Elżbieta Jagiełło „Ela”
Nazywam się Elżbieta Jagiełło, z domu Redkowiak. Urodziłam się 10 maja 1925 roku w Warszawie. Brałam udział w Powstaniu jako sanitariuszka w szpitalu powstańczym, przy ulicy Złotej 58. To było IV Zgrupowanie „Gurt”, Śródmieście Północne.
- Czy pamięta pani wybuch wojny? Czy pamięta pani wydarzenia, które rozgrywały się na początku września 1939 roku?
Pamiętam, bo skończyłam wtedy pierwszą klasę gimnazjum.
To było Prywatne Gimnazjum imienia Leonii Rudzkiej przy ulicy Zielnej 13. Chodziłam przed wojną do pierwszej klasy, a w czasie wojny do szkoły handlowej i jednocześnie na tajne komplety. Skończyłam gimnazjum i liceum na tajnych kompletach, i otrzymałam maturę w czerwcu 1944 roku.
- Czym przed wojną zajmowała się pani rodzina?
Mój tata był urzędnikiem, a czasie wojny, jak wielu ludzi, parał się handlem.
- Czym zajmowała się pani mama?
Mama była w domu, nie miała żadnego zawodu i zajmowała się domem, tak jak wiele kobiet.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam siostrę, która zmarła, nie żyje.
- Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła szkoła?
Szkoła powszechna? Do szkoły powszechnej chodziłam na ulicę Chłodną i skończyłam sześć oddziałów szkoły powszechnej. Bardzo lubiłam szkołę i lubiłam się uczyć. Były wspaniałe nauczycielki, co pamiętam doskonale. Takie oddane, serdeczne. Mam jak najlepsze wspomnienia ze szkoły powszechnej. W gimnazjum też były stare, doskonałe nauczycielki; wysoki poziom dosyć. W czasie okupacji starałyśmy się jednak uczyć, chociaż niemiecki to był na ostatnim planie… Był niemiecki albo francuski, ja się uczyłam niemieckiego i to był profil humanistyczny. Bardzo mile wspominam jedną i drugą szkołę, bo zawiązywały się przyjaźnie, które dotrwały do dzisiaj. Mam serdeczną koleżankę od drugiej klasy szkoły powszechnej i mam koleżanki właśnie z gimnazjum i z liceum, z którymi się przyjaźnię.
Poza tym w gimnazjum była drużyna harcerska i w czasie okupacji dalej pracowała. To była XXII Drużyna Harcerska Żeńska. Myśmy tam przechodziły szkolenie, różne sprawności robiłyśmy, wycieczki…
- Czy pamięta pani same wydarzenia związane z wybuchem wojny? Jak na to zareagowała pani, jak zareagowała pani rodzina?
Byłam w sierpniu u mojej babci w Ostrowi Mazowieckiej, z mamą i z siostrą. Wróciłyśmy 25 sierpnia, bo już było wiadomo, że zanosi się na wojnę. Mama wróciła wcześnie, żeby zrobić zapasy, coś pokupowała. Pamiętam, że właśnie pierwszego dnia rodzice byli przerażeni. Nie bardzo rozumiałam ich, bo nie zetknęłam się nigdy z taką sytuacją. Ale pamiętam dzieci na podwórku… Małe dzieci po prostu uważały, że to jest jakaś atrakcja i krzyczały: „Wojna! Wojna!”. Skakały i się śmiały, a rodzice z przerażeniem na to patrzyli, bo rodzice doskonale pamiętali I wojnę światową. Mój tata był legionistą i służył w wojsku siedem lat. Mama zawsze była bliska… Lubiła żołnierzy…
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Mieszkałam na ulicy Grzybowskiej 57, to było miedzy Żelazną a Wronią, taki odcinek. Tego domu już nie ma, w ogóle tam się wszystko zmieniło bardzo.
- W czasie okupacji cały czas mieszkała pani pod tym samym adresem?
Tak, z tym że w 1939 roku nasz dom na skutek ostrzeliwań trochę był uszkodzony. Ale rodzice jakoś sobie zreperowali. To była trzypiętrowa kamienica, mieszkaliśmy na drugim piętrze. Później, jak Niemcy zaczęli bombardować Warszawę i otoczyli Warszawę, to przenieśliśmy się do schronu Haberbuscha. Zresztą bardzo dużo ludności w tych halach się schroniło. To były bardzo ciężkie czasy, bo były bombardowania, nie można było wychodzić na ulicę. Tylko mama od czasu do czasu chodziła do domu, żeby coś ugotować. Jeśli chodzi o młodszych mężczyzn, to pamiętam, że oni z Warszawy albo dostali powołanie do wojska, albo po prostu uciekli z ludnością na wschód, tak jak nawoływał prezydent.
- Wspominała pani o tym, że pani ojciec zaczął zajmować się handlem. Czym handlował w czasie okupacji?
Przeważnie odzieżą. Wielu ludzi zajmowało się handlem. Mój ojciec był krawcem, ale ponieważ był bardzo ruchliwy i zapobiegliwy, to raczej właśnie handlem się zajmował. Coś skupował, coś sprzedawał. Odzieżą [handlował], materiałami jakimiś.
- Czy pani w czasie okupacji cały czas należała do drużyny harcerskiej?
Nie cały czas, zapisałam się w 1942 roku, a w 1943 roku wstąpiliśmy do Armii Krajowej.
- Czy pani rodzina wiedziała o tym?
Nie, choć moja rodzina zdawała sobie sprawę, że jestem w jakiejś organizacji. Nie pytałam się rodziców, czy mi pozwalają, czy nie. To było takie normalne. Z koleżankami wstąpiłyśmy do harcerstwa, a później do Armii Krajowej. Chodziłyśmy na zbiórki, na zebrania i mama sobie zdawała sprawę z tego, ale nigdy mi nie broniła, ani ojciec. To było normalne, bo wszyscy nasi młodsi znajomi gdzieś należeli. Nikt się nie pytał, dokąd, bo to była konspiracja. Ale młodsi to do Armii Krajowej przeważnie. Nie miałam nic wspólnego z AL-em czy z Polską Partią Robotniczą.
- Wspominała pani o zebraniach, o zbiórkach harcerskich. Gdzie one się odbywały?
One się odbywały w szkole, bo właśnie była profesor Bronisława (wypadło mi z głowy nazwisko), która udzielała swojego mieszkania na zbiórki. Ona mieszkała w tym samym domu, gdzie była szkoła. Albo w klasach się odbywały zbiórki, albo w szkołach.
Jak później chodziłyśmy na kursy sanitarne, to zbierałyśmy się u doktora Zielińskiego, gdzie musiałyśmy zaliczyć poszczególne działy medycyny. Doktor Zieliński załatwił nam praktyki w szpitalach i praktykowałam [w szpitalu] Dzieciątka Jezus. Tymi kierowanymi dziewczętami z Armii Krajowej opiekował się profesor Rutkowski, znany chirurg, który pracował w Akademii Medycznej, właściwie w Szkole Zaorskiego. To była medycyna. On bardzo się serdecznie nami opiekował i kierował [nas] do różnych działów. Byłam na laryngologii, na okulistyce i byłam siedem miesięcy na chirurgii. Chodziłyśmy na operacje, chodziłyśmy do prosektorium. Poza tym opiekowały się nami szarytki, które nauczyły nas robienia zastrzyków, pielęgnowania chorych. Pamiętam sale: to były ogromne sale, po pięćdziesięciu chorych chyba [tam] leżało. Te właśnie szarytki z kornetami… Na głowach miały czepki ze skrzydłami. One były bardzo serdeczne, bardzo dbające o chorych i dużo nas nauczyły.
- Czy poza zajęciami związanymi z harcerstwem uczęszczała pani wtedy na tajne komplety?
Chodziłam jeszcze na kursy wojskowości, bo trzeba było [je] zaliczyć do przysięgi wojskowej. Przysięga wojskowa była u naszej komendantki szpitala, w domu prywatnym. Pamiętam, że kilka nas było zgrupowanych w pokoju i nagle przyszedł z drugiego pokoju jakiś starszy pan, skromnie ubrany, odebrał od nas przysięgę.
- Uczęszczała pani wtedy jeszcze na zajęcia do szkoły?
Tak, cały czas chodziłam do szkoły, bo robiłyśmy jakąś szkołę handlową pierwszego stopnia, drugiego stopnia, a jednocześnie robiłyśmy zajęcia gimnazjum i liceum. Tak jak mówiłam, profil był humanistyczny. Mieliśmy doskonałych profesorów. Na przykład matematyk, profesor Murawski, był chyba [przed wojna] profesorem Uniwersytetu Lwowskiego. Fizyk doskonały, biologiczka, profesor Poźniakowa, później profesor Barańska z domu Kreczmar… Ona czasem zapraszała swojego brata, Jana Kreczmara, który był aktorem. On nam czytał poezję. Później w liceum był wspaniały polonista, który pięknie mówił wiersze Mickiewicza, pamiętam do dziś… Cisza była wtedy jak makiem zasiał. Biedak spalił się w czasie Powstania, w czasie nalotu. Bardzo serdecznie [wszystkich] wspominam, bo ci profesorowie byli oddani bardzo.
- Czy może pani nam opowiedzieć, jaka atmosfera panowała w Warszawie w ostatnich tygodniach przed wybuchem Powstania?
Na kilka dni przed 1 sierpnia była zbiórka i myślałyśmy, że już idziemy, że będzie jakaś akcja, ale później nas zwolnili do domu…
- Czy może nam pani opowiedzieć jeszcze o tym, co działo się wcześniej? Jak reagowali warszawiacy na wieści dochodzące z frontu?
Dudnienie słychać było z tamtej strony Wisły i w ogóle była atmosfera zdenerwowania. Dużo młodych chłopców, dużo młodych dziewcząt spieszących się, ubranych po sportowemu i dokądś biegnących. Byłyśmy wtajemniczone, to myśmy wiedziały, że się coś będzie działo. Pierwszego [sierpnia] któraś z koleżanek mnie zawiadomiła, że ma być zbiórka około pierwszej godziny. W domu była tylko moja mama, pożegnałam się. Mama zrobiła mi krzyżyk na czole i nie pytała się, dokąd idę, ale wiedziała, że coś się dzieje. Nie rozmawiałam z rodzicami, bo to była konspiracja. Oni nigdzie nie należeli i nie dziwili się, że czasem dokądś wychodzę, że gdzieś czasem nocuję [poza domem]. To było normalne, że trzeba, jestem młoda i wszyscy należą, więc ja też powinnam. To było normalne.
- Dokąd pani się udała wtedy, pierwszego sierpnia? Gdzie mieliście zbiórkę?
Pierwszego była zbiórka w dwóch miejscach na Złotej. Myśmy o wpół do piątej przeniosły się na Złotą 58, gdzie był wyznaczony punkt. To miał być punkt sanitarny na pięć łóżek. Taki był najpierw zamysł. Ktoś dał nam klucze od tej szkoły, bo to były wakacje i przeniosłyśmy wszystkie materiały opatrunkowe. Na ulicy słychać było strzały. Wtedy wybiegłyśmy na ulicę. Właśnie coraz więcej ludzi się gromadziło. Słychać było strzały i ta radość, że już się zaczęło, że jesteśmy w wolnej Polsce… Ludzie zaczęli bić brawo, zaczęli się ściskać – entuzjazm. Coraz więcej ludzi się gromadziło. Pamiętam, że na trzecim piętrze w kamienicy ktoś powiesił orła białego. Naturalnie wszyscy zaczęli klaskać, był ogromny entuzjazm i radość. Rzucali się na szyję: „Jesteśmy w wolnej Polsce! Będzie dobrze!”.
- Kiedy do tego punktu opatrunkowego trafili pierwsi ranni?
Może jeszcze dodam, że wywiesili chorągiew Czerwonego Krzyża na bramie. To była kamienica trzypiętrowa, to było dawne Gimnazjum Męskie im. Niklewskiego. Ten budynek stoi do dziś. To jest róg Jana Pawła i Złotej. W oknach też czerwony krzyż został wywieszony. Ludzie – jak się zorientowali, że to jest Czerwony Krzyż i właśnie my jesteśmy personelem (bo myśmy od razu założyłyśmy opaski biało-czerwone) – to zaczęli spontanicznie nam przynosić łóżka, materace, pościel, żywność, środki opatrunkowe, jakieś naczynia. Tego dnia powstała sala na dwadzieścia łóżek, chociaż był zamysł, że tam będzie pięć łóżek tylko, że to będzie [jedynie] punkt sanitarny – a tu powstawał szpital.
Pierwszy ranny został przyjęty tego samego dnia. Pamiętam, to był Stefan Konarski, student politechniki. Był ranny w szczękę odłamkiem. Miał duży ubytek, ale nasz doktor… Do nas przydzielili dwóch lekarzy, [w tym] jednego chirurga. Doktor Pokrzywiński, pseudonim „Stefan”, był doskonałym chirurgiem. Drugi – Ostrowski, pseudonim „Zadra” – był studentem piątego roku medycyny. Oni się właśnie zajęli [rannymi] i ten chirurg zoperował doskonale pana Konarskiego. Nastąpił podział, więc zrobili salę opatrunkową, zrobili salę operacyjną. Żona jakiegoś lekarza dała nam stół ginekologiczny, który został przerobiony na stół operacyjny i powstały dwie sale chorych, na parterze i na pierwszym piętrze.
Drugiego, trzeciego dnia, już coraz więcej chorych się zgłaszało i chodził nasz patrol sanitarny. Gdzie trzeba było, jak dowiedzieliśmy się, że są ranni lub było bombardowanie, to dziewczyny szły i przynosiły rannych. Albo przynosili nam [rannych] ludzie po prostu na drzwiach wyjętych z domów.
- Czy pani brała udział w takich patrolach sanitarnych?
Nie. Ponieważ miałam praktykę szpitalną, to byłam przydzielona do sali chorych.
- Jakie były pani obowiązki? Czym pani się zajmowała?
Miałam dyżury kilkugodzinne. Zresztą był taki podział… Były harcerki z dwóch drużyn: z XXII drużyny, do której należałam, były dziewczęta na ogół starsze (osiemnaście, dwadzieścia jeden lat); z XXIII drużyny harcerskiej były cztery młodsze (szesnaście, siedemnaście lat).
- Pani miała lat dziewiętnaście?
Miałam dziewiętnaście, byłam świeżo po maturze. Zresztą [było] kilka koleżanek też w tym samym wieku. Były dziewczęta przydzielone do sali operacyjnej, do sali opatrunkowej, do sal chorych i były patrolowe do patrolu. Jeśli chodzi o salę chorych, to trzeba było po prostu zająć się chorym, jego garderobą. Opatrunki robiły koleżanki na sali opatrunkowej. Poza tym, w naszym szpitalu nie robili bardzo ciężkich operacji – na przykład brzusznych. [Nie operowano też rannych] z urazami głowy. Myśmy przenosiły chorych do dwóch szpitali. Jeden był na Śliskiej, a drugi na Siennej. Właśnie takie ciężkie przypadki tam [operowano].
U nas najwięcej chorych to było pięćdziesięciu – sześćdziesięciu, bo nasz szpital w miarę upływu czasu rozrastał się, było tylu chorych, że trzeba było po prostu ich przyjąć. Oprócz żołnierzy, których nam przynoszono, zgłaszała się ludność cywilna. Lekarze robili różne opatrunki ludziom, którzy szli później do domu. Jeżeli była jakaś akcja albo bombardowanie, to potem zawsze przybywało nam chorych. Było bardzo ciężkie bombardowanie 5 sierpnia, bo na Złotą padło kilka bomb tonowych. Zielna przy Złotej – na tym skrzyżowaniu powstał ogromny lej po bombie. Naprzeciwko naszego domu też upadła tonówka, po tej samej stronie, też niedaleko. Wszystkie szyby wyleciały, było pełno kurzu, domy się trzęsły. Cały dzień trwało bombardowanie, to był bardzo ciężki dzień, bo dużo rannych przybyło. Najgorsze na mnie wrażenie robili ludzie wyciągnięci z zasypanych domów, pokryci pyłem tak, że po prostu trudno było poznać twarz.
Jak przyprowadzili nam siedmiu jeńców, Niemców, to jeden niedługo zmarł. Ale sześciu leżało w naszym szpitalu do samego końca Powstania. Z tym że jeden zachorował na czerwonkę i koleżanka się zaraziła od niego. Zachorowała i [choroba] miała bardzo ciężki przebieg. Tych Niemców przyprowadzili w pierwszych dniach Powstania, nie bardzo miałyśmy ochotę nimi się zajmować. Były dwie pielęgniarki dyplomowane. U nas była starsza, siostra Danusia, która się nami opiekowała. To był wyjątkowej wartości człowiek, serdeczna, ujmująca. Zebrała nas i powiedziała, że przede wszystkim trzeba być człowiekiem, trzeba być sanitariuszką, a dopiero na trzecim miejscu trzeba być Polką. Ona uważała, że naszym obowiązkiem jest zajmować się Niemcami. Myśmy tak zrozumiały już bez szemrania. Miałyśmy dyżury przy nich, bo ktoś się musiał nimi zajmować.
Na początku Powstania było bardzo dużo żywności, bo nam ludzie przynieśli kanapki, produkty suche, jakieś konserwy. W czasie okupacji było ciężko, ale niektórzy mieli… Był taki entuzjazm ogromny i taka radość, że coś się dzieje, że będziemy wolni, że powstał szpital, że pomaga ludziom. Dzielili się z nami wszystkim.
Z czasem dostałyśmy umundurowanie, bo zostały zdobyte magazyny poniemieckie. Dostałyśmy spodnie i kurtki albo sukienki z szarego drelichu. Koleżanka, która możliwie szyła, dopasowała nam to wszystko, tak że wyglądałyśmy jednakowo. Szare furażerki, a na rękawie biało-czerwona opaska z orzełkiem i [inicjałami] WP (Wojsko Polskie).
- Jak wyglądało zaopatrzenie szpitala w leki, w sprzęt medyczny?
Właśnie środki opatrunkowe, leki i różne medykamenty, to już zbierali przez dwa lata. Tak że myśmy to mieli trochę przygotowane. Oprócz tego każda z nas miała swoją osobistą torbę z bandażami, gazą, jakimiś opaskami, przylepcami. Z początku leki były, ale im dalej, to coraz ciężej. Pod koniec podstawowym lekiem był Rivanol. Nie było środków znieczulających. Gipsu mieliśmy zapasy, bo dużo osób było rannych w nogę czy w rękę, to lekarze gipsowali. Mieliśmy dwóch chorych, którzy drugi raz prosili, żeby przyjąć ich do naszego szpitala, chociaż byli ranni w innym rejonie.
Ogromnym przeżyciem dla nas była ewakuacja ciężko rannych żołnierzy na ulicę Pierackiego. Robiło się ciężko w naszej dzielnicy. Były naloty, poza tym ciągłe natarcia od ulicy Towarowej czy od Alei Jerozolimskich. Tak że przyszedł rozkaz… Komenda nasza mieściła się przy Złotej 35. Tam szły meldunki i różne rozkazy do nas. Przyszedł rozkaz, żeby ciężko rannych zanieść na ulicę Pierackiego. Trzeba było przejść przez ulicę Marszałkowską. Myśmy dwa dni nosiły około czterdziestu chorych na noszach. Droga była dosyć uciążliwa, bo czasem był ostrzał, czasem trzeba było iść piwnicami. Jeszcze nie powiedziałam, że piwnice były poprzebijane tak, że można było iść piwnicami przez kilka domów, nie wychodząc na ulicę. Droga z bezwładnymi rannymi była dosyć trudna. Pokonałyśmy ją kilkakrotnie i umieściłyśmy rannych w szpitalu na ulicy Pierackiego. To był szpital PCK. Tam panował większy spokój. Jak jeszcze odchodziłyśmy, to koleżanka mówiła: „Och, tym naszym chorym będzie dobrze, bo jest jakoś spokojniej”. Firanki w oknach i szyby jeszcze były, i [mówiła:] „Może oni jeszcze będą mieli dobrze”. Tymczasem za kilka dni przyszła wiadomość, że w ten budynek uderzały „krowy” i ten budynek spłonął. Na trzystu rannych uratowało się tylko sześćdziesięciu, a z czterdziestu naszych chorych (których tak żeśmy taszczyły z trudem, pielęgnowały w naszym szpitalu, polubiły i zaprzyjaźniły się) ocalał tylko jeden, który się wyczołgał. Nogę w gipsie miał, ale wyczołgał się z tego budynku i właśnie jeden jedyny ocalał. Poprosił jakiegoś żołnierza, żeby zawiadomił nasz szpital, że on czeka. To był Jan, pseudonim „Chmura”, chyba jakiś literat. Dziewczęta pobiegły po niego i przyniosły go do naszego szpitala. Tak że dla nas to było wstrząsem, żeśmy po prostu… Wszyscy się spalili, to było okropne nieszczęście.
- Czy może pani nam opowiedzieć, co robiła w czasie wolnym od dyżurów, kiedy nie zajmowała się pani chorymi?
Och, myśmy właściwie były prawie ciągle zajęte, bo trzeba było nosić z kuchni polowych posiłki, zupę dla nas. Chorzy dostawali [jedzenie] z kuchni RGO, która mieściła się w naszym budynku w suterenie. Ale dla nas, dla żołnierzy, sanitariuszek czy lekarzy, to myśmy nosiły zupy w kotłach z odległych miejsc. (Te miejsca się zmieniały, bo zostały zbombardowane, budynki zniszczone.) Przeważnie to była zupka „pluj” z kaszy jęczmiennej. Czasem pływały w niej kawałki jakiegoś mięsa. Myśmy niosły [kocioł] we dwie, czasem się muchy topiły, ale to wszystko nam nie przeszkadzało.
Poza tym trzeba było iść z jakimiś poleceniami w różne miejsca. Koleżanki chodziły do Haberbuscha. Haberbusch był przy ulicy Grzybowskiej. To był browar Haberbusch i Schiele. Tam było dosyć dużo żywności. Dziewczęta przynosiły na przykład zboże czy jakieś suszone warzywa. To nam bardzo wzbogacało jadłospis. Przy ulicy Złotej w jakiejś piwnicy były umieszczone żarna. To były ogromne dwa kamienie, między którymi mełło się zboże na mąkę. Byłam tam kilkakrotnie, to była dosyć ciężka praca. W ciągu czterech godzin otrzymałyśmy dwadzieścia kilo mąki, więc z takiej mąki można było robić placuszki z wodą na piecyku… Byłyśmy ciągle głodne. Jedzenia pod koniec Powstania było mało. Rano dostawałyśmy czarną kawę; kawałek chleba, czasem z marmoladą z buraków…
- Jak wyglądało zaopatrzenie w wodę?
Już nie pamiętam… W każdym razie były uszkodzone wodociągi i wody w kranie nie było. Trzeba było dokądś chodzić po wodę. Na naszym terenie było kilka studni artezyjskich. Takie właśnie [miałyśmy] zajęcia; bo oprócz tego, że trzeba było być z chorymi, pomagać, to trzeba było chodzić po zaopatrzenie. Chodziłyśmy też po leki, jak dowiedziałyśmy się, że jakaś apteka może nam czegoś udzielić. Trzeba było zdobywać wodę. Chodziłyśmy po wodę. Później, jak Niemcy [leżący w naszym szpitalu] poczuli się lepiej, to czasem koleżanki z Niemcami chodziły, ale my też. Żeby można było się umyć w szklance wody, to tę wodę trzeba było przynieść.
- Czy poza samą służbą mieszkała pani też w szpitalu, czy tam pani nocowała?
No tak, myśmy nocowały… Pod koniec już szyb nie było, pozabijali nam okna deskami i dyktą. Robiło się coraz chłodniej. Najpierw miałyśmy pokój sanitariuszek, gdzieśmy miały sienniki. Ale później przeniosłyśmy się do piwnic i spałyśmy na materacach, na węglu. Ktoś nam ofiarował piecyk i było nam troszkę cieplej. Tak że myśmy cały czas były w tym szpitalu. W ogóle, żeby wyjść na miasto, to trzeba było mieć przepustkę. Łączniczka chodziła często z rozkazami. Ja dowiedziałam się, że moi rodzice musieli opuścić dom, w którym mieszkali, i sześć razy zmieniali miejsce pobytu. Z tym że, naturalnie, nocowali gdzieś w piwnicach. Wreszcie jakiś znajomy załatwił im lokal na Powiślu i dowiedziałam się, że tam są rodzice. Dostałam pozwolenie, przepustkę i mogłam iść na spotkanie z nimi. To było 2 września. Wybrałam się sama i właśnie obok budynku konserwatorium spotkałam znajomego, który później był moim szwagrem, Władka Jagiełłę, który wrócił ze Starówki.
Może opowiem o jego losach bo są ciekawe. On był w „Parasolu” na Woli. Były bitwy na cmentarzach i bardzo ciężko na Woli było. Później przeszedł do Śródmieścia i na Stare Miasto. Tam był cały czas, był ranny. Leżał krótko w szpitalu, później wrócił do jednostki i kanałami przeszli na Powiśle. Na drugi dzień spotkałam jego i była ogromna radość. On jeszcze taki nieogolony, jakiś taki wynędzniały, ale żyjemy. Wpadliśmy sobie w objęcia i powędrowaliśmy do moich rodziców. Oni się bardzo martwili o mnie, bo nie mieli [wcześniej ode mnie] wiadomości, więc [dopiero teraz] dowiedzieli się, że żyję. To było 2 września, a 6 września Powiśle zostało już zajęte przez Niemców. Oni zostali wywiezieni do Pruszkowa, a z Pruszkowa do obozu pracy pod granicę holenderską. To dobrze, że się spotkałam z nimi.
- To był pani jedyny kontakt z rodziną w czasie Powstania?
Nie, jeszcze widziałam… Siostry nie było w Warszawie… Chyba dwa razy widziałam się z nimi, jak byli gdzieś w piwnicach. Oni wiedzieli, gdzie jestem. Ktoś zawiadomił. Widziałam się [z rodzicami] ze dwa razy. Później, po 6 września, to już nie wiedziałam…
- Czy w pani otoczeniu, w szpitalu czytano prasę powstańczą? Może słuchano audycji radiowych?
Naturalnie, tak. Rano i wieczorem odbywały się apele harcerskie. Komendantka przyjmowała meldunki o stanie chorych, czytała rozkazy, jakieś komunikaty i właśnie jakieś wiadomości, bo było radio. Myśmy nie słuchały, ale u lekarzy było radio i coś ciekawego czasem się dowiedziałyśmy. Przychodziła czasem prasa powstańcza…
- Czy pamięta pani może, jakie to były tytuły?
Nie, nie pamiętam.
- Czy z koleżankami dyskutowała pani na temat tego, co było zamieszczone w tych artykułach, w prasie?
Nie, właściwie myśmy raczej dostawały wiadomości, a prasa to sporadycznie docierała do nas.
Jeden dzień był bardzo podniosły. Już nie pamiętam, czy to było 18 sierpnia… Był słoneczny dzień, piękny, i nagle nadleciały samoloty. Warkot samolotów, niebo usłane spadochronami kolorowymi, bo te samoloty wyrzucały zasobniki na spadochronach. Myśmy wybiegły, myślałyśmy z początku, że to desant. Tymczasem okazało się, że to są jakieś zasobniki. Ale wielka radość, że to jakaś pomoc przychodzi. To był widok piękny. Błękitne niebo i żółte, pomarańczowe spadochrony – to wspaniale wyglądało, ale niewiele wpadło w polskie ręce, przeważnie Niemcy to zdobyli. Broni owało, było jej bardzo mało w czasie Powstania. Co dziesiąty żołnierz może miał [broń] na początku. Ale wiem, że powstawały rusznikarskie warsztaty. Robili karabiny, granaty i podstawą były butelki z benzyną.
Jeszcze miałam taki bardzo przyjemny moment. 15 sierpnia przyszły trzy zaproszenia na seans filmowy do kina „Palladium” na ulicę Złotą 7. Zostałam wyróżniona i wybrałyśmy się [we trzy] w naszych mundurach do sali kinowej. Przeważnie byli tam młodzi mężczyźni, umundurowanie różne, [niektórzy] w panterkach. Na coś czekamy. Nagle zrobił się szumek, przyszedł „Monter”. Oklaski, radość. Wyświetlili nam film z pierwszych dni Powstania. To było wielkie wrażenie. W ogóle to były bardzo ciężkie dni, bo Powstanie było długie. Byłam w Powstaniu siedemdziesiąt dni, nie sześćdziesiąt trzy. To były ciężkie [dni], a jednocześnie bym [ich] nie wymazała i nie zamieniła na inne, bo ten entuzjazm, to bycie razem… To były piękne dni, jednak najpiękniejsze z mego życia.
- Czy pamięta pani moment, kiedy dowiedziała się o tym, że Powstanie upada?
Owszem, myśmy były nawet trochę rozczarowane, [liczyłyśmy na to,] że może jeszcze byśmy mogły [brać udział w Powstaniu], pamiętam. Przede wszystkim przyszedł rozkaz, żeby odprowadzić tych sześciu Niemców na drugą stronę Marszałkowskiej, do określonego miejsca. Poszedł z tymi Niemcami nasz lekarz, doktor „Zadra” i jedna sanitariuszka. Niemcy przed odejściem podziękowali naszej komendantce za opiekę, za serdeczność. Jak poszli do Niemców, to powiedzieli, że bardzo serdecznie się Polacy z nimi obchodzili. Później, pod koniec Powstaniu, pamiętam te dni, Niemcy nakazali niektóre ulice opróżnić z barykad, żeby ludność mogła wyjść. Chyba 5 października wychodzili żołnierze i pamiętam jak dziś, że wyległyśmy przed szpital, wszystkie dziewczyny…. Szli żołnierze czwórkami, ogoleni, czyści, niektórzy z bandażami na głowach, na rękach; z bronią. Któryś powiedział: „Nie płaczcie dziewczyny, my tu jeszcze wrócimy”.
To był bardzo przykry moment. Ostatnia dzielnica, która wychodziła z Warszawy, to właśnie było Śródmieście Północ. Komendantka nam powiedziała, że kto chce wyjść z ludnością Warszawy, to może. Ale zostałyśmy z naszymi żołnierzami. Chorych cywilów się odstawiło do jakiegoś miejsca, już nie pamiętam, gdzie… na Sienną. A naszych chorych… Lżej ranni wyszli z żołnierzami, a ciężko ranni musieli zostać i kazali nam przenieść ich na punkt zborny na ulicę Chmielną. Tam był hotel „Terminus”. Chmielna 28, bodajże, już nie pamiętam. Tam był szpitalik i zaniosłyśmy naszych rannych. Było około czterdziestu chyba… Byli ciężko ranni. Niemcy 9 października zabrali ich z sanitarkami na Dworzec Zachodni do wagonów. Pojechało z nimi pięć naszych sanitariuszek i dwóch lekarzy. Jedna z koleżanek przeniosła się do szpitala Dzieciątka Jezus i ten szpital został ewakuowany w październiku czy w listopadzie z Warszawy. Nas zostało osiem. Dostałyśmy przepustki PCK w języku polskim i niemieckim; [PCK napisał,] że udajemy się do Pruszkowa i prosi o opiekę, i umożliwienie nam przejścia. 10 października wyruszałyśmy z plecakami. Miałyśmy niewiele, ale nasza siostra Danusia pomogła nam się trochę ubrać. Dostałyśmy cieplejszą odzież, chustki na głowę, i wybrałyśmy się z Chmielnej, naturalnie pieszo, żeby iść do Włoch. Szłyśmy przez wymarłe miasto, nie spotkałyśmy żywej duszy (oprócz kilku Niemców). Dwóch oficerów, dziwne, jak zobaczyło nasz patrol (myśmy miały opaski PCK), to [przyłożyło] do czapki dwa palce. Jakoś chcieli nas uhonorować, nie wiem, dziwne to było… Ale szłyśmy przez wymarłe miasto, jeszcze niektóre domy się tliły… Trupy na ulicy, szkielety domów. Pełno krzyży, bo gdzieś musieli chować zabitych. (W naszym szpitalu w podwórzu też powstał cmentarzyk i tam chowali naszych zmarłych rannych.) Myśmy w osiem szły przez wymarłe miasto. Bałyśmy się tylko jednego – własowców [sic!]. Własowcy to Ukraińcy [sic!], przeważnie kryminaliści, którzy przeszli na stronę niemiecką. Oni w czasie Powstania zapisali się bardzo brzydką kartą, bo gwałcili kobiety, okradali ludzi, mordowali. Właśnie byłyśmy same i bałyśmy się, że ich spotkamy. Na szczęście, nie spotkałyśmy. Kierowałyśmy się w stronę Włoch. Tymczasem posterunek nas zawrócił na Dworzec Zachodni i ruszyłyśmy do Dworca Zachodniego. W ogóle nie było ludzi – wymarłe miasto, tylko snuł się dym.
- Którego to było października?
10 października, czyli byłam w Powstaniu siedemdziesiąt dni. Doszłyśmy do Dworca Zachodniego, Niemiec z karabinem zaprowadził nas do jakiejś salki. Zamknął za nami drzwi i nie wiemy, co z nami będzie. Nie było ludzi, bo transporty wszystkie się skończyły. Tylko w sali, w kącie, siedział jakiś pijaczek, który mówił po polsku, bełkotał. Niemiec rano, o szóstej godzinie, przyszedł z karabinem, wyprowadził nas na peron i bałyśmy się, co dalej. Tymczasem transportów już nie było i oni nie wiedzieli, co z nami zrobić. Przyjechał [jeden] pociąg do Łowicza, drugi – już nie pamiętam dokąd – i kazali nam wsiadać, jeszcze nas popychali, krzyczeli, żeby szybko, szybko:
Schnella! Myśmy wsiadły. Dojechałyśmy do Łowicza. Koleżanka miała znajomych, tymczasem ci znajomi odmówili nam, [powiedzieli,] że nie możemy się tam zatrzymać. Później przypomniało mi się, że mam koleżanki w Błoniu i w Lesznie, i tam się udałam. Rodziców nie było, bo rodzice wrócili z obozu niemieckiego [dopiero] w 1946 roku. Później się zatrzymałam u mojej kuzynki. Przedtem jeszcze październik, listopad, grudzień spędziłam w szkole rolniczej, gdzie nas z trudem przyjęli.
- Gdzie mieściła się ta szkoła?
Szkoła była w Dąbrowie Zduńskiej koło Łowicza. Tam było siedemdziesiąt osób z Warszawy. Ja z koleżanką byłam traktowana jako uczennica, bo to była roczna szkoła rolnicza dla dziewcząt ze wsi i trzeba było pracować. Rano były wykłady, a popołudniu trzeba było pracować w kurniku, w oborze, w kuchni, w szwalni. Gdzie jeszcze?… W każdym razie te wszystkie czynności, które dziewczęta wykonywały, tak samo my wykonywałyśmy]. W tym czasie w tej szkole była Maria Dąbrowska. Jak miałam dyżury w kuchni, to nosiłam jej posiłki. To była starsza, drobniutka pani z grzyweczką, uśmiechnięta, zawsze miła, serdeczna. Ona wróciła do Warszawy chyba w maju.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Do Warszawy przyszłam pierwszy raz z Żabieńca 17 stycznia. Trochę podjechałyśmy kolejką wąskotorową, która chodziła, trochę szłyśmy pieszo. Naturalnie poszłam do mojego domu.
- Jak wtedy wyglądało miasto?
Domy były spalone. Niektóre się jeszcze tliły, bo Niemcy, wychodząc, te domy, które ocalały, podpalali. Widok był okropny: śnieg i te kikuty. Na domach zaczęły ukazywać się kartki albo deskach ludzie pisali adresy, [pisali,] że żyją, proszą o wiadomość. Naturalnie się szło pieszo, sznurkiem, bo przecież niektóre ulice były niedostępne. Okropnie Warszawa wyglądała. Byłam na filmie „Pianista” i tam były zdjęcia z Warszawy. To były zdjęcia autentyczne i tak Warszawa wyglądała. Opustoszała, spalona, kikuty zniszczone – to było bardzo przygnębiające.
- Gdzie pani zatrzymała się w Warszawie?
W Warszawie dopiero dostałam pracę… We wrześniu przyjechałam dopiero z Żabieńca [na stałe] do Warszawy.
- Co robiła pani do września?
Byłam z rodziną w Żabieńcu, u ciotki. Pracowałam [później w Warszawie] w Miejskiej Pomocy Lekarskiej na Bagateli. Z siostrą się przytuliłyśmy u znajomej, miałyśmy jedno łóżko i pierwszy zakupem były poduszka i pierzyna, bo nie miałyśmy nic.
- Czy kontynuowała pani naukę po wojnie?
Tak, w 1946 roku poszłam na farmację i skończyłam [ten kierunek] w 1951 roku. Zaczęłam pracować w Państwowym Instytucie Higieny.
- Czy była pani w jakiś sposób represjonowana za to, że brała udział w Powstaniu?
Nie, ani ja, ani nikt z moich znajomych się nie przyznawał, że byliśmy w Armii Krajowej. To była wielka tajemnica. Nie byłam represjonowana, natomiast moja kierowniczka pracowni była wzywana kilka razy na przesłuchania. Raz ją zabrali z pracy, dwa dni jej nie było. Myśmy się bardzo denerwowały. Ale ja nie byłam represjonowana.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najlepsze wspomnienie to 1 sierpnia: ten entuzjazm ogromny, radość. To był bardzo radosny moment.
Najgorsze to te straszne bombardowania. Nasza dzielnica była nękana bombardowaniem, a poza tym „krowami” i bombkami zapalającymi. Nasz szpital się dwa razy palił, ale personel go uratował, bo podawali piasek, wodę. Spalił się chyba kawałek dachu i kawałek trzeciego piętra.
- Jak teraz po blisko sześćdziesięciu pięciu latach ocenia pani Powstanie? Czy było potrzebne?
To było nieuniknione. Młodzież tak się rwała do walki, a Niemcy prawdopodobnie chcieli zabrać młodzież i mężczyzn do sypania okopów, bo tu już przecież ruscy szli… W każdym razie chcieli naszych mężczyzn zabrać do jakiejś pracy. To było nieuniknione, bo walka wisiała w powietrzu. Taka była chęć walki, szczególnie u mężczyzn.
- Czy chciałaby pani na koniec tego wywiadu coś jeszcze dodać? Może w jakiś sposób go podsumować?
Jak już mówiłam, uważam, że chwile w czasie Powstania są bardzo smutne, ale jednocześnie nie żałuję niczego. [Nie żałuję,] że byłam [w Powstaniu], że byłam w ciężkiej sytuacji, że byłam ciągle głodna, że wyszłam z Powstania wychudzona. To wszystko się nie liczy i bym zrobiła drugi raz to samo.
Warszawa, 6 lutego 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski