Nazywam się Antonina Kalinowska, mieszkam w Warszawie.
W czasie Powstania byłam w Śródmieściu. […]
Do dziś pamiętam, tramwaj jechał z Pragi, [numer] dwadzieścia trzy, pełen ludzi z pracy. To była czwarta, koło piątej. A na Krakowskim [siostry] nie zastałam, już było pełno Niemców na ulicach. A wszyscy z Pragi wracali z pracy do domów, do Śródmieścia. I ten tramwaj [numer] dwadzieścia trzy miał jechać na Wolę i wtedy Niemcy zorientowali się, że nie dają rady, stanęli na róg Marszałkowskiej i Królewskiej i cały ten transport tramwajowy wyrzucili na ulicę. I to było po południu. Od tej pory już zaczęło się to Powstanie. A Niemcy byli już wcześniej na to przygotowani. Bo to podobno zaczęło się już o czwartej na Żoliborzu. Niemcy już wiedzieli. Królewska była pusta i Krakowskie było puste.
Ja miałam tragiczną sytuację, bo człowiek stanął i nie wiedział, co ze sobą zrobić. Wyrzucili nas i ja zatrzymałam się gdzieś tam w podziemiach przy ulicy Szkolnej. Marszałkowska miała dużo restauracji, bo to była dosyć zamożna [okolica] i tam zdobywali trochę żywności. I wtedy nam dali talerz zupy, w nocy, ktoś zorganizował taką akcję. Dali nam po talerzu zupy i koniec. I na tym się skończyło i co dalej.
Na podwórku, na ulicy. To między tymi domami. Nawet ostatnio byłam na tej ulicy…
E… zupełnie co innego. Tam całe Powstanie siedziałam prawie tam, w tej szkole. Masa ludzi została [zabrana] do schronu – bezdomna. I co z tym dalej robić. Ja przypadkowo jakąś panią znalazłam, nie wiem, jakim cudem, dzisiaj nie wiem, kto. Ona miała warsztat meblowy na Marszałkowskiej 140, ale w piwnicach. Ja się jakoś do niej dostałam, cudem, nie wiem jakim, i ona miała trochę żywności i ja tam u niej trochę popracowałam, żeby z czegoś żyć. To była dosyć zamożna rodzina, pani nazywała się chyba Murawska. I proszę panią, ona mnie przytuliła trochę. Ja tam byłam koło miesiąca. W międzyczasie działo się to czy inne rzeczy. Ale ona potem mówi: „Dzieciaku, nie mam żywności, nie mam nic. Niestety musisz dom mój opuścić”. Ja zostałam na ulicy, w piwnicy, po prostu w piwnicy.
Fatalne, fatalne, wszyscy siedzieli w piwnicach. To znaczy, ludzie chodzili po mieście, bo ta dzielnica była jeszcze najwięcej zabezpieczona […]. Później […] od Saskiego było przejście niemieckie. Na razie był tu spokój. Oczywiście, ponieważ tu była Komenda Główna na Poczcie Głównej, tam codziennie wiadomości były nagrywane. Póki [pani Murawska] dawała jeść, to było w porządku, ale potem już tego niestety nie było. To co ze sobą robić? Trzeba się gdzieś zapisać. Poszłam [tam], bo codziennie przechodziłam koło straży akowskiej przy Poczcie Głównej. Tam była straż, mikrofony, wszystkie wiadomości z Londynu były.
Tak przez głośniki. Codziennie były wiadomości z Londynu. Myśmy to słuchali, każdy liczył, że to się szybko skończy, kto co miał, to się dzielił. Między innymi były robione akcje żywnościowe, na przykład młodzież chodziła, od domu do domu chodzili i pytali się. Aleje Jerozolimskie dzieliły strony Powstania. [Ta] od Alej Jerozolimskich, Hoża i w ogóle, była spokojniejsza, [byli] tylko „gołębiarze”. Ta [druga] była więcej agresywna, dlatego że Niemców żeśmy mieli od Starówki. Natomiast tamta [od Hożej] była spokojniejsza i wszyscy chcieli na tamtą stronę przechodzić, ale nie było jak. Było zamknięte, ulica była goła. Więc jak oni czasami zbierali jakieś takie…
Na przykład rozbili „Fuchsa”. Słyszała pani o takiej cukierni Fuchsa, która była na Powiślu. Wszyscy wtedy dostali po kilo cukru. Mogli wtedy Powstańcy zorganizować jakąś akcję, wszyscy mieszkańcy dostali deputat i każdy dostał po kilo cukru. Ja na przykład zgłosiłam się do akcji przeniesienia dwudziestu kilogramów masła z ulicy Hożej.
Tak. To jest sytuacja bez wyjścia. Ale dostaje się za to kilo masła. No więc zebrali kilkoro ludzi, żeby przejść przez Aleje, które były ostrzeliwane z dwóch stron: i z Dworca Głównego, i z BGK, wie pani, tu Nowy Świat i Aleje. I tam była na przestrzał strzelanina co pół minuty i zawsze trupka wyciągali stamtąd, bo wie pani, przechodził, nie wiedział. Tym bardziej że to nie szło tak [prosto], tylko szło tak [pod kątem] i trzeba było tak lecieć przez ulicę, żeby trafić na wyjście od ulicy Nowogrodzkiej, z tamtej strony. Więc siedział strażnik, Powstaniec, na ulicy Widok… To jest ciekawostka – jak ja później pani powiem, jakie tam było zgromadzenie młodzieży, dzieci płaczących, to była makabra. Ale to już było pod koniec, jak Niemcy nachodzili z Saskiego Ogrodu. I tam wypuszczali pojedynczo każdą osobę przez Aleje, żeby przeszła na drugą stronę (i Powstańców, i wszystkich), dopóki nie było podkopu. Podkop zrobili koło BGK drugi. Ja potem się udałam właśnie pod tym podkopem.
Tak, tak przez ulicę biegłam. To wszystko było wieczorem. Z rana nie można było, bo oni ostrzeliwali, mieli lornetki. Wieczorem nie wolno było zapalać żadnej baterii ani światła, bo tak blisko BGK [mieli] widok – oni mieli całą widoczność. Jak tylko się światełko pokazało, to oni od razu salwy puszczali. I tak nas pojedynczo wypuszczali na tę stronę drugą Alei. Ja też jakoś w tamtą stronę przeleciałam, ale w drugą z ciężarem było gorzej.
W worku, w jakimś plecaku, bo to Hoża robiła, proszę panią, też granaty. Też robiła. i masło miała zapasowe, ale tam była wytwórnia granatów.
W tym samym miejscu. Ja byłam Hoża 81 czy coś, koło internatu, to była Hoża, mleczarnia wielka. Proszę panią, tam granaty wyrabiali, ale na początku było jeszcze sporo masła. Tam sery wytwarzają, dzisiaj słynna jest Hoża z tego. I tam wtedy ta strona Alei nie miała co jeść i nie wolno było chodzić.
Tam grupa cała. Dziesięć osób, powiedzmy, się zebrało, był organizator, zorganizował nas i nas na tą Hożą zaprowadził. Ja wzięłam dziesięć kilogramów, bo mi się tak jakoś udało. Ale najmniej trzeba było wziąć dwadzieścia pięć kilogramów tego masła.
Ja byłam bardzo szczupła, malutka, filigranowa dziewuszka, wie pani. Ale złapałam te dziesięć kilo i na plecy. I to było dla mnie dramatyczne, bo jak ja z powrotem wracałam z tym masłem, to ciemno, człowiek nic nie widzi, nie wie, gdzie ma przejść. Ja stanęłam, niech mi pani wierzy… Wypuścił mnie z tamtej strony, od Nowogrodzkiej, bo to mniej więcej była ta ulica, to znaczy szczyt tego, i ja stanęłam na ulicy i krzyczę: „Boże, gdzie ja jestem?” – na głos. A ten krzyczy: „Dziecko, wracaj tutaj natychmiast”. Ja tylko dałam kroka – salwa za mną poleciała. I już trupek był za mną. Zaraz salwa. No i człowiek przeszedł z tym masłem, szczęśliwy, że dostał kilo masła. Co się dalej działo, to już nawet nie wiem. Ale w tym okresie już trzeba było się na coś zapisać, coś robić.
I poszłam właśnie do Poczty Głównej, do „Montera”, bo chłopaki mówili… wie pani, młodzież się tam spotykała. Ruch był na mieście, nie można było powiedzieć, był ruch. Co kto gdzie kombinował, tak żył z tego. W piwnicach się żyło, kto miał mieszkanie, to mieszkał w mieszkaniu. Notabene w tym wypadku ryczały te „krowy”, te siedmio- czy pięcio-… ryczały te „krowy”. I codziennie był huk, strzelanina i tak dalej. Cały czas. Ja wtedy się poszłam zapisać gdzieś do jakiejś akcji, bo co tu robić. Z „Monterem” rozmawiałam… Patrzę – trzy piętra w dół sami ranni. Poszłam do niego i mówię, że chcę jakąś pracę.
Nie. Na Jasnej to ja pani powiem co innego. To było na Poczcie Głównej, tam był sztab, róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. To był główny sztab i tam urzędował „Monter”. Ja poszłam do niego poprosić o jakąś pracę, a on mówi: „Słuchaj, dziecko, budujemy największą barykadę trzypiętrową, prawie róg Próżnej i Marszałkowskiej, idź i buduj”, ja mówię dobrze, ale gdzie spać, gdzie jeść. To znowu się człowiek gdzieś tam kręcił, wypytywał ludzi, to wreszcie ktoś mi powiedział, żeby iść na ulicę Złotą, tam jest szwalnia dla AK. Bo przecież nie było pralni, nie było niczego, to trudno żeby prać. Blisko był „Jabłkowski”, sklep, i wszystkie sklepy z materiałami, to wszystkie bele materiałów na tą Złotą, nie pamiętam, na którym to było piętrze, to była znana pracownia… I tam, proszę panią, szyło się dla Powstańców bieliznę na zmianę. Ja tam dostałam się jakoś i tam zaczęłam szyć.
Nie. Knociło mi się to, ale jakoś na tej maszynie elektrycznej, prułam. Za to, że dostałam taką koszulę na ramiączkach i koszulę męską jedną dostałam.
W ogóle jako prezent. To jest zapłata, żeby coś było. W tej szwalni się szyło, z tym że miałyśmy zagwarantowany jakiś obiad z pszenicy.
Na ulicy… do kawiarni, restauracji „Adria”, „Adria” była restauracja na Moniuszki… Ja tam chodziłam do tej „Adrii”, na obiadki, godzina pierwsza. I wszyscy ci pracownicy na obiadki chodzili i Powstańcy, bo to była taka dla Powstańców i dla tych, którzy pracowali, dla nich obiadki. Tam dostawaliśmy tę zupkę. I w pewnym momencie, proszę panią, zrobiło się tak strasznie (ja [byłam tam] któryś tam dzień, już nie pamiętam, ile ja tam pracowałam, to trudno wszystko opisać), cała młodzież siedzi, wszyscy siedzimy, straszny się zrobił huk i strasznie szaro. Szaro! Wszyscy byśmy zginęli. I wtedy wszyscy krzyknęliśmy: „Niewypał”. Taka „berta” rąbnęła przed restauracją, taka „berta”!
Ja tam była. Ja bym nie żyła. I proszę panią, był niewypał. I to było dla nas tragiczne.
Dostać się tam i nie wiadomo, co dalej robić. Ja nie wiem, czy do tej szwalni dalej poszłam, czy nie.
[…] Wtedy co dalej robić. Znowu nie mam wyjścia. To się tak mówi, dziecko w takiej sytuacji – to straszne dla mnie było. Ale trzeba sobie radzić. Ja wtedy mówię: „Nie”. Ja muszę wrócić na ulicę Hożą do zakonnic, nie mam wyjścia. Przeżyłam tu w Śródmieściu, proszę panią, jeszcze jedną rzecz – zdobycie PAST-y. To wszystko było przy mnie, bo to trzy razy były [próby]. Ja byłam na Szkolnej, ta PAST-a jest obok.
Tak. Nie pamiętam, czy byłam, czy szyłam. I wtedy koło mnie przeszło stu pięćdziesięciu Niemców. Taka okropna była strzelanina, od godziny, nie wiem, rano, od ósmej, dwa razy się nie udało, a trzeci się wreszcie udało. Mówią: „Słuchajcie, jest zdobycie PAST-y”. I wtedy żeśmy zobaczyli zasłony dymne i wszystkich tych Niemców, przeszli, tutaj na Moniuszki, ręce do góry.
Wie pani, głupio było, bo cisza była. Normalna. Oni łeb spuszczony mieli i gdzieś ich zaprowadzili Powstańcy i wszystkich tych Niemców wygarnęli i zaprowadzili gdzieś, ale nie wiem gdzie. Wie pani, trudno mi [powiedzieć], bo to były różne komendy. Na tyle człowiek nie był sprytny, żeby w każdy kąt zajrzał. Na przykład, raz zajrzałam do takiej sytuacji, patrzę i tam siedzą akowcy i KB, i AL, i jakieś tam jeszcze inne organizacje. To się strasznie mieszało wszystko w czasie Powstania. Ale byłam jeszcze przy takiej drugiej sytuacji trudnej, jak sześćdziesięciu chłopa „berta” rąbnęła na ulicy Jasnej, na podcieniach. Mieli zbiórkę, młodzież, bo zbierali trochę młodzieży, żeby było więcej do akcji. Rąbnęła „berta”, wszyscy poszli, wszyscy.
Widziałam. Był pogrzeb na ulicy Zgoda, na tym placu, tam taki plac mały koło Zgody czy gdzieś. I tych sześćdziesięciu wszystkich chowali przy mnie. Biskup był, to było chyba 15 sierpnia. To był straszny widok. Ja do dziś dnia widzę faceta z taką nogą do góry podniesioną, spalony, cała młodzież poszła. Tam wszystkich zagrzebali. Ale muszę pani powiedzieć, że to był cudowny dzień w sensie pogodowym, jak na ironię, cisza, wszyscy słyszeli, nie było żadnych komentarzy, biskup odprawił mszę, były zrobione wykopy, żeby obok ciała układali jedno obok drugiego.
Nie, tak chowali. Przecież trumien nie było niczego. Była taka cisza, ani strzelaniny, ani ze strony Niemców, ani Polaków. I ten pogrzeb się odbył.
Ja tam poszłam, byłam świadkiem tego. Do dzisiaj widzę jak te ciała przynosili i chowali.
Ja pani powiem, ogólnie wszyscy ganiali, szukali czegoś, w piwnicach byli, nie było czego jeść. Taki widok na przykład, jak mieli ludzie przejść przez Aleje, bo już się gorączka zbliżała coraz gorsza. Niemcy tak napierali od Ogrodu Saskiego, od Starówki były te kanały, przywozili kanałami ludzi ze Starówki, bo tam już było cholernie gorąco, już było wszystko prawie zniszczone, Świętokrzyska calusieńka się paliła dzień i noc i cała akcja niemiecka napierała tu, do centrum, bliżej, i cała ludność cywilna spakowana, która [wzięła] co miała, dzieci i tak dalej, szła na ulicę Widok po to, żeby przejść na drugą stronę Alej. Ale nie wolno było. Zrobili przekop jakiś, nie wiem, czy był zrobiony… Jeden był koło BGK zrobiony, dla Powstańców, a drugi niby dla cywili, ale tam się dostać to było na wagę złota, bo te matki z tymi dziećmi. Jak ja zajrzałam na tą ulicę Widok, ta ja takie oczy zrobiłam, to mówię: „Co dalej z sobą robić?”. A że byłam, jak pani mówiłam, mała, wąska, to uciekłam do Powstańców i przeszłam koło BGK. Ale ta ludność cywilna chciała na tę stronę przejść, bo tu był spokój. Taka była sytuacja w Powstaniu. Tu były tragiczne sytuacje.
Trudno mi było powiedzieć. Liczyli na to, że to się skończy, pomagali sobie nawzajem bardzo, nie było złości. No wszystko mieszkało w piwnicach, wody nie było potem, jeść nie było co. Dlatego to co ja słyszałam ogólnie na Ochocie czy na Mokotowie, to tam podobno psy i koty zaczęli zabijać, bo już nie było. I automatycznie to Powstanie musiało upaść, nie było na to rady żadnej, absolutnie, bo już środków do życia w ogóle już ludność cywilna nie miała.
Mało się słyszało, dlatego że centrum się zbierało, znaczy oni przechodzili, przeprowadzali się Powstańcy i łączniczki, [informacje] sobie przenosili. Ja do końca słyszałam te nagłośnienia przez megafon.
Tak. Cały czas mówili, tu mówi Londyn, tu mówi Londyn, co dzień była ,,Warszawianka” grana. Ale z tej ulicy Szkolnej trzeba się było wyprowadzić, bo tam już nic nie było. Ja zostałam w jednej kapocince, w jednej marynareczce, bo chciałam też przejść na ulicę na Wolę. Mowy nie ma, żeby przejść, mowy nie ma, wszyscy musieli siedzieć w tym swoim grajdołku, który był.
Z Powstańcami mały miałam kontakt. Tylko tyle co spotkałam całą ekipę, grupę z Gór Świętokrzyskich, akurat akowców i tam były młode fajne chłopaki. „Ale skąd wy jesteście”, a oni, że z Gór Świętokrzyskich, nocą. I oni przyszli na pomoc Powstańcom.
W samym centrum Warszawy. Jak oni przeszli, to ja do tej pory nie wiem. To była dość duża grupa ludzi, młodych chłopaków. Nie wiem, czy oni szli z Bielan, czy skąd, bo przecież Wola miała fatalną sytuację. Właśnie to co ja mówię, że gdybym ja przeszła na Wolę, to bym nie żyła, bo oni rozstrzeliwali. Tak że szczęście w nieszczęściu. Ja miałam dwa razy szczęście, trzy razy.
Nie. Nic o tym nie słyszałam.
Muszę pani powiedzieć, że nie byłam tym zainteresowana, bo ciągle żyłam tą wiarą, że ta strzelanina jest ciągła. „Gołębiarzy” się baliśmy. Gdzie pani wyszła na ulicę Krasickiego czy gdzieś, to jeden za drugim leżał [trup], bo oni tak ostrzeliwali. To samo na drugiej stronie Alej. Tam nie można było przejść, bo tak na tych wysokich piętrach siedzieli z karabinami i [gdy dostrzegli] każdą ruchową część, to po prostu strzelali. Mi trudno było. Ja byłam bardzo młoda i głupia, żebym pewne rzeczy wiedziała. [Mówię] to, co widziałam, to, co sama przeżyłam. A ogólnie trudno mi powiedzieć, jakie jeszcze były, może było więcej wszystkiego, ale człowiek zapomniał, bo się ratował, sam się ratował… Druga strona Alej była spokojniejsza.
Nie, raz tylko poszłam. Bo jak ja potem byłam w szwalni, to tam dostawałam tę zupkę, a potem od tej szwalni poszłam na Hożą. I tam już zakonnice. Ale tam było niedużo, już dwa tygodnie…
Ja wyszłam trzynastego października.
W ogóle z Warszawy.
A kiedy właśnie, to dokładnie [nie pamiętam]. Kiedy była kapitulacja Warszawy?
Muszę sobie przypomnieć. Tak, dwa tygodnie tu jeszcze siostry siedziały. Ja jeszcze szłam do szpitala Świętego Józefa. Tam Powstańcy już szli do niewoli. Bardzo biadolili, że muszą iść do niewoli. Ja u nich byłam pod koniec września, niecały nawet miesiąc… Cały czas w Śródmieściu.
Te pierwsze jak przechodziłam, to na tak zwanej gołej ulicy. A z powrotem jak poszłam, to było [przejście] dla Powstańców i tam się jakoś wkręciłam między chłopaków i przeszłam normalnie na drugą stronę Alej. I tu było już spokojniej i ciszej. Tylko tyle ja pani powiem, że ulica księdza Skorupki była zrównana z ziemią. I tak walili tymi „bertami”, że to nie była ulica, to było gruzowisko. I tak samo jak z tamtej strony byłam, jak walili w drapacz chmur. Nie było dnia… Bo to był wysoki budynek, najwyższy warszawski, na placu Powstańców obecnie. Rąbali dzień i noc, rąbali dzień i noc. To był żelbeton, to żelbeton się uratował, a całe z góry było ścięte. Tak że cały czas w tym centrum człowiek się kręcił, widział to, tamto. Trudno mi powiedzieć w tej chwili.
W czasie Powstania były, tak. Przede wszystkim byłam blisko, koło PKO, koło poczty. Cała zbiórka się tam odbywała, tam legitymowali, nikogo nie wpuszczali na ulicę, trzeba było się legitymować, hasło dać. Ja na tę Szkolną chodziłam, to zawsze musiałam powiedzieć, gdzie mieszkam. Pani myśli, że ja wiem, gdzie ja nocowałam? Ja nawet nie pamiętam, gdzie nocowałam. Człowiek dzień za dniem uciekał, nie było wody, nie było niczego, gdzieś tam się pętał zawsze.
Ktoś zawsze przygarnął, dlatego poszłam do tej szwalni trochę. I tam trochę mogłam, ale to jest cały sierpień i prawie cały wrzesień.
Oczywiście. To był fantastyczny dzień. Wieczorem jak gwiazdy na niebie, ale nic nie zrzucili. Do centrum ani jedna nie doszła paczka. Drugi raz były mniejsze, ale ten jeden zrzut do dziś dnia widzę gwiazdy, przepięknie to wyglądało. Natomiast latały kukuruźniaki rosyjskie, nie latały nad centrum, latały na Mokotów i [zrzucały] tylko chleb razowy. Chłopaki przychodzili i mówili, że chleb razowy mamy. Nic więcej nie zrzucali.
Powstańcy, normalne chłopaki, człowiek się spotykał, rozmawiał. Ludność cywilna, jeden to wiedział, drugi tamto wiedział, przekazywali wiadomości jeden drugiemu, kto co wiedział.
Tak, zatrzymywali na ulicy. Powstańcy… Pani powie, że się widziało tylko ganiających, z jakimiś teczkami, z czymś, ale żyła ludność cywilna cały czas. Ona była ostoją tego wszystkiego, bo ona bardzo pomagała tu i tam, organizowała różne akcje. Może i więcej było tych akcji.
One mieszkały na Hożej 80 czy ileś, w internacie, gdzie byłam, prowadziły stołówkę dla Powstańców. Ja tam do nich z powrotem poszłam i nie chciały mnie przyjąć.
Rozpłakałam się. Nie wiem, Mówiły, że nie mają co jeść, a miały zapasów od diabła. Później nawet do Dzieciątka Jezusa jak żeśmy wychodziły, to musiały to oddać. Własnej wychowanki nie chciały, dlatego na kler jestem wściekła. No ale jakoś przyjęły po łzach. I tam były Żydówki. [Siostry] Żydówki przyjmowały, pieniądze brały za Żydówki, niestety, to muszę pani powiedzieć. Ja tak mówię od siebie, może pani tego nie notować.
Były wcześniej. Ja jeździłam z taką jedną Żydówką.
Siostra ją przechowywała jedna, jeździliśmy do Piastowa.
Tak, takie małe dziewczęta w wieku… Ale to już inna sprawa. Ja kiedyś czytałam, tą moją zakonnicę uwzględniali gdzieś, ona była bardzo aktywna w tych sprawach, bo ona nam zaopatrzenie robiła, po czym w czasie Powstania było chyba trzy czt cztery Żydówki. Potem proszę panią…
Były takie. Nawet zabandażowały im głowy, bo jak myśmy wychodziły 2 października, to jeszcze dwa tygodnie się pakowały zakonnice, żywność dawały do Dzieciątka Jezus, bo tam szpital jeszcze był aktywny, musiały to przenieść, i furmankami żeśmy przechodziły z tymi siostrami, tośmy szły przez całą Marszałkowską, całą Ochotę, aż na Raszyn. Żeśmy pieszo szły do Raszyna.
A one miały te swoje rzeczy. I cztery czy pięć Żydówek były i nawet jeszcze nas zaczepiła feldżandarmeria na Okęciu… wylegitymowała nas, nie wiem, jak one się wylegitymowały, te Żydówki, ale zobaczyli, że zabandażowane, to może nic nie zrobiły. Ja między nimi tam szłam. Minęliśmy Pruszków i pojechaliśmy do Brwinowa i tam one pojechały. A tu wszystko zostało pozamykane. Znaczy otwarte, no bo wiadomo było, że Warszawa była puściusieńka. Żywej duszy żeśmy w Warszawie nie widzieli. Można było zrobić z Warszawy tragedię. I teraz Niemcy chodzili od domu do domu, tymi „kłaczami” – od piwnicy do piwnicy, i palili każdy dom.
Widziałam, to głośne było. Proszę pani, jeśli się tak Warszawa paliła, to wiadomo było… o tym się mówiło. Wszystko palili, co tylko się dało, dlatego była taka spalona.
Tak, tak. Pakowanie, wszystko żeśmy pakowali. One nawet szły (nie wiem, co tam robiły) do szpitala Świętego Józefa na Emilii Plater. Nie wiem, co tam było. W każdym bądź razie tam też chodzili, bo był szpital dla Powstańców. Tam wszyscy żołnierze byli, stamtąd szykowali się do wyjścia, zdać broń i tak dalej. Ta strona Alej była troszeczkę spokojniejsza, nie była tak zniszczona jak ta. Człowiek widział to, co widział. Patrzył, co się dzieje. Dla mnie to była pierwsza rzecz, jak przestali strzelać, to było: „Rany boskie, dlaczego nie strzelacie? Co się dzieje, taka cisza?”. Dwa miesiące strzelanina była, non stop, non stop. To ile tego można słuchać. Człowiek stęsknił się za tą strzelaniną, „krowy”, „berty”, te różne „kłacze” i masę różnych karabinów – tego masa była. Człowiek tylko chodził i krzyczał: „Dlaczego nie strzelacie?”. Dla takiej młodzieży to było przeżycie.
To było straszne dla ludzi, że ludzie muszą… Pakowali się i na Wolę szli do Pruszkowa. Niemcy opanowali wszystko, poza tym Powstańcy musieli wychodzić, wychodzili. Myśmy… Ja z zakonu się uratowałam, tyle że nas to nie obowiązywało, bo to zamknięty był ten klasztor, ale normalna ludność się pakowała i szła w jednym kierunku.
To szło drogą wszystko na Pruszków. To wszystko pieszo szło.
Tak. A ja byłam szczęśliwa, że do 13 października… Bo myśmy pojechały furmankami z zakonnicami, parę osób. A ludność szła normalnie z tym bagażem.
Nie, nie, to normalnie, normalne zachowanie było. Jeśli Warszawa była tak pusta, wszystkie rzeczy leżały na ulicach, futra i inne rzeczy, to wiadomo było, że to była wywózka z Warszawy, to było wysiedlenie z Warszawy. Myśmy nie spotkali na ulicy żywej duszy aż do Raszyna.
Niemcy z karabinami i normalni jak Niemcy konwojowali.
Ja nie pamiętam, bo najwięcej szło na Wolę, na Pruszków, tak. Ja tylko tyle wiem, że jak myśmy wychodziły, to szabrowali Warszawę.
Spod Warszawy. Już ludzie kradli, już wieczorami w nocy do piwnic się dobierali. Podobno parę osób jeszcze w piwnicach się przechowywało, słyszałam, ale trudno powiedzieć kto. Bo na ogół wszyscy pouciekali, bo oni szli i palili te piwnice. To było naprawdę bardzo przykre, bo całe młode lata przeżyłam w takiej sytuacji.
To właśnie to, co pani mówię. Pamiętam chowanie tych ludzi. To dla mnie było dramatyczne, to było najwięcej dla mnie przykre. I to co pani mówiłam, co siedział człowiek, sama młodzież była w tej „Adrii”. Ja kiedyś poszłam do tej „Adrii” w latach swoich starszych i zapytałam się, czy ktoś w ogóle się tu zgłosił. „Pierwsza pani”. Czyli wszystko prawie nie żyje. To takie momenty drastyczne, bo na co dzień była tego masa różnych.
Rozmawialiśmy, każdy o Powstaniu, co gdzie jak zdobył, co umieszczał. Normalne rozmowy międzyludzkie. A oni opowiadali o swoich historiach, kto gdzie był. Oni mieli swoje osobne okopy, oni się uzupełniali, wszyscy Powstańcy. Poza tym wszystkie meldunki tutaj dawały.
Tak! Lepszą. To było najgorsze. Ale nie wiem kogo, kogoś karmiły, podobno z szarży wyższej, akowskiej, ale cywilom nie dawali.
Ja się nawet spasłam. Pół kilo słoniny wywiozłam i trzymałam ją pół roku w plecaku.
Tak, bo była wędzona, a był głód. Po tym Powstaniu pojechałam do Łowicza i tam byłam do 17 stycznia. Razem z Rosjanami spałam na podłodze, bo tam dali mnie zakonnice do opieki jakiegoś domu. Tylko na zupce człowiek był. Ale później to już tragedia, dalej już nie opowiadam, bo za dużo mam wrażeń swojej młodości. Proszę panią, jak z Powstania [się wyszło], to był dramat, gdzie się ze sobą podziać. Część pojechała do Pruszkowa. Gdybym pojechała do Pruszkowa, to by nas wywieźli albo do obozu, albo w Polskę. Ale część była [wywieziona] do Zielonej Góry i tak dalej. Tak że [dlatego] się uratowałam, że tutaj, że do Brwinowa się dostałam. Ale to wie pani…
Losy dalsze były [takie, że dostałam się] do Łowicza.
Razem ze mną spali na podłodze, bo oni, wie pani… Szedł front rosyjski i to takie hura! Pierwsi, tak zwani wychowankowie rosyjscy mieli prikaz, żeby nikogo nie ruszyć w Warszawie, to znaczy polską ludność. Chociaż muszę pani powiedzieć, szczerze na marginesie, że ja szłam zapisać się na roboty do Niemiec, bo nie było ze sobą co robić. I w Łowiczu zrobiła się taka zbiórka młodzieży wyjeżdżająca do pracy do Niemiec.
Tak. I masa pojechała. A część po Powstaniu wywieziona była normalnie, zrobili zbiórki takie. I tam do Łowicza pojechałam. Opiekowałam się taką… To taka szlachta polska, bardzo zamożna była rodzina, ona była Węgierka i potem wzięli na podwozie, zaczęli z Warszawy przywozić, bo nie mieli z czego żyć. To była taka burżuazja warszawska, zostali nadzy i bosi i się zatrzymali u tej łowiczanki. Ja się zajmowałam tylko dzieckiem, spałam na słomie, na jakimś łóżku i się tym dzieckiem opiekowałam. Głodna, głodna jak piorun, bo oni nie mieli też pieniędzy, żeby tego dzieciaka utrzymać. Jakiś czas byłam u nich, a później poszłam do drugiej rodziny łowickiej, gdzie było dwanaścioro dzieci, ja sama dziecko. On był rzeźnikiem, jedenaścioro miał chłopaków, dwunasta dziewczynka. Ale tylko o zupce było. Ale taka dyscyplina i taka rodzina, że to był wzór. Ale o zupce byłam, pomagałam, ale niestety pomału się zaczęło… Rosjanie przeszli, tydzień czasu byli. To byli ludzie, którzy szli, reperacje robili, tak zwana służba pomocnicza. […] W jednym kociołku jedli, spali na podłodze i tak dalej.
O, jeden się zaczął do mnie dobierać, ale ten drugi mu powiedział: „Wara” i on się uspokoił. Wie pani, to takie są agresje… Jak człowiek spał razem z nimi, bo łóżko sobie zajął jakiś oficer, to ja musiałam razem z nimi na podłodze spać. Są gehenny, wie pani. Ale oni tydzień czasu byli i dalej na front. A już później nie było takich [sytuacji], bo już później szli i szli. To już potem nie było, jak Rosjanie szli. A Warszawa dzień i noc się paliła. Tak że wie pani, trudno tu [na] kogoś narzekać, kto jest winny. To była tragedia.
Muszę pani powiedzieć, że musiałam potem wyjechać do Krakowa. Stamtąd się urwałam od tamtej pani, co miała dwanaścioro dzieci, bo miałam jakąś przyjaciółkę pod Krakowem i ja przyjechałam do niej i ja mówię… Ona tam u babci mieszkała i ja mówię, czy taka i taka pani mieszka, ona że tak, mieszka i czy ja się tu do was mogę przytulić trochę. I ona popatrzyła na mnie, na tego dzieciaka i mówi ,,No jest Marysia”. Ja zostałam, ale nic nie miałam: ani grosza, ani ubrania; a to był mróz straszny, było dwadzieścia parę stopni mrozu, a ja byłam w podkolanóweczkach i w żakieciku malutkim tylko. Było bardzo zimno i ja się wtedy złapałam za handel tytoniem. Ktoś mi powiedział: „Dzieciaku, idź sobie uszyj plecak”, a ja taka dziewuszka, zrobiłam sobie sukienkę granatową w kropeczki, plecaczek i ja te dwa kilo czy trzy kilo, czy dziesięć kilo tego tytoniu poszłam na wieś kupić. A ja nie miałam pieniędzy, grosza, żeby zarobić i do Warszawy z powrotem przyjechać. […] I ja przyjeżdżałam do tej Warszawy na Pragę i tam jakaś pani się mną zajęła i ja tytoń sprzedałam tylko tyle, co na bilet miałam z powrotem wrócić do Krakowa. […] Ja jeździłam na dachu, na pociągu, żeby nie płacić biletu, bo człowiek nie zarobił na to. I człowiek jechał na dachu potem, żeby znowu w tunelu wysiąść czy gdzieś, na tą wieś. Tam u babci dostawałam trochę jeść, ale latałam po mleczarniach, żeby się mleka napić, chociaż babcia miała krowy, ale ona miała dla siebie krowy, nie dla mnie. Wie pani, to są takie wspomnienia strasznie przykre…
Tak. Musiałam sprzedać na Pradze, żeby te dwieście pięćdziesiąt złotych zarobić. Ale to był jakiś krótki okres. Do pociągu, z pociągu, na Pragę przez ten most pontonowy, ruch był straszny w Warszawie po tym Powstaniu. Ja miałam szwagra, który mieszkał na ulicy na Starówce, to – właśnie chciałam powiedzieć – spod Warszawy ludzie zajmowali wszystkie mieszkania i mojego szwagra rodzonego nie wpuścili do własnego domu. Nie wpuścili, powiedzieli, że: „Pan tu nie ma nic do szukania, myśmy to zajęli”. Bardzo przykre sceny. Prawdziwych warszawiaków nie wpuszczali do własnych domów. Ta „naleciałość” spod Warszawy zaczęła wszystkie domy zajmować i to było przykre. Za dużo się na ten temat mówiło, ludzie o tym mówili bardzo dużo.
Koniec wojny… Zaraz, zaraz…
W Warszawie. W Warszawie mnie spotkał i muszę pani powiedzieć, że jak się wojna skończyła, to ja sobie wyjechałam do Wrocławia. Ja byłam we Wrocławiu, maj był zajęty Wrocław, a ja byłam w lipcu we Wrocławiu. Pojechałam bydlęcym wagonem. W międzyczasie człowiek spał na Pradze w domach, ruinach – w ruinach – było pół ściany, a pół mieszkały różne koleżanki, jakieś babki się łapały, trzeba było wszędzie płacić, różnie to wyglądało. To się nie da powiedzieć, to trzeba przeżyć. Ja i do Białegostoku jeździłam, ktoś tam mówił, że można tam coś zarobić. Ja przyjeżdżam do Białegostoku, a on się pali cały, cały dworzec, wszystko. Szłam do Radomia pieszo.
Żeby z powrotem na Warszawę, bo nie miałam za co przyjechać. Przecież ja miałam wtedy siedemnaście, osiemnaście lat i człowiek musiał to wszystko znieść. Ja miałam ciotkę w Warszawie, ale nie chciałam do ciotki iść, ona była niedobra dla mnie. Nie była dla mnie dobra. Pojechałam do Wrocławia, tam się zapisałam… Tym bydlęcym wagonem, bo transporty były zaraz po Powstaniu, [właściwie] jak się zakończyła ta wojna, to wszystko szło, gdzieś tam jeździło w Polskę… Ja mogę książkę napisać o swojej młodości.
Wrocław był bardzo zniszczony, było kupę Niemców.
Tak. Niemców mundurowych nie było, bo to było po wojnie, lipiec. Ale masę było, jeszcze normalnie mieszkali. I ktoś mnie zaczepił, bo młode dziewczyny poprzyjeżdżały i co z nimi robić. Ja się zaczepiłam, ktoś mnie zaczepił: „Idź do milicji”. Dali mnie tam też do takich młodych chłopaków… puste mieszkania były. Oni mówią: „Słuchaj dziecko, chcesz mieszkanie, to chodź”, to ja idę, a oni mi dają takie mieszkanie poniemieckie pięciopokojowe. „Bierz, co chcesz”. Przecież ja nie chcę tego mieszkania, ja chcę tylko pończochy, bo nie mam w czym chodzić. Złapałam tylko jedną parę pończoch od Niemki, a te płaczą. Wtedy zaczęło się to wysiedlenie Niemców z Wrocławia, bo to był dopiero maj, czerwiec i wtedy te transporty tak jak ludność z Warszawy była wysiedlana, tak tutaj Niemcy z tymi tobołkami, na dworcu masa tego stała. I wywozili, wywozili i mieszkania zostały puste.
W końcu ja dostałam mieszkanie pokój z kuchnią. Poszłam do tej milicji, bo wcześniej nie miałam co jeść i w co się ubrać. Tam zaczęłam pracować na stołówce, najpierw normalnej, a później na stołówce oficerskiej. Tam dawali nam suchy prowiant, to ja sprzedawałam, żeby sobie coś kupić. A tam na stołówce jeszcze Niemki obsługiwały. […]
Tak, puste, wszystko było puste.
Oj, strasznie, tam był plac Grunwaldzki. Tam szaber tak odchodził, tam byli Rosjanie też. Był ordynarny szaber. To puste stało, Niemcy ile mogli wziąć na te wózki, prawda?
Nie było tam jeszcze dużo tego wschodu. To tylko byli wysiedleńcy, którzy stąd przychodzili, z centrum. Ale jeszcze nie było wysiedleń ze wschodu. Dopiero potem zaczęły się wysiedlenia ze wschodu na Wrocław. Ale ja przecież byłam miesiąc po wojnie, nie było jeszcze nikogo, pusty Wrocław prawie był.
Niebezpieczne było, no ale… Spaliśmy na takich pryczach kolejowych, były bydlęce wagony, a na dworcach były prycze. Spało się na dworcach, na pryczach, za czym się ktoś gdzieś ulokował. To są straszne rzeczy, jak się opowiada dzisiaj, ale to nieludzkie. Człowiekowi żal było tych Niemców, że się ich [wysiedla], też to ich było żal, bo ostatecznie zostawili cały swój majątek. Tak że to było dla mnie wszystko… Ja inaczej może pojmowałam. Byłam młodsza to inaczej, dzisiaj inaczej.
Rzeczywistość. Człowiek nawet nie zdawał sobie z pewnych rzeczy sprawy, że może umrzeć, że może być zabity. Tak jak człowiek szedł pod strzałem, to nie zdawał sobie sprawy, że może za chwilę zginąć. Wie pani, mentalność myślenia zupełnie inna młodej kobiety, młodego dziecka, a starszej osoby.
A… później zaczęłam pracować w oświacie, jakieś przygotowania miałam, potem poszłam do szkoły pielęgniarstwa. Tak że jako doroślejsza to ja już sobie inaczej życie kierowałam, ale też samodzielnie zawsze, jeździłam trochę po świecie, w Ameryce byłam, ale pracowałam wszędzie. W Paryżu ciężko pracowałam i tak dalej.
Mówię pani uczciwie, pyskata jestem, warszawska pyskula. Bardzo niefortunnie to [Powstanie wypadło]. Dla mnie to było [niefortunne], dla mnie osobiście, ale dla wielu osób negatywnie się wypowiadało. Jak można było na pastwę losu zostawić ludność całą cywilną, która się borykała cały czas. Ja tu byłam kiedyś w muzeum i powiedziałam otwarcie: bohaterowie są cywile, a nie Powstańcy. Powstańcy oczywiście, ale wie pani, to co pracowałam, tam byłam, teraz słyszę, każdy ma różne przeżycia, ale dla mnie… Jak można było zrobić takie Powstanie dla takiej ludności cywilnej, dla milionowego miasta, nie zabezpieczając nic, jak pani słyszała. Nic. Na ulicy się stało i się ginęło. A ile w międzyczasie zginęło. Pani widzi, jak na Woli i tak dalej były rozstrzeliwania. Ja też rodzinę straciłam na Woli i wszystko, bo też tam byli prawdopodobnie wywiezieni. Tak że ja Powstanie bardzo źle oceniam. Ale kiedy mamy ruskich pod nosem? Po co? Rozmawiałam o tym z mężem. Przecież Anders pierwszy był oburzony, że takie coś się zrobiło, bo jeśli miało być dzień, dwa, dni Powstanie, dwa tygodnie… ale jeśli się toczy prawie dwa i pół miesiąca, to już jest troszeczkę za dużo.
Wiem o tym. Były te komplety tajne, to samo mówili. Ale to już było za późno, może nie za późno, ale kiedy mamy okupanta drugiego pod nosem i niszczy się Warszawę… Jak można było. I tak upadłoby, i tak by upadło, bo Niemcy szli na front wtedy i dla nich to była dodatkowa robota to Powstanie Warszawskie, bo musieli siły zmienić i tutaj. I powiedzieli kamień na kamieniu nie zostawimy z Warszawy. Dla nich to było drugą, jak to się mówi, odsieczą taką. To po co to robić było. Wiemy, że młodzież – każdy był zrywny, bo dla nas ta okupacja była tragiczna, rozstrzeliwali, były aresztowania. Ale muszę pani powiedzieć, że Polacy [także] byli dla Polaków źli, donosili Polacy. Ja mam przykład taki, facet osobiście mi opowiedział, jak Polacy chodzili, wydawali jeden drugiego. Ja powiem pani przykład, może to być nagrane. Siedzi facet, który ze mną rozmawiał, i mówi: „Proszę panią…”. Były te tramwaje pierwsze dla Niemców, wszedł Polak, znaczy Niemiec wszedł i zaczął na Polaków gębę wydzierać, ale siedział obok Polak i mówi po niemiecku, że może tam nie głośno będzie wyzywał coś takiego. A ten do niego z pyskiem: „Chcesz to przyjdź tu i tu, zamelduj się na Krakowskim Przedmieściu”. Ten posłuszny powiedział: „Dobrze przyjdę”. – „Rozkaz ci daję, żebyś przyszedł”. On przyszedł, ten Polak, na drugi dzień. Na Krakowskim Przedmieściu tych biur niemieckich było pełno. On przyszedł do niego i siedzi i czeka. A w międzyczasie, proszę pani, przychodzi masa ludzi. On nie wywołuje jego, tylko wywołuje tych, co przychodzi masa ludzi, małe dzieci, baby stare – wszelka, jak to się mówi, publika. I jak on skończył, to zawołał jego i mówi: „Słuchaj, patrz, a skąd my byśmy wszystko wiedzieli? Skąd byśmy wiedzieli, że Żyd jest w tamtym czy w tamtym domu? Wy to robicie, cały wywiad mamy od was”. Tyle mi powiedział. To jest prawda. Dlatego tak było ciężko, bo nigdy nie wiadomo było, na kogo się trafi. Tak nasi Polacy postępowali. Zresztą ma pani taki przykład, nawet robić krzywdę dziecku. Są takie sytuacje życiowe, ale człowiek się zawsze musi bronić.
Warszawa, 25 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek