Miller, szalenie wymagający, propedeutykę filozofii nam wykładał. Tak że to nie była łatwa rzecz, skończyć szkołę w czasie okupacji. To tylko się może wydawać.

  • To znaczy, że nawet w okupację się ściągało?

A dlaczego się miało nie ściągać? Co to, była inna młodzież? Ja na przykład maturę mam tylko dzięki swojej nauczycielce matematyki, która powiedziała: „Już cię puszczę.” Bo ja byłam zupełnym „kołem” do matematyki. Dla mnie wszystkie sinusy, cosinusy, tangensy, cotangensy to była czarna magia. Zlitowała się nade mną. Ponieważ byłam dobra humanistką, to mnie puściła.

  • Czy była pani świadkiem rozstrzeliwań, łapanek na ulicach?

Łapanek to oczywiście, bo łapanki to była normalna rzecz.

  • Sama pani brała udział? Była pani w takim kotle?

Na szczęście nie.

  • Pamięta pani wybuch powstania w getcie warszawskim w 1943 roku?

Oczywiście. Pewnie, że pamiętam, doskonale pamiętam. To był 19 kwietnia. Pamiętam, bo to był Wielki Piątek, byłam wtedy u ciotki swojej, która mieszkała na Marszałkowskiej przy Placu Zbawiciela, w kierunku Placu Unii. Mieszkanie ciotki miało wykusz, wychodzące poza dom okno i w bocznym oknie – nie wiem, czy ktoś powiedział, czy ja sama zauważyłam – zobaczyliśmy dym. Dowiedzieliśmy się, że to jest powstanie w getcie.

  • Pamięta pani dzieci żydowskie, które w czasie okupacji chodziły po podwórkach?

Oczywiście, że pamiętam, naturalnie. Myśmy mieszkały z moją babką, przecież wtedy nie było już żadnej pomocy domowej. Moja babka regularnie te dzieci karmiła. Oczywiście one nie wchodziły do mieszkania, bo to było zbyt wielkie ryzyko, ale na klatkę schodową dawało im się jedzenie. W jakimś naczyniu, nawet nie na talerzu. Jakby ktoś zobaczył – nie dawało się na talerzu. Nie dlatego, żeby to dziecko w jakiś sposób dyskryminować, tylko chodziło o to, żeby zatrzeć, że to jest z domu, że jakoś inaczej on dostał. Chleb się dawało, naturalnie że tak.

  • One faktycznie chodziły po podwórkach i śpiewały?

Nie, śpiewających nie pamiętam. Pamiętam dzieci, które się przemykały. Dla mnie dzieci śpiewające to jest wytwór fantazji. Bo te dzieci jak zwierzątka małe: przychodziły, pukały, bały się wszystkiego. To były brudne, małe dzieci, biedne strasznie, zahukane, nieszczęśliwe, przerażone. Dzieci śpiewających osobiście nie widziałam. Kamienica, w której myśmy mieszkały była mała, bo to było osiemnastu lokatorów, więc zamknięta w sobie. Wiem, że nie tylko moja babka pomagała. Wiem, że od sąsiadów, że wszyscy w miarę możliwości tym dzieciom pomagali, dawali. Zresztą to był dom, w którym nie było ludzi, co do których można by mieć zastrzeżenia.

  • Jak pani się zetknęła z konspiracją?

Tak się składało, że mieliśmy swoje własne kółko, swoich przyjaciół: moje koleżanki, moi przyjaciele, dzieci moich przyjaciół. Przyjaźniliśmy się. Jak sobie przypominam, odtwarzam, mojego późniejszego męża… po prostu gdzieś byłyśmy zaproszone, on przyszedł do nas do domu i tak zaczął przychodzić. Jak się zaczęło między nami? To było w ten sposób, że jego siostra cioteczna miała taką sytuację, że któregoś dnia Maciej do mnie mówi: „Wiesz co? Trzeba by spowodować, żeby oni się wreszcie zaręczyli.” Była z [Januszem]. To znaczy nie była, bo dzisiaj inaczej jest, dzisiaj się jest z kimś, a wtedy była zupełnie inna sytuacja. Janusz kochał się w niej, ona się w nim kochała i jakoś nie mogli się dogadać. Szliśmy ulicą Marszałkowską. Między Wspólną a Hożą był sklep z gadżetami, jakby to dzisiaj można było nazwać. Różne drobne rzeczy były i leżały srebrne obrączki (zresztą mam tę srebrną obrączkę), Maciej do mnie mówi: „Chodź, kupimy takie obrączki, pójdziemy do Mańki i powiemy, żeśmy się zaręczyli.” Poszliśmy, powiedzieliśmy, zresztą spowodowaliśmy, że oni się rzeczywiście zaręczyli. Jak żeśmy stamtąd wyszli, to zaczęliśmy się zastanawiać, że pewnie bylibyśmy dobrą parą. Tak się zaczęła moja miłość z nim. Wtedy, kiedy to się zdarzyło, to chyba już byłam w konspiracji. Nie pamiętam. Przystąpiłam do konspiracji w marcu 1942 roku. W każdym razie tak to się zaczęło. Potem już oficjalnie został moim narzeczonym, planowaliśmy, ciągle chcieliśmy się pobrać, matka cały czas odwlekała ślub: do czasu, jak przyjedzie ojciec. W końcu ustalona została data: na Boże Narodzenie 1944 roku. Ale zrobiliśmy kawał matce i ojcu, bośmy się pobrali przedtem. Ani matka, ani ojciec nic nie wiedzieli o tym.

  • Wróćmy do lat okupacji. To pani przyszły mąż zaproponował pani wstąpienie do konspiracji? Jak to się odbyło?

Nie umiem już tego odtworzyć. To zaczęło się wszystko od tego, że on mnie najpierw prosił, żebym mu coś zaniosła czy przyniosła. Nie pamiętam, w jaki sposób on mnie wprowadził do konspiracji. Mogę tylko powiedzieć jedną rzecz: że pamiętam moment, w którym składałam przysięgę. To pamiętam. Przyszedł major Bryła, który nie żyje i składałam przysięgę. Major Bryła przychodził przede wszystkim do mojej babki, to było mieszkanie na Wspólnej 51, później mieszkanie mojej babki. W tym mieszkaniu był punkt kontaktowy, gdzie Maciej spotykał się z majorem Bryłą. Major Bryła był już w pewnym sensie zaprzyjaźniony ze mną. Jak myśmy zdecydowali się, że weźmiemy ślub w czasie Powstania, to major Bryła miał być naszym świadkiem. Tymczasem jak szedł do parafii wojskowej, to ciężko się przeziębił. Dostał zapalenia płuc i zanim myśmy wzięli ślub, on niestety umarł.

  • Na zapalenie płuc?

Na zapalenie płuc w czasie powstania umarł. To trwało trzy, cztery dni, jak on odszedł. Stąd pamiętam doskonale majora Bryłę. A parafia wojskowa była na Koszykowej obok biblioteki publicznej. Ślubu nam udzielał, jak sobie teraz odtwarzam, chyba ksiądz Piotrowski. To był mój prefekt z gimnazjum. Pamiętam imię, Stefan, jestem prawie pewna, że Piotrowski, ale mogę się mylić. On po Powstaniu, później, był rezydentem w kościele świętego Michała. Był okres, że mieszkałam za granicą. Jak przyjechałam do Warszawy, to poszłam do księdza Piotrowskiego, ale niestety nie poznał mnie. Już był w takim stanie, że nie poznał mnie.

  • Co pani robiła w konspiracji po zaprzysiężeniu?

Szkolenie – skończyłam kurs pierwszej pomocy, ale poza tym nic więcej. Co do mnie należało? Do mnie należała łączność, więc kwestia przeniesienia meldunku, kwestia zawiadomienia – to na mnie spoczywało. Niezależnie od tego miałam na przykład bardzo często obowiązek wynikający z założeń, z pracy wywiadu, w którym pracowałam, sprawdzenia, gdzie jaka jednostka stacjonuje. Wyglądało to w ten sposób, że myśmy we dwie, czy z moim kolegą Wojtkiem chodzili. To był chłopak, o którym wiedziałam, że jest w konspiracji. Później był dziennikarzem. Z Wojtkiem żeśmy chodzili i po prostu sprawdzaliśmy, jaka jest jednostka. Bardzo często byliśmy w cukierni Galijskiego, która była między Alejami Ujazdowskimi a Mokotowską. Teraz tam jest jakiś salon, ale była do niedawna cukiernia i się nazywała Galijskiego. Chodziliśmy tam na kawę czy ciastko, żeby się siedziało i patrzyło. Bardzo łatwo było rozpoznać formację przecież. Mieliśmy wszystkie dane do tego, żeby wiedzieć, jaka formacja tam jest i to należało do naszych obowiązków. Nie zapomnę, jak była kwestia, że jest zupełnie nowa jednostka stacjonująca w Hotelu Europejskim. Dostań się teraz do Hotelu europejskiego! To wcale nie było takie proste. Więc żeśmy z Wojtkiem poszli i udawaliśmy dzieci badylarza z Grodziska, że przyszliśmy zaoferować warzywa na dostawę. Chodziło o to, żebyśmy w ogóle tam weszli. Jakieś bzdury straszne. Siedzieliśmy w holu, oczywiście śledziliśmy, kto wchodzi i kto wychodzi. Taka była prawda, bo jakoś trzeba było zdobyć te dane.

  • Udało się państwu zdobyć?

Normalnie się udawało zdobyć, to nie było takie trudne, można było bardzo łatwo [rozpoznać]. Dzisiaj nie powiem, jak to wyglądało, ale to normalna rzecz. Wiadomo było, czy jest SS czy SA, jaki jest stopień czyj.

  • Rozkazy, które pani przenosiła były ustne czy pisemne?

Pisemne.

  • Najczęściej w jakich miejscach to było? Z jakiego punktu, do jakiego punktu?

Najczęściej było tak, że dostawałam wiadomość, rozkaz i wiedziałam, gdzie mam zanieść. Miedzy innymi bardzo często nosiłam rozkazy do pułkownika Niedzielskiego, który mieszkał też na Wspólnej, tylko na odcinku miedzy Kruczą, a świętego Aleksandra – Placem Trzech Krzyży.

  • On panią osobiście przyjmował?

Tak.

  • Jak pani to zapamiętała?

Jak mogę określić człowieka? Miły, sympatyczny mężczyzna. To był zresztą kuzyn siostry mojego teścia, więc były koligacje w tym wszystkim. Nie umiem określić, jak go zapamiętałam. Bardzo trudno jest określić czyjś rysopis.

  • Tak, ale zdarza się, że jakieś osoby były oschłe, z góry traktowały kogoś, a niektórzy byli bezpośredni.

Nie, nie spodziewałam się.Powiem, jak się dla mnie zaczęło Powstanie, bo to chyba jest najciekawsze. Czas leciał, godzina policyjna była, więc człowiek musiał się pilnować tej godziny. Pamiętam, że matka moja, jak były wiosenne i letnie dni, to przed ósmą zawsze stała na ulicy, jak inne matki zresztą. Stała i czekała, patrzyła, bo nigdy nie wiadomo było. Ja się nie mogłam pięciu minut spóźnić, bo jeżeli się miałam spóźnić, to moim obowiązkiem było zatelefonować. Tak że ja byłam nieprawdopodobnie wyszkolona pod tym względem, zresztą do dzisiejszego dnia jestem dzięki temu szalenie punktualna. Tak było, że mamusia stała i czekała na mnie. Przed samym Powstaniem nasza jednostka została rozrzucona na badanie przedpola, w okolice Anina, Wawra. W związku z tym meldunki stamtąd przychodzące przychodziły do mnie, a ja musiałam z kolei te meldunki dalej zanieść. W dniu Powstania była tego typu sytuacja, że ktoś miał mi przynieść meldunek na Leszno – dziś to jest Solidarności, wtedy było Leszno – to był dom naprzeciwko parafii ewangelickiej. Tam był dom mojej przyjaciółki. Moja przyjaciółka wyszła za mąż przed Powstaniem i rodzice kupili jej tam mieszkanie. Miałam kolizję z czasem, bo tutaj miałam dostać od kogoś meldunek i stamtąd miałam wziąć meldunek i te dwa meldunki miałam zanieść do domu, gdzie jest probostwo, do kogoś, nie wiem dzisiaj, do kogo. Poprosiłam żonę swojego stryja, żeby mi pomogła i pojechała na Leszno – miała klucze, bo ja miałam klucze – do tego mieszkania i tam została. Ja przyszłam, odebrałam meldunek i zaniosłam. Wracałyśmy już do domu. Wtedy tramwaj z Leszna szedł zupełnie inaczej niż dzisiaj, szedł przez Plac Żelaznej Bramy, już nie pamiętam trasy, to się wszystko szalenie zmieniło. Dość na tym, że w pewnym miejscu, jadąc Krakowskim Przedmieściem, skręcał w ulicę Królewską. Na Królewskiej, za zborem ewangelickim, w pewnym momencie usłyszałyśmy strzały. Wszyscy musieli opuścić natychmiast tramwaj. Byłyśmy w bramie i pamiętam – śmieszne to było, dzisiaj z uśmiechem patrzę na to – ludzie mówili, że zaczęło się Powstanie, a ja myślę: „Jakie Powstanie, kiedy ja mam zawiadomić wszystkich o miejscu zbiórki, o Powstaniu, a mnie tu mówią, że Powstanie. Wykluczone.” A było Powstanie. Żeśmy domami przeszły do domu, który się łączył z domem wychodzącym na Plac Dąbrowskiego. Tam, na Królewskiej był szpital, ewangelicki bodajże. Była tragiczna noc, kiedy Niemcy tam wpadli rannych akowców rozstrzelali. To było straszne.

  • Pani to widziała?

Ja to słyszałam, bo byłam w tym samym domu, tylko na innym poziomie. Tylko słyszałam strzały i wiedziałam o tym. Myśmy wtedy przeszły do domu, który wychodził na Plac Dąbrowskiego, jakoś noc żeśmy przebiedowały i z domu na Placu Dąbrowskiego – dziś jest zamknięty ten plac, ale wtedy był prześwit i Niemcy z PAST-y ostrzeliwali Plac Dąbrowskiego – myśmy przeskoczyły po prostu przez plac. Udałyśmy się do Mańki, o której mówiłam, kuzynki mojego męża, która mieszkała na Moniuszki pod drugim. Tam żeśmy przeszły. W pewnym momencie usłyszałam, że coś się dzieje na podwórzu i wyjrzałam na klatkę schodową. Zobaczyłam podoficera z naszej jednostki – „Cymę”. Mówię: „«Cyma», co ty tu robisz?” On mówi: „Co ja tu robię to nic, ale co ty tu robisz?” Mówię: „Ja tu jestem.” „No to chodź.” Zabrał mnie i 2 sierpnia dopiero dołączyłam do swojego oddziału. Pierwsza nasza kwatera była na Jasnej pod siedemnastym, w mieszkaniu. Nie pamiętam już dzisiaj, jak ci państwo się nazywali, wiem, że tam wuj mój grywał w brydża. Potem była tego typu sytuacja, że dołączyłam do oddziału, wtedy dopiero spotkałam dowództwo całe, którego w ogóle nie znałam, poza majorem Bryłą. Poznałam łączniczkę, dzisiaj już nie pamiętam, jak się nazywała. Była to pani znacznie starsza ode mnie, która już miała nastoletnie dzieci. Jaki miała pseudonim, nie pamiętam, wiem że była położną. Pan, który był też w konspiracji, nie w naszej jednostce, był w straży, przynosił jej różne narzędzia lekarskie. Ona, jak wychodziła, to w pewnym momencie ręce załamała i mówi: „Co ja mam z tym zrobić?” A ja mówię: „No to po co żeś brała?”Jak jeszcze byłam na Jasnej 17, przyszłam ubrana w sukieneczkę, w pantofle. Pantofle miałam nowe i nogi mnie bolały. Przychodzę do majora i mówię: „Panie majorze, nie mogę chodzić.” A miałam swoje obowiązki, bo mnie posyłano, żeby załatwić, żeby zanieść coś, poza tym utrzymywałam łączność z Powiślem. Mówię: „Panie majorze, nie mogę chodzić, bo mnie nogi bolą.” Major mówi: „Pójdziesz tam, tam jest obóz folksdojczek i niech ci dadzą buty.” Przyszłam, mówię do młodego człowieka: „Kolego, pantofle potrzebuję.” „Koleżanko, niech pani idzie, tam na sali siedzą kobiety, to pani dadzą.” Mówię: „Ja mam iść buty im zdejmować? Nie!” To on przyszedł i przyniósł mi kosz od bielizny pełen butów. Wybrałam sobie kartkowe buty, pamiętam, bardzo wygodne, straszne w wyglądzie, ale nareszcie mogłam chodzić. Jak byłam na Jasnej, to jest pierwszy tydzień Powstania, chyba we czwartek zjawił się Maciej. Wówczas mnie zabrał na Czerwonego Krzyża, do mojego teścia. Przenocowałam tam, wykąpałam się i dostałam spodnie swojego męża i koszulę swojego męża, bo przecież byłam w sukienusi. Jak wracałam, to straszny był moment. On po mnie przyszedł na Czerwonego Krzyża rano, żeby mnie zabrać i jak przechodziliśmy z ulicy Ordynackiej na Warecką, były rozciągnięte trakcje tramwajowe – przecież Nowym Światem chodził tramwaj – i w pewnym momencie był ostrzał z Banku Gospodarstwa Krajowego. Odsłonięta była ta ulica. Przed nami skakał harcerzyk i w naszych oczach go zabili. To był jeden z najstraszniejszych momentów, jak to dziecko żeśmy zobaczyli na jezdni. Ja jakoś przeskoczyłam, trzeba było odczekać kanonadę, bo po każdym skoku oczywiście była kanonada z karabinów maszynowych, w pewnym momencie Maciej się zdecydował, żeby skoczyć. Stoję, patrzę, a on zawadził nogą o trakcje tramwajową i się przewrócił. Na rogu Wareckiej była skrzynka pocztowa, wtuliłam się w tę skrzynkę i byłam przekonana, że go [zabili], bo oczywiście posypały się kule. Na szczęście nic mu się nie stało. Jak już żeśmy przeszli, to okazało się, że jesteśmy w PKO. W PKO żeśmy na trzecim piętrze mieli kwaterę. Tam w czasie Powstania poznałam Hankę Ruszkiewicz, poznałam Teresę, z którą chodziłam, byłam łączniczką. Właściwie spokój był cały czas, w moim przekonaniu do ostatniej niedzieli sierpnia. Podobno to była pierwsza niedziela września, ale dzisiaj nie umiem tego odtworzyć. Każda z nas – Teresa, ja i któryś z chłopców chyba, co trzeci dzień mieliśmy tak zwany dyżur żywnościowy. Polegało to na tym, że się szło do Adrii, bo były przebite przecież przejścia, z papierkami wszystkimi i się dostawało kocioł czarnej kawy, jakiś chleb, który do niczego nie był podobny. Tego dnia miałam dyżur, poszłam z chłopcami po zaopatrzenie dla naszej jednostki. Jak wróciłam, to już nie weszłam do naszej kwatery, bo się zaczął frontalny atak. Do tego stopnia, że myśmy dostali rozkaz wymarszu, opuszczenia PKO tego dnia, kiedy się zaczął, o godzinie pierwszej. Wychodziliśmy nie przez bramę, tylko z półpiętra. Tam jest wartownia, wychodziliśmy przez okno, bo już były gruzy i paliło się, waliło się wszystko. Przerzucono nas na Powiśle. Byliśmy na Powiślu tak długo, jak długo Powiśle się trzymało. Potem wróciliśmy i przeszliśmy do Palladium, a z Palladium nas przerzucono na Śródmieście, na południe, na Mokotowską. To była już ostatnia moja kwatera. [Chociaż] ostatnia może była wtedy, kiedy już zostało ogłoszone zawieszenie broni i myśmy wtedy przeszli do mojej babki na Wspólną. Ale to były ostatnie chwile Powstania.

  • Powie pani o 15 sierpnia? Była pani wtedy w kinie?

Byłam w kinie.

  • Jak ten dzień wyglądał?

Dzień był promienny i słoneczny i byliśmy wszyscy szczęśliwi, dlatego że wydawało się, że mamy sukcesy. Był wtedy pokaz filmu, kroniki z Powstania i zostaliśmy zaproszeni. Była szalona radość. Mieliśmy poczęstunek: kawę zbożową i jakieś ciasteczka.Mam jeszcze trochę wspomnień z Powstania, które bym może sobie przypomniała, ale w tej chwili już nie bardzo kojarzę.

  • kontynuacja

Po upadku Powiśla zostaliśmy przerzuceni na południową część Warszawy, czyli konkretnie mieliśmy kwaterę na Mokotowskiej 54. Było to mieszkanie ciotki jednego z naszych kolegów, który był oczywiście w naszym oddziale, ale w tym mieszkaniu była tylko gosposia tej ciotki. Tam mieliśmy tą kwaterę, z tym że był taki moment, o ile potrafię sobie w tej chwili odtworzyć, ale tak było. Nie pamiętam dzisiaj, czy dostaliśmy zgodę, czy był taki rozkaz. W każdym bądź razie była tego typu sytuacja, że mieli przepłynąć na drugą stronę Wisły, ale wtedy padł przyczółek czerniakowski. Jak padł przyczółek czerniakowski, to oczywiście nie było mowy o tym, żebyśmy mogli przepłynąć. Przed tym, wtedy kiedy było aktualne jeszcze nasze przepłynięcie na drugą stronę Wisły, byłam u siebie w domu, na Wspólnej w domu mojej babki. Wzięłam najbardziej potrzebne rzeczy. Co mogłam wziąć do chlebaka? Nic. Potem jak padł przyczółek czerniakowski, to wiedzieliśmy, że Powstanie się już chyli ku upadkowi. Zdecydowaliśmy z Maciejem, że jednak weźmiemy ślub. Pamiętam, że probostwo nasze, akowskie, było na Koszykowej, w domu przylegającym do publicznej biblioteki. Poszliśmy, notabene Maciej wszedł do księdza, rozmawiał z księdzem, a ksiądz szedł. Siedziałam na schodkach i pyta się: „Co ty tu robisz?”. Ponieważ to był mój prefekt jeszcze. Mówię: „Czekam na porucznika”. Za chwileczkę Maciej mnie poprosił i ksiądz do mnie mówi: „No ładnie czekasz na porucznika. Ty czekasz na ślub przecież”. Mówię: „No tak”. Został wyznaczony termin naszego ślubu. Nie powiedziałam nic w domu, moja matka nic nie wiedziała o ślubie. Zwłaszcza że mamusia była przeciwna mojemu… Matka chciała odwlec jak najbardziej, do momentu zakończenia wojny, nasz ślub. Do ślubu szłam bardzo elegancko ubrana. Miałam na sobie, ponieważ wzięłam to z domu, zamszową kurteczkę, którą miałam przed wojną, jak jeździłam na nartach w Zakopanem. Miałam bardzo ładne, cienkie pończochy i straszne buty. Ślub się odbył w ten sposób, że szliśmy Mokotowską do Wilczej. W momencie kiedy weszliśmy na chodnik na ulicy Wilczej, po lewej stronie, licząc w kierunku do Marszałkowskiej, to rzeczywiście był obstrzał, dlatego że gołębiarz, snajper siedział na jednym z tych domów i ostrzeliwał. Już nie pamiętam, jakieś historie były z tym snajperem. Wiem, że strzelał. Uniknęliśmy oczywiście tej strzelaniny, weszliśmy, kościół był… Dostałam tylko, któryś z chłopców zerwał i przyniósł mi kawałek pelargonii i tyle było. Ślub był normalny, kościelny, z tym że dawał mi mój proboszcz, mój katecheta, ksiądz Stefan… […] jego pseudonim był „Biblia”. Potem żeśmy wrócili do domu i Katarzynka, czyli gosposia ciotki mojego kolegi, zrobiła nam przyjęcie. Przyjęcie było takie, że mieliśmy koninę. Były kluski kładzione z ciemnej mąki i z puszki był szpinak. Był oczywiście alkohol, bo alkoholu było dużo. Tak się odbyło wszystko. Dostałam w prezencie ślubnym od swoich kolegów, bo w mojej brygadzie byli wszyscy moi przyjaciele z lat dziecinnych, że poszli za mnie następnego dnia po moim ślubie, czyli w niedzielę, bo w sobotę był nasz ślub, w niedzielę wszyscy za mnie poszli z meldunkami, żebym nie chodziła. Tak to wszystko było. Potem właściwie to były już dni dość smutne…

  • Czy to właśnie był ten prezent ślubny?

Tak, to był ten prezent ślubny. Bo co mieli dać?

  • Miała pani może jakiś bukiecik kwiatków?

Właśnie mówiłam, że urwaną pelargonię. Ale mam obrączkę z tego małżeństwa.

  • Taką prawdziwą?

Prawdziwą, na pamiątkę, mogę pokazać.

  • Ale to właśnie Maciej dla pani zorganizował?

Tak.

  • Ale dla siebie też miał?

Nie, ona nie jest grawerowana. Bo jak żeśmy doszli do tego, że pasujemy do siebie, że nawiązała się między nami nić sympatii, to opowiadałam. Mówiłam, że kupiliśmy obrączki i ta obrączka do dzisiejszego dnia jest u mnie. Srebrna, malutka, śliczna obrączka, mogę pokazać. Potem to właściwie dni się potoczyły…

  • Pani ma jeszcze zaświadczenie, że brała ślub?

Oczywiście, że mam metrykę, mam przede wszystkim listy swoich przełożonych z życzeniami. To znaczy tych rzeczy już nie mam, dlatego że je oddałam do archiwum akt nowych. Natomiast mam fotokopię tego wszystkiego.

  • Rzadko się teraz zdarza, żeby ktoś miał jakiś dokument, że brał ślub w czasie Powstania.

No tak, ocalał.

  • Czy pamięta pani, jaki kolor miała ta pelargonia?

Tak jak normalnie, czerwona. Tak jak pamiętam, ale przecież to jest już sześćdziesiąt kilka lat, być może, że mnie się już pewne detale mogą mylić.

  • Jak był ubrany pani mąż?

Mąż miał na głowie swoją furażerkę ukochaną, też miał jakąś wiatrówkę… bryczesy miał, to wiem. Ale chyba nie był w długich butach, bo miał bardzo piękne oficerki. Przecież był podchorążym przed wojną, w związku z tym… zresztą to do fasonu należało, żeby w czasie okupacji nosić właśnie oficerki i bryczesy. Ale nie pamiętam właśnie, czy miał bryczesy i oficerki, czy był w innych. Nie umiem, już teraz nie jestem w stanie odtworzyć. Tylko pamiętam to, co ja miałam, bo potem jeszcze długi okres czasu miałam tą wiatrówkę. Miałam do niej nawet sentyment. Potem 1 października było zawieszenie broni, był to bardzo smutny dla nas moment. Chyba po 1 października czy przed samym 1 października myśmy się przenieśli do mojej babki na Wspólną. Babcia mieszkała na parterze i była tego typu sytuacja, że lokatorzy mieszkający na wyższych piętrach w okresie Powstania, przenieśli się, korzystali po prostu z mieszkania mojej babki, bo tak się ludzie skupiali przecież, więc nocowali, mieli tam jakieś swoje rzeczy. Ponieważ zaczął się ten okres, że już ludność Warszawy opuszczała Warszawę, już mogli wyjść, poza tym skończyły się działania, chyba tak to było, to myśmy się wtedy przenieśli na Wspólną. Już właściwie ze Wspólnej wychodziliśmy. Na Wspólnej zapadły zasadnicze decyzje. Myśmy w momencie kiedy było zawieszenie broni… zresztą myśmy mieli stały kontakt z naszym dowództwem, które wówczas mieściło się w kinie „Palladium”. Myśmy tam przyszli i to było już chyba po zawieszeniu broni, jak była msza… Jest taki specjalny termin łaciński, który określa, bo to jest msza… ostatnie rozgrzeszenie. Wówczas myśmy się wszyscy żegnali i dowództwo nasze dało nam wolną rękę: „Róbcie co chcecie, my nie mamy w tym kierunku żadnych planów. Czy chcecie iść do obozu, czy chcecie wyjść jako ludność cywilna”. Już wtedy było wiadomo, że będziemy mogli wyjść, potem żeśmy już się dowiedzieli, że jesteśmy uznani za regularną armię, za kombatantów. Wtedy na Wspólnej zapadały zasadnicze decyzje, bo część z nas szła do obozu, część zdecydowała… Matka moja wywierała szaloną presję na mnie i na Macieja, żebyśmy nie szli do obozu, tylko żebyśmy wyszli jako ludność cywilna.

  • To już się dowiedziała, że państwo wzięli ślub?

Tak, jak żeśmy przyszli, to już oczywiście żeśmy powiedzieli. Zachwycona nie była, ale musiała się pogodzić. Matka moja wywierała zasadniczą presję na nas, ze względu na to, że mój ojciec był w oflagu. Chciała, żebym została, i myśmy wyszli jako ludność cywilna chyba 6 października albo 5 października. Jeżeli do 7 października był termin do opuszczenia Warszawy, to myśmy wyszli szóstego. Jeżeli szóstego, to myśmy wyszli piątego, już dzisiaj nie pamiętam. Wiem, że przedostatniego dnia pożegnaliśmy się. Było przerażające to pożegnanie, bo żegnaliśmy się ze swoimi przyjaciółmi. Matka moja zostawała, wychodziła następnego dnia ze swoją matką i ze swoją siostrą, nie z nami. Były to sceny okropne, bo właściwie wychodziło się… Wiadomo było, że możemy się nigdy w życiu więcej nie zobaczyć. Wyszliśmy jako ludność cywilna z naszym przyjacielem, który zresztą przed Powstaniem stracił nogę. Wyszliśmy i szliśmy w olbrzymiej kolumnie ludzi. W pewnym momencie, to był Raków, w Rakowie zrobił się zmierzch. To jest przecież już październik, więc już dni są krótsze. Zrobił się zmierzch i usiłowaliśmy po prostu uciec. Z tym że myśmy wychodzili w tej sytuacji, że nie miałam w ogóle co na siebie włożyć, bo moja matka wszystko zamurowała. Maciej dostał po moim stryju jakieś palto, ponieważ stryjenka moja mieszkała w tym samym domu. Wychodziliśmy biedni strasznie. Z tym że moja babcia, bardzo przewidująca pani – mieliśmy trzy plecaki, bo i Zbyszek miał też plecak, już nie pamiętam, jak myśmy doszli do tych plecaków – nas wyekspediowała. Dostaliśmy cukier, dostaliśmy jakieś jeszcze zapasy, dostaliśmy również alkohol. Mówiłam o tym, jak mnie okradli?

  • Nie.

Szliśmy w kolumnie, mieliśmy plecaki wyładowane puszkami, które jeszcze ocalały. Nie wiem, dlaczego panowała wtedy psychoza, byliśmy przecież zamkniętym… enklawą, Powstanie było i było przekonanie, że jak wyjdziemy, to pieniądze nie będą ważne, jedzenia nie będzie. Nie wiem co. Wyprawiała przynajmniej mnie moja rodzina na jakieś ciężkie warunki. Myśmy trzykrotnie odłączali się od tej kolumny, aż w pewnym momencie, to było już ciemno, właśnie w Rakowie… Ci, którzy tam mieszkali, wychodzili na drogę i patrzyli na nas, usiłowali nam jakoś pomóc. Myśmy podeszli do nich i oni mówią: „Nie uciekniecie państwo, jeżeli nie zostawicie plecaków”. Bo te plecaki są rzeczywiście widomym znakiem, że jesteśmy z tej kolumny. Myśmy zrzucili te plecaki, zostawiliśmy psa. Zresztą to taka charakterystyczna rzecz, dlatego że wówczas jak wychodziłam z Warszawy, moja matka dała mi znaczną kwotę pieniędzy i podzieliła się ze mną biżuterią. Miałam to wszystko w tym plecaku, a Maciej nie miał nic, dlatego że przecież z ojcem był rozdzielony. Jedyną rzecz, którą miał, to miał w srebrnym pudełeczku maszynkę do golenia z Wenecji przywiezioną przez jego ojca. Myśmy zostawili te plecaki. Zbyszek nic nie miał w tym plecaku, też zostawił plecak i przeszliśmy, jakoś dostaliśmy się do Skoroszy. Dzisiaj nie pomnę, w jaki sposób, pewnie piechotą żeśmy doszli do Skoroszy. W Skoroszach było gospodarstwo kuzynów Zbyszka i tam żeśmy się zatrzymali. Przenocowaliśmy i następnego dnia… Aha, jak zrzuciłam plecak pod ubikacją w ogródku, to Maciej do mnie mówi: „Grażyna, weź torebkę”. Bóg łaskaw, tą torebkę wzięłam z plecaka. Następnego dnia jak przyjechałam z chłopakiem z tego gospodarstwa furką, żeby wziąć te plecaki, to nam ukradli. Mieliśmy po litrze spirytusu, ukradli nam spirytus, mnie ukradli pończochy. Jedyną rzecz, którą mogłam zabrać z domu, która była moja, w tym sensie, że matka nie zdążyła jej schować, to był mój aparat fotograficzny Leica. Tą Leikę mi ukradli, więc wyobrażam sobie, że gdybym zostawiła tą biżuterię i pieniądze, to byśmy nie mieli grosza zupełnie. Tylko dzięki temu, że przytomny Maciej mi powiedział, żeby zabrać. Zresztą później już jak się skończyły działania wojenne, a ojciec mój wrócił z oflagu, to nawet myśleliśmy o tym, żeby właściwie złożyć doniesienie na tych ludzi. Bo to była straszna rzecz. Człowiek wychodził na nieznaną zupełnie przyszłość, z tym co miał, to był cały jego majątek, wszystko zostało. Jeszcze to co ma, to jeszcze mu Polacy kradną, więc rzecz zupełnie niewiarygodna. Ale ojciec mój rozsądnie powiedział: „Nie, oboje byliście w Armii Krajowej, są już takie czasy, że już lepiej nie”.

  • Pani coś jeszcze wspomniała, że i psa pani zostawiła.

Tak i psa zostawiłam.

  • Pies wyszedł razem z wami?

Pies wyszedł razem z nami. Była cockerka czarna z nami i w momencie, kiedy myśmy wychodzili, przekraczaliśmy niemiecki punkt kontrolny, nie pamiętam gdzie to było, ale gdzieś na dalekiej Ochocie czy na Woli… w pewnym momencie oficer, który nas sprawdzał, zabrał mi z ręki tego psa. Zaczęłam tak strasznie płakać, że w końcu mi oddał psa. Wtedy myśmy zostawili Zuzę tak samo u tych ludzi. Zabrałam później psa i zabrałam nasze plecaki. Zresztą w momencie, kiedy zabierałam, to tylko wyrażałam wdzięczność, że oni przechowali to. Potem dopiero jak przyszłam, przecież przy nich nie będę sprawdzać. Jak przyszliśmy już do Skoroszy, to wtedy okazało się, że nie mamy. W Skoroszach myśmy się zatrzymali chyba jedną noc. Potem myśmy… właśnie tutaj już nie pamiętam, czy myśmy pojechali do Łowicza, gdzie była rodzina męża mojej przyjaciółki, czy pojechaliśmy do Milanówka, w którym była moja ciotka. Już dzisiaj nie pamiętam. W każdym bądź razie skontaktowałam się po jakimś czasie z matką i w końcu wylądowaliśmy w Kielcach. Dotrwaliśmy tam do wejścia żołnierzy radzieckich. To chyba tyle.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Wróciłam do Warszawy chyba w kwietniu albo w końcu marca. Wróciłam właściwie już prawie ostatnia do Warszawy, bo najpierw… Maciej chyba nie był przed moimi rodzicami. Wiem, że na pewno moi rodzice byli w Warszawie. Wrócili zupełnie zdruzgotani tym, co zobaczyli. Ojciec mój wrócił 13 lutego. Został wyzwolony Woldenberg. Oczywiście już wiedział, że jesteśmy, bo się nawiązało kontakt. Jakoś wtedy chyba łatwiej było nawiązać kontakt, chociaż nie było internetu i chyba właściwie telefonów nie było. Zresztą do obozu jak można byłoby dzwonić? W każdym bądź razie rodzice moi byli w Warszawie, stwierdzili że w ogóle z mieszkania widać niebo, z jednego i z drugiego, że w ogóle wszystko jest spalone, zniszczone. Jak myśmy wychodziły z matką, to szyby były. To było mieszkanie przy Poznańskiej, a na rogu Poznańskiej i Nowogrodzkiej jest poczta, która wówczas była pocztą pod specjalnym nadzorem niemieckim i oni oszczędzali ten kwartał ze względu na to, że tam stacjonowały jednostki wojskowe. Maciej najpierw przyjechał do Warszawy, a potem przyjechałam ja. Ale już z nim przyjechałam, przyjechał do Kielc. Tak jak pamiętam dzisiaj, bo to naprawdę trudno odtworzyć. W każdym bądź razie jak wysiadłam na Dworcu Zachodnim, bo dojeżdżał wtedy pociąg tylko do Dworca Zachodniego, to Warszawę trudno było poznać, bo się szło po górach gruzu, autentycznie. Jeszcze była zimna wiosna, bo pamiętam, że została wówczas otwarta kawiarnia Fogga na Marszałkowskiej. Dzisiaj byłoby to naprzeciw Domów Centrum, mniej więcej w połowie między Świętokrzyską a Alejami Jerozolimskimi. W spalonym domu jakiś sklep się uratował i otwarta była kawiarnia Fogga. Przecież wtedy było strasznie brudno, straszne były warunki, wody nie było, światła nie było, wszystko było straszne. Pamiętam doskonale panie, które przychodziły, że miały turbany na głowie z szalików i miały jednak ciężką odzież, więc nie był to okres, kiedy było ciepło, zresztą wtedy kiedy było ciepło, to byłam wtedy w Sopocie. Było to jeszcze zimno, więc może to był koniec marca. Dzisiaj już nie jestem w stanie tego odtworzyć.

  • Czy była pani represjonowana właśnie za przynależność do Armii Krajowej, pani albo mąż?

Muszę powiedzieć, że właściwie trudno powiedzieć, że byłam represjonowana. W pewien sposób tak, w czasie pracy. To znaczy w ogóle się nie przyznawałam do tego, że byłam w Armii Krajowej. To znaczy nie mogłam się nie przyznać, że byłam w Armii Krajowej ze względu na to, że przecież Warszawa jest jednak małym miastem. Co to dużo mówić? Mogę spotkać kogoś, kto ma odmienne zupełnie przekonania i może mi wyciągnąć, że byłam w Armii Krajowej. Wobec tego myśmy miały ankiety, obowiązywały nas wtedy, kiedy już pracowałam najpierw jako aplikantka, a później asesor w sądzie. Były ankiety, w których była rubryka, pytanie o udział w podziemiu w czasie okupacji. Pisałam, że owszem, brałam udział w czasie Powstania, a na pytanie: „Kto był moim dowódcą?”. Pisałam, że nie znam nazwiska, nie znam oddziału. Po prostu pisałam, że się przypadkowo, spontanicznie dołączyłam do zrywu polskiej młodzieży. Nie mogłam inaczej tego zrobić, więc mówiłam tak zwane półprawdy. Ale muszę powiedzieć, że pracowałam w sądzie w towarzystwie osób, które były w partii. Bezpośrednio nie miałam nigdy żadnych [nieprzyjemności]… koleżanki miałam, kolegów miałam, z którymi normalnie rozmawiałam, nie kryłam ani swojego pochodzenia, ani swojej przynależności akowskiej, ani właściwie nawet swoich poglądów. Natomiast oczywiście opinię swoich przełożonych miałam nienajlepszą ze względu na swoje przekonania. Dotykały mnie represje tego rodzaju, że byłam pomijana przy awansach, że wytykano mi na przykład rzeczy, co do których w ogóle nie zwracano uwagi u innych osób. Byłam nierówno traktowana i przy każdej okazji zdawałam sobie sprawę z tego, że te szykany, które mnie dotykają, mają źródło po prostu w tym. Zresztą złośliwie w stosunku do mnie… Takie było nawet powiedzenie na mój temat… niewłaściwe. Byłam uznana za tak zwaną „damę wydziałową”, więc to już zupełnie bez sensu, bo nigdy się nie obnosiłam z niczym, ani nie miałam zamiaru, a tak do mnie to przylgnęło. Ostatnią represję, jaką odczułam, to wtedy, kiedy zostałam przeniesiona na emeryturę, kiedy mogłam jeszcze wiele lat pracować. Ale taka była wola moich przełożonych, którym nie odpowiadała moje orzecznictwo. Mam książkę, gdzie jestem wymieniona jako ta właśnie niepokorna, która miała najwięcej wyroków uniewinniających z okresu stanu wojennego. To chyba jest też dowód.

  • Pani została zaraz zwolniona właśnie w stanie wojennym, czy już po stanie wojennym?

Nie, zostałam zwolniona w grudniu 1985 roku. We wrześniu 1985 roku weszło w życie nowe prawo o ustroju sądów powszechnych, mocą którego zmienił się status sędziego w tym sensie, że przedtem sędzia właściwie nie miał limitu lat. Natomiast tutaj nowy przepis stanowił, że wiek emerytalny kobiety to sześćdziesiąt lat, mężczyzny sześćdziesiąt pięć lat. Tutaj skorzystali z tego. Potem można było pracować, ale prezes musiałby wystąpić o przedłużenie. Ale nie wystąpił, no to przeszłam na emeryturę przecież.

  • W jakim sądzie była pani sędzią?

W sądzie warszawskim, okręgowym, w apelacji.

  • Ale to był karny, cywilny?

Karny, bo byłam karnikiem. Jak mój ojciec mówił: „Karnik też prawnik”.

  • Spotykała się pani później po wojnie z sędziami, czy z prokuratorami, którzy sądzili akowców?

Nie, przede wszystkim, że to były sądy wojskowe, od tego trzeba zacząć. Jeden był tylko prokurator, który później był adwokatem, który mieszkał na tej samej trasie co ja. Razem żeśmy jeździli do sądu, więc tyle co z nim od czasu do czasu rozmawiałam w autobusie. To było wszystko. W sądzie u nas, owszem wiedziałam, że są koledzy, którzy sądzili… były tak zwane tajne rozprawy. Znałam ich, tak jak się zna ludzi, z którymi się w jednym gmachu pracuje.

  • Mam jeszcze takie pytanie. Pani jest z tych nielicznych osób, które brały ślub w Powstaniu. Czy to była pani dobra decyzja, że pani wtedy, w takim momencie wziąć ślub?

Trudno powiedzieć, czy to była dobra decyzja. To był po prostu moment taki, że właściwie nie wiedzieliśmy, co się z nami dalej stanie. Chcieliśmy mieć bliski związek ze sobą. Nie wiadomo było, czy jedno zginie, czy przeżyjemy. Przecież to były straszne chwile. Dzisiaj z perspektywy lat jak o tym mówię, to mówię z pewnym przyprószeniem już, już nie wracam emocjonalnie do tych chwil. Ale przecież trzeba sobie zdać sprawę, że to była okropna sytuacja ludzi w ogóle. Byliśmy zamknięci, byliśmy skazani właściwie na zagładę. Jeżeli uczucie zakwitło przedtem, to chcieliśmy jakoś to sfinalizować, przecież byliśmy młodzi. Ile miałam lat? Nie miałam dwudziestu lat, a Maciej miał dwadzieścia cztery, dzieciaki.

  • Tak że drugi raz by pani wzięła ślub. Mam ostatnie pytanie. Czy jak by pani miała niecałe dwadzieścia lat, czy poszłaby pani po raz drugi do Powstania Warszawskiego?

Oczywiście, że tak.
Warszawa, 27 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Grażyna Pilszak Pseudonim: „Grażyna” Stopień: łączniczka Formacja: Oddział II Komendy Okręgowej AK Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter