Ewa Piotrowska
Nazywam się Ewa Piotrowska, urodziłam się 12 sierpnia 1937 roku w Warszawie. W czasie wybuchu Powstania byłam na ulicy Rakowieckiej 45.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania, 1 sierpnia 1944 roku?
Jeździłyśmy z siostrą na rowerku na podwórku. Wtedy mieszkaliśmy u cioci Janki, która pracowała w firmie „Ericsson”. Już wszyscy warszawiacy wyczekiwali tej godziny i tego dnia, ale nikt nie wiedział, kiedy to będzie. Firma „Ericsson” miała bliższe dane i zwolniła pracowników mniej więcej o godzinie czternastej, powiedziała, że chyba to będzie dziś i że gdybyśmy musieli opuszczać Warszawę, to proszę się kierować do Radomia, bo tam jest oddział „Ericssona” i dostaniemy pomieszczenie i prowiant. Ciocia przyszła z pracy i razem z mamą wiązały najpotrzebniejsze rzeczy w prześcieradła, żeby tobół założyć na plecy, żeby mieć ręce wolne do trzymania dzieci. Razem z nami na podwórku jeździła na rowerku sąsiadka z innej klatki ze złotymi loczkami. Jak myśmy jeździły na rowerku, wszedł Niemiec w długich butach z cholewami, stanął rozkrokiem, szpicrutę miał w ręku i krzyczał, że w piętnaście minut należy opuścić dom, bo się pali z drugiej strony. Wtedy mama i ciocia wyrzuciły toboły przez okno, złapały nas i wyszliśmy. Wszyscy mówili, że Niemcy palą tylko domy narożne, ze względów strategicznych, że można w pozostałych domach się ulokować. Więc poszliśmy na ulicę Opoczyńską do koleżanki mamy. Zdążyły nam zrobić jakąś ohydną zupę pomidorową i okazało się, że palą się nie tylko narożne domy.
To już było 1 sierpnia.
- Było słychać, że jest strzelanina, że wybuchło Powstanie?
Nie pamiętam strzelaniny, tylko pamiętam zamieszanie. Wszystkich nas skierowali do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, że tam będziemy mogli zamieszkać. Każdy już się jakoś lokował i wtedy Niemcy powiedzieli, żeby wszyscy mężczyźni wyszli na dół.
W międzyczasie zerknęłam z podwórka Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na nasz dom na Rakowieckiej 45. W tym domu palili się ludzie. Przeważnie chore osoby, które nie zdążyły wyjść z domu, ewentualnie starsze babcie, ponieważ – załóżmy – córka poszła gdzieś do Śródmieścia i już nie mogła wrócić, więc [babcia] uważała, że nie może opuścić mieszkania, zanim córka nie wróci. Mieli rozkrzyżowane ręce i krzyczeli: „Ludzie, pomóżcie!”. Palili się w tym domu. Taki obraz zapamiętałam jako dziewczynka.
- Czy Niemcy podpalili ten dom z pełną świadomością, że tam są ludzie?
Ludzie byli w całym domu, a Niemcy powiedzieli, że dają tylko piętnaście minut. Nie wiem, czy to było piętnaście, bo myśmy mieszkali na pierwszym piętrze i tylko ciotka z mamą wyrzuciła toboły w prześcieradle, złapały nas za ręce, jeszcze była babcia z nami, i poleciałyśmy na Opoczyńską. Był straszny rozgardiasz.
- Nikt nie próbował iść do tych ludzi, pomóc im?
Nie było to możliwe, bo Niemcy stali z karabinami. Jakby się ktoś ruszył, to by prawdopodobnie był zastrzelony. Nikt nie mógł. To było straszne, że nie można było pomóc.
Jak już byliśmy w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, to Niemcy powiedzieli, że mają wyjść na dół wszyscy mężczyźni. Wyszedł nasz sąsiad z naszą koleżanką, tą ze złotymi loczkami. Rozstrzelali wszystkich mężczyzn na podwórku. Dziewczynka została, trzymając ojca za rękę, czy ojciec ją tak mocno trzymał za rękę, została żywa.
- Pani to widziała na własne oczy?
Tak. Myśmy się rozlokowali w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i wtedy Niemcy dali komendę, żeby wyszły wszystkie kobiety i dzieci na dół. Ustawili nas w szeregu i powiedzieli, żebyśmy szli na Rakowiec. Gdzieś na Rakowcu był obóz „ukraińców” dla kobiet i dzieci, który miał straszną opinie, że makabryczne rzeczy wyprawiali z kobietami. Moja mama zauważyła tą dziewczynkę i zabrała ze sobą. Jeszcze jakieś dziecko zabrała ze sobą.
- Niemcy postawili pod ścianą tych mężczyzn? Dziecko stało obok?
Nie, to nie było pod ścianą, tylko było na podwórku, a dziecko stało obok. Ojciec ją trzymał mocno za rękę. Niemcy mieli rozkaz zabić wszystkich mężczyzn, w związku z tym oszczędzili dziewczynkę. Cały czas stała, trzymając już leżącego ojca, czy ojciec ją trzymał, nie wiem. W każdym razie jak żeśmy wychodzili ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, mama ją zauważyła. Ponieważ żeśmy się znały, to ją zabrała z sobą.
- Ona płakała, była przerażona?
Była przerażona, właściwie nie wiedziała, co się dzieje, bo nie płakała. Była przerażona, ale spokojna. Więc zabrałyśmy dziewczynkę i jeszcze jakiegoś chłopca mama zabrała, który tam został sam.
Szliśmy z tobołami do Rakowca. Na Rakowcu… chyba ktoś jeszcze oprócz nas uciekł. W każdym razie zatrzymaliśmy się na Rakowcu, schowaliśmy się do piwnicy i nie poszliśmy do obozów ukraińskich.
- To znaczy, że nie byliście aż tak bardzo pilnowani, można było uciec?
Nie pamiętam, jak to było, czy to był taki spryt, czy… Chyba nie byliśmy tak bardzo pilnowani, bo to w sumie szły dzieci, kobiety i babcie, więc chyba tak bardzo nie pilnowali, nie odczuwałam tego wtedy.
Siedzieliśmy na Rakowcu w piwnicy, w dzień żeśmy wychodzili. Pamiętam mamę siedzącą na krzesełku na podwórku, przytulała te wszystkie dzieci, o co ja miałam pretensję, że mnie nie przytula, tylko te dzieci. Ale mama mi tłumaczyła: „One nie mają w ogóle rodziców, a ty masz”. Codziennie przychodził Niemiec z karabinem i mówił, że nas zastrzeli, jeżeli nie pójdziemy do obozu. Babcia, ciocia i mama postanowiły jednak nie pójść do obozu, stwierdziły, że lepiej, jak nas zastrzeli. I siedziałyśmy na Rakowcu.
Przyszedł kolejarz z kolejki EKD i miał pismo od Niemców. Kolejka EKD świadczyła czasami usługi przewozowe dla Niemców i udawało im się wyciągnąć nieraz z tego obozu ludzi. Później nam to ten kolejarz opowiadał. Przyszedł z pismem, że może wyprowadzić swoją rodzinę z Rakowca, ale rodziny nie znalazł. Ponieważ latem wyjeżdżałyśmy zawsze na letniaki pod Warszawę, a rodzina, ciocia, przyjeżdżali na piątek, sobotę, to [ciocia] znała kolejarzy i poprosiła kolejarza, czy by nie mógł nas wyprowadzić. Wtedy nas wyprowadził.
- W piwnicy nie było oprócz was innej rodziny?
Byli jeszcze na Rakowcu, ale w tej piwnicy nie było. Na Rakowcu były jeszcze jakieś rodziny. Mówił nam, że musimy się śpieszyć, bo jak zmienią się wartownicy, to nas zamkną w obozie, więc się strasznie bałam. Niosłam dużą puszkę z cukrem, byłam oczywiście w zimowym palcie, chociaż był sierpień (chodziło o to, żeby po prostu mieć na potem) i cały czas mówiłam zdrowaśki, żeby nas tylko nie zamknęli. To było przerażające. Żeby nas tylko nie zamknęli w obozie. Co prawda kolejarz obiecywał, że jeżeli nas zamkną, to on postara się nas potem wyciągnąć, ale różnie mogło być. Tak nam się udało. Przeszłyśmy i nie zatrzymali nas. Właściwie to krótko, ten jeden tylko dzień, ale było tyle przeżyć.
Później się okazało, że dziewczynka powiedziała mojej mamie, że z tatusiem i z mamą przyjeżdżała do Komorowa, do cioci. Mama pojechała do Komorowa, ale nawet nie znała jej nazwiska. Chodziła od kolejarzy do sklepu i w końcu znalazła tą ciocię i przyprowadziła [dziewczynkę] do cioci. Jej mama była wtedy na Starym Mieście. Jechał transport osób ze Śródmieścia do Pruszkowa i ona była w tym transporcie. Pytała się kolejarzy z kolejki EKD, czy jakiś mężczyzna z dziewczynką ze złotymi loczkami tutaj nie przyszedł. Kolejarz jej powiedział, że mężczyzny nie było, ale jakaś pani przyprowadziła dziewczynkę ze złotymi loczkami. Ta kobieta wyskoczyła przez okno, Niemcy do niej strzelali, za nią wyskoczyła siostra, kolejarz z kolejki EKD dał szybko sygnał na odjazd pociągu i Niemcy pojechali. Prawdopodobnie połączyła się matka z córką.
- Nie pamięta pani jej imienia?
Nie, nie pamiętam imienia i nawet myśmy nie znały jej nazwiska. Jeździła na trzykołowym rowerku z nami po podwórku. Skierowałyśmy się do Radomia. Tam dostałyśmy pokój w mieszkaniu służbowym – pokoje były tam już zajęte – i jakiś prowiant. To wszystko od firmy „Ericsson”, której jestem wdzięczna.
- Ładnie się zajęła Polakami, prawda?
Tak, ładnie.
- Czy oprócz pani rodziny były tam jeszcze rodziny innych pracowników?
Tak, były. Tylko w jednym pokoju byliśmy. Tam nas znalazło wyzwolenie, to znaczy przyszli Rosjanie pijani, brudni, chcieli gwałcić moją mamę. W związku z tym musiałyśmy uciekać w nocy na dach. Tam wrócił ojciec z obozu. Był w obozie niemieckim i wrócił z obozu.
W Altengrabow.
Tak, był sierżantem, miał pseudonim „Sam”.
Na Żoliborzu.
Tak.
Maksymilian Piotrowski.
- Czy mieliście jakieś informacje, że tata żyje?
Z tego co wiem, to były nawet jakieś listy z obozu.
- Ale czy Powstanie przeżył, nie wiedzieliście?
Nie, nie wiedzieliśmy, dopiero z obozu. Poza ojcem na Żoliborzu walczył wujek i jego dwóch synów, a w naszym mieszkaniu na 6 Sierpnia i u wujka, który mieszkał piętro niżej, był magazyn broni. Jego synowie, Jurek i Lutek, przewieźli tę broń na Żoliborz. Mój ojciec zresztą uruchomił nieczynną radiostację na Żoliborzu, bo pracował w łączności. Nieraz potem opowiadał, że musiał na słupie telegraficznym łączyć zerwaną linię, z wszystkich stron do niego strzelali, kulki świstały, ale on uważał, że jest szczęściarzem i że nigdy go nic nie trafi. Rzeczywiście go nie trafiło.
- Gdzie był ten magazyn broni? Pamięta pani, że był, czy dowiedziała się pani po wojnie?
Nie, dowiedziałam się od mamy, mama opowiadała. Mianowicie z Rakowieckiej mama raz przyszła do domu, na ulicę 6 Sierpnia mieszkania 21, żeby wziąć jakieś ubranka. Zajrzała do rynienki z brudną bielizną, a tam było pełno granatów przykrytych brudną bielizną. Tak samo w bieliźniarce było pełno broni. Jako kobitka bojąca się wszystkiego, wyszła. A Jurek mi opowiadał, że u nich w domu też był magazyn broni i on razem z bratem przewiózł z ulicy 6 Sierpnia wózkiem tą broń na Żoliborz.
Nie wiem, jakim wózkiem. Było pełno Niemców w Warszawie, a oni jakimś wózkiem przewieźli kupę broni z ulicy 6 Sierpnia na Żoliborz, do tej walczącej [dzielnicy]… Jurek jeszcze żyje, można byłoby się od niego więcej dowiedzieć. Uczestniczył, miał wtedy siedemnaście lat. Ciotka nie bardzo się chciała zgodzić na to, żeby poszedł walczyć, ale się popłakał i powiedział, że musi bronić Warszawy, i ciocia machnęła ręką. Ciocia była łączniczką i Lutek, jego starszy brat był w AK, i wujek był w AK, więc już zgodziła się na to, żeby i Jurek uczestniczył.
Matusiewicz. Jurek Matusiewicz żyje do tej pory i pamięta tą działalność.
- Kiedy pani przeniosła się z 6 Sierpnia na Rakowiecką?
Dokładnie nie pamiętam, ale przed wybuchem Powstania. Ojciec zaproponował mamie (musieli mówić, że ojciec działa), żeby się przeniosła na Rakowiecką do cioci, że tam będziemy bezpieczniejsze niż tutaj.
Już sama broń w mieszkaniu pewnie o czymś świadczyła. Jurek mi opowiadał, że zaprzysiężenie akowców było u nas w domu, przy ojcu. W związku z tym była jakaś działalność, o czym ja nie wiem, bo nie mówiło się wtedy, jak byłam mała i nie mówiło się potem, jak dorosłam, dlatego że akowcy byli kierowani do więzienia. Wujek Wiesiek (brat mojego ojca) siedział we Wronkach do 1958 roku. W związku z tym starano się dzieciom nic nie mówić, żeby w razie czego nie było jakichś konsekwencji, więc rodzice mało mi opowiadali o tych walkach.
- Jaki wyrok dostał we Wronkach, za co siedział?
Za udział w AK po prostu.
- Nie wie pani, jaki wyrok dostał?
Nie wiem, jaki wyrok dostał. Wiem, że babcia jeździła. Mieszkaliśmy później we Wrocławiu. Z Radomia wróciliśmy do Warszawy, ale okazało się, że nasz dom jest całkowicie zburzony, bo upadła bomba.
- Jak pani zapamiętała Warszawę? Jak ona wyglądała?
To były same gruzy. Poszliśmy na Rakowiecką 1/3, bo tam było mieszkanie drugiej cioci. To co pamiętam, to że na domu nie było dachu, w związku z tym była [duża] ilość wody w pomieszczeniach. Nie było gdzie spać i nie było jak mieszkać. Była kuchnia węglowa, która miała okap, w związku z tym jedna osoba spała na tej kuchni, bo to było suche i na dwóch, trzech krzesełkach spała druga osoba. Ojciec, jako inżynier elektryk, starał się podłączyć jakoś piecyk elektryczny, żeby trochę to ogrzać, ale to było bardzo niebezpieczne, bo mógł porazić nas prąd, tak że w końcu dał spokój. Nie dało się mieszkać na Rakowieckiej i nasz dom był całkowicie zburzony, kupa gruzów. Ciocia Jadwiga i Jurek, i Lutek, i wujek Bronek pojechali już do Wrocławia. Napisali do nas, żebyśmy przyjechali, bo możemy tam dostać mieszkanie. I pojechaliśmy stamtąd do Wrocławia. Ale moja mama nie mogła żyć bez Warszawy. Tam na ulicy słychać było bez przerwy język niemiecki, było jeszcze pełno Niemców, którzy mówili tylko po niemiecku. To było straszne, słuchać tych Niemców. I strasznie się mama bała, że zabiorą te ziemie i jeszcze zostaniemy w Niemczech, w związku z tym koniecznie chciała wrócić do Warszawy i wróciliśmy.
W 1954 chyba wróciliśmy do Warszawy i mieszkaliśmy u cioci Heleny na Rakowieckiej 1/3.
- Jak pani we Wrocławiu widziała Niemców po wojnie, nie bała się ich pani?
Nie bałam się ich, bo wiedziałam, że przegrali, więc nawet byłam butna w stosunku do nich. Ale we Wrocławiu było strasznie, bo też była kupa gruzów, szczury latały pomiędzy nogami, było pełno zboczeńców po gruzach. Zaczęłam chodzić do szkoły, ale mama musiała mnie odprowadzać w tą i z powrotem, bo było niebezpiecznie, żeby dzieci same chodziły do szkoły.
- Jakich zboczeńców było pełno?
W gruzach. Różnych chłopów, którzy kiwali na dziewczynki, żeby weszły. Nie było przyjemnie i nie było bezpiecznie. Poszłam do szkoły, to była szkoła poniemiecka i było nas dziewięć osób w szkole, a ja jedna byłam w drugiej klasie, jedna jedyna. Dyrektor nas prosił, żebyśmy krzyczeli bardzo głośno, żeby Niemcy wiedzieli, że nas jest bardzo dużo. Pierwsza szkoła, w której dyrektor czy nauczyciele prosi uczniów, żeby głośno krzyczeli. Pamiętam, że dostawaliśmy do picia łyżką tran dla wzmocnienia.
- Kazali krzyczeć, żeby pokazać, że tu jest dużo Polaków?
Że tu jest dużo Polaków, dużo w szkole, kazali nam krzyczeć głośno cały czas. Mieliśmy taki moment, a mianowicie ktoś oprowadzał po mieszkaniach, które będą wolne. Tam jeszcze mieszkali Niemcy, mieli przygotowane w walizkach jak najcenniejsze rzeczy. Niektórzy Polacy mówili, że już chcą w tej chwili zająć. Mój ojciec, powiedziałabym, zachował się przyzwoicie, bo powiedział, żeby sobie wynieśli, co chcą i że przyjdziemy za dwa dni. Tylko że nie mamy pościeli ani nic, to żeby zostawili pościel. Zostawili, oczywiście nawet bez pokrycia, bez niczego. Ale ponieważ ojciec zachował się przyzwoicie wobec Niemców, to co jakiś czas znajdowaliśmy coś pod drzwiami: to pudło z nićmi, to jakieś kryształy, a jak mama wystawiła śmiecie, zaraz miała zejść wyrzucić, to wychodziła, patrzyła – pusty kubeł. Niemcy nam wyrzucili śmiecie. Wody nie było, to nam przynosili wodę. W związku z tym zachowywali się przyzwoicie, bo ojciec się wobec nich zachował przyzwoicie. W piwnicy były zdjęcia folksdojczów, więc takie były rodziny.
- To znaczy, że Polacy chodzili i patrzyli, jakie dostaną mieszkanie, czy sobie można było wybrać?
Tam był jakiś zarząd, którzy oprowadzał Polaków, i mówili, że można sobie wybrać to mieszkanie czy inne mieszkanie; widocznie tam byli Niemcy przeznaczeni już do wysiedlenia.
Tak.
- Czy nie miała pani traumy po Powstaniu, nie śniło się pani Powstanie, płonące domy, płonący, krzyczący ludzie?
Pamiętam to do dnia dzisiejszego. Widzę te palące się babcie z rozpostartymi rękoma, które krzyczały: „Ludzie, pomóżcie!”. Ja to widzę. I widzę mężczyzn, bo jak żeśmy wychodziły ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, to leżeli jeszcze zabici mężczyźni. I ta dziewczyna z loczkami trzymająca ojca. To jeszcze widzę. Strach był straszny. Był straszny strach na Rakowcu, strasznie się bałam. Straszny też strach był, jak się przechodziło przez obóz. Jakoś do mnie to doszło, chociaż byłam małą dziewczynką, że strasznie rzeczy się dzieją w tym obozie i że jak nie zdążymy i nas zatrzymają, to będzie z nami bardzo źle. Byłam w tej dobrej sytuacji, że cały czas miałam matkę, babcię i ciocię, i siostrę cioteczną.
- Często przychodził ten Niemiec, który na Rakowcu mówił do pań, żeby wyjść?
Tak.
- W ciągu jednego dnia czy w ciągu paru dni?
Codziennie.
Nie pamiętam.
- Mówił po niemiecku, po polsku?
Chyba po niemiecku mówił i tak jak oni zawsze: rozkraczony i krzyczał, że jeżeli nie pójdziemy, to jutro przyjdzie i nas zastrzeli. Może to było dwa, może trzy razy. Udało nam się, że przyszedł ten kolejarz z kolejki EKD i żeśmy przeszły.
Warszawa,14 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama