Danuta Stępniewska „Niusia”

Archiwum Historii Mówionej

Danuta Stępniewska, urodziłam się w 1916 roku.

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

W 1939 roku skończyłam studia na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego.

  • Czym zajmowała się pani w czasie okupacji przed Powstaniem?

Jak zaczęła się wojna, to pracowałam jako wolontariuszka w Polskim Czerwonym Krzyżu, zresztą byłam po bardzo ciężkiej chorobie. Chodziłam na seminarium doktoranckie u profesora Handelsmana, naturalnie tajne i prawie w połowie zebrałam materiały do pracy doktorskiej. W 1941 roku zaczęłam pracować w konspiracji i to się okazało Biuro Studiów Wywiadu Przemysłowego Oddziału II Komendy Głównej AK, taka była oficjalna nazwa.
Na początku byłam łączniczką, a od końca 1942 roku, kiedy aresztowano naszego pierwszego szefa, inżyniera Jerzego Chmielewskiego pseudonim „Jacek” (wywieziono go do Auschwitz, ale nie udowodniono mu przynależności do konspiracji) i kierownictwo naszego wydziału objął pan Adam Mickiewicz pseudonim „Konrad” zostałam kierowniczką sekretariatu Biura Studiów Przemysłowych. Wobec tego bardzo dużo materiałów, bo wszystko przechodziło przez moje ręce, po prostu wiedziałam. W konspiracji nikt nie wiedział wszystkiego, wiedział to, co musiał wiedzieć. Najważniejsza rzecz to było to, że co miesiąc wysyłało przez szefa całego Oddziału II meldunek miesięczny do Londynu.
Jeśli chodzi o materiały, to było tak, że były sieci wywiadowcze, chodziło głównie o to, jaką Niemcy mają produkcję zbrojeniową, zarówno samolotów, jakichś łodzi podwodnych, środków chemicznych i tak dalej. Najpierw trzeba było uchwycić wielkość produkcji, a poza tym dać znać aliantom, które obiekty nadają się czy powinny być zbombardowane.
W lutym 1943 roku był już rozpracowany przez nasz wywiad ośrodek doświadczalny w Peenemünde, gdzie były produkowane rakiety V-1 i V-2. To była broń Hitlera, którą zamierzał zniszczyć Anglię. Wszystkie badania, które u nas były robione, prowadził „Michał”, Antoni Kocjan. Studiował na Politechnice Warszawskiej, ale zrobił się specjalistą od szybowców i bardzo wiele jego szybowców dostawało nagrody w zawodach międzynarodowych. Ponieważ u nas byli referenci od poszczególnych działów (to znaczy dział morski, dział lotniczy) musieli być specjaliści od tych dziedzin, a nie jacyś kupcy czy inni. Jeśli chodzi o przemysł lotniczy to nim kierował Antoni Kocjan.
Träger to był Niemiec z pochodzenia, ale zupełnie się spolonizował, mieszkał w Bydgoszczy. Jego syn był w wojsku i pracował w Peenemünde. Pierwsza informacja była od nich.
Rezultat był taki, że już [badania] w Peenemünde były tak zaawansowane, że właściwie można było się spodziewać, że lada moment Niemcy zrobią atak na Anglię. Pamiętam to doskonale, dlatego że wszystkie materiały przechodziły przeze mnie, z tym że jak już było tak bardzo nasilone, to wszystko szło drogą radiową. Pamiętam, jak Kocjan z wielkim zdenerwowaniem oczekiwał, co wyniknie z tych meldunków, które wysyłamy, czy Anglicy to uwzględnią i zareagują, czy też dopuszczą do tego, że może być Anglia zbombardowana. Ostatnie meldunki radiowe przynaglały Anglików, żeby podjęli jakieś kroki. I pamiętam, jak w poczcie (bo przychodziła poczta wewnętrzna od szefa Oddziału II podpułkownika Marian Drobika pseudonim „Dzięcioł”) dostałam wąski pasek papieru i napisane było: „Peenemünde zostało zbombardowane z 17 na 18 sierpnia 1943 roku”. Pamiętam radość „Michała”, jak to przeczytał. Później było mówione, że gdyby nie zniszczono tej broni rakietowej, tylko rzeczywiście Niemcy by ten atak zrobili, to wojna by się wydłużyła co najmniej o dwa lata.

  • Gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?

Mieszkałam najpierw z rodziną na Wawelskiej. Jak zaczęłam pracować w konspiracji, to mieszkałam w mieszkaniach wynajętych, bo nie chciałam narażać rodziny i zresztą tam nie miałam warunków. Jak zostałam sekretarką to mieszkałam na Siennej róg Żelaznej, chyba to był numer 82, ten dom został zniszczony. Miałam skrytkę podłogową.
Natomiast jeśli chodzi o Kocjana, to była ogromna tragedia, dlatego że on miał zakłady szybowcowe, które naturalnie w czasie okupacji nie działały i wynajął to na potrzeby Tajnych Wydawniczych Zakładów Wojskowych, na drukarnię numer 4. Tam była wpadka, jego jako właściciela aresztowano. Tłumaczył się, że wynajął to i nie wiedział, co się tam dzieje. To wszystko było 1 czerwca 1944 roku, był na Pawiaku. Była możliwość, żeby go wykupić, ale niestety tam była aresztowana jakaś łączniczka, która wiedziała, że brał udział w produkcji granatów i wskazała go gestapowcom. Oni go zmasakrowali. Jeszcze żył. Zaczęło się Powstanie, już nie było mowy, żeby go wykupić i 13 sierpnia 1944 roku rozstrzelano go razem z ostatnią grupą więźniów Pawiaka. Myśmy ciągle się łudzili, że może go wywieźli, ale niestety zginął. W każdym razie ogromna jego zasługa jest przy tym, że te Peenemünde zostało rozszyfrowane i zbombardowane.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Pierwszego sierpnia byłam umówiona z zastępcą „Michała”, ponieważ [Kocjan] był już na Pawiaku, że dostarczę pieniądze na jego wykupienie. To było 400 000. Mnie przyniósł te pieniądze rano Adam Mickiewicz, „Konrad”. Oddałam pieniądze o godzinie dwunastej Stefanowi Waciurskiemu pseudonim „Stefan”, który był prawą ręką „Michała” i zastępował go po jego aresztowaniu. On jeszcze zdążył przekazać do kontrwywiadu, bo dalsze kroki były przez kontrwywiad, ale potem o siedemnastej wybuchło Powstanie i wszystko właściwie przepadło. Wszystkie wysiłki, które się robiło, żeby „Michała” wydobyć, już nie dały rezultatu. Był tak zmasakrowany, że nie wiadomo, czy by przeżył.
Ponieważ mieszkałam na Siennej, 1 sierpnia szłam na Wawelską do mojej rodziny. Po drodze zaczęła się strzelanina i musiałam się cofnąć, bo już nie mogłam przejść. Wtedy ulica nazywała się Topolowa, a nie aleja Niepodległości. Nie mogłam przejść, bo już domy ministerialne były zajęte przez Niemców, nie było gdzie się schronić. Cofnęłam się na Wilczą. Tam mieszkała sekretarka referatu morskiego, nazywała się Józefa Staszewska, pseudonim miała „Ziuta”. Ja i parę osób do niej się zgłosiło i tam był również pan „Konrad”, który założył Centralne Biuro Zaopatrzenia. Przez miesiąc byłam u „Ziuty” jako łączniczka do centralnego biura i do zrzutów.
Ojciec profesora Romana Lotha był wyznaczony na kierownika od spraw zrzutów w Śródmieściu. Pan Mickiewicz również brał udział w przygotowaniach terenów do zrzutów. Jednocześnie Stefan Waciurski opracował specjalny system reflektorków, które miały oświetlać miejsce, w którym miał być dokonany zrzut. To wszystko było Śródmieście Południe, to była Wilcza, Krucza, ten rejon. Mnie po koleżeńsku zabrano, żebym zobaczyła, jak ten zrzut się odbywa. Dlatego że pierwszy zrzut aliancki był w sierpniu, około 20 sierpnia. Poszłam tam. To było na rogu Kruczej i Wspólnej, kazano mi wejść na dach trzypiętrowego domu i rzeczywiście reflektorki były ustawione w jakiś umówiony sposób. Niesłychanie precyzyjnie odbył się ten zrzut (to była godzina dwudziesta z minutami), naturalnie momentalnie [został] rozebrany przez powstańców, którzy w tym miejscu czuwali. Jak to zrzucili, że tak precyzyjnie spadło w to miejsce reflektorków, to już nie wiem. Bardzo żeśmy się cieszyli z tego zrzutu, ale niestety późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, że właśnie ten Liberator został przez Niemców zestrzelony. Bo oni przelecieli nad Kruczą i polecieli w stronę Żoliborza i gdzieś na Bielanach [zostali zestrzeleni]. Tam mogła być cała polska załoga. Tę radość, że zrzut się odbył, przyćmiła świadomość, że ci Polacy, którzy lecieli w Liberatorze, wszyscy zginęli.
Poza tym miałam polecenia w sprawie zrzutów do pana porucznika Wacława Lotha, który kierował tym na terenie Śródmieście Południe. To była jedna moja czynność, a druga, ponieważ podlegałam panu Konradowi, który w czasie Powstania używał pseudonimu porucznik „Adam”, [to pomagałam] w sprawach, które się wiązały z dostarczaniem i organizowaniem zakładów produkujących broń dla powstańców, tak jak brzmi nazwa centralnego biura. Centralne biuro podlegało pułkownikowi „Sławborowi”, nazywał się chyba Szczurek, imienia nie pamiętam. On był komendantem Śródmieścia Południe. I tak było przez sierpień.
Zakładów produkujących broń, a głównie granaty, było na terenie Śródmieścia Południe kilka, jeden był na Kruczej, drugi na Hożej róg Kruczej. Był też na Hożej bliżej Marszałkowskiej, już nie pamiętam tych wszystkich adresów, ale tam chodziłam. Natomiast 2 września „Sławbor” wysłał Stefana Baciurskiego z ekipą kilku inżynierów na Czerniaków, żeby tam również zorganizować produkcję broni. W tej ekipie był jako dowódca Stefan Waciurski pseudonim „Stefan” albo „Funio”, był inżynier Stefan Weychert, późniejszy profesor Politechniki Warszawskiej, chyba chemik, był inżynier Stanisław Madejski, też związany z lotnictwem, i był Antoni Szymański – nie umiem powiedzieć, jaką miał funkcję. W każdym razie ta grupa poszła. Ja byłam łączniczką między grupą czerniakowską a Warszawą. Właściwie byłam w ciągu dnia na Czerniakowie, a wieczorem łączniczka przeprowadzała mnie z meldunkiem z Czerniakowa na Wilczą, gdzie urzędował pułkownik „Sławbor”. Potem szłam na Wilczą do Ziuty Staszewskiej i tam nocowałam. Rano wracałam na Czerniaków i znowu wieczorem szłam. To była jednak ciężka droga, dlatego że Książęcą częściowo wykopano jakiś rów, żeby można było iść poniżej ulicy. Nie było ulicy, bo już wtedy by mnie zastrzelili. Potem się szło po sznurze przez gimnazjum Królowej Jadwigi, to ostatni dom w Alejach Ujazdowskich przy pomniku Witosa.
Kiedyś szłam sama, to nie wiedziałam, czy wyjdę w Aleje i będę mogła przejść na Wilczą (dlatego że „Sławbor” urzędował na Wilczej blisko Alej Ujazdowskich), czy już trafię na Niemców, bo już mogli opanować ten teren. Ale jakoś przechodziłam. Nie było to lekkie, bo był ostrzał i jednak szło się kilka godzin, to nie było proste przejście. Z powrotem to przeważnie szłam z jakimiś trotylem, bo musiałam im dostarczyć materiał do środków wybuchowych, które tam produkowali.
To była pierwsza połowa września. Już wtedy zaczęła się sytuacja, że Niemcy zaczęli wchodzić na Czerniaków. Na Czerniakowie już wtedy był „Radosław”, bo przeszedł ze Starego Miasta i był ranny. Właściwie leżał, ale częściowo dowodził Czerniakowem i wydelegował Stefana, bo był dowódcą, żeby przeszedł kanałami na Mokotów, a reszta grupy wróciła do Śródmieścia.
Myśmy przeszli na Mokotów. To już była druga połowa, po 18 września. Już Stefan miał zadanie, żeby tam organizować dalej punkty produkcji, ale właściwie to już wiadomo było, że Powstanie zbliża się do końca, że tam już wiele nie można zdziałać. Na Mokotowie było względnie spokojnie. Dopiero obstrzał zaczął się pod koniec września i nam wtedy pułkownik „Karol” dał rozkaz, żebyśmy wrócili do Śródmieścia, że tu już nie ma po co siedzieć. Niestety idąc do włazu na Wiktorskiej, którym się przechodziło do kanału, który prowadził do Warszawy, Stefan został ranny bardzo ciężko w głowę. Był w szpitalu na Bałuckiego. To był 26 września. Wobec tego naturalnie już też nie poszłam do Warszawy, tylko zostałam w szpitalu na Bałuckiego, w którym on był i 28 września zmarł niestety. Miał bardzo duże zasługi, bo był niesłychanie zdolny. Między innymi na początku Powstania nie można było przedostać się przez Aleje Jerozolimskie, dlatego że był taki obstrzał Niemców, którzy siedzieli na dworcu, na Poczcie Głównej i każdego, kto się pokazał w Alejach, byli zdolni zastrzelić. Stefan opracował [taką wyrzutnię], że można było przerzucić, wystrzelić rodzaj pocisku z meldunkiem, powiedzmy z ulicy Kruczej w stronę ulicy Brackiej. To przelatywało przez Aleje Jerozolimskie, a nie musiało się z tym chodzić. Później został już wykopany na tyle głęboki dół, że już można było przejść. Już Niemcy wtedy nie widzieli, co tam się dzieje, ale na początku nie było sposobu przedostać się przez Aleje. Był bardzo zdolnym inżynierem, lotnikiem, niestety zginął.
Mnie wywieźli ze szpitalem na początku października do przejściowego obozu jenieckiego w Skierniewicach. Tam było o tyle [lepiej], że Niemcy już mieli trudności z lokowaniem jeńców i tam dość łatwo wypuszczali. Przychodziły panie z RGO i mówiły, że jak któraś chce wyjść, to powiedzą, że to rodzina. No i tak mnie wyprowadziły z obozu w Skierniewicach. Wiedziałam, że jest punkt zborny w Rogowie u siostry jednej z naszych koleżanek konspiracyjnych i tam byłam pewnie z miesiąc. Do Rogowa dotarło parę osób. Potem się przeniosłam do Milanówka, gdzie mieszkał stale pan Adam Mickiewicz z żoną Hanną. Zaczęłam pracować w Czerwonym Krzyżu w biurze informacyjnym. Pracowałam tam do końca wojny. Potem z Czerwonym Krzyżem przeniosłam się do Warszawy i pracowałam jeszcze dwa lata w tym biurze informacyjnym. Potem się wycofałam, dlatego że to już było bardzo psychicznie ciężkie, bo ciągle człowiek właściwie był nastawiony na to, żeby ludziom, którzy (jak się okazywało) kogoś stracili, udzielać informacji, ale była też i pożyteczna moja [działalność]. Były moje koleżanki z konspiracji wywiezione do Niemiec, które właśnie wracały z obozu do Warszawy, gdzie mieszkania spalone, gdzie nikogo nie ma i trafiały na mnie, na kogoś znajomego. Miałam pewną sumę pieniędzy (nie pamiętam, czy to było po dziesięć dolarów), którą miałam przeznaczoną dla osób z konspiracji, które jakoś ze mną się skontaktowały. Po latach jeszcze mi koleżanka wspominała, jak wróciła bezradna z tułaczki po Niemczech, z obozu niemieckiego i trafiła na mnie w biurze informacyjnym. To było Biuro Informacyjne Polskiego Czerwonego Krzyża na Piusa 24, jedyny punkt, przez który można było się skontaktować, bo tak to właściwie nie było jak. [...]
  • Jaki wyglądały codzienne sprawy, jedzenie, spanie, higiena?

Miałyśmy tylko to, co na sobie. Wyszłam z ulicy Siennej ubrana jak na co dzień, miałam to, co miałam na sobie. Jeśli chodzi o jedzenie, to na Wilczej 60 mieszkała Józefa Staszewska pseudonim „Ziuta” i to była sekretarka referatu morskiego, ona nam organizowała jedzenie. Były jakieś przydziały, chodziłyśmy na Hożą, bo tam był zakład mleczarsko-jajczarski. Było bardzo trudno. Były jakieś przydziały, ale nie bardzo łatwo można było je dostać, trzeba było odstać w ogonku. Były trudności z wodą, ale [„Ziuta”] jakoś miała trochę zapasów. Potem po miesiącu pobytu w Śródmieściu już byłam w ciągu dnia na Czerniakowie.
Znalazłam kiedyś na jakiejś wystawie pisemko, które pisałam do dowództwa na Czerniakowie, ze proszę o przydzielenie przydziału żywnościowego dla grupy pięciu osób, które są wydelegowane na Czerniaków. Podpisana byłam jako „Ania Wiśniewska”.
Na Czerniakowie było przedtem dość lekko w stosunku do innych dzielnic. Mieli jeszcze trochę jarzyn, pomidorów, jakieś zapasy były w szpitalach, w sklepach. Nie umarło się z głodu, ale trudno było powiedzieć, że człowiek był najedzony. O żadnym praniu nie było co mówić, bo było ciężko z wodą i trudno było zostać na goło, jak się było w jednej sukience. Możliwe, że „Ziuta” dała mi jakiś sweter, ale już tego nie pamiętam. To były rzeczy, które schodziły na drugi plan.
Przed wyjściem na Czerniaków raz mi się udało dojść do domu na Siennej, w którym mieszkałam i wtedy się przebrałam i zabrałam coś cieplejszego. To był chyba 30 sierpnia, wtedy mogłam coś zabrać ze swoich rzeczy osobistych. Przez cały początek sierpnia to nic nie miałam i wszyscy ci, którzy zostali odcięci od domów byli w tej samej sytuacji. Jak miał ktoś w tej dzielnicy znajomego, to tam sobie jakoś ludzie pomagali wzajemnie, ale właściwie to było dość prymitywnie. Z tym że było bardzo ciepło. Sierpień był bardzo ciepły.

  • Czy miała pani kontakt z rodziną w czasie Powstania?

Rodzina mieszkała na Wawelskiej, jeszcze przez pierwsze dni działały telefony, więc zdołałam się dodzwonić. To jest bardzo trudna sytuacja. To były wille blisko alei Niepodległości, Wawelska 20. Było umówione, że moja mama i wujostwo (ojca nie było w Warszawie) przejdą do sąsiedniej willi, która była o wiele bardziej solidna. Tam były ogródki, przez [które] można było przejść. Cała Wawelska była obsadzona głównie przez „Ukraińców”. Był taki aktor Mariusz Maszyński, bardzo znany przed wojną – wujostwo poszło do sąsiadów, właśnie do nich, a moja mama była u Gruberów. To był dyrektor banku narodowego. 5 albo 3 września weszli „Ukraińcy”, wyprowadzili moje wujostwo i tego aktora z żoną na Pole Mokotowskie. Nie wiem, jak to było. Powiedziano nam, że poderżnęli im gardło. Nigdy już nie odnalazłyśmy z Ewą, maszynistką, córką tych sąsiadów śladów, co się [z nimi] stało. Czy ich zastrzelili? Może ich „Ukraińcy” i w ten sposób zgładzili.
Do tej dużo solidniejszej willi, w której była moja mama (front był zawalony gruzem), jakoś im się nie chciało [wchodzić]. Nie wiedzieli widocznie, że jest drugie wejście od tyłu i ominęli. W ten sposób moja mama i państwo Gruberowie ocaleli. Potem uciekli z transportu do Pruszkowa. Spotkałam się z mamą już po Powstaniu, jak ktoś ze znajomych zobaczył rozwieszoną kartkę, że mama mnie szuka, bo mama potem była we Włochach pod Warszawą u znajomych. Spotkałam się z mamą i potem już razem byłyśmy w Milanówku.

  • Czy w czasie Powstania miała pani czas wolny?

Na początku Powstania, może przez parę pierwszych dni, ponieważ jeszcze nie było przydziału, Centralne Biuro Zaopatrzenia w broń dopiero zaczęło działać, to jedyną rzecz, którą mogłyśmy zrobić, to znajoma jedna, która też była z naszego zespołu, miała świetną pamięć i opowiadała nam różne filmy. To była taka chwila relaksu. Więcej to już nie mogę powiedzieć. Jak wracałyśmy z wędrówek, to byłyśmy tak zmęczone, że właściwie już nic się [nie chciało].
Jak przychodziłam z Czerniakowa, to „Ziuta” coś mi dawała do zjedzenia i szłam spać, bo to już była przeważnie dziesiąta-jedenasta wieczór, wiedziałam, że na drugi dzień rano muszę wracać na Czerniaków. Nie umiem sobie przypomnieć, co robiłam na Czerniakowie. Wiedziałam, że muszę zabrać meldunek i znowu z nim wieczorem wracać, ale co robiłam w ciągu dnia, nie umiem sobie przypomnieć. Być może częściowo też odpoczywałam, bo jednak parę godzin szłam z powrotem. Musiałam przenieść trotyle, to mi mówili: „Niech pani uważa, bo wybuchnie zaraz”. Nie zdawałam sobie sprawy, że to tak łatwo może wybuchnąć. [...]
Mieliśmy przedzielony pokój na ulicy Zagórnej na Czerniakowie, ale pewne rzeczy już po tylu latach, te które są mniej ważne, to jednak zacierają się w pamięci, już nie da się ich odtworzyć. [...]

  • Czy czytała pani prasę i słuchała radia w czasie Powstania?

Byłam łączniczką, więc póki byłam miesiąc w Warszawie, to musiałam chodzić po zakładach produkcyjnych, które produkowały broń, bo albo trzeba było im jakiś rozkaz przynieść, albo trzeba było im jakieś materiały przynieść. Pamiętam lokal na Kruczej, gdzie było parę osób, które produkowały granaty. Zakład jakiś dawny był w podwórzu na Hożej róg Kruczej, gdzie produkowali, to krążyłam między nimi. Gdzie mi kazali iść, to szłam i zanosiłam jakieś pisma albo materiały wybuchowe. To zresztą nie było takie proste, bo nie można było chodzić górą, trzeba było chodzić piwnicami, dlatego że tak by [człowieka] zastrzelili od razu. W piwnicach było ciemno i raz się uderzyłam głową o jakąś rurę, która wystawała. Zrobiło mi się ciemno w oczach, ale jakoś przeszłam. To uderzenie odezwało się w latach pięćdziesiątych, bo okazało się, że miało wpływ na kręgosłup. Miałam z tym duże kłopoty. [...]

  • Czytała pani jakąś prasę, słuchała radia wieczorami?

Nie, nie bardzo miałam na to czas. Niestety docierały do mnie wiadomości, jedno – że moje wujostwo zginęło zamordowane przez „ukraińców”. Nie wiedziałam dobrze, co się stało z mamą, ale spotkałam też mojego wuja Bolesława Rutkowskiego, który był wiceprezesem Izby Przemysłowo-Handlowej, i on mi powiedział, że cztery osoby z mojej rodziny zginęły, dlatego że Niemcy kazali im zejść do piwnic na placu Napoleona (obecnym placu Powstańców), a potem rzucili granaty. Ogółem w czasie wojny z mojej rodziny zginęło osiemnaście osób, z tego część w czasie Powstania.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze to była śmierć Stefana. Nie można było go uratować, nie można mu było w żaden sposób pomóc. Tyle że mi pozwolono w tym szpitalu zostać, żeby być przy nim. Chociaż mu zwilżyć usta, bo był całkowicie nieprzytomny.

  • Jakie jest najlepsze wspomnienie z tego okresu?

Nie wiem, czy umiałabym powiedzieć, czy coś było najlepsze. Wszystko było ciężkie, wszystko było trudne, często tragiczne.
Owszem, zobaczyłam zrzut aliancki, ale co z tego, jak wieczorem się dowiedzieliśmy, że ci lotnicy zginęli. Wszystko się zazębiało. Coś było dobre, a potem od razu były jakieś złe wiadomości. Było bardzo ciężko. Tylko wtedy człowiek nie myślał o tym, że to jest ciężkie czy nie ciężkie, tylko robił to, co musiał, co mu kazali.
Tak wędrowałam przez dwa tygodnie między Czerniakowem a Warszawą. Podróż z Czerniakowa przez różne wykopy to był dla mnie duży wysiłek, bo miałam kłopoty z sercem od dziecka. Ale trzeba było, to jakoś chodziłam, jakoś siły człowiek mobilizował i chodził.

  • Z kim pani zaprzyjaźniła się w trakcie Powstania?

Zaprzyjaźniłam się w czasie okupacji, dlatego że kilka łączniczek to były moje koleżanki, które zwerbowałam. Poza tym poznałam parę osób i myśmy się zaprzyjaźniły i myśmy tę przyjaźń utrzymały po wojnie przez długi czas. Niestety było tak, że często nie można było z tym się afiszować, bo nie wiadomo było, kogo aresztują, a kogo nie. I tak się zrobiło, że aresztowano pana Mickiewicza w listopadzie 1950 roku. Siedział na Rakowieckiej po bardzo ciężkim śledztwie, w bardzo trudnych warunkach właściwie przez dwa i pół roku. Tylko dzięki pani Mickiewiczowej, która była bardzo energiczna, odważna i przy tym bardzo ładna, która zdołała dotrzeć do głównego prokuratora i jakoś go przekonała, wypuścili pana Adama z orzeczeniem – omyłkowo zatrzymany. Przez dwa i pół roku!
Ja już po wojnie miałam bardzo przykre przejście. Zatrzymali mnie w 1954 roku, ale wypuścili po czterdziestu ośmiu godzinach, tylko potem mnie nachodzili jeszcze przez pół roku. [...]

  • Po wyjściu z Warszawy spotkała się pani z mamą?

Tak. Byłam w Milanówku do marca 1945 roku, bo wtedy już pracowałam w Biurze Informacyjnym Czerwonego Krzyża i jak Czerwony Krzyż przeniósł się do Warszawy, to i my przeniosłyśmy się do Warszawy. Pracowałam w Czerwonym Krzyżu jeszcze dwa lata. Już psychicznie na mnie zaczęło działać, że ciągle byłam wśród tragedii, bo przychodzili ludzie i dowiadywali się, że ten zginął z jego rodziny, tamten zginął, a poza tym skończyłam studia, a w Czerwonym Krzyżu była praca zupełnie innego rodzaju. Potem się wycofałam z tego.

  • Co pani robiła, jak przestała pracować dla Czerwonego Krzyża?

Przeniosłam się do Instytutu Ekonomiki Rolnej i byłam kierowniczką biblioteki, redaktorką „Bibliotekarza”, doszłam do stopnia kustosza dyplomowanego. Niestety praca doktorska, którą zaczęłam w czasie okupacji, spaliła się i już jakoś do doktoratu nie wróciłam. Nie było już mojego profesora, u którego byłam na seminarium w czasie studiów, też zginął. [...]

  • Chciałaby pani powiedzieć coś o okupacji czy o Powstaniu, czego jeszcze nikt nigdy nie powiedział albo jakieś przesłanie dla młodych ludzi?

Od 1941 roku to już nie miałam swojego własnego życia, tylko siedziałam po uszy w konspiracji. Jako kierowniczka sekretariatu miałam bardzo dużo roboty, dlatego że meldunki jednak przychodziły z terenu, trzeba było je porozdzielać na referentów, przepisać, bo czasami było tak, że w jednym meldunku były wiadomości dla kilku osób, dotyczące przemysłu morskiego i lotniczego, i produkcji chemicznej, i obiektów, które należało zbombardować. Tak że roboty miałam dużo.
Meldunki miesięczne to było przeważnie trzydzieści kilka stron. Poza tym jeszcze tam uzupełnianych, bo nasze biuro studiów jeszcze miało pobocznych doradców, którzy też opracowali, to się nazywało „Trust Mózgów”. Nasze meldunki szły do tak zwanej czarowni – to jest temat, który powinien ktoś opisać. One były od 1941 roku mikrofilmowane, to była szalona ulga dla kurierów. Co innego jest wieźć stos maszynopisów, a co innego, jak to była emulsja zdjęta z mikrofilmu i na przykład włożona zamiast sztyftu w ołówek lub pod podszewkę płaszcza. To było tak miękkie, że tego się nie wyczuwało. Ci kurierzy często nie wiedzieli, gdzie są ukryte błonki mikrofilmów, dlatego że bano się, że przy jakiejś rewizji mogą się mimo woli zdradzić, że patrzą się, co się stało z tym przedmiotem. Lepiej, żeby nie wiedzieli, gdzie to jest ukryte. To była duża robota, jeśli chodzi o sekretariat.
Miałam do czynienia z szefem Oddziału II podpułkownikiem Marianem Drobikiem „Dzięciołem”. Ja jego nie znałam, natomiast jego sekretarką była Maria Kossakowa „Anka”, bratowa Zofii Kossak-Szczuckiej. Miałam kontakty z innymi referatami, ale w czasie okupacji nie znałam nazwisk, tylko pseudonimy. Nazwiska poznałam później. Z wieloma osobami utrzymywałam stosunki. Po aresztowaniu pana Mickiewicza musiałam przerwać, bo nie wiedziałam, kto po nim będzie następny. Okazało się, że jednak była aresztowana jego zastępczyni, która wszystko powiedziała o nas i potem ci z UB do wszystkich docierali i aresztowali. Wtedy kontakty musiały być osłabione, bo nie mogłam chodzić do kogoś, żeby nie wzbudzić podejrzenia, że to jest działalność konspiracyjna.
Muszę wrócić do pana Jana Nowaka. Nasz wywiad działał bardzo sprawnie i między innymi było zbombardowane Peenemünde i ocalenie Anglii od zniszczenia. Poza tym działał wywiad przy Sztabie Naczelnego Wodza w Londynie i jak później oceniano czterdzieści procent informacji, które alianci dostawali, to były od Polaków, a nie od innych wywiadów. W latach dziewięćdziesiątych wyszło nowe wydanie Encyklopedii Britannica i okazało się, że o tym, że Polacy cokolwiek robili w czasie okupacji nie ma ani słowa. „Jan Nowak” zaczął się dowiadywać, co się stało z tymi materiałami, bo myśmy co miesiąc wysyłali meldunki, w których była mowa o dokonaniach naszego wywiadu. I Anglicy raz mówili, że zostało zniszczone, bo uznali, że niepotrzebne, drugi raz, że gdzieś się zgubiło, trzeci raz gdzieś się spaliło. Nie można było do tego dotrzeć. Jan Nowak napisał artykuł w paryskich „Zeszytach Historycznych” – „Zagrabione zasługi”, dlatego że Anglicy sobie przypisali wszystko, że oni odkryli Peenemünde, że ich zasługą było, że było zniszczone, a my w ogóle nic. Przez profesora Jana Ciechanowskiego, który stale mieszka w Londynie i napisał jedną z pierwszych książek o Powstaniu w latach pięćdziesiątych, miał różne dojścia, bo jest profesorem na Uniwersytecie w Oxfordzie, [też] nie można było dotrzeć do tego, co się stało z naszymi meldunkami. [W Radiu „Wolna Europa”] była co tydzień audycja „Polska z oddali” i myśmy się dowiedziały, że on szuka tych materiałów. [...]
Państwo Mickiewiczowie przechowali mikrofilmy trzydziestu dwóch meldunków, które myśmy w czasie okupacji wysłali do Anglii i tam była informacja o Peenemünde i o zniszczeniu Peenemünde. Myśmy napisały z panią Mickiewiczową, że meldunków nie ma w Anglii, ale w Polsce są ich kopie. Jan Nowak do mnie zadzwonił i pierwsze, co się spytał, czy jest w tych meldunkach słowo „Peenemünde”. Od tego się zaczęło, bo trzeba było mikrofilmy odczytać. Co nie było proste, bo dzisiaj już technika poszła naprzód i nie ma problemu z odczytaniem, ale wtedy jeszcze były trudności. Ale dało się to odczytać.
To już był rok 2000, może trochę wcześniej. Wtedy w Naczelnej Dyrekcji Archiwów Państwowych w Warszawie powstała polsko-brytyjska komisja historyczna, która miała za zadanie odszukać, co polski wywiad zrobił w Polsce i ci, którzy pracowali w Sztabie Naczelnego Wodza i byli wtedy w różnych krajach. Wyszły dwie ogromne publikacje. [...]
Jeśli chodzi o Powstanie to są szczegóły codziennego życia, które się w jakimś sensie zacierają w pamięci, bo były wtedy drugorzędne. To jak się jadło, gdzie się spało, schodzi na drugi plan. Coś trzeba było załatwić i to było bardzo ważne.



Warszawa, 10 lipca 2010 roku
Rozmowę prowdziała Natalia Kowalik
Danuta Stępniewska Pseudonim: „Niusia” Stopień: łączniczka Formacja: Oddział II Komendy Głównej AK, Dzielnica: Śródmieście Południowe, Czerniaków, Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter