Emilia Michejda

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Emilia Michejda, z domu Ciszewska.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie i domu rodzinnym.

Czyli lata przedwojenne też, tak?

  • Tak, tak.

Urodziłam się w Warszawie, w domu, można powiedzieć, średniozamożnym, bo nie byli rodzice właścicielami domu, ale zawsze były duże, dobre mieszkania, zawsze była jakaś pomoc domowa, tak że mama, świeżo upieczona maturzystka, zwyczajem ówczesnych kobiet, była panią, która prowadziła dom i zajmowała się dziećmi. Dzieciństwo wyjątkowo dobre, bo z drugiej strony było małżeństwo, czyli siostra rodzona mojej mamy z wujkiem, który miał wolny zawód, bo był artystą malarzem i przez to życie takie rodzinne było jakbyśmy miały dwie mamy i dwóch tatusiów. Wujek był zapalonym narciarzem, pochodził z Worochty, a w ogóle to był Białorusinem, synem popa, a ciocia ekonomistka. Ciocia więcej pracowała, a młode lata nasze to na kortach, na przykład rano, jak latem, to na kortach podawanie piłeczek mamie. Mieszkaliśmy wówczas, pierwsze mieszkanie ja pamiętam na Gdańskiej, dom jeszcze stoi, ocalał, tak że jakby mama nie dążyła do większego, lepszego miejsca, to byłoby gdzie mieszkać. Ale po drugiej stronie ulicy (mnie się wydawało, że to daleko, pół kilometra przynajmniej) idziemy na te korty, a kort był własnością znajomych rodziców i piękny ogród, w zasadzie nawet parczek, przy Słowackiego, blisko Gdańskiej, obecnie tam jest jakiś zajazd tramwajowy. No więc podawanie piłeczek, potem na poziomki, potem jakieś zabawy, bo też tam był jakiś chłopiec czy dwoje dzieci nawet, nie pamiętam, dość, że bardzo sympatycznie. Drugi punkt taki to Wisła – albo kajaki, albo wujek nas brał na żagle, pływaliśmy. Bardzo wcześnie oczywiście też na łyżwy, cała rodzina, to już zaczęła nasza babcia, nas prowadzać, jako małe, razem z mamą na łyżwy. I chodziłyśmy do Doliny Szwajcarskiej, potem chyba w parku Ujazdowskim jeździliśmy na łyżwach, jakieś początki nart. W ogóle to dobre, przyjemne życie. Pamiętam mamę z tego okresu, jak przyjeżdżała dorożka i mama ze srebrnym liściem, smukła, młodziutka, jechała z ojcem do Restauracji Obywatelskiej na bale. Po czym urodziła się siostrzyczka najmłodsza, to pomysł taki był, by na Sadybie zamieszkać, ale nie tylko dlatego, tylko że mama jeszcze była zaprzyjaźniona z ciocią, która wyszła za mąż za mojego wujka, a ciocia to była Niemka przywieziona z jakiegoś folwarku spod Berlina. Ciocia Marta, najukochańsza ciocia, zresztą to cała rodzina ją kochała.
Mój ojciec był dwujęzyczny, uważał, że należy znać język wrogów, czyli znał niemiecki, co bardzo mu pomogło, i rosyjski. Natomiast nie pamiętam, jakie zajmował stanowisko. Kończył Politechnikę Warszawską, bliżej nic nie pamiętam, tylko tytuły, że „panie prezesie” zwracali się, jak ktoś przychodził, albo „panie naczelniku”, nie wiem, jakie stanowisko. Podczas okupacji chyba wylądował na jakiejś marnej posadce jako urzędnik, zresztą grosze zarabiał, a potem też stracił pracę. Potem przeprowadzka jeszcze się odbyła, dlatego że my dorastałyśmy i szkoła na Sadybie była wprawdzie prywatna, ale o niskim poziomie, mama bardzo chciała, sama zresztą Żmichowską kończyła, nie pamiętam, ale dość, że chciała, żebyśmy do dobrych szkół chodziły. Ja znalazłam się u Platerówny, wtedy to się Plater-Zyberkówna nazywała, ale nie za bardzo pamiętam, w każdym razie jeszcze ta szkoła istniała, ta pensja pani Plater, tam takie dziewczynki z arystokracji były, tak że dłużej się utrzymała, Niemcy – Übermensch, a to arystokratyczna szkoła, no to jeszcze się utrzymała jakiś czas. Ale już jak zaczęła się okupacja, to jakiś czas, i nie wiem, czy dobrze pamiętam, że tramwajem jeździłam Nowym Światem na Piękną i Alejami, bo dzisiaj to nie wyobrażam sobie, że tam były szyny. Ale pamiętam Nur für Deutsche, żeby nie pomylić się, zawsze z tyłu się wsiadało, jak ja jeździłam do szkoły.
Jak zamieszkaliśmy na ulicy Senatorskiej, to w takim bardzo ładnym miejscu, blisko placu Bankowego, dwa pałacyki, bo powstało takie „U”, z jednej strony pałacyk, na wprost pałacyk i secesyjny dom, w którym mieszkaliśmy, a na tyłach naszego domu było getto. Na tyłach tego pałacu raczej było getto. Były „przecieki” dzieci żydowskich coraz, i raz właśnie, wracając z siostrą ze szkoły, z taką gromadką dzieci, pod obstrzałem, my zdążyłyśmy skręcić do domu właśnie w ten placyk, a dzieci dalej nie wiemy, jaki los, ale podobno wszystkie właściwie zostały zabite. I od tego czasu to było już getto dla nas w domu. W ogóle nie wychodziłyśmy zupełnie. Mama uczyła nas przedmiotów humanistycznych, ojciec matematyki, w ogóle w domu odbywały się lekcje.
Natomiast zaczęłyśmy, jak to zwykle bywało w domach, że będą czy nie będą miały w przyszłości jakieś zawody artystyczne, ale – muzyka i język. Przychodziła do nas podczas okupacji osoba bardzo sympatyczna, ale garbata, bardzo miła pani, która uczyła nas angielskiego, chociaż mama z francuskim – była moda na francuski i muzykę. Natomiast angielskiego i lekcje fortepianu miałyśmy z nią. Któregoś dnia nie przyszła więcej. Potem dopiero, jak byłyśmy starsze, to się dowiedziałyśmy, że dozorca widział, jak na jego oczach zastrzelił jakiś Niemiec garbuskę.
Jak na Sadybie mieszkaliśmy, była ciocia, która straciła swojego męża, który był naszą rodziną, i wyszła powtórnie za mąż, ale miała dwoje dzieci. To cofam się jeszcze do czasów przedwojennych, jeszcze żeby nie zapomniały niemieckiego dzieci, bo były dwujęzyczne, to pojechały w 1937 roku, pamiętam, do babci i wróciły zniemczone. Przyjechał w stroiku Hitlerjugend, Rysio, starszy brat, który mógł mieć wtedy z szesnaście, siedemnaście lat, nie pamiętam, ile lat był starszy. Właściwie to przez nich była też ta Sadyba, bo najukochańsza i najmilsza ciocia, choć nie była z krwi i kości [Polką], a z krwi i kości była Niemką. Okazało się podczas okupacji, że jej brat rodzony – to córka moja spróbuje dojść, kim był, ale na pewno wielkim dygnitarzem Generalnej Guberni, w ratuszu urzędował. Jak przyjechał do cioci, to pierwsza rzecz, zdjął portret i przyniósł – „Jak to, bez Hitlera?” – i powiesił cioci Hitlera. Przez krótki okres, mniej więcej półtora roku, to syn, który miał osiemnaście lat, a wiedział, że będzie musiał podpisać Reichsdeutsche listę, zniknął z domu i w zasadzie na zawsze, bo czasami w nocy jakimś cudem gdzieś tam udawało mu się spotkać z matką. Natomiast ciocia odegrała wielką rolę, dlatego że będąc już absolutnie po stronie Polaków, to kto został złapany, na przykład syn sąsiadów, co wydzierżawiali część domu na restaurację, ulica Zielona, tam zupełnie inny budynek istnieje i spory ogród, który też rozparcelowany; to wciągną właśnie też w Podziemie, tak że nie chciał chodzić do niemieckiej szkoły, a natomiast jego siostra, jako niepełnoletnia, nie miała wyboru, chodziła do niemieckiej szkoły. Zresztą narażając się często, bo prostowała historię na lekcji historii, też wielka patriotka. Potem była łączniczką podczas Powstania, a o jej śmierci, jeśli starczy czasu, to później opowiem.

  • O tym będziemy mówić później.

Ale to na tyle istotne, że cały ten ciąg się zaczął, i ta Sadyba, to wszystko przez miłość do tej ciotki – Niemki w zasadzie. Wracając do tego, co w Warszawie. W Warszawie znów przyjaciel ojca – Rajnert – nazwisko też tak się wbiło w pamięć, bo był chrzestnym mojej siostry i to też taka ciekawostka, oni mieszkali blisko, to byli tacy przyjaciele domu, na Starym Rynku, obecnie jest tam poczta, a wówczas to była apteka Rajnerta. Oni mieszkali na pierwszym piętrze, zajmowali całe piętro. I dzieciństwo to znów, że wizyta, rewizyta, święta takie wspólne to właśnie u Rajnertów się odbywały. A potem, jak się zaczęła już okupacja, siedzenie w schronach, to pewnie wszyscy opisują i to jest jednakowe przeżycie, szok, z tym że w secesyjnym domu, takim jak nasz, to w miarę było bezpiecznie. Jak się zaczęło Powstanie, to nas było siedemnaście osób z rodziny w tym samym domu.

  • Zanim jeszcze przejdziemy do Powstania, to proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Jeśli chodzi o byt nasz podczas wojny, to tak jak powiedziałam, ojciec dostał jakąś marną pracę po znajomości, w ZUS-ie chyba nawet, który istniał jakoś tam, ale bardzo szybko stracił i w zasadzie to przeżyliśmy przez naszą pomoc domową, która bardzo była przywiązana do mojej mamy, bo mama odkryła, że ma nieślubne dziecko, gdzieś na wsi trzyma, w ogóle Ślązaczka wychowana w domu przez matkę, więc znająca niemiecki, a ojciec był Polakiem, taka sytuacja odwrotna. Córeczka jej została u ciotki, która również była Niemką i też znała prefekt niemiecki. Jak przyjechała, to kaleczyła polski, ale dorównała nam bardzo szybko, jak to dzieci. I dlatego jest ona godna wspomnienia, dlatego że przed śmiercią głodową to w zasadzie ona nas uratowała. Rodzice, nieporadni w takich czasach, nie umieli ani wyjść, sprzedać cokolwiek, no w ogóle nie nadawali się na okupację. Ona właśnie podjęła się pracy, i nie wiem, czy nie u Fischera, nie pamiętam teraz, kiedyś córce mówiłam, ona ma dobrą pamięć, ale też nie pamięta, ale u któregoś z dygnitarzy, u Niemca. Stwierdził on, że jedna i druga nordyckie typy i adoptował tę Helgę. Natomiast miłość do mojej mamy, bo to dziecko wychowywało się razem z nami, jak mama się dowiedziała, że ona u ciotki na wsi a ona, co dwa, trzy tygodnie jeździ do tego dziecka, my zazdrościłyśmy, bo ona miała jakby dwie mamusie. Przemiła blondyneczka o niebieskich oczach i adoptował [ją] ten Niemiec. I wiedział, że ona pomaga rodzinie, która warta jest tego, bo powiedziała historię tej Helgi, swojej córki i przywozili artykuły i nas podkarmiali cały czas. I przez to mama mogła gotować zupę i przez to mogłyśmy mieć te lekcje fortepianu i angielskiego, właśnie za te zupy. Skromne to było życie, ale długi czas żyliśmy tylko z tego. Zresztą z rodziną nie mieliśmy wielkiego kontaktu, bo Rysio był, no wiadomo, w podziemiu, czyli syn tej Niemki, córka była w niemieckiej szkole i wiedzieliśmy, że dla dobra wspólnego [lepiej] nie mieć kontaktu. Mamusi rodzony najmłodszy brat. Po pierwszym bombardowaniu przyszła zapłakana młoda dziewczyna do babci, bo wróciła do domu, który nie istnieje, i rodzice zginęli. I została. I jak to bywa, był wtedy akurat młodszy syn, bo pierwszy to był na łapankach złapany, wywieziony do Niemiec, w ogóle nie wiadomo, czy żył wtedy, i ciąża, babcia, gdzieś tam prędko wzięli ślub (u świętego Antoniego chyba, nie pamiętam) – pobrali się, to było bardzo młode małżeństwo, wujek był najmłodszym synem – Zygmunt Tomaszkiewicz, który, zdaje się, że właśnie moja bratanica odnalazła [jego pseudonim] po wielu, wielu latach. Chociaż na stare lata wiem, jaki miał pseudonim i gdzie się wtedy znajdował.

  • To proszę opowiedzieć, gdzie się wtedy znajdował i jaki miał pseudonim.

Pseudonim miał „Paluch”, a dowódca na „Su-”, na „Ski-”. Moja siostrzenica by wymieniła, miałam zapisać, ale uciekło mi w tej chwili z pamięci. Natomiast na tajnych kompletach był w konserwatorium, u profesora Jarzębskiego na skrzypcach. I byłby wybitnym skrzypkiem, zapowiadał się, że będzie wirtuozem, nawet powiedział kiedyś do babci, że szkoda, że mój syn nie jest tak zdolny, i grał na fortepianie oczywiście i wiedząc, że ja już nie mam nauczycielki, a zapał duży, to któregoś dnia wpadł i ja powiedziałam, ze chciałabym w kierunku muzycznym się kształcić. Powiedział, że jeśli będę ćwiczyła dużo, pokazał mi gamy, pasaże, ćwiczenia, mówi: „To z nutami pal sześć. Możesz jeszcze startować, jak będziesz miała dobrą technikę”. Okazało się, że doprowadził mnie do takiego stanu, że zdałam tylko na podstawie techniki gam pasaży i innych ćwiczeń. Czekali, że zagram chociażby „Rewolucyjną”, na takim poziomie mnie wyćwiczył.
Wracając do okresu tej głodówki. Potem Powstanie, z Rajnertami też się skończył kontakt, bo do nich przyjeżdżali znajomi Niemcy. Córka, ta starsza, pięć lat, to miała ze dwadzieścia, wyszła za jakiegoś oficera za mąż i gdyby żyli, to by się odezwali do nas, do ojca, ale chyba nikt nie przeżył. Natomiast Powstanie jak się zaczęło, wszędzie jest podana godzina siedemnasta, natomiast u nas się zaczęło – i to pamiętam, bo ojciec powtarzał, że u nas się zaczęło o szesnastej. Przyjechały ciężarówki, jak zwykle po alkohol. Przyjeżdżali Niemcy, konwój, i wjeżdżali na podwórko – szeroka brama, bo w tych lochach, ogromnych piwnicach był magazyn win i wódek na całą Gubernię. Tam siedzieli na stałe Żydzi, którzy dochodzili tylko do schodów, i odbierali Niemcy, nie wychodzili stamtąd. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, balkon tak na ukos, widziałam z tego okna dach, a na dachu, bo padły strzały, ojciec też podbiegł i patrzyliśmy zza firanki, jak strzelają chłopcy z dachu do tych żołnierzy, do konwoju. No i potem ojciec… Czuł się zawsze jak wojskowy, zresztą jako ochotnik – wszyscy poszli na wojnę, wujek, drugi wujek, wszyscy poszli na wojnę. Jeden z wujków zginął w Oświęcimiu, i nie pamiętam, bo to był Eugeniusz… i nazwisko uciekło, adwokatem był i zginął. Ale jako ochotnicy, właśnie ten Białorusin też poszedł razem z ojcem.
A teraz samo Powstanie. Ojciec organizował jakiś tam piach, jakieś dyżury na dachu, co i raz, jak były naloty, coś tam nawet pogasili, jakieś takie bombki zapalające. I oczywiście wartę przy tych alkoholach dawał na zmianę z kolegami i alkohole, gdy przychodzili Powstańcy, wydawał. A ja i siostra, widać małej postury… Zapowiadałyśmy się na duże, ponieważ było witamin zupełnie – duże stopy, duże ręce, nie urosłyśmy. Może dlatego dzisiaj rozmawiam, bo jak nas wypędzano z domu, bo Niemcy podpalali, rzucali granaty, wszystko się nie dało, był od frontu marmur, od strony kuchni były schody drewniane, i od kuchni udało się podpalić dom. Na pierwszym piętrze, ponieważ to było mieszkanie opuszczone przez Niemców, były duże mieszkania, około dwustu metrów, to zrobiono też tam szpitalik. Pamiętam, że jak z mamą szłyśmy na górę, to wszystkie prześcieradła się darło i wynosiło. Poza tym już odzyskali ten pałacyk, to też był szpitalem. Tak że niestety udało się podpalić, kto nie mógł wyjść z tego, ze względu na nogi, na przykład, no to płonął żywcem. Zresztą prawie i nam to groziło, bo poszliśmy z mamą coś tam robić, przygotowywać, jak wypędzili wszystkich z piwnicy, a w piwnicy była już moja ciocia z córeczką i rodzina tego mojego Zygmusia, czyli żona, z dwójką małych dzieci, zdążył mieć już dwoje małych dzieci, będąc młodym człowiekiem, a teraz, po dniu śmierci, wiem, kiedy my wychodziliśmy z tych piwnic, i kiedy zakończyło się dla nas w pewnym sensie Powstanie. Bo czternastego jest podany dzień śmierci, natomiast bardzo ciekawa historia jest związana ze śmiercią wujka.
  • Którego wujka?

Tego wujka Zygmunta, który miał pseudonim „Paluch”. W jakich okolicznościach zginął? Wpadł do nas pożegnać się, przez Bielańską przeskakiwał, przy placu Teatralnym, rozejrzał się, ucieszył się, bo Prosta była już zbombardowana i dom, czyli była żona, dwoje dzieci, ciocia, ciocia z Basią, którą też znał, inna ciocia, tak że było nas kilkanaście osób, ze wszystkimi się pożegnał, powiedział: „Zdobyliśmy fabrykę papierów wartościowych”, i biegł dalej i więcej już długo nie słyszeliśmy o nim, ktoś powiedział, że wszyscy polegli. A wiadomość to była już dużo, dużo później, ale to jak dojadę do czasów, kiedy jest już po Powstaniu.
My byliśmy wypędzeni albo to jest ekshumacja… Nie, musi być ta data czternasty, to wtedy gdy przez Ogród Saski pędził tłum, czyli czołg, a przed czołgiem szli ludzie. My byliśmy dołączeni do tych ludzi, ale już czołg został, nie było. Nas gnali przez Elektoralną do Wolskiej, na Wolę. Siostrę mama niosła na ręku, obok (też na całe życie pamiętam) niosła pani maleńkie dziecko cały czas, którego główkę tylko widziałam, i cały czas niosła to malutkie dziecko, i nas doprowadzono do ulicy Bema. Wiem, że gdzieś jakiś mur, spory mur, cały tłum nas. Aha, nas po drodze rozdzielili, mężczyzn osobno i kobiety osobno. I przebieranie – dziewczynki czy kobiety też brali, byli „własowcy”. Ojciec potem powiedział, znając język, zresztą nigdy się nie mylił, tylko dowódca Niemiec… Po prostu los taki, że na mnie nikt nie spojrzał, bo wyglądałam na dwanaście lat, zachudzona, szkielecik, tak że przytulona do mamy, puścili. Piętnastoletnia dziewczynka z podwórka, na bok poszła, nigdy nie wróciła. Oczywiście gwałcili i mordowali. To przejście to było tak straszne, dlatego nawet dzisiaj do Muzeum nie mogłabym pójść, dlatego w niepamięć poszły tamte czasy na długo, przez wypalone getto. Po prostu ciała do połowy, wypalona, bebechy na wierzchu, mama tylko: „Trzymajcie się spódnicy i zamknijcie oczy”, co raz na jakąś rękę się wchodziło, coś strasznego, to co było. Po tym koszmarze gdzie kto stał, to padł ze zmęczenia i tak jak pobojowisko to wszystko, jak pamiętam, wyglądało. Matki z dziećmi, tylko. A przed nami ustawione karabiny maszynowe i cały czas dla zabawy podchodzili i udawali, że strzelają, a amunicji nas uratował, bo też mielibyśmy swój koniec. Zorganizowane były pociągi do Pruszkowa, no i nagle rozkaz, że mamy maszerować.
W pociągu znalazła się moja rodzina, czyli babcia z synową i dwojgiem dzieci, moja mama z trójką dzieci i z ciocią i z – ta osoba będzie teraz ważna – z córeczką Basią. Mąż (to chyba od razu, nie znam losów, Niemcy zastrzelili) był dyrektorem Monopolu Spirytusowego. O losie nigdy nie chciała mówić, co się działo, w ogóle, tylko właśnie z tym dzieckiem. Ponieważ taką małą posiadłość, taką resztówkę miała babcia i ciocia po swojej mamie, taki rozparcelowany, mały dworek, z dużym jeszcze parkiem i stawem, to myślą u mamy było, że wyskakujemy, jak zatrzyma się gdzieś pociąg, to wyskakujemy z dziećmi i z tą Basią. Babcia stanowczo nie, bo maleńkie dziecko, jeszcze synek mały na ręku, mowy nie ma, że nie wyskakują. I to jest właśnie ojciec tej Doloraty, która jest zakonnicą, która spowodowała, że jestem dzisiaj i mogę to mówić. No niestety, jak mama mówi, że musimy do Grodziska – pod Grodziskiem – do Grodziska, że musimy się dostać, a babcia mówi: „Nie ma Grodziska”. A pamiętam rewizję osobistą, przed Powstaniem babcia sprzedała precjoza, zamieniła, woreczek miała na szyi, oczywiście wyciągnęli, więc, żadne jakieś tam miejsca nie były dla nas na ziemi. Ale jeszcze jacyś znajomi po drodze, nie Włochy, może Błonie, nie pamiętam, ale jacyś znajomi rodziców, do których kiedyś pojechaliśmy czy byliśmy podczas świąt, nie wiem, dość, że to była jakaś skrzynka kontaktowa, rodzicie się umówili, że jak będą rozłączać, że jakieś wiadomości, to będą tam u nich. I wtedy myśmy się zjawili u tych sympatycznych ludzi. Dlaczego sympatycznych? Bo już były plakaty: „Śmierć za przetrzymywanie warszawiaków”. Chcieli nas nawet na dłużej zatrzymać, ale myśl już była inna, więc jedną noc przenocowaliśmy u nich, a ciocia miała przyjaciółkę ze średniej szkoły w Żyrardowie, która była stomatologiem, z którą była bardzo zaprzyjaźniona, i mówi: „Nic, tylko musimy się dostać do Żyrardowa”. Ja w tej chwili nie umiem powiedzieć, w jaki sposób, ale prawdopodobnie oprócz tych transportujących do obozu ludzi, prawdopodobnie jakaś komunikacja kolejowa musiała być, bo jednak dojechałyśmy do Żyrardowa tą całą gromadką.
Oczywiście przyjęcie było bardzo sympatyczne, nocleg w gabinecie stomatologicznym, materace na ziemi, pierwsza noc spokojna, przespana, zdawałoby się, będzie. Ale na wszelki wypadek były instrukcje, gdzie kto za co ma łapać. I rzeczywiście tuż nad ranem dzwonek uporczywy, długi, zdążyłyśmy się pochować do szaf i wszystko zlikwidować. Wojskowy, Niemiec, wyższy rangą: „Niech pani ratuje – ona też znająca niemiecki dobrze – niech pani ratuje, bo nie wytrzymam, taki ból”. A potem: „Jak się odwdzięczę?” Powiedziała, że podczas wakacji przyjechała tu rodzina z Warszawy i siedzą cały czas i nie mają nic wspólnego z Powstaniem, są przeciwne, co się tam dzieje, ale w kenkartach meldunek warszawski, czy by mógł załatwić, żeby tu były zameldowane. „Oczywiście, nie ma sprawy”. Wziął mamy kenkartę, wszystkich nas pomeldował, ciocię, wszystkich zameldował, ba, mało tego, zorganizował ciężarówkę i tą ciężarówką zawiózł nas – bo ciocia miała znajomych w Łyszkowicach, wieś Łyszkowice, tam była wielka cukrownia, tam dyrektorem był znów kolega ze studiów jej męża, którego pewnie Niemcy zabili, a który był tam wicedyrektorem, a wiedziała, że może na nich liczyć. I rzeczywiście nas wszystkich przyjęli, z tym że ciocia została u nich, a nas młynarze przyjęli. Załatwili pracę mamie w laboratorium, dlatego nie jadam cukru, bo wiem, że to kwasem siarkowym się wybiela, do dzisiejszego dnia nie ma lepszej metody. A co ciekawe, w drugi dzień świąt dotarł ojciec. Bo właśnie… Może to Błonie, ale dość, że miał podany adres Żyrardów, w Żyrardowie podano, że Łyszkowice, a tam się dowiedział, że w Błoniach i ku zdumieniu ojciec w jakiś dziwny sposób [nas znalazł]. Okazuje się, że ten niemiecki tak mu pomógł. Miał też kolegę, bardzo dobrze znającego język. W Wigilię Niemcy się spili. Wiedzieli, że to są ich ostatnie… To znaczy nawet nie musieli pałować, żeby przebrać się za Niemców, szwargocząc, przeszli przez bramę. No i potem wiadomo. Tamten z kolei kolega też miał metę niedaleko, więc już przebrani normalnie zrzucili te ciuchy niemieckie i znalazł się ojciec. Po czym nie byliśmy długo, bo już wiadomość, że Lublin jest wolny i w ojca strony, takie ziemiańskie, że musimy się dostać.
Jakąś furmanką do Łowicza, ale tam już pociągi tylko takie bydlęce, i to zima ostra, tak że jechaliśmy do Częstochowy – poodmrażane nogi. Pamiętam, że z odmrożenia były wrzody. Nie wiedziałam, że wtedy można owrzodzieć tak strasznie. Przeziębione. A mieliśmy wykupione do Włoszczowej bilety i jak byliśmy już w Częstochowie, to nie puszczano już nigdzie dalej, ale były z przesiadką i z Włoszczowej z wojskiem nas puszczono do pociągu. Tak że pamiętam, też to było przeżycie, bo bardzo młodzi chłopcy, bo już było, bo przecież ten front rosyjski wytrzebił – młodzi chłopcy jechali. Z ławek wszyscy wstali, położyli nas, kapotami ponakrywali, w ogóle dali nam jeść, pić i ojciec z nimi rozmawiał. Zdążyli naopowiadać dużo ciekawych rzeczy, szkoda, że nie mamy tego zapisu. We Włoszczowej się pożegnaliśmy i, no, na piechotę kilkanaście kilometrów. Pierwszy dwór: Szczekociny. Mieliśmy tam dotrzeć, ale, chwała Bogu, nie dotarliśmy. Mniej więcej uszliśmy jakieś trzysta metrów od pociągu, jak był nalot i cały pociąg wysadzony. Pamiętam pierwsze łzy nasze z powodu, że giną ludzie. Chłopcy też jechali jak na ścięcie, nie chcieli już walczyć. Doszliśmy do wsi Brzeście. I tam też przygoda taka, bo pusta prawie wieś, bo sam gospodarz został, wszyscy pouciekali, bo już się front zbliżał do lasu, zresztą prędzej zginęliby niż… Ale nie znam dalej, co się działo. My nocowaliśmy w stodole. Zresztą gospodarz chyba też z nami, nie pamiętam, jakieś strzały bliskie, tuż obok, co się dzieje. Ojciec wyszedł z tej stodoły, żeby zobaczyć, co się dzieje, czy może na siusiu, i prosto na żołnierza rosyjskiego, ten już chciał strzelać, to [ojciec] złapał, mówi: „ Ja swój!”. – „A ty Niemców widział? Są Niemcy?” – „A gdyby byli, to ja bym tu nie żył!” I taka krótka rozmowa. „W którą stronę poszli?” I ojciec wiedział, w którym lesie ta rodzina jest, to pokazał w drugą stronę. Zresztą i tak nie wiem, co tam dalej się działo, dlatego że przewalił się ten front i rodzice jak pojechali do Warszawy, przynajmniej znaleźli najważniejsze rzeczy – albumy ze zdjęciami. Już pal sześć, co inne jakieś wartościowe rzeczy. Dom prawie że, no, właściwie ruina, można było jeszcze wejść do piwnicy, ale wszystko było rozkopane, żadnej pamiątki, nic, w ogóle na czysto.

  • A z panią co się wtedy działo, jak rodzice pojechali do Warszawy?

Pojechali na rekonesans taki, ale i wrócili, już było wyzwolenie i nawet tata miał szansę dostać mieszkanie, w taki sposób, no potem się dowiedział, dwóch kolegów, w ogóle było partyjnych, nie wiedział o tym nawet. Jeden z nich [mówił]: „Stefan, nawet mieszkanie i pracę dostaniesz”. Na Filtrowej – Filtrowa niespalona. Tata powiedział, że wracamy. To był taki krzyk, tak płakałyśmy, zresztą mama miała przez rok przynajmniej [z nami problemy]. W nocy jak nie jedna to druga budziła się, bo ciągle się śniło to przejście po tych ludziach – podpalonych. Tak że Warszawa w grę nie wchodziła, więc oczywiście Łódź. W Łodzi jakieś tam dostaliśmy mieszkanie w miarę dobre, bo trzy pokoje, nas sporo, przyzwyczajone byłyśmy do większego, ale to było rajem dla nas wtedy. Normalnie już szkoła, wszystko było dobrze, gdyby nie to, że ojciec wymyślił, że będzie tworzył rząd z Mikołajczykiem. Dość, że znów głodówka, ojciec poszedł siedzieć. Bardzo pomagała wtedy ciocia, która, jak mówiłam, była ekonomistką, natychmiast znajomi zaangażowali, zresztą był jeden aktorem w rodzinie. I teatr Jaracza zaangażował na sekretarkę ciocię i ciocia wciągnęła mamę, była organizatorem widowisk, musiała załatwiać, żeby scena była pełna, więc zaczął się duży kontakt z teatrem.
Natomiast jeśli chodzi o mnie, to była rekrutacja do konserwatorium. Pamiętam, pełnił dyżur profesor Jurdziński, wspaniały muzyk, kompozytor. Rekrutacja – oczywiście najbardziej zgłaszała się młodzież warszawska, Łódź, jako biedne miasto miało potem, nie wiem, dziesięć, piętnaście procent młodzieży grającej, a tak to głównie Warszawa. Piętnastolatka się zgłasza i mówi, że nic nie umie, ale że wujek powiedział, że jak będę miała technikę, to nuty szybko nauczy się czytać. Trochę się uśmiechał z niedowierzaniem. A podwójna tercja, a chromatyczna, w decymach a to, i na wyrywki, a teraz czeka, aż zagram dobry utwór. A ja mówię, że nic niestety nie umiem, bo wujek zginął i nie zdążył nauczyć. Nauczył mnie podczas wakacji dwóch utworów, które dzisiaj gorzej gram niż wtedy. „[Rondo] alla Turca” Mozarta i jeszcze coś Bacha, a potem przystąpiłam do egzaminu. I coś były rozmowy, rozmowy, bo opowiadał historię o tym, że przeczytałam „Ścieżkami jogów” i w konsekwencji ćwiczyłam siłę woli na gamach i pasażach, po pięć, siedem, dziesięć godzin. W rękawiczkach, bo w mieszkaniu oczywiście tylko dwa kominki, które były tylko od święta [włączane]. Jeden to ojciec [rozpalał], od ludzi karpiny dostał i się paliło w stołowym, i to jedyne grzanie w domu. A tak lodówka – palce w rękawiczkach przycięte, i granie po ileś godzin. Skutek był taki, że zostałam przyjęta. Robiłam tak po dwa lata skoki i dogoniłam, ale po drodze moja siostra, którą przyprowadziłam, zbadali słuch – absolutny, to natychmiast została przyjęta, bo to i wiek odpowiedni. Bardzo szybko się okazało, że to wybitny talent, a potem szopenistka. Ja zwekslowałam, wiedząc, że nie dogonię nigdy siostry, bo jednak repertuar. Nie da się siedmiu lat nadrobić tak naprawdę. No, trzy lata to jeszcze tak, ale siedmiu to już trudno. Technika to nie wszystko, więc z wirtuozerii od razu zrezygnowałam i [uznałam], że pedagogiem mogę być, jeśli chodzi o fortepian. Ponieważ ten profesor Jurdziński był zarazem kompozytorem i na organach ciekawie komponował (gorzej może grał, ale kompozycje ciekawe), kiedyś mnie wziął do katedry w Łodzi, do przewracania nut i ja oniemiałam, ponieważ pierwszy raz słyszałam, poza jakimiś tam pieśni religijnych, chorałów w kościele, ale dobrej muzyki. Pierwszy raz słuchałam i byłam w klasie organów też i tu miałam być wirtuozem. Technikę miałam najlepszą, mogłam [utwory w] B, A, C, H Lista grać, a ponieważ wysportowana i jazda figurowa, to tryle nogami to nic było dla mnie zagrać. Tak że wszystko zapowiadało się dobrze, po czym mój profesor, który był dobrym, wybitnym profesorem, w Paryżu kończył u Duprego, właśnie jechał, wyjechać musiał, chciał wyjechać, to wyjechał do Paryża, to za profesorem lepszym to trafiłam do Warszawy. Inna rzecz, że sporo młodzieży wracało do Warszawy, rodzice wracali. O, właśnie ten, z którym się najbardziej przyjaźniłam, też wywędrował do Warszawy i też i mówił, że po co siedzę w Łodzi, bo jest ciekawiej w Warszawie i [jest] filharmonia, na razie to w „Romie”, ale w każdym razie są koncerty lepsze, dużo muzyków wróciło.

  • Który to był już rok?

Bardzo późno – pięćdziesiąty któryś. Trzeci chyba czy drugi. Tu to plama w pamięci mojej. Dość, że już od pierwszego roku… no to pierwszy musiał być… 1951 rok. Skończyłam wyższą szkołę w Alejach Ujazdowskich, była Wyższa Szkoła Muzyczna. Takie przeflancowanie to było trudne, dlatego że dostałam akademik, to była dziekanka dla szkół artystycznych, stąd moje kontakty z młodzieżą z Akademii Sztuk Pięknych. Warunki do grania to nie za dobre były. Gdyby nie to, że ja jeszcze przesiedlając się z jednego miasta do drugiego, to wakacje sobie urządziłam super dobre. Marzyłam, by pod żaglami się znaleźć, bo co w dzieciństwie, to potem tak owocuje, ale ręce, szoty, no w ogóle nie do pomyślenia, więc poradzono mi żebym na DZ-cie pływała na Mazurach, to wtedy w dwójkę się jest. I wziąć sobie kogoś, dobrać, co będzie za mnie wszystko robił. Tak się stało, że wchodziło się tak, i to PTTK zorganizowało tak. I wtedy patrzę, zdawało mi się, że starszy pan, ale oczywiście, że to był młody jeszcze człowiek, czy mogłabym u niego być w wachcie. Oczywiście, że tak i okazało się, że to był wybór znakomity, wchodziło się i imię tylko pamiętam – Zygmunt chyba. I to mnie też, a bo wujek, bo wiedziałam, że miałam wujka o takim imieniu. Ale dlaczego to było dobre – bo ja powiedziałam, że martwię się, że jadę i z instrumentem będzie krucho, bo nie będę jedna do fortepianu, tylko kilka osób. „To żadna sprawa – mówi – mieszkam na osiedlu Staszica i mam fortepian w domu, żona i ja cały dzień w pracy, dostaniesz klucz, możesz grać, ile chcesz”. To była bardzo ważna wiadomość.
[…]
Tak się składa, że czterech wielkich reżyserów znałam przez ten kontakt. Jeden z nich mieszkał u rodziców w Łodzi – Ordyński, Iwo Gall, Zelwerowicz – nawet mam tu z dedykacją jego zdjęcie.

  • I w końcu połączyła pani swoją karierę zawodową połączyła z grą na fortepianie?

Nie, nie, nie, wszystko tragicznie się skończyło. Tak tragicznie, że mam tak jakby dwa życia, zupełnie drugie w drugą stronę. Tak że to, że tu jesteśmy, to na skutek tego, że odeszłam zupełnie od muzyki. No właśnie, ja nie mogłam usiąść do fortepianu, po prostu. Znalazłam się na neurologii, bo taka depresja, że wszystko mi się zawaliło, po śmierci siostry. Tak że w różny sposób, różne są traumy, ale usiąść do fortepianu nie mogłam. Fortepian jest kupiony, nie pamiętam, w którym roku, ale gram dopiero parę lat i w ogóle nie do wiary, że można, niszcząc ręce, nawrócić jeszcze trochę do techniki, że to jest w głowie jakiś kod. Niesamowite, bo jak teraz bym chciała się gdzieś uczyć, to 10 lat grania i nie grałabym tarantelli Chopina dzisiaj, na pewno. Czyli kod jest ważniejszy, dlatego trzeba w dzieciństwie zaczynać.

  • Wróćmy jeszcze do czasów Powstania. Czy w czasie Powstania była pani cały czas w towarzystwie rodziny i siostry?

Podczas Powstania cały czas, tak cały czas. W ogóle to powstało takie getto, bo ojciec to chyba był prezesem POW, tak że też trefny był. Też tam, pamiętam, ta pierwsza praca, to też coś zaczynali grzebać, tak że…
  • Jaka atmosfera panowała w pani otoczeniu podczas Powstania?

Nie mieliśmy już prawie z nikim kontaktu ani świąt razem, nic, po prostu wszyscy, każdy gdzieś tam. Ciocia Marta, która najbardziej była bliska… [Jej] historię poznałam na skutek tego, że jak już byłam przyjęta do szkoły, do konserwatorium i ja się dowiedziałam o losie tej rodziny, do połowy niemieckiej… Właściwie to trudno powiedzieć, bo miała teściową Niemkę, z krwi i kości, o której na pogrzebie z kolei dopiero dowiedziałam się, jaką ona rolę odegrała. Zupełnie inne spojrzenie na świat, jak poznaje się od drugiej strony medal, nie tylko z jednej. Ojciec, który był nacjonalistą, ale chyba… peowiacy to wszyscy byli zwariowani. Nauczył nas ginąć za ojczyznę i jakby z piwnicy wyrzucali… bo za słaba byłam, żeby iść, tylko pamiętam, złapał mnie ojciec z barykady, bo coś tam ciężkiego razem, z podwórka dzieci, no to wyskoczył, zabrał. I potem jak nas gnali, nie honor, powinnam w walce zginąć. Wyleczyła mnie ta egzekucja. Osiem godzin czekania na śmierć. Zawsze lepsza jest kulka natychmiast niż umieranie z głodu czy czekanie na śmierć, wiedząc, że to za parę godzin będzie. To wtedy się zupełnie zmienia wszystko. Poza tym inaczej też patrzyłam na Niemców, przez tych chłopców, bo ojciec nam potem opowiadał niektóre historie, które mówili, co się działo u nich w rodzinie. Potem coraz większe znajomości, na przykład córka mojego znajomego, która wychodziła za Niemca, który na warty chodził, Powstaniec wielki, jeszcze żyje chyba, nie będę wymieniała z nazwiska, na pewno jest z opaską, i mam też takich, którzy nigdy nie pójdą, tak jak ja. Tak jak ten Czarek, to bohater jest. Dał się nagrać jego przyjaciel o nim, ja spróbuję załatwić. Dużo można o nim napisać i też nie powinien zaginąć po nim ślad. Bo on właśnie też w ten sposób wychowany, podobnie jak ja i moja siostra. Tata nas ciągle… Właściwie niespełnionym marzeniem to być chyba wojskowym. Tam w mundurku jeszcze jak jest pasowany, dostawał coś tam od Piłsudskiego, wyróżnienia jakieś. Na koniu doskonale jeździł, bo od dzieciństwa wychowany na koniach. Potem to się już inaczej na wszystko patrzy.

  • Czyli można powiedzieć, że w czasie Powstania pani rodzina entuzjastycznie podeszła do Powstania?

Nie, z przerażeniem.

  • To proszę opowiedzieć o tym.

To znaczy mój tata, tak. A mama – nie. I reszta – nie. Wujek, który wpadł i był pełen entuzjazmu i mu się zdawało, że wygrają. Zdążył, że… radosny, że zdobyliśmy fabrykę papierów wartościowych. Ja to słyszę. Tak był szczęśliwy, jakby… A jeśli chodzi o resztę, to wszystkie kobiety, które były, to były przerażone tym, że jest Powstanie. A ojciec potem, to, ponieważ, trochę miał tych różnych kontaktów, zwłaszcza że chciał ten nowy rząd tworzyć (biedny, z motyką na słońce cały czas), to wiedział, że to był niewypał, że to było za mało danych na to. Po prostu jakaś strona musiała być za nami. To jest tak jak maleńka Abchazja – nie może sama istnieć, ktoś musi być za nią. No niestety, takie są układy. Te małe muszą gdzieś być wsparte. My w tej sytuacji, w jakiej byliśmy, to albo porozumienie ze wschodem, albo z zachodem. A tu ani tu, ani tu. A Stalin ręce zacierał, że sami Polacy niszczą swoją inteligencję. […]

  • Wróćmy jeszcze do naszego wywiadu. Czy oprócz tego spotkania z wujkiem spotkała pani jeszcze jakichś Powstańców?

Tak, nawet zdjęcie tu leży. To jest Cezary Turowski. Rodzice, nie wiem, jak przeżyli, ale na pewno musieli być w ukryciu, dlatego że zawody – ojciec sędzia, a mama adwokat. A mam innych Podkomorskich i różne rodziny to na liście się znaleźli, rozstrzelani. I wracam też do moich teściów. Teściowa moja przeżyła Oświęcim. I to nie wiedziałabym, jaką rolę w tym Oświęcimiu odegra, bo różne postawy były, natomiast na pogrzebie zjawiło się wiele więźniarek z Oświęcimia. Jedna z nich wygłosiła mowę, z której wynikało, że była prawą ręką Edyty Stein i że wspierała, a druga powiedziała, że: „Jeśli tu istniejemy, to dzięki Tobie, Twojej postawie i zorganizowaniu nas! I dodaniu ducha”. A trafiła w ten sposób, że teść był adwokatem, zresztą wielkim działaczem przedwojennym, politycznym w sprawie cieszyńskiej. Jest książka wydana zresztą. Andrzej Michejda wydał. Powstania Śląskie, walka o Cieszyn polski, to wszystko Michejdowie, tak że na Śląsku to jest ulica Michejdy na pewno, pomnik Michejdy, czy w Cieszynie, na pewno coś tam jest. Są zjazdy takie rodowe, na które córka nie, ale wnuk już jeździ. To Michejda, właśnie ten adwokat był na liście, jako pierwszy. Natychmiast rozstrzelany. Potem przyszli, żeby podpisała Reichsdeutsche listę, powiedziała, że nigdy nie podpisze, bo się wstydzi swojego narodu. A skąd się wzięła w Polsce, też króciutko może jeszcze powiem. Jak powstawał Żyrardów ten przemysłowy, to ściągnięto fachowców z Niemiec. Był inżynierem ojciec teściowej, zresztą ja zdążyłam ich poznać też. Jak zamieszkali w Żyrardowie to zostali, bo był ciągle potrzebny i pracował. A córka jedynaczka, to najlepiej było posłać na historię. A tak dobrze nauczyła się historii, że nie chciała podpisać Reichsdeutche listy, bo wiedziała, że to wszystko jest kłamstwo, co mówią i: „Napadliście na spokojny, dobry naród, w którym żyję od dawna i mam wielu przyjaciół”. Znalazła się w Oświęcimiu. A mogła tylko Reichsdeutche [podpisać] i mogła przeżyć bez bólu. Straciła zdrowie, tak że dość szybko, 63 lata i umarła, była bardzo schorowana jednak. […]

  • Czy oprócz żołnierzy niemieckich spotkała pani także żołnierzy innych nacji, czy to w czasie Powstania, czy w ogóle w czasie życia w Warszawie?

W Warszawie – nie, nie, nie. Trochę przez to, że mieszkaliśmy w takiej dzielnicy, gdzie musiało być jakieś wykopane przejście, bo właściwie na tyłach tego pałacyku było getto. Byliśmy tak blisko, że właśnie strzały w nocy, to co się działo, to tak jakby w nas uderzało, chociaż były takie grube mury. Tak że latem to bardziej nawet, bo wychodziłyśmy na balkon, na ten skwerek z jednej strony, ale to naprawdę niewiele. Ja jedną scenę mogę tylko opisać z Warszawy, tej, kiedy chodziłam do szkoły. Wysiadają – nie wiem, ale ciągle mi się wydaje, że to jeden, ale to mało ważne – i że wysiadłam i przede mną szedł jakiś chłopak, wyrostek, na placu Teatralnym, przed samym teatrem. Szedł Niemiec w takich buciorach, a za nim ten wyrostek. Palił papierosa, widocznie wiedział, że ten chce tego peta, bo miał taki refleks, że jak ten się schylił, to ręką… tylko straszny krzyk usłyszałam, mało nie zemdlałam. Rozdeptał pewnie rękę temu chłopcu. Ja może byłam z rodziny niepalących, niemniej jednak ta scena to też mogła się przyczynić, że jednego papierosa nie zapaliłam, a byłam nieraz w takich środowiskach albo w klasie w szkole zaczęła być moda – po prostu mowy nie było.
A, i jeszcze jedna scena. Dobrze, że padło to pytanie. Jak jechałam do Warszawy na studia, z koleżanką, uciekło mi nazwisko, ale znanego kompozytora żoną potem, ale wtedy z młodą dziewczyną, Ginką, jechałyśmy na studia. Chciałyśmy jeszcze [studiować coś] oprócz muzyki. Zawsze jeszcze mi było mało: fortepian, organy, a jeszcze muzykologia, to w ogóle poroniony był pomysł. A ponieważ moja ciocia przyjaźniła się z Ireną Schillerową, czyli żoną Leona Schillera, to napisała list, że zajmie się moją najukochańszą córeczką, bo chrzestną była, zajmie się, bo dostać się chce na muzykologię. Ty znasz Zofię Lisę. Tak się zajęła, że: „Przyjedzie z Łodzi i będzie się chciała dostać do ciebie moja siostrzenica”. I z tą Ginką jak jechałyśmy, to w pociągu człowiek wychudzony, ale postawa wojskowa. W tej chwili nie pamiętam, ale dowódca „Jędrusiów” w Jędrzejowskim, sam dowódca, który wychodził z więzienia, a ona paliła, on podszedł do niej i mówi: „Dziewczyno, rzucaj, póki jeszcze możesz. Dałem rozkaz, nikt nie palił, dlatego tu jestem, dlatego też przetrwali. Jeszcze jedno, kto co umiał, to uczył wszystkich innych, języka czy… no dosłownie, żeby cały czas umysły pracowały, i wyszliśmy… Rzuć, póki możesz!”. Tak że poznałam, nazwisko powinno być zawsze w głowie, ale uciekło, to był kontakt z największym „Jędrusiem”, który przetrwał. Jeszcze jedno zdarzenie było po Powstaniu, to znaczy po wyzwoleniu. Pobity przez UB, z AK, znajomy koleżanki syn. Też pamiętam. I umarł.

  • Pamięta pani, jak się nazywał?

Kocęba. A imię nie wiem, ale to właśnie Łyszkowice, to by trzeba cały wachlarz odkręcać. Znaleźliśmy się w tej cukrowni i tak dalej. Ci młynarze nasz przyjęli, to syn tych młynarzy, ale potem córka z wdzięczności zamieszkała też u moich rodziców. W ogóle to wszystko tak się przewalało trochę. Ale to też pamiętam tak… Pierwsza śmierć, którą opowiadał, to o moczarni, potem ktoś opowiadał, kto przeżył. Ojciec o więzieniu nic nie chciał mówić, ale wrócił nie ten sam zupełnie. Taki wychudzony i na tematy polityczne w ogóle już nic nie chciał mówić. Natomiast nigdy [nie byłam] w żadnej organizacji, tylko w ZSP byłam, a potem jak przekształcili, to w ogóle już nic nie działałam. 

  • Ile czasu tata był w więzieniu?

Dla mnie to była wieczność, ale to mogło być rok dwa, nie wiem. Ja już w tej chwili… Bo już po prostu te lepsze czasy. Wyjście na ulice to było już wydarzeniem, po takim siedzeniu w domu. Jeszcze jedno wydarzenie było, które też – o, to może też być ciekawe. Tata był antysemitą, ale takim zajadłym antysemitą. A zaczęło się to w czasach studenckich, bo ze spauperyzowanego majątku starał się o stypendium i dostała się cała lista kolegów, którzy byli Żydami. I tak, ja powtarzam to, co ojciec mówił później, a jak było naprawdę… A dlaczego mówię, skąd się wziął taki antagonizm, że z tamtych czasów. Był taki dzień, że przyszedł… Bo zaprzyjaźnieni ludzie z rodzicami to ciocia, wujek najczęściej, tacy bywalcy domu, na brydża jak przychodzili i siedzieli, no to już ciocia, wujek. O, ciocia przyszła z wujkiem. Okazało się, że (potem się dowiedziałam od mamy) przyszedł taty bliski kolega, który był bywalcem domu, że żona była zawsze tlenioną Żydówką, zakochany w żonie. Stracili metę. Oni na Senatorskiej byli też. Był pokój służbowy, a nad nim antresola z szafą. I zawsze jak ktoś wchodził, to oni w tej szafie zawsze. A ojciec miał na swoim biurku popiersie Piłsudskiego, przez całą okupację. Taki był… Taki trochę nierealista. Ale to pamiętam, że bardzo późno się dowiedziałam o tym. I podobno przeżyli. Nigdy więcej ich nie widzieliśmy poza tym, że ktoś widział w Łodzi. Pewnie do Izraela jakoś tam wyjechali. Tak że to jeszcze. I chyba takich wspomnień już, które by były coś, o tamtych czasach mówiły…

  • A jak wyglądało pani życie codzienne w czasie Powstania? Co pani jadła, jak się pani na przykład myła?

Oj, w ogóle to było… Ja to najbardziej pamiętam to darcie prześcieradeł. Od samego początku. Wszystko co białe, wszystko było darte na takie pasy, poza tym ja jako ta najstarsza wpadałam z mamą na górę i sprawdzałam, co jeszcze można było ugotować. Była jeszcze ksztynka mąki, pamiętam, mama jakiś zakwas próbowała zrobić, żeby to trochę urosło i do piecyka. To ostatnia porcja, żeby podpłomyki zrobić, zanieść do piwnicy. Siostra odskoczyła, tylko młodsza pozostała na dole i cała rodzina. A my na tym pierwszym piętrze właśnie te podpłomyki i pamiętam, co ja zrobiłam. Od białych butów odkręcone były łyżwy, bo będę nosiła na zimę, bo nie było już obuwia. Ja włożyłam te białe buty i prędziutko jeszcze sukienkę, która miała koło, włożyłam, granatową sukienkę w białe kropki, było ciepło, to inna rzecz. Jeszcze piruety przed lustrem kręciłam, i wąchałam czy się już coś piecze, do mamy. I w takim przedziwnym ubraniu te kropki widocznie były wypalane. Bo w żarze się szło, to było tak gorąco, że powypadały. Ja byłam w takich dziurkach i tych białych bucikach w ogóle tak… Które też te podeszwy były bardzo zniszczone przez to wędrowanie. Jedyny raz, kiedy mnie wyciągnęli, no bo poza graniem, no to nic nie byłam w stanie robić, i darcia tych prześcieradeł [na bandaże].

  • Czyli większość Powstania spędziła pani w piwnicy?

W mieście, cały czas w mieście.

  • Ale w domu swoim, mieszkaniu czy w piwnicy?

Ponieważ mieszkanie było od frontu, co mówiłam, że się nie dało, od kuchni schody drewniane, cały czas i do piwnicy szły drewniane. Frontowe nie, nie miały kontaktu z piwnicą. Tak że cały czas wędrówka do piwnicy. Coś się, nie daj Boże, dzieje, to tylko spadałyśmy. Najwięcej to mama na górze urzędowała. No bo jednak, ze względu na bomby, było bezpieczniej na dole. I pamiętam, ale nastroje to były przedziwne, na początku to były: „Nalot! Niech zbombardują Niemcy, wszyscy zginą, ale razem z nami”. Były różne takie [hasła]. Ale potem też pamiętam, jak właśnie mama, ponieważ bywała Elżunia na dole, a na szczęście już tu się paliło, nie wiem, myśmy na tą antresolę… Mama myślała, że walą Niemcy do drzwi i na antresolę nas pakowała, myśmy już miały się chować. Jak krzyczeli: „Uciekajcie, uciekajcie!”, słyszymy, że to ktoś z naszych. „Wychodźcie szybko, bo jesteście podpalone”. I tym frontem jeszcze do wszystkich. I mama krzyknęła: „A Elżunia?!” – „Jest!” I pamiętam, jaka jestem szczęśliwa. W tym momencie kiedy traci wszystko, kiedy nie wiadomo, [co dalej, kiedy] tu obok, za moment, niesie kobieta dziecko, które [jest] trupek, bo jedna kulka akurat w główkę trafiła…
I stąd potem się zrodził minimalizm. Radość po prostu z istnienia. Radość taka, że można chodzić po ulicach. Patrzeć, że zielono zaczyna być w parkach. Radość życia. I wtedy komuna – nic nieważne. Po prostu żyjemy. Wtedy już koniec tego umierania za ojczyznę, to się skończyło. Ten etap i to co przeżyliśmy, jeśli ktoś tego nie przeżyje, to może myśleć o następnej wojnie, o układach sił, o tym i owym. Ale na pewno nie ci, co byli tam w środku. To… negacja jest. Nawet moja córka to po prostu przez dłuższy czas walczyła o pokój, jak to się mówi. Nawet wystawami. Tu jest fotografia, na ścianie, z wystawy, kolaż taki. Po prostu się zmienia wtedy podejście. Żyć dla ojczyzny, to już jest mądre.
Po tym porzuceniu muzyki wszystko się zawaliło. Zaczęło się od tego, że zaprojektowałam komuś… Miałam ochotę iść na architekturę. Zresztą rodzina tak: moja siostra skończyła malarstwo u Pronaszki, jedna cioteczna, tam rzeźby są, to kończyła Akademię Sztuk Pięknych – rzeźbę. Wujek mój, który przetrwał, tam jego malarstwo jest. Tak że tak oscylowali wszyscy w kierunku sztuki. Siostra oczywiście fortepian, a siostrzenica – architektura. Mogła z powodzeniem na malarstwo iść, ale wybrała konkret. Zresztą w Bostonie mieszkają, wybrzeże to jest właściwie pod szyldem jakiegoś bogatego Amerykanina, ale to jest jej projekt, bardzo zdolna. A ja zabawiłam się, bo kolega tam coś pierwszy raz nad zalewem budował. Potem ja zbudowałam jeden, potem drugi, w sumie sześć domów zbudowałam. Ten jest szósty. Sprzedając mieszkanie, mając pierwszy kapitał, potem roszady, zamiany i w ten sposób znalazłam się z domem za dużym na stare lata, za drogim nie dającym się sprzedać ani wynająć. Ale musi przybrany wnuk pracować, żeby jakoś się utrzymać.
  • Ostatnie już pytanie – jak po latach ocenia pani Powstanie?

Oceniam, że, niestety muszę przyznać, że słowa pana Sikorskiego, że katastrofa to dla Polski. Bo to nie było, że my pokażemy, że nie jesteśmy, nie staniemy się następną republiką stalinowską, to było wykrwawienie się. Stalin był zachwycony tym, co się stało. Może na skutek miłości do gór, że znalazłam się, zaczęłam jeździć trochę do Rosji, bo przedtem wychowana w takim duchu, że już lepiej z Niemcami, nigdy z Rosją, to zaczęłam jeździć, poznawać ludzi, dysydentów. […]
Na obozie żeglarskim poznałam człowieka, który córkę za Niemca wydawał za mąż, który nie chciał być na ślubie. Ja już urządziłam wesele u siebie w domu. A ojciec kapitan, który statkiem wywiózł cały tłum antyhitlerowców do Stanów. I wrócił po wojnie ze statkiem. W ogóle rozpacz była, [warto] trochę poczytać z tamtych czasów ich literatury. Tak że ciągle jest to samo. Narody cierpią i ten nacjonalizm musi mieć swoje granice. Kochać, ale nie myśleć i nie nienawidzieć. Kochać swój naród, ale nie myśleć o drugim zaraz jak o wrogu. A jak to szukać – może oliwy wylać. Najważniejsza sprawa to jest walka o pokój na świecie. Jeśli ktoś jest w stanie w tym kierunku działać, to jest ludzki. Do czego nienawiść prowadzi? Do szowinizmu. A z kolei taka integracja zupełna to szkoda, bo nawet ciekawiej jeździć po krajach, aniżeli po jakimś molochu europejskim, gdzie nie ma tożsamości. I tradycje i wszystko – wszystko to [warto] uszanować, ale w rozsądnych granicach trzeba myśleć o sąsiadach. Bo na przykład my tu stworzymy minimalne miasteczko, że: „Ja potrzebuję octu, bo mi zało”, jak nie do tej – „Brakuje mi pieniędzy” czy „Kto jedzie do was, do Warszawy?”, bo ja już nie prowadzę samochodu. I w ten sposób można najtrudniejsze czasy przetrwać. Ja przetrwałam tu też dzięki temu, że jak zostałam zupełnie bez pieniędzy – hotelik robotniczy. Znajomy, który zatrudniał (były takie lata bardzo ciężkie) robotników takich, którzy gdzieś tam pracowali w Niemczech, potem się urwało, tu trzeba było robić w Warszawie dobrze. I wiadomo, że nie piją, że mieszkają w Puławach, że są przyzwoici, no to mieszkali zaraz z panią Szczekocką z majątku jakiegoś, zaraz ze studentem, który przyjechał z Abchazji, po prostu. To się nazywa dom „Przytulisko”, że przygarnia w zależności od tego, kto jest w jakiej potrzebie.

Warszawa, 16 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Kowalska
Emilia Michejda Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter