Genowefa Makowiecka „Barbara”
Genowefa Makowiecka z domu Gajda. Urodziłam się 25 grudnia 1925 roku w Ratoszynie. Należałam do konspiracji od 1 stycznia 1942 roku. Byłam w AK, później WSOP AK od 15 lutego 1942 roku. Przenosiłam ulotki jako łącznik i jako sanitariuszka dawałam różne wiadomości. W sierpniu 1943 roku zabrało mnie gestapo. Wróciłam z kolegą ze spaceru i czekała na mnie tak zwana suka. „Suka” to był samochód niemiecki. Powiedzieli mi, że jestem taka a taka, że jak nie powiem, to nie wyjdę od nich żywa. Zawieźli mnie na gestapo.
- Proszę opowiedzieć o rodzinie, o szkole, o dzieciństwie.
Jak się zaczęła wojna, miałam czternaście lat. Ucieszyłam się z tego, że jest wojna. Byłam na dyżurze i wydawało mi się, że jestem bardzo ważną osobą, skoro mnie wzięli na dyżur. To były takie początkowe, wstępne, niesłuszne radości. Cieszyłam się, że to będzie już po wojnie, że już nareszcie będzie wolność.
Wrócę do gestapo. Zawieźli mnie na aleję Szucha w Warszawie. Tam na całe szczęście dali mnie do takiej celi, gdzie nie ma prostytutek i złodziejek. Byłam w tak zwanej lepszej celi. Pracowałam wtedy w „Askorpusie” jako księgowa. Niemiec, który był tam dyrektorem, to był akowiec i on bardzo wielu osobom pomógł. Mnie też pomógł.
Jak się przychodziło do pracy, to trzeba było przyjść dwadzieścia minut wcześniej, broń Boże, [żeby] się spóźnić. Były dawane deputaty, przydziały. Kto się nie spóźnił, dostawał materiały, dostawał wódkę, dostawał papierosy, dostawał różne rzeczy. Później, jak przez cały miesiąc nie było żadnego spóźnienia, to znowu się dostawało materiały, wszystkie rzeczy. Ten dyrektor tak trzymał wszystkich w ryzach, że jak się kto spóźnił, to dostawał takie kary, że mu się nie opłacało. On mnie wybawił z gestapo w alei Szucha. Na tak zwanych przesłuchaniach mnie tam bito, ciągle mnie bito. Wytrwałam.
- O co panią pytano w trakcie przesłuchań?
[Oskarżano mnie], że na pewno jestem w AK, [oczekiwano], że wydam zaraz moich wszystkich kolegów i koleżanki. Ciągle mi mówiono, że jak się nie przyznam, to nie wyjdę stąd żywa. Był taki moment, że moja siostra dobiegła do okienka, w którym byłam, i ją też zabrali. Tatuś poszedł do Lisieckiego, do którego [mieszkania] był napad i ich mała córka opowiedziała, że w tym napadzie była koleżanka, która do mnie przychodziła. Przychodziły koleżanki i koledzy i ona zeznawała, czy oni byli, czy nie. Rodzice mi przysłali adres tego kolegi, ja to połknęłam, bo nie chciałam dać adresu, żeby mieli. Byłam tam cały sierpień 1943 roku. Tego dnia, co wychodziłam, była Żydówka, która tańczyła „Szimi szimi, tańczy każda para, to jest młoda i ta stara”. W tym dniu, jak wychodziłam, to wszystkie w mojej celi łapały się za mnie, za nogi, za sukienkę, żeby je przeciągnąć przez próg, że one wyjdą. One były pewne, że ja wychodzę, a ja byłam pewna, że przeniosą mnie gdzieś do ciężkiego kalibru, mordowni. Wyszłam stamtąd.
Gestapowcy zaczęli do mnie mówić: „Pani będzie uprzejma, pani będzie łaskawa”. Myślę: „Co się zmieniło? Gdzie oni mnie biorą? Na szubienicę chyba, bo tacy się grzeczni zrobili”. Wyszłam, drzwi były otwarte, nikt nie zatrzymywał, nikt się o nic nie pytał, tylko wyszłam. Od czwartej rano tatuś stał dorożką. Dowiedział się, że dzisiaj mam wyjść, to już od czwartej rano na mnie czekał. Jak wyszłam, byłam tak zdziwiona, że tatuś jest. „Tatuś skąd wie, że ja wychodzę?”. Tatuś tak nas kochał, że by za nami poszedł na koniec świata. Popłakaliśmy się obydwoje, tatuś i ja, bo to było takie ciężkie przeżycie. Wyszłam stamtąd i zaraz miałam telefon od tego dyrektora, dlaczego nie zgłosiłam się, nie powiedziałam, że już wyszłam. On pomógł, dzięki niemu bardzo dużo zyskałam. Sam dyrektor powiedział: „Pani będzie odpoczywała teraz, nie będzie pani pracowała, bo to jest za ciężkie dla pani”. Przeżyłam ciężkie chwile. Jak zrobiono nam konfrontację, to spojrzałam na tą małą takim wzrokiem, który zabija. Mnie bito po twarzy i przerwano przesłuchanie. Ale ona miała ode mnie taki wzrok, że szkoda mówić, tylko tyle mogłam, więcej nie mogłam nic. Jak wyzdrowiałam, to znów należałam do AK, w dalszym ciągu do Zgrupowania „Róg” Batalion „Dzik”. Kontynuowałam prace konspiracyjne.
- Wróćmy do pani wspomnień z dzieciństwa. Proszę opowiedzieć o życiu przed wojną. Kiedy przyjechała pani do Warszawy?
Moi rodzice mieli warsztat ślusarsko-tokarski i pracowali u nich ludzie. Urodziłam się w Ratoszynie 25 grudnia 1925 roku. Zaraz rok po moim urodzeniu wróciliśmy do Warszawy. Tam tatuś dalej prowadził warsztat ślusarsko-tokarski. Jak tam byliśmy, to rodzice kupili działkę w Borowym i tam mieszkaliśmy. Tam urodziła się siostra. Mam czterech braci. Byłam gwiazdką, bo tatuś bardzo kochał córki. Trzy razy całował synów, a czwartego już nie chciał pocałować, bo tak chciał córkę.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Jeżeli chodzi o szkołę podstawową, to Wileńska 127. Jeżeli chodzi o średnią szkołę, to na Żurawiej, ale wszystkie szkoły średnie były zamknięte, wyższe studia też były zamknięte. Miałam uznane, że to była szkoła handlowa, normalne gimnazjum. Dużo wiadomości było zaocznie.
- Czy uczyła się pani w jakichś konspiracyjnych szkołach?
W czasie konspiracji [uczyłam się] na Żurawiej. Tam była jedna z lepszych szkół i to tajnych. Nie było pełnego prawa do średnich szkół i do wyższych uczelni w czasie konspiracji. Rodzicom się bardzo dobrze powodziło.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji do momentu aresztowania przez gestapo?
Pracowałam w „Askorpusie” jako księgowa. Stamtąd byłam aresztowana.
Pańska 37 mieszkania 21.
- Kiedy przystąpiła pani do działań konspiracyjnych, do organizacji?
Do Armii Krajowej Zgrupowanie „Róg”, dowódca Stanisław Błaszczak, Batalion „Dzik”, dowódca Tadeusz Okolski. Bardzo serdeczny człowiek, bardzo uczynny, bardzo przyjemny.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
W mieszkaniu na Pańskiej 37. Byłam zakonspirowana, tak że mieliśmy spotkania poza Warszawą. Uczyłyśmy się strzelania, różnych tajnych spraw, to dojeżdżaliśmy poza Warszawę. Nosiłam ulotki, przenosiłam wiadomości i należałam do konspiracji. Mój pseudonim „Barbara”.
- Kiedy wybuchło Powstanie, była pani w domu…
Wiedziałam już wcześniej, że będzie.
- Kiedy się pani dowiedziała, że planowane jest Powstanie?
Około tygodnia przed 1 sierpnia.
- Skąd się pani dowiedziała?
Od kolegów.
- Jakie przygotowania były przed Powstaniem?
Nie mogłam powiedzieć rodzicom, nikomu nie mogłam powiedzieć, że mam dyżur o 17 godzinie 1 sierpnia. Z domu wyszłam już 31 lipca i dotarłam do wszystkich „władców”.
Na Piwnej. Tam byłam już 31 lipca, nic rodzicom nie mówiłam, że idę, nie chciałam wydawać, bo to były tajemnice.
- Czy pani rodzeństwo też brało udział w konspiracji?
Marian walczył, siostra [też]. Stefana nie było, bo był wtedy w Niemczech na robotach. Bronisław nie walczył.
- Była pani łączniczką. Co się działo w trakcie Powstania?
W czasie Powstania Warszawskiego byliśmy na Starym Mieście i okolicach: Zakroczymska, Podzamcze. Mieliśmy pokoje do przebywania. Dostałam polecenie, żeby ratować rannych, bo jest tam bardzo dużo.
- Gdzie pani pracowała jako sanitariuszka?
Szpital był… na Starym Mieście, zapomniałam, jak się nazywał.
- Czy w trakcie Powstania była pani w jakikolwiek sposób uzbrojona?
Nie.
- Z jak dużym ryzykiem wiązało się to, co pani robiła w trakcie Powstania?
Wszystko groziło śmiercią, śmierć czyhała na każdym rogu, na każdym piętrze, na każdym oknie, bo Niemcy bez przerwy do nas strzelali.
- Gdzie pani nosiła meldunki jako łączniczka?
Do nieznanych mi osób. Był tylko powiedziany adres dostarczenia. Jak się nazywali, to nie było wolno nam wiedzieć. Nawet nie chciałam wiedzieć, bo to nie było potrzebne.
- Proszę powiedzieć, czy w trakcie Powstania był jakiś czas wolny? Chwila oddechu, relaksu wieczorem czy może rano?
Chwil relaksu nie miałam, dlatego że wtedy myślałam: „Tyle zabitych, tyle rannych, ciekawa jestem, czy to nie ja będę ostatnia”. Byłam taka tym wszystkim zaaferowana, że szkoda mówić.
- Czy wiedziała pani, co się dzieje z pozostałą częścią rodziny?
Nie. Nie miałam kontaktu. Po 31 lipca nie miałam kontaktu.
- Kiedy spotkaliście się ponownie?
Po wojnie, 26 maja w 1945 roku w Warszawie.
- Jaka atmosfera panowała wśród sanitariuszy, łączników w szpitalu, w którym pani pracowała?
Była bardzo wielka serdeczność, wielka współpraca i wielkie zrozumienie. Na przykład jak byłam na kwaterze na Mostowej i „Niedźwiadek” krzyknął: „»Barbara«! Pali się!”. To ja szybko wyskoczyłam, zabrałam swoje lekarstwa, zastrzyki, wszystko co miałam, strzykawki i żeśmy pobiegli ratować tych ludzi.
- Czy w czasie Powstania, w czasie okupacji pani się z kimś zaprzyjaźniła?
Zaprzyjaźniliśmy się bardzo z dowódcą „Okolskim”. Witał nas u siebie, myśmy tam przygotowywały kanapki, bo było przyjęcie. Bardzo serdeczny człowiek. Żonę też miał jak należy, to było najważniejsze. Byłam tak osłabiona, tak wykończona, musiałam dawać dobre słowa, żeby wszystkim rannym dodać otuchy, a ja sama bardzo tej otuchy potrzebowałam. To było straszne, człowiek nie mógł nawet dobrze spać, bo ciągle myślał na te tematy.
- Kto pani w tym czasie dodawał otuchy?
Pan Bóg. Cały czas jestem mocno wierząca. Naprawdę były takie rzeczy, że na przykład byłam w szkole na Rybakach 32 i tam się paliło. Skoczyłam do pierwszego lepszego mieszkania i wyniosłam dziewczynkę. Oddałam w opiekę cywilom i skoczyłam jeszcze raz, bo tam był mężczyzna. Ale to było tak, że drzwi się oberwały i już nie było wyjścia. Położyłam sobie na ramię tego mężczyznę i razem z nim skoczyłam z wysokiego parteru. Tak upadłam, że on nie był poturbowany, upadłam na trawę.
- Proszę opowiedzieć o życiu religijnym. Czy były msze święte, jak w trakcie Powstania uczestniczyła pani w uroczystościach religijnych?
Myśmy byli tylko w akcjach. W kościele Świętego Jacka było straszne bombardowanie. Tam byłam przydzielona na dyżur. Nie miałam już siły, tak dużo było tych rannych i po prostu wykorzystywałam cywili, którzy tam szli. [Prosiłam], żeby mi pomogli. Jak ratowałam rannych, to starsi ludzie całowali mnie po rękach, byłam bardzo zażenowana. Nie chciałam żadnych podziękowań, bo uważałam, że to jest mój święty obowiązek, żeby pilnować tego wszystkiego. Skończyłam dyżur. Na drugi dzień położyłam się w trumnie, która stała u świętego Jacka za ołtarzem. Położyłam się, żeby trochę odpocząć, bo usnęłabym na kamieniu, tak byłam zmęczona. Ciągle myśli, biłam się z myślami, czy to ja nie będę następna. Czasami miałam zamiar nie pójść ratować rannych, ale miałam wewnątrz wyrzuty sumienia, że jak ja tak mogę, ranni mnie potrzebują, a ja się ociągam. Wtedy ze zdwojoną siłą pomagałam, ratowałam rannych. Bardzo dużo miałam takich wewnętrznych przeżyć, bardzo wiele. Głodna, niewyspana, zmęczona, nie wiadomo, co będzie ze mną jutro. To było straszne.
Mieliśmy pójść pod mennicę papierów wartościowych. Koledzy mieli dać znać, kiedy mają wkroczyć następni koledzy i tam porucznik „Sokół” da nam znać, że jest na dachu. Miał dać znać, kiedy mają wkroczyć wszyscy koledzy i koleżanki. Mnie dano znać, że na dachu jest porucznik „Sokół”. Z trudem się wdrapałam na dach, osypywały się ściany, wszystko leciało, beret miałam przestrzelony. Znalazłam „Sokoła”. Był poraniony: głowa, szyja, prawa ręka i jeszcze pomniejsze [rany]. Zabandażowałam go, zrobiłam wszystko co trzeba, wyciągnęłam go i później koledzy odebrali go ode mnie. Dwóch kolegów było zabitych, znów tak ciężko to wszystko przeżywałam.
- Gdzie pani sypiała w trakcie Powstania? W co była pani ubrana? Co pani jadła?
Jadłam w szpitalu. Na Starym Mieście był nasz polowy szpital i tam nam przynoszono jedzenie.
Ktoś z naszych kolegów przynosił, nie wiem skąd, bo to nie było ważne. Ważne było, żeby coś zjeść. Spałam czasami w szpitalu, czasami gdzieś na jakiejś ławce, bo nie było gdzie się podziać. Działałam wszędzie, w całym Starym Mieście, Nowym Mieście, Podzamczu i tam kapitan „Leliwa” szedł walczyć z krzyżem, tylko z krzyżem i zginął. Przedostawaliśmy się przez piwnice. Tam były wykopywane rowy i „Leliwa” tam umarł. Byłam na Starym Mieście Krzywe Koło 7 i głos wewnętrzny mi podpowiadał, żebym stąd uciekła, żebym stąd wyszła. Wyszłam stamtąd do innych domów, do innych piwnic i tam trafiła bomba – miałam przeczucie dane po prostu od Boga, żebym jeszcze żyła.
- Ci, którzy w tym domu zostali, zginęli?
Tak. Wszyscy, którzy zostali, zginęli, a ja żyłam. Wierzę w cuda, tyle miałam takich okazji do stwierdzenia cudu, naprawdę bardzo dużo.
- Co się z panią działo, jak pani uciekła z kamienicy?
Byłam obsypana gruzem, miałam trochę krwi, ale to nie była moja krew, nie ja byłam [ranna], kto [inny]. Powiedziałam do koleżanki: „Ja wychodzę”. Nie powiedziałam gdzie, bo nie wiedziałam, gdzie pójdę, gdzie będę przebywała. Wyszłam do drugiego budynku i tam się zaraz zawaliło Podwale 7.
- Czy koleżanka wtedy zginęła?
Nie, koleżanka się też wydostała. Przyszła zaraz za mną, ale tamci wszyscy pozostali ranni albo zabici.
- Gdzie się pani udała, jak kamienica się zawaliła?
Dotarłam do naszych koleżanek i kolegów z AK. Przejście choćby od Rybaków do Starego Miasta to był kawał drogi, to były ciągłe przejścia przez piwnice, przez jakieś kanały. Miałam przestrzelony beret. Jak się szło, to wszędzie było widać Niemców w oknie, Niemców na ulicy, Niemców w drzwiach. Pierwsze piętro Niemcy, parter – Polacy. To było bardzo ciężkie, bardzo złe.
- Co się z panią działo później?
Ciągle walczyłam na barykadach. Fabryka [niezrozumiałe]. Były bitwy, tak samo jak [budynki zwane] Pekin i Madryt. Takie były miejsca i tam się też rozgrywały bardzo duże walki.
- Czy pani uczestniczyła w tych walkach?
Tak.
- Czy pamięta pani jakieś sytuacje z tych walk? Jaką bronią pani walczyła?
Później w konspiracji już mieliśmy broń, ale w czasie Powstania nie było nic. To była tylko walka z chorymi, z rannymi, to było najważniejsze.
- Czy pani pamięta, w jakich dniach były bitwy przy Pekinie i Madrycie?
14 sierpnia.
Jak się szło, było słychać niemieckie strzały i człowiek się wtedy bał, bo nie wiadomo, gdzie Niemiec siedzi, z którego miejsca strzela, którego miejsca trzeba unikać. Cały czas był wielki strach.
- Kiedy zarządzono ewakuację kanałami ze Starego Miasta?
Jeszcze przed tym była ewakuacja rannych. Szpitale musiały być ewakuowane, bo ciągle groził coraz większy ostrzał niemiecki.
- Gdzie byli ewakuowani ze Starego Miasta?
Szpitale były robione na poczekaniu. Był wojskowy szpital przy ulicy Piwnej na końcu… Długiej. Tam byli ewakuowani chorzy. Powstańcy ciągle trwali na swoich posterunkach.
Do 2 września. [Wtedy] Niemcy zaczęli krzyczeć, żeby wychodzić z piwnic. Kto nie wyszedł, to rzucali granaty. Ale jak wyszłam, zgromadzono nas nad Wisłą. Nie wiedzieliśmy, co się będzie z nami działo. Znów był strach, samopoczucie, czy dożyję, czy jeszcze długo będę trwała? Nad Wisłą robiono nam rachunek, ile nas jeszcze jest. Zapędzono nas pieszo do Pruszkowa i w tym czasie „kałmucy” gwałcili młode dziewczyny. Żeśmy szli pieszo z Warszawy, ze Starego Miasta do Pruszkowa. Szłam najpierw bardzo energicznie, później założyłam sobie na głowę białą chustkę i zaczęłam szurać nogami. Bałam się, że mnie ktoś zgwałci. To było straszne przeżycie. Do Pruszkowa dotarliśmy mniej więcej za półtora dnia. To było dla nas bardzo daleko i mniej więcej żeśmy półtora dnia szli. W Pruszkowie był obóz przejściowy.
- Ile osób mniej więcej z panią szło?
Dużo. Bo to była ludność cywilna pomieszana z powstańcami. Nie wiem, ilu to mogło być ludzi, ze dwa tysiące. Przydzielono mnie do grupy, która miała iść do wagonów bydlęcych, do Oświęcimia. Znalazłam się w tej grupie. Przywieźli nas do Oświęcimia i tam zaczęły się kąpiele. Musieliśmy stać nago przed esesmanami. To było przykre i gorzkie. Następnie na pryczach kładło się nas trzynaście, na jedno powiedzenie, że się odwracamy, to się odwracałyśmy, tak mało było miejsca, że nie można było się nawet odwrócić. Nie miałyśmy nawet żadnego koca, żadnego prześcieradła.
- Co miała pani ze sobą, idąc do Pruszkowa, potem jadąc do Oświęcimia?
Złoty krzyżyk, łańcuszek i pierścionek.
Oczywiście.
Nie, nic. Raz dziennie dostawałyśmy zupę ze zdrewniałą kalarepą, z obierkami, ze wszystkim. Po dwóch tygodniach wywieziono nas do Ravensbrück. Tutaj dla odmiany badania ginekologiczne, szukanie złota. Całą jedną noc spałyśmy na piaskach. To był kobiecy obóz, w którym żeśmy wszyscy byli przeznaczeni na zagładę. Wszystko się tak czyniło. Z Ravensbrück wyjechałam do Meuselwitz, oddział macierzysty Buchenwaldu. Tam pracowałam w fabryce HASAG, obcinając broń przeciwlotniczą. Tam była ze mną bratowa Leopolda Staffa, była jedna hrabianka, były różne osoby.
- Pamięta pani, kiedy tam trafiła?
Jeżeli chodzi o Oświęcim, to 4 października. Jeżeli chodzi o Ravensbrück, to 18 października. Jeżeli chodzi o Meuselwitz Buchenwald, to było pod koniec października. Tam dostałyśmy pasiaki, czerwony winkiel i literę „P”, „polityczny”, i numer. Nie miałyśmy nazwisk, tylko numery. Była praca w fabryce HASAG. Niedaleko miałyśmy do tej fabryki. Byliśmy w barakach, w jednej sztubie było sześćdziesiąt pięć kobiet. Tam kradłyśmy puszki ze śmietnika i obierki, i gotowałyśmy te obierki, dostawałyśmy torsji, bo to było niemożliwe do zjedzenia. Mimo to nadal żeśmy kradły, bo nie sposób jest być głodnym. Być głodnym to jest straszna przeszkoda dla życia. Wszystko, tylko nie głód. A tu jeszcze byłyśmy przepracowane, menstruacji nie miałyśmy, bo nam coś dosypywano do zupy.
- Oprócz tego, co panie ukradły, dostawałyście zupę?
Tak, kradłyśmy obierki, ale szkoda było, bo krowy miałyby co jeść. Porównywano nas, że krowy są ważniejsze, jak my.
- Do kiedy była pani w obozie?
Od końca października, a 26 maja wróciłam do Warszawy na drugi rok.
- Jak wróciła pani do Warszawy?
Najpierw były jeszcze bombardowania naszych [baraków]. Tam po pierwszym bombardowaniu znalazłyśmy chleb z naftą i zjadałyśmy ten chleb z naftą, trawę jadłyśmy. Tak byłyśmy głodne, tak wyczerpane, że wszystko było lepsze niż [głód]. Zawieźli nas do Kraśnic, bo to była taka sytuacja, że nie wiedzieli, co z nami robić. Już nie mieli pomysłów, jak nas zabić, jak nas wykończyć. […] Byłyśmy wykończone, więc wszystko jedno, kamienie by się jadło. Drugi raz wieźli nas pociągiem, bydlęcymi wagonami i zbombardowano ten pociąg. Dosłownie była masakra ciał. Olbrzymia ilość trupów, pełno krwi, tam nas strasznie bombardowano. Całe wagony ludzi umierających i rannych.
Niedaleko Kraśnic.
- Ile osób przeżyło, oprócz pani?
Niewiele. Tam były pełne wagony ludzi rannych, zakrwawionych i trupów. Jak pociąg miał ze dwanaście wagonów, to żyło chyba ze trzy czy cztery. Pojedynczy ludzie, a tak to strasznie zbombardowane.
- Co się działo dalej po bombardowaniu?
Odliczyli nas do apelu, sprawdzili, który numer jest, którego numeru nie ma i dalej ciągnęłyśmy to wszystko. Miałam ranę w prawej nodze. Rozdrapywałam tę ranę, sypałam piasek, żebym była chora. Tak byłam wykończona, że lepsza byłaby śmierć niż takie coś. Na tę nogę byłam zwolniona z pracy, nie chodziłam do tej obrzydliwej fabryki. Było bombardowanie w naszych lagrach. Tam była prochownia. Byłyśmy tam trzy: Zosia, Wandzia i ja. Zosia w kawałkach, Wandzia – wyrwany cały brzuch, mnie się nic nie stało. Szczypałam się, wydostawałam się z leju, patrzyłam, czy żyję. Szczypałam się, bolało – to znaczy, że żyję. Nosiłyśmy rannych do skupiska, Niemcy mieli zwieźć do szpitali. Co z nimi zrobiono, nie wiem. Na drugi dzień zrobiono apel. Stwierdzono, że tyle i tyle numerów .
Ćwiartki chleba były na przydział. Kto kroił chleb, to była kłótnia o milimetr chleba. Taka była kłótnia, że szkoda mówić. Kroiłam te chleby i ostatnią ćwiartkę brałam sobie, nigdy sama nie wzięłam wcześniej. Była wariatka Teresa. Powiedziała: „Jak pani dzieliła, to wiem, że nie oszukała. Bo milimetra sobie nie weźmie”. Zawsze brałam ostatni kawałek ćwiartki chleba. Kroiłam chleb w kawałki. Uszyłam sobie worek na szyję. Trzymałam to, a te biedne obozowiczki łykały tylko ślinę, nie mogły patrzeć na to, że mam jeszcze chleb. Dzieliłam sobie na kawałki i zjadałam mało, żeby się nie zagłodzić, ale żeby trochę mieć na przyszłość. Po tym bombardowaniu zorganizowałam dziesięć koleżanek obozowiczek. Znałam trochę niemiecki i żeśmy szły w nieznane. Nie wiedziałyśmy, gdzie idziemy, dokąd idziemy. Tłumaczyłam, że
Ich gehe zu Hause, że idziemy do domu. Doszłyśmy do miejscowości, w której była szkoła. W szkole dano nam czarnej, zbożowej kawy. To był wielki rarytas. Żeśmy szły obok zasadzonych ziemniaków. Wyrywałyśmy te surowe ziemniaki i jadłyśmy. Dostawałyśmy torsji, ale to nie było ważne, bo było coś do jedzenia.
Były takie Niemki, które pod fartuchem niosły kawałek chleba. Niech Bóg im da zdrowie, bo były ludzkie. Znalazłyśmy szkołę, w tej szkole trochę się zatrzymałyśmy, ale dalej żeśmy szły bez wiedzy, gdzie idziemy. Dalej żeśmy maszerowały, dalej żeśmy szły. Doszłyśmy do Czechosłowacji. W Czechosłowacji Czeszki zdjęły z nas pasiaki, popaliły wszystko, dano nam cywilne ubranie. Traktowano nas jak najlepszych gości, najlepsze łóżko do spania, najlepsze miejsce do przebywania, poczęstunek, jedzenie, dali nam kartki, że w całej Czechosłowacji możemy dostać jedzenie za tą kartkę. To był wspaniałe, naprawdę gorąco Bogu dziękuję, że tacy ludzie trafili się na mojej drodze. Przeszłam więcej kilometrów, niż jechałam. Dotarłam do Krakowa. W Krakowie żebrałam o chleb, bo nie jadłam trzy dni. Niektórzy mnie psem szczuli, niektórzy dawali. Tak byłam wykończona, że nie miałam siły. Wolałam śmierć niż to wszystko. Przyjechałam do Warszawy. Pamiętałam, że moja ciotka mieszka na Saskiej Kępie, pamiętałam ulicę i numer domu.
- Proszę powiedzieć o Domaszycach.
Samochodami wjechali Amerykanie. Od razu naprawiali światło, robili po drodze wszystko, co mogli. Rzucano nam… czekolady, rzucano nam… wszystko do jedzenia.
- Czy pamięta pani, którego maja pani dotarła do tej miejscowości?
W Domaszycach [?] byłam już chyba gdzieś 15 maja. Wojna się skończyła, a ja o tym nie wiedziałam.
- Tam się pani dowiedziała?
Tak. Czeszki myły nam nogi, takie były serdeczne, takie były wspaniałe, naprawdę. Takich ludzi się mało zdarza.
- Z iloma osobami tam pani była?
Tam nas już zostało sześć. Trzymałyśmy się razem, bo zawsze razem lepiej. Amerykanie to bardzo zorganizowany naród, reperowali wszystko, co było po drodze, jak wjeżdżali. Chwała temu dniu! Modliłam się, dziękowałam Bogu, że tego dożyłam, bo to było dla mnie bardzo ważne. W Krakowie poszczuto mnie psami, nie dano mi chleba, a ja byłam taka głodna, że mało nie upadłam. Jechaliśmy pięć kilometrów, to piętnaście szło się pieszo, nie było innej rady. W taki sposób dotarłam do Warszawy.
Pociągami pięć kilometrów, a czasami były pozrywane tory i szłam pieszo. Nie miałam innych możliwości, tylko takie.
- Czy zdarzało się, że ktoś panią podwoził, przewoził?
Nie, nie widziałam tego. Jedynie pociągi były dla nas dostępne, samochody nie.
- Kiedy dotarła pani do Warszawy?
26 maja 1945 roku. Poszłam na Saską Kępę, tam mieszkała moja ciotka na ulicy Genewskiej. Poszłam tam, sąsiadka mnie przyjęła i powiedziała, że pani Myszkowska jest w pracy. Umówiłyśmy się z sąsiadką, że jak przyjdzie moja ciotka, nie będę mówiła, że jestem Niusią Gajdą, zobaczymy tylko, co ona na to powie. Przyszła wieczorem i sąsiadka mówi: „To jest moja znajoma”. Ciocia mi podała rękę, uważała, że jest wszystko w porządku. Mówię: „Ciociu, ciocia mnie nie poznaje?”. – „Niusia, to ty jesteś?!”. Całą noc żeśmy gadały z płaczem. Nie znałam pieniędzy. Ciotka odprowadziła mnie do Wisły i zapłaciła za mnie łódkę. Przewieźli mnie.
Dowiedziałam się, że rodzice żyją, że brat żyje, że siostra żyje. Na Twardej były wywieszone notatki, że żyją, że są. Szłam cały czas pieszo, najpierw powoli, potem zaczęłam biec szybko. Potem mówię: co ja wyprawiam? Dlaczego biegnę? Przecież wolno pójdę. Pierwszy raz zajrzałam na ulicę Piękną, zajrzałam w okno i patrzę, mój brat tam jest. Zastukałam w okno, brat mało nie zemdlał, myślał, że ducha zobaczył. Tatusia nie było, gdzieś coś załatwiał. Jak się dowiedział, wszyscy byli szczęśliwi, że szkoda mówić.
- Co robiła pani później? Czy szukała pani pracy?
Pracy nie można było dostać. Handlowałam papierosami, bo nie miałam możliwości życia. Też zrobiłam tak, że z bratem żeśmy pojechali na targ, żeby coś kupić i sprzedać. Mieli gotówkę, gotówka rozpłynęła się i zostali bez pieniędzy. Z bratem pojechaliśmy, żeby kupować warzywa i sprzedawać. Nie mieliśmy koncesji, nie mieliśmy żadnych doświadczeń, ale to było konieczne.
Rodzice też trzymali się tego, wiedzieli, że jak coś zacznę, to już poprowadzę dobrze. Do tego wypożyczyłam maszynę do szycia i szyłam trochę, żeby coś zarobić, żeby były pieniądze na jedzenie.
21 października wyszłam za mąż, tyle czasu to było.
Zapoznał nas kolega mojego brata z pracy. Pobraliśmy się. Mój mąż był wysoki brunet, przystojny chłopak. Ciągle było pogotowie, zabierało mnie, bardzo dużo leżałam w szpitalu. Dosłownie nie minął tydzień, już było pogotowie, bo tak się źle czułam. Nie wolno mi było jeść, żeby nie dostać skrętu kiszek, musiałam bardzo delikatnie jeść. Dużo pracowałam społecznie. Dużo miałam różnych uroczystości, zapraszano mnie, miałam autorytet. Byłam w zarządzie koła jako skarbnik.
- Czy ma pani najprzyjemniejsze wspomnienie z czasu okupacji, z czasu Powstania?
Miałam kolegę Stanisława Borkowskiego, którego kochałam i byłam przez niego kochana. Odprowadził mnie na Stare Miasto, jak szłam na dyżur. Więcej się z nim nie spotkałam. Przysłał [potem] z Anglii zawiadomienie, że szuka Genowefy, a ja już byłam mężatką, już nie było nic. Z tego tytułu mam dwóch dorodnych synów, to są moje skarby.
- Co jeszcze utrwaliło się w pani pamięci z czasu Powstania?
Była wielka wiara i wielka współpraca, razem się trzymaliśmy. Była wielka odwaga. Nie było osób nieprzyjaznych, bo to jest bardzo ważne.
- Gdzie pani zamieszkała z mężem w powojennej Warszawie?
Mieszkaliśmy w Gdańsku. Mąż tam miał mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią i tam się wyprowadziłam. Tam się urodził Zbyszek, starszy syn, 1 sierpnia 1946 roku. Rocznica Powstania Warszawskiego kojarzy się ze Zbyszkiem, moim starszym synem. Jak było pięćdziesięciolecie Powstania Warszawskiego, to był ze mną jako główny gość uroczystości.
- Kiedy i dlaczego wróciła pani do Warszawy?
Mieliśmy tam swędzenie całego ciała, niezaaklimatyzowani byliśmy. Tęskniłam za Warszawą, tu się wychowałam, tu skończyłam jedną szkołę i drugą, nie umiałabym bez Warszawy żyć.
- Gdzie pani zamieszkała z mężem po powrocie do Warszawy?
U jego brata, u jego siostry, u mojego ciotecznego brata, u mojej ciotecznej siostry. Nie mieliśmy mieszkania.
Włochy, ulica… Kraszewskiego.
- Jak długo państwo tam mieszkali?
Mieszkaliśmy kilka miesięcy, u siostry męża też kilka miesięcy. U mojej ciotecznej siostry też kilka miesięcy, u brata ciotecznego Jana Syty też mieszkaliśmy na Ząbkowskiej 7. Mieszkaliśmy w Pruszkowie u mojego brata – wszędzie, gdzie się dało. Nie mieliśmy mieszkania.
- Kiedy państwo zamieszkali w swoim mieszkaniu?
W 1950 roku. Mąż był cały czas zameldowany na Włochach, tam nam było łatwiej się zameldować. Jak dostał mieszkanie, to już w międzyczasie załatwiałam pokój z kuchnią w kwaterunku. Miałam dostać.
- Na jakiej podstawie mąż dostał mieszkanie?
Z pracy.
WSK Okęcie. Dostał mieszkanie. Nie było kluczy do tego mieszkania. Jak wychodziłam, to biedny Zbysio musiał się zastawiać stołkami i czuwał, taki był dzielny. Drugiego syna wybawiłam z wojska. Nie był w wojsku, tylko pięć miesięcy.
25 lipca 1954 roku. Jechaliśmy do niego na przysięgę. Jechał starszy syn z synową i my we dwoje z mężem. Samochód zwalił się do rowu, mieliśmy takie przygody, że szkoda mówić. Syn złożył przysięgę wcześniej, bo im tam mdlał. Z miejsca doszedł do mnie pułkownik i powiedział, żebym się wypowiedziała w imieniu wszystkich rodziców. Miałam dobry polot, dużo odwagi i bystrości umysłu. Zaraz zaprosiłam tego pana, żeby ze mną umówił się na kawę, że chcę z nim rozmawiać. Rozmawiałam od razu o tym, że Krzysiek nie może służyć w wojsku, bo miał wstrząs mózgu. Dalej pociągnęłam tę sprawę. Później przyjechałam d Warszawy, wzięłam wszystkie dokumenty, fotografie i pojechałam sama do Polic. Tam diabeł mówi dobranoc, tam nie było w ogóle możliwości, lasy, dziczyzna. Pojechałam, pokazałam wszystkie dokumenty. Zażądali ode mnie tych dokumentów. Mówię: „Nie dam. Prywatnie mogę panom wierzyć, ale dokumenty, oryginały są u mnie”. Dałam ksero wszystkiego i sama poszłam przez las do syna. Syn się pyta, z kim szłam. Mówię: „Z Panem Bogiem”. Dziki las, była tam dziczyzna.
Później pojechałam jeszcze do przewodniczącego komisji. Powiedziałam, że syn chce służyć w wojsku. „Pani nie opowiada tak, że on chce. Kto chce służyć w wojsku? Kto byłby taki głupi?”. Ale ja mówiłam swoje: „Mój syn chce służyć”. Dałam mu do ręki dokumenty, żeby za każdym razem pokazywał te dokumenty. Fotografię robiłam o dwunastej w nocy. Byłam tam jeszcze parę razy, ale już później syn wyjechał po mnie samochodem, oczywiście służbowym. Wszystko co mogłam, robiłam dla dzieci. Bez reszty.
Warszawa, 22 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Natalia M. Kowalik