Hanna Zielińska, urodzona 10 maja 1925 roku w Warszawie. W Powstaniu: II Obwód Żoliborz, „Żywiciel”, szpital numer 100, pseudonim „Cyranka”, funkcja sanitariuszka.
Miałam siostrę i brata. Byłam trzecia, najmłodsza. Ostatnie dwa lata przed wojną, [to jest od lipca 1937 do września 1939 roku], tatuś był pracownikiem etatowym PKP i był przeniesiony do [Grabowa koło] Ostrołęki, [gdzie był] Zarząd Kolei Wąskotorowej [linii Grabowo, Ostrołęka, Myszyniec, Kolno, Łomża], my z mamusią, z uwagi na dogodność szkół, mieszkaliśmy w Łomży. Siostra akurat w Łomży ukończyła liceum matematyczno-przyrodnicze, brat zdał egzamin do liceum leśnego – przemysłu drzewnego, jedynego w Polsce, a ja zdążyłam ukończyć pierwszą klasę gimnazjum [w roku szkolnym 1938/1939, imienia Marii Konopnickiej].
Przy ulicy 3 Maja i jeszcze numer 3.
1 września 1939 roku przyjechał tatuś do nas i mówi: „Jestem ewakuowany na Wschód, a wy, jak chcecie, to o godzinie dwudziestej ostatni pociąg odjeżdża do Warszawy”. Ponieważ mamusia z urodzenia warszawianka i w Warszawie cała rodzina, więc szybciutko spakowaliśmy swoje rzeczy do plecaczków, mamusia w walizeczkę, [wsiedliśmy] do pociągu i dojechaliśmy do Dworca Wileńskiego. Akurat było: „Uwaga, Uwaga, nadchodzi!”. Jakoś udało nam się do dziadków dotrzeć. Dziadkowie mieli swój dom przy ulicy Niskiej, blisko Okopowej. Brat, [urodzony 02 sierpnia 1921], zginął w Oświęcimiu w 1940 roku, był aresztowany we wrześniu [1940].
Tak, [byłam] cały czas w Warszawie przy ulicy Niskiej. [To] było coś strasznego. Było słychać, jak samoloty pikowały. Nas się zebrało sporo osób, jeszcze i z rodziny dziadka (babcia z [Hanna] Zdort się nazywa) poprzyjeżdżali, no i my, i reszta rodziny z Warszawy. Jak już samolot leciał, pikował, tośmy wszyscy się kulili i mówili: „No, teraz to już na nas kolej!”. Ale odleciał.
Jak wkroczyli Niemcy to przeszliśmy na drugie piętro. Dom był dwupiętrowy. W kuchni, jak to firanki dawniej były, dziurka była mała i obserwowałam właśnie [przez dziurkę], jak wchodzili Niemcy. Butnie szli od ulicy Powązkowskiej w Okopową. Naturalnie lęk nas ogarnął wielki, ale zaraz jak tylko Niemcy wkroczyli, myśmy z Warszawy – znaczy ja, moje rodzeństwo i mamusia – wyjechali do Mogielnicy koło Grójca, do mamusi siostry, która była lekarzem dentystą. Byliśmy [tam] do listopada [1939 roku].
W listopadzie [1939 roku] tatuś wrócił i z powrotem wróciliśmy do Warszawy i do Powstania [już mieszkaliśmy w Warszawie].
Branka była wtedy, z domu wyciągali. Żoliborz akurat był na tapecie. To była tak zwana druga branka warszawska, we wrześniu 1940 roku. [Brat] był też harcerzem, pod klapą nosił [odznakę], ktoś go musiał oskarżyć. Bo już Niemcy [poszli], nie przyszli do naszego [mieszkania], ale tak się stało, że podobnież gospodarz, który był polskim oficerem, majorem, wskazał, że jeszcze w tym mieszkaniu nie byli. Wtedy przyszli, brata zabrali. Niemiec odchylił klapę, krzyż harcerski był pod klapą przypięty. Nawet mam karteczkę, którą brat wyrzucił z pociągu. Myślał, że są wiezieni [na roboty]. Pisze: „Jedziemy do Niemiec na roboty”. Przecież ludzie się nie orientowali. Dołączył jeszcze dwa złote papierkowe do kartki: „Proszę znalazcę tej karteczki oddać pod takim i takim adresem”. To kolejarz znalazł i z karteczką do nas przyszedł. To było 19 września [1940] roku, a 17 grudnia [1940 roku] przyszła wiadomość, że [brat] nie żyje. Wcześniej wrócił jakiś młody człowiek, który mówił, że razem z bratem spał na sienniku, że pracował przy regulacji rzeki, Soły chyba, i że jest cały we wrzodach. Napisali, że zmarł na zapalenie płuc, ale z tego, co się potem dowiedziałam, to był rozstrzelany. Siedział w tym bloku, co Ojciec Kolbe.
Przysyłał, tak. Mamusia paczki nawet wysyłała z odzieżą: ciepłe rękawice, szal, skarpety. Ale czy to dostał? Jak to normalnie: Ich bin gesund und alles [ist] gut. Ale nie wiem.
Ryszard. Ryszard Bolesław [Kurowski], siostra Janina Irena a ja – Hanna Stefania. Mamusia Stefania, tatuś Bolesław. Dzieci dostały drugie imiona po rodzicach.
Prawdopodobnie. Myśmy się mogli domyślać. Mój szwagier też zginął. Był w Batalionie „Kiliński”. Zginął w Powstaniu. Razem mieszkaliśmy, bo też był w niewoli, w 1939 roku brał udział w wojnie. Był w niewoli i uciekł. Był u nas, już w 1942 roku się pobrali [z siostrą]. [Miał] pseudonim „Korzeniewski” w czasie okupacji. Spytali w obozie jenieckim: „Gdzie jest Szymański Stanisław?”. – [Współjeńcy odpowiedzieli] „Z transportem bydła wyjechał do Generalnej Guberni”. A ponieważ był u nas zameldowany pod swoim właściwym imieniem i nazwiskiem, to go znaleźli. Całe szczęście, że kiedy przyszedł Polak sprawdzić, czy mieszka [tutaj], najpierw [był] u dozorcy – „Mieszka”. Rozłożył dokumenty na stole w stołowym pokoju i mamusia zobaczyła: „Szymański Stanisław” podkreślone na czerwono. Już nie było rady, musiała powiedzieć, że mieszka. Zadzwoniła od razu do [mojej] siostry. Szwagier pracował wtedy w Zakładach Elektrycznych Szpotańskiego na Pradze, a siostra pracowała w Ośrodku Zdrowia Opieki Społecznej na Żoliborzu. Przy Marymonckiej był Ośrodek. Tam pani doktor Nina Mohuczyk była dyrektorem i powiadomiła szwagra, a szwagier miał wujka, który w Serokach koło Niepokalanowa był zarządcą majątku. Pojechał i właściciel majątku zgodził się, żeby był guwernerem do dzieci. Przed Powstaniem wrócił, bo przecież był w konspiracji i na godzinę wybuchu poszedł.
Tak, 7 lub 5 września. W „Szarych Szeregach” był.
Ze mną to było tak: miałam kolegę w klasie – dopiero z katalogu dowiedziałam się, że zginął w Powstaniu – Zygmunta Kluzę, miał pseudonim „Platan”. Troszeczkę [sympatyzował] się we mnie. Zaproponował, czy bym nie zgodziła się na roznoszenie prasy podziemnej. Mówię: „Dobrze”, ponieważ już wiedziałam, że rodzina jest zaangażowana w pracę konspiracyjną. Przyszedł jeszcze drugi jego kolega, nie wiem, kto to był. W szatni złożyłam przyrzeczenie, że w razie wpadki nie zdradzę z jakich źródeł mam prasę. Wśród znajomych, którzy przychodzili do mnie do domu, czytaliśmy, żeby za wiele z tym nie chodzić. On do szkoły [przynosił] – w bieliźnie wynosiłam. Opasałam się i wynosiłam. To tyle. Wiedziałam, że to są „Szare Szeregi”, ale jednostki [nie znałam]. Wtedy się tym nie interesowałam.
Przyrzeczenie przed tymi dwoma [składałam]: przed kolegą i [pamiętam,] że nie sam, tylko jeszcze drugi był. Ale nie wiem, kim ten drugi był. Przyrzeczenie raz harcerskie, raz to i potem, już jak Powstanie wybuchło.
Pracowałam wtedy u Junkersa. Szkołę nam zamknęli [w 1942 roku]. Chodziłam do Szkoły Handlowej Gąseckiego. Mieściła się [jak] Moniuszki, Sienkiewicza, Marszałkowska. W 1942 zamknęli nam szkołę za urządzenie akademii na rocznicę powstania styczniowego. Podobnież z uczniów ktoś był konfidentem i został zabity na podwórku szkoły. Wtedy Niemcy zamknęli szkołę. Chcieli nas powywozić, ale rodzicom się udało w Arbeitsamt załatwić łapówy, tak że zostaliśmy na miejscu. Dostałam przydział do pracy na Okęciu u Junkersa. [Zakłady samolotowe].
Nitowałam najpierw skrzydła do samolotów, [które] wracały z frontu podziurawione. Ale potem poprzebierały mi się ręce i byłam gońcem w dziale kontroli.
Biegałam między hangarami, tu i tam. Wcześniej jeszcze, ponieważ uczyłam się, ponieważ w szkole handlowej nie wszystkie przedmioty były wykładane, mój profesor polonista załatwił mi prywatne lekcje: historia, polski, niemiecki. Nie powiedziałam, że do innej szkoły początkowo chodziłam, na ulicy Kilińskiego [4]. Ale jak wybuchła wojna rosyjsko- czy sowiecko-niemiecka, to szkoła została zbombardowana i była przeniesiona na ulicę Królewską 16, a wiemy, co było przy ulicy Królewskiej 16. Tam dokończyłam trzecią klasę. To była też szkoła handlowa, tylko nazywała się administracyjno-handlowa.
Twierdza cała! Były magazyny broni w kominach. Dyrektor szkoły był bardzo zaangażowany w konspirację. Nie pamiętam, czy tam nie była jeszcze i tajna podchorążówka też. W każdym razie to był budynek naszpikowany bronią. Tam skończyłam trzecią klasę i już dalej nie było. Wtedy do czwartej gimnazjalnej przeniosłam się do szkoły Jana Gąseckiego, tak jak wspomniałam wcześniej, na róg Sienkiewicza [Marszałkowska] Moniuszki. Ze mną jeszcze też była w Powstaniu koleżanka, siedziałyśmy w jednej ławce i obydwie pracowałyśmy u Junkersa. Ona w „Harnasiach” była.
Pryba wtedy. Jadzia Prybianka, pseudonim „Wisia”. W tej chwili w Gdańsku mieszka. W kompanii „Genowefa” była chyba. Była teraz na uroczystościach sierpniowych.
1 sierpnia nie poszłam do pracy. Wcześniej jeszcze w konspiracji była pani doktor Celina Zalewska. Ponieważ już przygotowywałam się do egzaminów po pracy, a pracowaliśmy od siódmej do piątej po południu, pani doktor dawała mi zwolnienia lekarskie. Wprawdzie jedno sobie przerobiłam trochę w dacie. Wtedy przyszedł po mnie Werkschutz. Ale jak przyszedł po mnie, to wyczułam, nie wiem, coś mnie tknęło i tego dnia poszłam do pracy. Ponieważ przedłużyłam zwolnienie lekarskie, nie miałam żadnych konsekwencji.
1 sierpnia znowu nie poszłam, bo szwagier poszedł już na godzinę „W”, a ja zostałam w domu. Już [było] Powstanie, to na nowo składałam przysięgę. Ale od 1 sierpnia nie byłam, dlatego że szwagier odchodząc, prosił mnie, żebym zaopiekowała się siostrą. Mieli dziesięciomiesięczną córeczkę i siostra była w drugim miesiącu ciąży. Tatuś nie wrócił z pracy, mamusia była niedawno po śmierci syna, dostała szoku. […] Wtedy trochę zostałam. Mamusia zaczęła prawie mnie po nogach całować: „Hania, nie zostawiaj nas samych!”.
Po 10 sierpnia zaraz poszłam, kolegę spotkałam, też od Junkersa, który był na Żoliborzu w żandarmerii. Przez niego zostałam zaprowadzona do komórki i byłam w szpitalu. Najpierw zmartwychwstanki. Potem zbombardowali szpital u sióstr zmartwychwstanek. Był [on] przeniesiony na plac Wilsona. Tam właśnie, jak uderzyła „krowa” czy „szafa”, słysząc już to nakręcanie, poszłyśmy z drugą sanitariuszką po zupę dla żołnierzy, co byli na punktach obserwacyjnych, na placówkach. No i wtedy uderzyła „szafa”. Ale jakoś tak się stało, jak usłyszałam nakręcanie i w górę [budynku] to uderzyło, nałożyłam wiadro na głowę. Trochę miałam [ciało] potłuczone, jeszcze pamiątka [na ręku] została – tylko jedna, malutka. Jak to wiadro – a przecież byłam szczuplutka wtedy – wpadło mi na barki, na ramiona. Zaczęłyśmy uciekać. Wiadra nie mogłam zdjąć. Złapały mnie za ręce, ja tak z tym wiadrem uciekałam. Ale wszyscy uciekali. Byli i zabici. Akurat [była] platforma, koń zabity, ranni. Dobiegłyśmy do rowu łącznikowego, wtedy nas ściągnęli. Musiałyśmy wrócić, przecież byłyśmy na służbie, ale i lekarz uciekał, wszyscy, bo to był szok. Pierwsza myśl: „Ratujmy się!”. Ale musiałyśmy wrócić, wróciłyśmy. Potem tak się już toczyło.
Różnie. W domu nocowałam, bo zasadniczo nie byłam już na wikcie szpitalnym. Początkowo miałam przydzieloną [kwaterę] na Krasińskiego 20, a na wikcie chyba byłam domowym. Nie pamiętam. Różnie było.
Pamiętam. Nawet w tym domu, ale to jeszcze zanim się zgłosiłam. [Od 1947 roku] mieszkałam przy alei Wojska Polskiego 56. To było naprzeciwko [torów] Dworca Gdańskiego, gdzie po szynach jeździł [pociąg pancerny, który ostrzeliwał]. Jak pierwszy pocisk uderzył w czwarte, w trzecie piętro, [żołnierz] miał całe wyrwane płuca, tośmy go ratowały, ale było wiadomo, że to tylko tyle, że opatrunek przyniosłyśmy. Patrol sanitarny zaraz się zgłosił. Jeden żołnierz mi umierał – taki znajomy chłopak – na kolanach. Był już taki rozpalony, że długo czułam, jak kolano mam rozgrzane, gorące. To na każdym kroku się spotykało.
Zygmuś miał na imię. (Właśnie znalazłam w tym katalogu, co mam, Zygmusia Kluze, kolegę. Ale już uciekają nazwiska.)
Tego na Żoliborzu?
W żandarmerii był, nazwisko miał zmienione, bo znałam go jako Jerzy Maciejak, ale teraz dowiadywałam się [u sekretarza Obwodu „Żywiciel”] i takiego nie było. Z tego co wiem, to zginął, jak się wycofywali do Kampinosu, a pseudonim miał albo „Gryf”, albo „Grom”.
Tak. On może bardziej we mnie sympatyzował, tak wszyscy uważali, bo co i raz na randkę się nawet umawialiśmy.
Na Żoliborzu to najpierw była przecież Republika Żoliborska, od razu tak źle nie było. Były całe władze Żoliborza i starosta, także były i koncerty. Jeśli nie mylę się, to było mieszkanie Sztompki, było pianino czy fortepian, już też nie pamiętam. Chłopcy, którzy grali na pianinie, chodzili na koncerty. Na Krechowieckiej 6, gdzie był szpital przeniesiony, to pamiętam, jakiś piosenkarz nas uczył piosenek angielskich. [...] Tak żeśmy śpiewali. Ostatecznie miał człowiek dziewiętnaście lat, przecież miał prawo i do miłości i do zakochania się.
Nie, nie randkę, tylko koncerty były, tośmy się zbierali.
Wzajemnie się umawialiśmy.
Były msze święte na podwórku, polowe. Nasz kapelan, „Alkazar” chyba, [ksiądz] Zygmunt Trószyński, był proboszczem w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej Królowej Polski na Marymoncie.
No i tak jak każdy dzień był: i bandaże się zwijało, i prało, i podawało. Jaki był rozkaz, to się robiło. Gdzie był rozkaz, gdzie trzeba było iść, tam się szło. Już pod koniec Powstania, chyba 28 września, ponieważ stale byłam skłonna do angin, zachorowałam na anginę. Miałam czterdzieści stopni gorączki. Na przepustkę zostałam odesłana do domu, bo już nie było miejsca, żebym gdzieś leżała [w szpitalu]. Z taką gorączką 1 października Ukraińcy [mnie] zabrali. Wyszłam tylko w nocnej koszuli, pamiętam, angorkową bluzeczkę miałam i płaszczem się narzuciłam, bez bielizny dolnej. Potem, w obozie cały czas tak, jak do odwszalni nas brali, to i dokumenty prali.
Nie. Mama, siostra były wywiezione w kieleckie, a ja wyszłam z ojcem, [który wrócił do domu 2 sierpnia 1944 roku]. Bałam się. Legitymacja po drodze – w odwszalni czy gdzieś – zginęła i bałam się, żeby mnie z ojcem nie rozdzielili. I tak do końca, i z ojcem wróciłam.
Pierwszy, nas wywieźli do Berlina Wilhelmshagen – to przedmieście Berlina. Stamtąd nas zawieźli do Austrii, [do] miejscowości u podnóża Alp i u ujścia Dunaju Zielonego do Białego albo odwrotnie, już nie wiem. Stamtąd znowu nas załadowali, ale już w wagony osobowe, bo [wcześniej] nas wieźli w wagonach towarowych, na baczność. Jak po drodze było bombardowanie, jak z Berlina do Austrii nas wieźli, to wysadzili nas pod Norymbergią. Były pola kapusty. Ludzie byli głodni, wyszli. Potem była tragedia, bo kapusty się najedli. Mój tatuś tylko powiedział: „Hania, żebyś tylko kapusty nie jadła”. Dostali rozstroju żołądka. To było coś potwornego w tym wagonie, potwornego! Zawieźli nas do Austrii. Tam już obsługę obozu pełnili Jugosłowianie (a w Berlinie, pierwszą zupę, jaką dostaliśmy, to była z liści chrzanu), już od biedy można było się umyć. Spaliśmy pokotem: mężczyźni, kobiety, wszyscy. Były szczeble bez niczego od ściany do ściany. [Zaprowadzili nas] do odwszalni, to była dla mnie tragedia, bo jak nas „na nagusa” wyprowadzili, to w jednym rzędzie stali mężczyźni, w drugim rzędzie kobiety, a środkiem było tylko tyle przejścia, że dwóch wachmanów mogło przejść. Ja tak się trochę złapałam, podszedł Niemiec, zaczął mnie tam lufą od karabinu szturchać. Zdrętwiałam, ale myślę: „Boże! Strzeli, czy nie strzeli? Matko Boża, ratuj mnie!” – i w tej chwili Niemiec się roześmiał i poszedł. Nie wiem, czy mam to uznać jako naprawdę opiekę, czy tak akurat musiało być. Już nawet w tej chwili nie pamiętam, w co myśmy się ubierali. Wiem tylko, że koc dostałam. Dawali nam brudne koce i wycięłam dziurę w jednym, drugim, na głowę nałożyłam, a od dołu nic. A w Berlinie, kobiety to niby pranie zrobiły, powieszały na płocie swoje koszulki nie koszulki, przecież wszy [po] tym chodziły. Strażnik chodził i tylko papierosem przypalał. To wszystko potem było w dziurach.
Jeszcze dalej powiem. Już nas wieźli w wagonach osobowych. Pierwsze, to nad granicę szwajcarską nas zawieźli do Lindau, tam część wysadzili, a myśmy z powrotem wracali do Augsburga. Mieszkaliśmy w baraku, gdzie były tak zwane sztuby, jak tośmy wtedy mówili: Polacy, Chorwaci, Holendrzy, Francuzi, Słowacy. W styczniu 1945 roku, już nie pamiętam, którego stycznia, Amerykanie bombardowali i bomba zapalająca wszystko cośmy mieli, zniszczyła, wszystko się spaliło. Wtedy już Niemcy nam nie dali baraku nigdzie. Ponieważ to był teren warsztatów kolejowych, bo pracowałam na kolei, tatuś też, nie dali nam [baraku], tylko, jak to nawet i teraz, jak jedziemy pociągiem, to widzimy, różne budki – nie budki stoją – i właśnie w takich budkach [mieszkaliśmy]. Gdzieś pozdobywali prycze, pozbijali i tak żeśmy dotrwali do wejścia Amerykanów. Amerykanie nas oswobodzili. Nie pamiętam, ale to był chyba 21 kwietnia [1945 roku]. Wtedy żeśmy stanęli i nie wiem skąd [mężczyźni] zdobyli, w każdym razie proporczyk zrobili biało-czerwony i kto najwyżej zatknie swoją flagę. A tyle nacji tam było. Polacy na słupie wysokiego napięcia, najwyżej [zatknęli]. Wtedy wszyscy w koło stanęli: „Wiwat Polonia!”. To jeszcze takiej radości w życiu nie przeżyłam chyba! Potem Amerykanie nas pozgarniali w obozie, w koszarach wojskowych niemieckich. Wtedy i z Murnau ci oficerowie, co byli w oflagu, byli przywiezieni, i my. Stamtąd, chyba w czerwcu, przyjeżdżali wysłannicy z misji wojskowej polskiej. Namawiali nas, żeby nie wracać do Polski, że przecież komunizm.
Mój tatuś nie chciał wrócić, ponieważ już w 1918 czy 1917 roku uciekał z Rosji. Był urodzony w Żytomierzu, potem studiował w Petersburgu, w Wyższej Szkole Inżynieryjnej. Tam też już się zaczęły polityczne [problemy]. Ciekawy był i [gdy] na sali wykonywał rysunki techniczne do obrony pracy, wyjrzał i [go] zgarnęli. O dziwo, dostał baty za karę i był w wojsku w Płocku. W kawalerii służył. Na wojnę światową poszedł już z Płocka.
Tatuś nie chciał, bo mówi: „Ty jeszcze nie wiesz, co to jest komunizm, ja już wiem”, ale nie wiedzieliśmy jeszcze, gdzie [była] mamusia. Umówiliśmy się wcześniej, jak jeszcze można było korespondować, że punktem zbornym będzie dom teściów mojej siostry. To byli znajomi, bo też teść [siostry] pracował na kolei, [byli] z jednego środowiska. Umówiliśmy się, że będziemy pisać. Mieszkali w Nieszawie, to już był teren Rzeszy, przyłączonych terenów. Jak wróciliśmy, to okazało się, [że] mamusia z siostrą już były u nich. W ogóle wywiezione były w Kieleckie, bardzo dobrze pamiętam wieś: Wólka Plebańska, gmina Odrowąż. Mieszkały w jednej izbie, miały jeden garnuszek, który służył do gotowania i siostrzenicy do siusiania. Gospodarzowi, potem mamusia opowiadała, wszy po wąsach chodziły. Zdecydowały się [i] w noc z 1944 na 1945 rok przeszły pod Sochaczewem, z tej strony Wisły i jakoś udało im się dotrzeć do [domu teściów].
Dopiero się dowiedziała chyba w 1945 roku. Podobno jakiś łącznik przyszedł do domu [powiadomić], że szwagier zginął, ale siostrze i nam nie powiedzieli. Po Powstaniu, jak żeśmy wrócili, to dopiero dozorca powiedział: „Myśmy wiedzieli”.
W ciąży była. Urodziła się druga siostrzenica – Ryszarda, bo i mój brat był Ryszard, i szwagra brat był Ryszard. W marcu się urodziła. [W Powstaniu już] dwa miesiące siostra była w ciąży, a Grażynka, pierwsza [córka], kończyła pierwszy roczek 3 listopada.
[...] Po Powstaniu nie wróciłam do Warszawy. Nie ujawniałam się nikomu. Dopiero w 1978 roku się przyznałam. Mój mąż z kolei był też więźniem. Siedział w Tule. Był więźniem sowieckich więzień.
Tak, po wojnie. W Poznaniu na delegacji. Mąż był leśnikiem. Teściowa była warszawianką, ale w 1920 roku, jak tamte tereny były zajęte, była skierowana do pracy. W Łucku pracowała w Urzędzie Ziemskim, a potem przeszła do dyrekcji Lasów Państwowych. Potem mąż też się stał leśnikiem.
Dlatego że mój tatuś mnie Cyraneczką nazywał. Miałam zielone oczy, bardzo śniadą cerę, trochę skośne oczy podobno.
Poszłabym. Jestem zapaloną patriotką.