Danuta Maciak
Danuta Maciak, urodziłam się 2 czerwca 1937 roku w Warszawie.
- Jakie jest pani pierwsze wspomnienie?
Był to rok 1939 zbombardowanie naszego domu przy Ludowej 10, gdzie mieszkaliśmy i olbrzymi pożar domu i całego dobytku. Obłęd, zdenerwowanie moich rodziców, którzy ratowali, co tylko się dało. Siedziałam na ulicy i do dnia dzisiejszego ten pożar i te wspomnienia są aktualne, mimo że byłam bardzo małym dzieckiem.
- Proszę powiedzieć o swoim domu rodzinnym, pani była jedynaczką, jak pani zapamiętała rodziców?
Był to okres okupacji, w związku z tym na pewno ten dom był innym domem, niż gdyby był przed 1939 rokiem. Był to dom, gdzie rodzice, odreagowując wszystkie problemy związane z Niemcami, którzy byli na okrągło widziani na ulicach... Poza tym [były] łapanki. Ojciec mój był dwukrotnie w łapance i z łapanki uciekł. Natomiast mój chrzestny z łapanki nie uciekł i zginął w Oświęcimiu. W związku z powyższym lubili jakby gromadzić się w towarzystwie, żeby zapomnieć o wszystkich problemach. W domu były dwa patefony, co na pewno będzie dziwne, że w tym okresie, kiedy był strach, ci ludzie po prostu chcieli żyć normalnym życiem. Były płyty, patefony, były rozmowy, z tym że uciekali wszyscy bardzo szybko.
Myślę, że handlował wtedy jakimiś warzywami czy czymś. Mama nie pracowała.
- Jak wyglądało pani wczesne dzieciństwo? Jak je pani zapamiętała?
Dobrze zapamiętałam, dlatego że mama szczególnie dbała o to, żeby wnieść do domu kulturę. W związku z tym było tak zwane rodzinne czytanie książek. Wszyscy siadaliśmy, mama wtedy na głos czytała książki. Mimo że tata był mężczyzną, również słuchał takich książek jak: „Kocia mama i jej przygody” Buyno-Arctowej czy książki Czarskiej. To było takie miłe, wspaniałe dzieciństwo.
- Czy przed Powstaniem gdzieś pani podjęła naukę?
Tak. Zaczęłam od tego, że moja mama bardzo chciała prawdopodobnie, żeby to jej jedyne dziecko w jakiś sposób było może lepiej wykształcone czy wyuczone. W związku z tym miałam prywatną nauczycielkę. Szkołę rozpoczęłam od szóstego roku życia, nie tak jak inne dzieci od siódmego. Początkowo chodziłam do szkoły na ulicy Szucha i jak Niemcy zagrodzili dokumentnie Szucha, gdzie cywile w ogóle nie mieli wstępu, cała szkoła została przeniesiona przy ulicy Polnej… tu gdzie jest Dom Studencki (tam była kawiarnia, gdzie śpiewał Kiepura przed wojną). Tam skończyłam pierwszą klasę i przez to, że mama wcześniej mnie wysłała [do szkoły], nie miałam żadnej przerwy później w nauce (bo był rok czasu przerwy). W związku z tym skończyłam szkołę podstawową w normalnym terminie w 1951 roku.
- Czy dalej mieszkaliście państwo na Ludowej?
Nie. Jak dom został spalony to... Wynajęte było mieszkanie na Belgijskiej 4.
- I tam całą okupację i Powstanie...
I całą okupację i całe Powstanie [byliśmy].
- Czy jako małe dziecko była pani świadoma trudów codziennego życia utrzymania rodziny.
Chyba nie.
- Brakowało w domu podstawowych rzeczy?
Nie. Nie miałam tego uczucia i chyba nie było takiego problemu, bo pamiętam, że jadłam ciastka, jadłam w tamtym czasie pomarańcze. Mama miała do mnie żal po Powstaniu Warszawskim, że wtedy kiedy były możliwości, to nie jadałam, a później jak nie było… Wtedy dopiero się zaczęła bieda, po Powstaniu Warszawskim...
- Jako mała dziewczynka miała pani świadomość, że Polska nie jest wolna, że jest okupowana? Czy rodzice jakoś tłumaczyli pani?
Cały czas się o tym mówiło, tym bardziej że Belgijska była dzielnicą niemiecką, dlatego że to były domy postawione tuż przed 1939 rokiem, zresztą bardzo dobrze wyposażone – duże mieszkania, były pralnie na górze. Jeszcze były schrony… Schrony były już przygotowane, bo nasz dom miał dwa schrony. Była ta wiedza na pewno.
Naprzeciwko, Belgijska 1 mieszkała rodzina, bo tam właśnie też Niemcy po prostu wyrzucali ludność, myślę, że cywilną i może żydowską, ale wtedy nie był to mój temat. Ja raczej jako dziecko miałam inne problemy z zabawkami, z różnymi rzeczami. Tam mieszkała pani, której mąż był oficerem Wojska Polskiego. Poszedł w 1939 roku na wojnę i nie wrócił z tej wojny i ona się związała z Niemcem. Problem był tego chłopca, który bardzo to przeżywał, nie mógł sobie podarować tej decyzji matki. Przychodził do mojego ojca (chyba się nazywał Kuba), bardzo się tym denerwował, bardzo to przeżywał. Tuż przed Powstaniem Warszawskim oni... Myślę, że [ten Niemiec] był jakimś oficerem wysokiej rangi, bo nie został w Warszawie, tylko tę matkę, jej syna i tego wysokiego oficera niemieckiego ewakuowali. I ten chłopiec przyszedł tuż przed wyjazdem i mojemu ojcu oddał pistolet, który ukradł temu ojczymowi.
Miałam incydent, gdzie pobiłam niemieckiego psa – owczarka. Wywodzę się z rodziny tak zwanych psiarzy. W czasie okupacji strasznie dużo psów pętało się po mieście. Mój ojciec co mógł, to zbierał, nakarmił i oddawał znajomym po opiekę. Miałam ukochanego psa i tak jak teraz, wpierw się psa wypuszczało i pies biegał. Akurat szedł Niemiec z olbrzymim owczarkiem i napadł na mojego psa, a ja bez namysłu (jak to się dzisiaj mówi) wzięłam niemieckiego psa, zaczęłam bić po głowie. Jak moja mama mówi, ja tego nie kojarzę – moja mama struchlała, bo myślała, że ten Niemiec po prostu wyjmie broń i zastrzeli mnie i tego psa. Mama wybiegła, bo zobaczyła przez okno. Ponieważ w czasie okupacji jednak większość ludności znała trochę niemiecki, więc [mama] nie miała problemu z porozumiewaniem się. Niemiec powiedział, że czegoś takiego to on w życiu nie widział, że ten pies, który się na wszystkich rzuca, że on mnie i [mojego] psa zostawił w spokoju. Więc byłam dosyć bojową dziewczyną, mimo że byłam bardzo mała. Później tego psinę biednego pochowaliśmy, bo ze starości nam odszedł. Pochowaliśmy go właśnie na Belgijskiej, przy schodkach była wnęka i cała Belgijska wszystkie dzieci szły w kondukcie pogrzebowym.
- Jakie miała pani zabawki? Jakieś zabawy były w pani wczesnym dzieciństwie?
Bieganie po podwórku. Podwórko było wielkie, poza tym rodzice urządzali tak zwane weekendy – weekend był na przykład w okolicach Idzikowskiego, bo to już był koniec Warszawy, więc brali sobie jakąś herbatkę, kanapki. Poza tym były olbrzymie doły, tak zwane glinianki przy Dolnej (w tej chwili już tego nie ma) i tam wszyscy chodziliśmy, pływaliśmy, bawiliśmy się. Ten okres okupacji nie wywarł jakiegoś olbrzymiego...
- Jak wybuch Powstania wpłynął na pani dzieciństwo?
Miałam dużo szczęścia, że żyję, bo to był tragiczny [okres].
- Pamięta pani pierwszy dzień Powstania?
Tuż przed Powstaniem moja mama z kuzynką, która mieszkała na Olkuskiej (przyszła do nas w odwiedziny) wysłała mnie i ją po ciastka i słodycze do sklepu na Puławską róg Belgijskiej – były to sklepy spożywcze, warzywnicze. I nagle strzały. Okazuje się, że wybuchło Powstanie. Mnie i tą kuzynkę zaprowadzono do piwnicy. Była rozpacz dziecka, bo zało matki, nie wiedziałam, co się dzieje, i tak siedzieliśmy. Ile godzin to nie pamiętam, bo to trudne do powiedzenia. Moja mama wysłała najpierw mojego tatę, żeby poszedł mnie szukać. Zresztą wtedy jeszcze niepoprzebijane były piwnice, więc w ogóle było takie przejście. Ojciec doszedł do pierwszej bramy, stanął w tej pierwszej bramie i stał, chyba też w jakimś szoku olbrzymim był. Moja mama zobaczyła, że ojciec nie wraca, pobiegła, zobaczyła, kazała mu się wrócić i dalej sama mnie szukała. Wpadła do piwnicy i krzyknęła tylko, czy tu jest mała dziewczynka z kuzynką. Oczywiście podobno był jeden krzyk mój: „Mamo!!!”. Wyprowadziła nas z piwnicy, mnie wzięła na rękę, prosiła kuzynkę, że jeżeli by została trafiona, żeby złapała mnie i od bramy do bramy, żeby biegła na Belgijską do ojca. Udało nam się, szczęśliwie doszliśmy do domu. To właśnie ten jeden pierwszy incydent, po którym mam przerwę [w pamięci] jakąś taką dosyć dużą, podobno trzy dni byłam bez kontaktu w ogóle. Więc był to na pewno olbrzymi szok. Tylko podobno piłam wodę z miodem, takie były wtedy warunki.
- Czy pani ojciec walczył w Powstaniu?
Nie. To był ten moment. Usprawiedliwiam teraz ojca, dlaczego on stanął w tej bramie, dlaczego ten szok był? Później mama opowiadała, że nasze mieszkanie było narożne, skierowane między innymi na Promenadę, a ponieważ był sztab niemiecki, cała olbrzymia grupa Niemców była na Dworkowej, nie w pałacyku Szustra. Stamtąd snajperzy trafiali do ludzi, którzy Belgijską chcieli się dostać na Dolny Mokotów i mój ojciec krzyczał do tych ludzi, żeby nie schodzili albo żeby uważali – ostrzegał ich. W tym momencie podobno wpadł jakiś Niemiec i chciał ojca zastrzelić. Jeszcze mnie wtedy nie było, bo to z opowiadań mamy znam. Mama stanęła w obronie ojca powiedziała, że: „Jeżeli już pan chce strzelać, to i mnie, i mojego męża, bo nie pozwolę na to”. Niemiec się odezwał: „I tak
kaput, i tak
kaput, sami wszyscy zginiecie”. Myślę, że to był ten szok dla ojca.
Później przez cały czas Powstania oczywiście byliśmy w piwnicach. Tragiczne były pierwsze dni Powstania, gdzie jeszcze powstańcy nie zajęli całej Belgijskiej (bo później już w większości zajęli całą Belgijską), gdzie wpadli „ukraińcy”. Cała ludność modliła się, żeby nie wpadli „ukraińcy”. Rzeczywiście wpadli i chcieli po prostu nas wszystkich w piwnicach rozstrzelać. I stanęła nauczycielka, właśnie ta, która mnie między innymi uczyła, i powiedziała, że ona się poświęci: „Zastrzelcie mnie, ale uratujcie, bo przecież tu są maleńkie dzieci, kobiety, które dopiero niedawno urodziły”. W związku z tym powiedział, że ona jest za stara, on nie będzie jej [zabijał], bo ona i tak niedługo umrze i kto na ochotnika? Stanęła znów druga nauczycielka i w naszych oczach została rozstrzelana, ale nas wszystkich zostawiono. Później cały czas wpadali Powstańcy, byli u nas zadomowieni. Na podwórku na Belgijskiej były groby...
- Jak pani zapamiętała żołnierzy z Powstania, jak oni wyglądali?
Młodzi, sympatyczni, radośni, weseli, dowcipni, żartujący, drażniący się z Niemcami. Belgijska schodzi w dół i część Belgijskiej, pierwsze mieszkania, to jakby parter, a ostatnie to jakby pierwsze piętro i duże olbrzymie podwórko, i wał odgradzający (w tej chwili Morskie Oko), ale to był taki wał ziemi i droga, pałacyk Szustra i Niemcy. W związku z tym już nie było ani powstańców, ani Niemców...
Ale jeszcze wrócę do pałacyku Szustra, bo to też są takie ciekawe rzeczy. Już pod koniec, jak już nie mieli broni i chcieli drażnić Niemców, ładowali w puszki popiół jakieś kamienie i po prostu przez ten wał rzucano. Młodzi chłopcy, więc w ogóle to była w pewnym sensie taka radocha ich, który dalej rzuci. I wtedy Niemcy pupupupupu (pepesze) i dostawali amoku, jak to się teraz mówi, denerwowało ich to bardzo i wszyscy na jakiś czas mieli spokój.
Wracam do pałacyku Szustra – on leżał na tak zwanej neutralnej ziemi, ale powstańcy wiedzieli, że w pałacyku Szustra są olbrzymie zapasy jedzenia, bo przecież to była bogata rodzina, więc w tych piwnicach... Niemcy widocznie trochę się bali tych powstańców, bo nie wchodzili. Ale weszli powstańcy z ludnością cywilną, między innymi [mama] z nimi poszła, bo moja mama była osobą wyjątkowo odważną. Dzisiaj myślę, że nigdy w życiu nie potrafiłabym robić tego, co moja mama robiła, tak jakby to było rzeczą normalną. Jak weszli powstańcy po te różne rzeczy, bo były mąka, cukier, miód jakieś zapasy konserw czy jakiegoś mięsa, to chodzili po prostu po spalonych, zabitych trupach ludzi, którzy tam mieszkali. Czyli Niemcy najpierw wpadli, wszystkich albo podpalili... Myślę, że tam podpalenia były, wymordowali i po prostu już trochę tej żywności odzyskaliśmy.
- Była pani głodna w czasie Powstania?
Nie. Nie odczuwałam tego głodu, dlatego że jakieś tam pewnie zapasy ludzie mieli. Chyba było wiadomo, że to Powstanie wybuchnie, nie było to jakąś wielką tajemnicą, tylko kiedy wybuchnie, w jakim terminie, to nikt nie wiedział, więc jakieś zapasy były. Poza tym Belgijska akurat leżała na takim szlaku, gdzie ludzie w czasie okupacji uprawiali kartofle, pomidory (tak jak teraz jest park w dół idący, to wszystko były gospodarstwa rolne), a przecież to był sierpień, więc jeszcze nie zdążyli ludzie zebrać z pola. W związku z tym wieczorową porą (snajperzy byli cały czas, ale każdy uważał) [ludzie] chodzili między zagonami, czołgali się i zawsze coś tam zdobyli. Poza tym, a to jakiś koń padł, to była konina, a to króliki ktoś tam hodował, bo to były jednak peryferia Warszawy.
- Bała się pani ostrzałów, wybuchów bomb tego huku?
Tak, szczególnie najbardziej oczywiście naloty, które były ciągle, bo jeszcze jak chodziłam do szkoły na Polną, to też były właśnie naloty. Myślę, że aliantów, no bo przecież nie Niemcy. Wtedy był alarm i musieliśmy schodzić do piwnic. Najbardziej wszyscy baliśmy się tak zwanych krów. Jak już ta „krowa” była blisko, to znaczy, że było dobrze; jak tylko gdzieś tam dalej, to wiadomo, że możemy dostać. Z tym że rzeczywiście budynek był dobrze przygotowany, bo spadły na nasz budynek dwie bomby i nic się nie stało. Dach został lekko zerwany, tak że dom był przygotowany właśnie do wybuchu wojny.
- Jakie wspomnienia z okresu Powstania najbardziej utkwiły pani w pamięci?
Wypędzenie. I to jest znów taki okres bardzo trudny, gdzie wszystkich nas 28 września chyba wypędzono i szliśmy całym szlakiem Szustra, aż doszliśmy do wysokości mniej więcej obecnego szpitala MSW. Był upał, prawie trzydzieści stopni, natomiast moja mama, skąd miała przeczucia, skąd miała intuicję, trudno mi to powiedzieć, wyszła w futrze, my wyszliśmy w futrze, ten właśnie mamy przybrany chłopiec, którego wychowywała, mama była w oficerkach i my byliśmy w botkach. Na plecach niosła pierzynę i poduszkę, ale z tą pierzyną i poduszką doszła tylko mniej więcej do połowy Szustra, rzuciła, bo się zdenerwowała, bo przecież była mokra, spocona. I znów następna przerwa – jak to się stało, że nagle znaleźliśmy się na polu (tu jak szpital), nie było w ogóle ludzi. Byliśmy ja, Waldek i moja mama i siedzieliśmy na polu. Nie wiem, jak to się stało, że byliśmy tylko my. I w pewnym momencie Niemiec doszedł do mojej mamy i strasznie mu się podobały mojej mamy oficerki. Chciał koniecznie te oficerki mojej mamie zabrać… Mama po niemiecku chyba bardzo brzydko przeklinała, to wreszcie on mówi, że on nas przejedzie czołgiem. I rzeczywiście wsiadł w czołg, mama nas przytuliła i powiedziała: „Trudno, nie ma życia, nie ma niczego, taki przyszedł koniec i tak trzeba zginąć”. I on w ostatnim momencie skręcił i zostawił nas w spokoju.
Jak to było? Jak myśmy to wszystko przeżyli? Moja mama uparła się, że ona wraca do domu na Belgijską i Szustra wróciła z nami na Belgijską. Ale niestety, Belgijska już była cała spalona. Mama mówi: „To pójdziemy na Olkuską”. Na Olkuskiej mieszkała rodzina moich kuzynów. Nikt nas nie zaczepiał, tylko od czasu do czasu Niemcy krzyczeli, żebyśmy padli, no to myśmy padali i szli dalej. Cała Szustra od szpitala to jest kawał drogi, do Olkuskiej też kawał drogi. Doszliśmy [na Olkuską] i w piwnicy były zgromadzone starsze kobiety. Niemcy nie wiedzieliśmy, czy będą je rozstrzeliwać, co z nimi robić. I mama zobaczyła, była głodna, zmęczona, więc troszkę się chyba pożywiliśmy, ale tego nie pamiętam. Czyli jedzenie dla mnie nie było jakimś takim najważniejszym [problemem], raczej strach i lęk. Wpadł jeden z Niemców i powiedział: „Niech pani szybko ucieka z tymi dzieciakami, bo ja pani nic nie zrobię, ale przyjdzie następny i po prostu panią rozstrzela, bo jako cywil nie ma pani tu prawa bytu”. Moja mama znów nas za rękę. W międzyczasie znaleźliśmy misia takiego, który był większy od nas, i z tym chłopcem tego misia [nieśliśmy]... Szliśmy z nim jakby na spacer on za jedną rękę ja za drugą. Przeszliśmy do parku Dreszera, minęliśmy park Dreszera i doszliśmy do Puławskiej 130. Byliśmy bardzo zmęczeni. Nie wiem, która to była godzina, jak to było, w każdym bądź razie na pewno była to długa wędrówka. I tam mama usłyszała straszne jęki. Weszliśmy na podwórko i tam właśnie na podwórku w piwnicy strasznie dużo było rannych, popalonych, poparzonych, krzyczących: „Ratunku!”, bez żadnej opieki. Nie było nikogo – ani lekarzy, ani pielęgniarek, tylko właśnie ta grupa powstańców, którzy w strasznych warunkach tam ginęli. Błagali mamę o wodę. Moja mam gdzieś tam znalazła tą wodę i zaczęła donosić.
I tutaj znów mam jakby przerwę w życiorysie. Nie pamiętam zupełnie tego momentu, tych jęczących ludzi, czyli musiał to znów być dla mnie olbrzymi szok. Dopiero pamiętam Pruszków.
- Wspomina pani o chłopcu, którego przygarnęła pani mama. Jak on trafił do pani rodziny, kim on był?
To był syn przyjaciół mojej mamy. To była mojej mamy koleżanka i mamy kolega.
- Jak ten chłopiec miał na imię?
Waldemar.
Był cały czas, dopóki mama go nie umieściła w korpusie kadetów na Rakowieckiej. Nie skończył korpusu, bo się okazało, że zaczął szukać swoich korzeni, bo już wtedy był szesnastoletnim chłopcem i znalazł gdzieś w Gdańsku. Z kolei w Gdańsku mu powiedzieli, że gdzieś w okolicach Słubic jest następna rodzina i tam znalazł tę rodzinę i już został, do korpusu nie wrócił. Cały czas mama utrzymywała z nim kontakt, ja też utrzymywałam z nim kontakt. On już nie żyje dwa lata. Jego dzieci uważają mnie za ciocię i jego żona również uważa nas za rodzinę. Jesteśmy w kontakcie, byłam tam kilka razy u nich.
- Można powiedzieć, że to był pani przybrany brat.
Tak.
- Co działo się z pani ojcem?
Trafiliśmy do Pruszkowa z jakimś olbrzymim opóźnieniem, myślę że to chyba musiało trwać ze dwa dni, bo to nie może być tak, żeby w ciągu dwóch godzin przejść taką drogę krzyżową. Jak trafiliśmy do Pruszkowa, to oczywiście moja mama szukała ojca. Starała się jakimiś [różnymi] drogami, ale okazało się, że już został wywieziony transportem.
Ojciec został wywieziony do Stutthofu i później (drogą nie wiem, czy lądową, czy morską) do Neuengamme z tym że długo, długo nie mieliśmy żadnych danych o ojcu, mimo że pisaliśmy do Czerwonego Krzyża. Dopiero siostra jego napisała i w 1975 roku dostaliśmy informacje. A najtragiczniejsze z tego wszystkiego jest to, że mój ojciec zginął 2 czy 3 maja 1945 roku zbombardowany przez aliantów. […]
- Kiedy pani dostała informację, że ojciec nie żyje?
To, że nie żyje, to wiedzieliśmy w zasadzie w 1946 albo 1947 roku, ponieważ przyjaciel naszego domu Jan Broda wyszedł razem z moim ojcem z Powstania. I przez cały ten okres Stufthofu i tego wszystkiego, całej tej wędrówki lądowej czy morskiej byli razem. Był nazywanym przez nas wujkiem, bo wiadomo, że jak się ktoś przyjaźni od najmłodszych lat to jest wujek, przybrany czy nie przybrany, ale jest wujek. W związku z tym ten wujek był razem z ojcem do końca. Z tym że wujek był na jednej barce, a mój ojciec na drugiej barce i tą barkę, na której był wujek, zdążyli uratować Szwedzi, natomiast ojciec już zginął. To wiem z informacji od wujka, z tym że on się później znalazł w Szwecji, tam był leczony, bo miał gruźlicę, wrócił do Polski w 1946 roku i w zasadzie, prawdę powiedziawszy, zajął się naszą rodziną.
Nie, ma symboliczny.
- Jak się potoczyły państwa losy? Gdzie wyruszyliście z obozu w Pruszkowie?
W Pruszkowie było tragicznie, dlatego że były po prostu wszy, wszy, jeszcze raz wszy. Brud, głód, walka o jedzenie. Mama chciała nas wyżywić, bo były gotowane jakieś strawy. Wiem, że kiedyś mamie wylano cały garnek jakiegoś krupniku na głowę, więc przyszła zrozpaczona, bo już nie miała nam co dać jeść, to było tragiczne. W krótkim czasie z obozu nas transportowano i właśnie z tą rodziną z Olkuskiej (bo się mama ich znalazła w Pruszkowie) byliśmy transportem, węglarkami przewiezieni do Wolbromia. Droga trwała kilka dni, bo wiadomo, że szło wojsko i musiały być tory wolne. Wyszłyśmy z Powstania w piękną pogodę, a [potem] lało cały czas – deszcz, deszcz, deszcz. Nie wolno było wyjść z wagonów, nie było jedzenia, nie było picia. Załatwianie potrzeb było na końcu wagonu. Tak dojechaliśmy do Wolbromia.
W Wolbromiu RGO [podstawiało] tak zwane podwody. Wywozili warszawiaków do różnych wsi. Ciocia nie wiem, gdzie była wywieziona, a nas wywieziono do wsi Tarnawa.
- Jak was przyjęła ludność tej wsi?
Ludność prawdopodobnie by nas dobrze przyjęła, tylko moja mama z warunków warszawskich, gdzie była ubikacja, woda bieżąca, gdzie były jakie takie warunki, znalazła się w strasznych warunkach w tej izbie. Przez przypadek dowiedziała się, że jest w Tarnawie dwór. Poszła do właścicielki tego dworu, która nie bardzo chciała nas przyjąć, nie ulitowała się nad nami, ale ponieważ moja mama była zawsze osobą dosyć ostrą, powiedziała, że ona się z tego miejsca nie ruszy i musi nas przyjąć: „Nie pójdę tam do tej izby, bo to nie są warunki, do których ja jestem przyzwyczajona”. Ta pani się zgodziła, pod warunkiem, że tylko jedno dziecko przyjmie, ponieważ to nie jest mojej mamy dziecko, to musi z tym dzieckiem coś zrobić.
Tak. I mama w akcie rozpaczy umieściła tego chłopca w Ojcowie w klasztorze. Dwa miesiące czy ileś ten chłopiec [był] u tych ojców, a mama musiała odpracować. To słusznie, ale nie było takiego dużego serca ze strony tej pani. Natomiast cała służba to byli wspaniali ludzie, pomagali nam na każdym kroku. Starali się mi zabezpieczyć jakieś rozrywki. Były piękne psy, oczywiście kochałam psy, w związku z tym wozili nas na sankach tymi psami. Piękna zima była, bo było wtedy trzydzieści stopni mrozu. Cała służba była bardzo zaangażowana i bardzo zaprzyjaźniona. Dostawałyśmy od nich książki do czytania z różnymi dedykacjami. Ten okres wspominam bardzo dobrze… Ale trzeba było wracać do Warszawy.
- Jak długo tam państwo byliście?
Do końca lutego. Ponieważ moja mama w jakiś sposób coś tam zaszyła w nasze futerka, jakiś pierścionek, coś ze złota, a jednak jedzenia owało, chciała jeszcze dać mnie więcej, jeden z pierścionków sprzedała, a była wymiana pieniędzy i mama została bez pierścionka i bez aktualnych pieniędzy. W związku z tym w ostatniej chwili kupiła harmonię. Dlaczego? To są wyroki Boże. Nigdy nie grała, ale kupiła chyba jako rzecz nabytą, że to jednak ma jakąś wartość. Wracając do Warszawy z tą harmonią na wózku... Na saniach nas dowieźli, dojechaliśmy do Ojcowa, wzięliśmy tego chłopca i dojechaliśmy do Krakowa. W Krakowie oczywiście jeszcze były bombardowania, mimo że to już były wolne tereny, ale były jeszcze w dalszym ciągu bombardowania. Przyjechał pociąg do Warszawy, mama nas wepchnęła do ubikacji, sama też się wepchnęła do tej ubikacji, ale w pewnym momencie zrobiło się tak ciasno, że jeden z tych ludzi tą harmonię mamie wyrzucił na peron. Mama w akcie rozpaczy wyskoczyła i złapała tę harmonię. Pociąg ruszył, ale dobiegła, wrzuciła harmonię i wskoczyła do pociągu i tak dojechaliśmy do Warszawy. Ile jechaliśmy, trudno mi powiedzieć, ale byliśmy tak zziębnięci tak zmarznięci, bo wtedy było chyba około trzydziestu stopni mrozu. Następny szok. Jak dojechaliśmy, jak doszliśmy, nie pamiętam tego, tylko największym szokiem było, jak stanęliśmy tu, gdzie było kino „Moskwa” przy Rakowieckiej, i jak zobaczyłam swoją ukochaną Warszawę zrujnowaną, zniszczoną, tą którą pamiętałam… Wiadomo, że poza braćmi Jabłkowskimi… Pamiętam braci Jabłkowskich, bo tam akurat mama mnie ubierała. Płakałam rzewnymi łzami. Dziecko, które sobie zdawało z tego sprawę, że dopiero zaczyna się gehenna. I ta gehenna trwała długo.
Powstanie wywarło na pewno olbrzymi wpływ na psychikę, a poza tym na biedę. Tak prawdę powiedziawszy, to ta bieda prześladowała nas do końca. To nie jest taka bieda, ale o wszystko trzeba było walczyć. Od rodziców nic się nie dostało, ani od jednych, ani od drugich, bo byli tak samo biedni. Była walka. Mieszkanie spalone. Wujek na ulicy Puławskiej 247 znalazł nam mieszkanie, które było wypalone, bez światła, bez niczego.
Trzeba podkreślić, że warszawiacy nigdy nie zajmowali mieszkań, które nie były ich mieszkaniami. Taka była prawda. Nie wiem, kto to zajmował, ale [inni] zajmowali.
- Jak Powstanie Warszawskie wpłynęło na pani charakter, osobowość?
Myślę, że chyba wpłynęło tak, że jestem osobą bardzo wrażliwą, przeżywającą cudze losy. Myślę, że to też spowodowało, że poszłam do szkoły pielęgniarskiej, zostałam pielęgniarką, skończyłam wyższe studia później i całe życie jakby opiekuję się [innymi ludźmi] w dalszym ciągu. Mimo że jestem od ponad dziesięciu lat na emeryturze, mam w swoim charakterze takie opiekowanie się ludźmi, ich losami, przejmuję się. Oceniam siebie, ale myślę, że to chyba prawda. Jestem osobą bardzo wrażliwą. Nie mogę do tej pory patrzeć na ludzi, którzy mają tyle w sobie nienawiści, tyle złości. Nie powinno się tego mówić, ale nie moje [jest] pokolenie szczurów, którzy po trupach dążą do celu. Nie moje to pokolenie, nie moje to wychowanie. Znam inaczej świat, inaczej on wyglądał. Wrażliwość sąsiadów… Kiedyś przed wojną, po wojnie, sąsiedzi to była jedna rodzina, wzajemnie wszyscy sobie pomagaliśmy, nie było żadnych konfliktów. W tej chwili bloki to są takie trochę skupiska ludzi, którzy żyją obok siebie, ale nawet nie wiedzą, jakie są problemy [sąsiada]. Nie mówię, żeby wchodzić w cudze życie z butami, ale trzeba troszkę być bardziej wrażliwym na to wszystko. Myślę, że ta obojętność wpływa na losy, które się dalej toczą.
Warszawa, 25 marca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon