Bożena Gołaszewska „Zbyszka”
- Do jakiego oddziału pani należała?
[Pierwszy], w jakim zaczęłam pracować, to był oddział Janiny Kowalskiej, która miała dwie córki – Irenę i drugą jeszcze córkę. Oni byli bardzo bliskimi znajomymi mojego ojca. Tam zaczęłam właśnie pracować. Przed wojną byłam uczennicą, uczyłam się w gimnazjum imienia Emilii Plater na Mazowieckiej i tam w czasie okupacji najpierw zrobiłam małą maturę, potem dużą maturę (ale dużą maturę robiłam już w innym gimnazjum) w ten sposób, że to było już potajemne nauczanie. Oprócz tego, jak normalna dziewczyna, mieszkałam z rodzicami, wyjeżdżaliśmy na wakacje, prowadziłam też jeden z tanecznych zespołów w szkole.
- Jak i kiedy zetknęła się pani z konspiracją?
Przez moją matkę, bo najpierw matka była w konspiracji, potem prowadziła [działalność konspiracyjną] z panią Janiną Kowalską, a potem dołączyłam do nich ja. Moim zadaniem było właściwie roznoszenie ulotek i jak nieraz działy się jakieś sprawy, których trzeba było dopilnować – czy nie było jakichś podsłuchów, czy jak byli ludzie, którzy chcieli u nas coś załatwić – to wtedy się angażowałam
- Czy pani działalność wiązała się z dużym niebezpieczeństwem?
Było niebezpieczeństwo, bo w każdej chwili, jak miałam jakieś ulotki, mogli Niemcy podejść i mnie zrewidować. Trzeba było być przygotowanym na to, że można wpaść.
- Gdzie i kiedy walczyła pani podczas Powstania Warszawskiego?
Walczyłam już od momentu [wybuchu] Powstania, jak tylko się zaczęło się nasze skupianie, później żeśmy już były na ulicy Moniuszki, tam, gdzie była Adria, tam miałyśmy swój odział.
- Wracając do czasów przed Powstaniem – jak na pani wychowanie wpłynęła rodzina? Czy w pani rodzinie były jakieś tradycje powstańcze?
Jeśli chodzi o to, to było coś wspaniałego, ponieważ moja rodzina to nie była tylko moja matka i mój ojciec, z dziada, pradziada od samego początku swego życia, kiedy słyszałam, to zawsze była jakaś walka, jakaś wojna. Na przykład mój pradziad był w rosyjskim wojsku, a zarazem równocześnie pracował przeciwko Rosji. [...] Cała moja rodzina związana była z walkami o wolność ojczyzny, o sprawiedliwość społeczną i tak dalej. Moi dziadowie ze strony matki – Maksymilian, Józef i Aleksander Micińscy oraz ich siostra Ksawera, zakonnica, brali udział w Powstaniu 1863 roku. Siostra Ksawera była przy księdzu [Stanisławie] Brzósce na Podolu i tam uczestniczyła w Powstaniu. Później była pochowana jako bohaterka, jako żołnierz, ale w habicie jako zakonnica. Drugą osobą, która była związana [z wojskiem] też od początku to był mój stryj, który był żołnierzem i już od 1917 roku był w zdobywaniu Dźwińska, Kijowa... Skończył Politechnikę. Cały jego okres [życia], który pamiętam, to był okres walk o Polskę.
- Czyli pani była w rodzinie z dużymi tradycjami patriotycznymi.
Miałam jeszcze dziadków i pradziadków, którzy także walczyli, tylko już nie mówię [o tym] tak dokładnie, ale cała rodzina zawsze była walcząca. Zresztą to był okres, kiedy Polska była pod zaborami i wszyscy, którzy mogli, to walczyli.
- Czy w czasie Powstania walczyła pani od 1 sierpnia?
Tak. Jakieś dwa dni przed 1 sierpnia byłyśmy zgrupowane i gdy przyszedł 1 sierpnia, to poszłyśmy już na swoje stanowisko.
Nie.
- Czym się pani zajmowała w czasie Powstania?
Wszystkim, co można było, byłam łączniczką z jednej strony, z drugiej strony – jeżeli była jakaś potrzeba, bo na przykład były walące się domy, dzieci uciekające – też trzeba było pomóc. Myśmy robiły dosłownie wszystko.
- Jak powstańców przyjmowała ludność cywilna?
Bardzo pięknie. Ludność cywilna, jeżeli mogła, to przecież zawsze nam pomagała. Ale ona była bardzo biedna, zwłaszcza ci, którzy mieli dzieci, to były naprawdę tragedie.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, czy tych wziętych do niewoli, czy tych spotkanych w walce?
Trudno mi coś powiedzieć. [Jak było] później to mogę powiedzieć, bo miałam większy kontakt, bo tak to albo szliśmy tam, gdzie była walka, to nie myślałam o tym, jaki miałam z nimi kontakt, albo też jeżeli była trochę cisza, spokój, to jeżeli nawet był jakiś Niemiec ranny, to też mu się pomogło.
- Czy walczyła pani do końca Powstania?
Nie, nie walczyłam do końca Powstania, ponieważ byłam trzykrotnie ranna. Pierwszy raz byłam ranna 4 [sierpnia], wtedy, jak bombardowano budynek, w którym akurat pracowałyśmy.
Koło ulicy Moniuszki, bo to nie było na samej Moniuszki, bo wszystko się działo wtedy blisko Moniuszki.
- A kiedy była pani ranna drugi raz?
Drugim razem było to najtragiczniejsze. To było 16 sierpnia. Z moją siostrą, która była w tym samym oddziale, miałyśmy polecenie załatwienia spraw i podeszłyśmy z ulicy Moniuszki do głównej ulicy, gdzie jechały tramwaje, i wtedy Niemcy rzucili tam bombę. Siostra zginęła, a ja byłam ciężko ranna.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Czy była żywność, odzież, kontakt z najbliższymi?
Pierwsza rzecz to jest to, że byłyśmy młode i na tysiące rzeczy patrzyłyśmy trochę inaczej niż jak teraz patrzę na to. Wstawałyśmy rano, myłyśmy się, robiłyśmy to, co było nakazane, to, co trzeba było zrobić. Poza tym potrafiłyśmy się i śmiać, i cieszyć się, i pobiec do mamy, i do drugiej siostry, która też była w akcji. Więc to trudno tak powiedzieć.
- Kiedy była pani ranna trzeci raz?
Już prawie pod koniec wojny, kiedy przeniesiono mnie na drugą stronę Alej Jerozolimskich, bo tam musiałam być przeniesiona. Potem zwiałam ze szpitala, bo już miałam dosyć szpitala, ale nie miałam szczęścia, bo jak zwiałam z tego szpitala, to pierwszą rzeczą, jaka się stała, to akurat bomba nadleciała... i oberwałam, tak że z powrotem musiałam wrócić, ale już do innego szpitala, bo już byłam na innym terenie.
- Czy podczas Powstania słuchała pani radia albo czytała prasę?
Radia żeśmy nie słuchały, bo nie miałyśmy czasu, tyle miałyśmy pracy. Musiałyśmy [pracować] nie tylko że normalnie, jako żołnierze, ale tak samo musiałyśmy pomagać i ludziom cywilnym, jeśli ktoś potrzebował pomocy. Poza tym trzeba było odwalać gruzy, żeby można było przejść, bardzo często były zasypane domy, trzeba było wyciągać ludzi z piwnic. To wszystko musiałyśmy robić razem z żołnierzami. Poza tym byłyśmy łączniczkami, więc dostawałyśmy na przykład pismo i trzeba było biec na tę czy na drugą stronę i z powrotem i cieszyć się, jak się wróciło.
- Jakie zdarzenie najbardziej zapadło pani w pamięć z Powstania?
Na pewno śmierć siostry. To było najgorsze.
- A pani najlepsze wspomnienie z Powstania? Czy jest takie?
Chyba pierwsze dni, bo cieszyłyśmy się, że nareszcie jest Powstanie, że będziemy walczyć, że nareszcie coś się stanie. Te pierwsze dni były najlepsze, a później, jak już były te straszliwe bombardowania, jak były zabijane dzieci, jak nam koleżanki ginęły, jak trzeba było naprawdę nieraz ciężko pracować, żeby odrzucić jakieś gruzy albo rannych przenosić, różne rzeczy się działy, tak że już później było coraz gorzej. Ale zawsze miałyśmy nadzieję, że będzie coraz lepiej. Ale byłyśmy młode.
- Co się działo z panią od zakończenia Powstania aż do końca wojny?
To jest bardzo ciekawe. Kiedy Powstanie upadło, to ponieważ byłam ranna, wobec tego nie poszłyśmy do obozu... To znaczy też do obozu, tylko że nie do niewoli, bo mnie musiano przenieść. W związku z tym Niemcy zawieźli mnie z mamą i drugą siostrą na Zachód, do Niemiec. Tam już trochę odzyskałam zdrowia i z mamą i Danką musiałyśmy pracować przy pociągach, podbijać szyny, bardzo ciężko żeśmy tam pracowały. Potem przenieśli nas do innego [miejsca] i pomału, pomału zaczęła [pojawiać się] nadzieja, że Niemcy skapitulują. Wtedy przyszły dni, w których Niemcy rzeczywiście przegrali i chciałyśmy wrócić do Polski, do Warszawy. No i żeśmy ruszyły. To było bardzo piękne, dlatego że szłyśmy z wielką radością z jednej strony, a z drugiej strony było tyle zniszczeń i tyle tragicznych rzeczy po drodze, jakie się widziało, że to był ogromny wstrząs na to, jakie zrujnowanie było na ulicach, ile trupów leżało. Doszłyśmy do Stargardu Szczecińskiego. Tam zaczęło się zgrupowanie Polaków i tam żeśmy się zatrzymały i zaczęłyśmy pracować. Mama została burmistrzem, ja zorganizowałam harcerstwo i prowadziłam z młodzieżą. Zresztą to były jedne z piękniejszych lat mojego życia, jeżeli chodzi o Stargard Szczeciński. Potem mamę przeniesiono do Szczecina, bo tam mama była już na takim stanowisku, że trzeba było, żeby objęła swoją pracą nie tylko Stargard, ale cały Szczecin i dookoła.
- Czy miała pani po wojnie jakieś problemy z tego powodu, żeby była w AK?
Nie miałam problemów, dlatego że nie miałam powodu do problemów. Byłam w Armii Krajowej, wiedzieli o tym, zresztą ja nie mówiłam, że nie, i potem normalnie pracowałam, byłam mężatką, miałam dzieci.
- Czy chciałaby pani coś powiedzieć o Powstaniu, czego jeszcze nikt nie powiedział?
W jakim znaczeniu?
- Na przykład jak pani ocenia Powstanie?
To było to, co musiało być, nie mogło nie być Powstania. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli zostawić to wszystko, nie walcząc, bo to, co Niemcy wyprawiali, to nie było możliwe nawet. Zresztą tak naprawdę Powstanie było przez cały czas, tylko że to były grupy ludzi, którzy walczyli, tak jak myśmy walczyły. Też miałyśmy swoich komendantów, swoich kolegów, przełożonych, mimo że nie było jeszcze Powstania, a potem dopiero samo Powstanie to była tylko Warszawa, a przecież walczyła cała Polska.
- Czy ktoś z pani rodzeństwa walczył w Powstaniu?
Powiem tak: nie mówiło się między nami, kto gdzie jest, w jakim oddziale, żeby w razie czego nie można było wydać tego człowieka. Moja najstarsza siostra była w oddziale, nawet nie wiem, u kogo była, z kim, tylko bardzo często jeździła w góry i do Krakowa i w Krakowie przywoziła różne książki, pisma. Trudno mi jest powiedzieć, bo wiem, że była tam już w akcji. Z drugą siostrą byłyśmy w Warszawie w akcji.
- Pani była w takim towarzystwie, gdzie prawie wszyscy byli w konspiracji.
W naszej rodzinie wszyscy byli w konspiracji. Znajomi też prawie wszyscy.
- Czyli to było powszechne?
Bardzo dużo ludzi było. Byli ludzie, którzy nie mieli siły, nie mieli zdrowia, na przykład mieli małe dzieci, ale też pracowali w konspiracji. Nie walczyli, ale na przykład nosili ulotki, co kto mógł, to starał się pokazać swoją pracę.
- Czy czytała pani prasę podziemną w czasie Powstania?
Czytałam, oczywiście.
Już nie pamiętam.
- U pani w domu była tajna szkoła, tak?
Tak, mój ojciec miał chłopców, których uczył, był profesorem matematyki, i wtedy, kiedy już nie wolno było chodzić do szkół, do wyższych klas, to w naszym mieszkaniu właściwie była szkoła. Przychodzili chłopcy z jego gimnazjum i myśmy się zaprzyjaźniali. I właśnie zaprzyjaźniony był Zbyszek Gęsicki, który przychodził do mego ojca na nauki i tam się poznaliśmy.
To była właściwie taka pierwsza miłość, która tragicznie się skończyła, bo zginął w zamachu na Kutscherę. Miał pseudonim „Juno”.
- Czyli pani ojciec też uczestniczył w konspiracji?
Tak, jako nauczyciel tajnych kompletów chociażby nawet.
Mama jeszcze bardziej, była prowodyrem wszystkiego u nas, jeżeli chodzi o tajne komplety, w ogóle o walkę. Osobą najmądrzejszą, najlepszym organizatorem była moja mama. Poza tym jak była w Stargardzie burmistrzem, organizowała wszystko, co można było. To były szalone dni dosłownie. I dzieci, i szkoły, i przedsiębiorstwa, wszystko to prawie było w rękach mamy, cały Stargard Szczeciński. Wtedy myślało się tylko i jedynie o tym po pierwsze, żeby Ziemie Odzyskane już były nasze i zrobić tam porządki, zrobić wszystko, co było możliwe, żeby to były prawdziwe dni dla dzieci, dla młodzieży, organizowało się szkoły, lekarzy, szpitale. To wszystko było po to, żeby dni tam były już normalne dla ludzi.
- Czy w czasie Powstania spotykała pani osoby pochodzenia żydowskiego?
Tak, spotykałam takich ludzi. Moja siostra pomagała Żydowi, małemu chłopcu. Kiedy zachorował, to nawet do tego stopnia, że trzeba było go zawieźć nie samochodem, a tramwajem do lekarza, który leczył żydowskie dzieci. A muszę powiedzieć, że moja siostra była w pewien sposób trochę podobna do Żydówki, bo miała smagłą buzię, zielone oczy, tak że była w dużym niebezpieczeństwie, ale mimo to tak samo pomagała Żydom.
- Czy w czasie Powstania istniało życie religijne? Czy zawierane były małżeństwa?
Bardzo dużo było małżeństw i zresztą kościoły były przepełnione, ludzie bardzo chętnie chodzili do kościoła, modlili się. Moja najstarsza siostra była bardzo religijna i w kościele też bardzo pracowała. Jak wyszła za mąż to było bardzo ciekawe, okrutne właściwie. Miała narzeczonego, wojskowego, który dostał się do niewoli niemieckiej, a ona została w Warszawie. Gdy napisał z niewoli list, że jest już w Niemczech, postanowili się pobrać. Pobrali się na odległość, z tym, że jeden z chłopców, nasz przyjaciel, zamiast niego składał jej przysięgę małżeńską. A ona potem zginęła w Powstaniu i już nie spotkali się.
- Czy podczas Powstania było dużo zrzutów?
Dużo było, zrzuty zaczęły się gdzieś od połowy Powstania. Była to po pierwsze broń, też żywność, ale najbardziej chodziło o broń.
- Czy dużo zrzutów trafiało w polskie ręce?
Podobno stosunkowo bardzo mało, dlatego że jak zrzucali, to Niemcy też łapali. Poza tym były wiatry, to nie można było dokładnie wycelować. W czasie walk bywało, że byliśmy w jednym domu, w drugim Niemcy, obok znowuż my, dalej Niemcy, i jak spadły jakieś [zrzuty], to nie zawsze w nasze ręce. Ale najczęściej czekałyśmy [na zrzuty] właśnie tam, gdzie mieszkałam, na Placu Napoleona. Z góry wiedzieli, że tu jesteśmy i wtedy zrzucali. A tragedie były tak straszne, zwłaszcza jeżeli chodzi o dzieci z jednej strony, a z drugiej strony Niemcy nie przebierali [w środkach] zupełnie, tylko kto podleciał, to go zabijali, zupełnie nie obchodziło ich, czy żyje, czy nie żyje, tylko strzelali.
- Jak traktowano Niemców, którzy byli brani do niewoli?
Myśmy traktowali bardzo przyzwoicie. [...] Nie biliśmy... A Niemcy potrafili i kopać, i bić, to jest zupełnie co innego. Nie rozumiałam niemieckiego, bo mogłam nie rozumieć, przecież w szkole nie musiałam się uczyć niemieckiego. [...] Jak byłyśmy w Stargardzie Szczecińskim i tam Niemcy byli jeszcze u nas w niewoli. Sprawa się odwróciła i między innymi musieli czyścić, jeżeli chodzi o ziemię czy ruiny, ale myśmy ich karmili. Nie wiem, czy taka byłam okropna, że uważałam, że jeżeli chcesz jeść, to powiedz mi po polsku. A oni bardzo dobrze po polsku umieli. [...] W czasie Powstania Warszawskiego, jak poszłyśmy do żołnierzy, to tym psem musiał się ktoś zająć, więc wziął go ojciec. Przywiązał go sobie do ręki i całe Powstanie go trzymał. Mimo że pracował też w Powstaniu, bo bardzo dużo pomagał ludziom, dzieciom, ale zawsze chodził z psem. Później, jak już było trzeba wychodzić z Warszawy, Powstanie padło akurat i trzeba było wyjść (mama akurat zachorowała), więc mama i my we dwie, i ojciec z tym psem. Ale Niemcy psa nie pozwolili wziąć razem z nami, więc poprosiłyśmy żołnierzy, którzy jeszcze zostali, żeby go zastrzelili. Nie chciałyśmy, żeby został z Niemcami, bo nie wiadomo było, jaki miałby koniec albo by się sam pętał. Pamiętam, że to było coś strasznego, bo bardzo kochałyśmy tego psa. Odwróciłam się jeszcze i on tak zatrzymał się, patrzył i zawył. Nie śmiejcie się, że mam łzy, bo to było bardzo przykre dla nas. A nie mogłyśmy go zabrać ze sobą. Ale za to miałam inne psy potem... [...] Na niego wołali Churchill, bo on miał zęby takie...
- Czy może pani opowiedzieć jeszcze jakieś historie z Powstania?
Była na przykład taka Danusia, która była bardzo ciężko ranna. Jej chłopak chodził szukać dla niej owoców, a ponieważ wtedy był sierpień i były ogródki, więc przechodził tam, gdzie byli Niemcy, i przynosił jej. Ale była tak strasznie ranna... Bo nie wiem, czy wiecie, że Niemcy oblewali czymś, od czego skóra schodziła, twarze, ciała było palone. Ta dziewczyna była strasznie ciężko ranna, ale, niestety, zmarła. Ten chłopak codziennie przychodził do niej. I jej matka... Leżała w tym samym szpitalu, co ja. Straszliwe rzeczy były, małe dzieci ranne też były w szpitalach... U naszego dozorcy był żydowski chłopczyk i ze Zbyszkiem zdobywaliśmy dla niego jedzenie, ale pilnował go w piwnicy nasz dozorca. Niestety, nie wiem, co się z nim później stało, dlatego że myśmy poszli do Powstania i już nie widziałam tego chłopczyka. Moja mama miała przyjaciółkę Żydówkę, z którą się cały czas kontaktowała i też pomagała, może nie tak bardzo, ale jeżeli było jedzenie czy coś, to też przerzucała tam, do Żydów.. Ale to nie była duża pomoc, dlatego że mama już pracowała w Armii Krajowej, więc była już i tak zajęta. Poza tym i nas miała, dom miała. [...]
- Wielu pani przyjaciół zginęło w czasie wojny?
Z naszych koleżanek zginęły cztery z naszego oddziału, zginął mój brat cioteczny, wielu kolegów, których znałam, cztery czy pięć koleżanek z mojej klasy zginęło też, tylko one walczyły akurat na Starym Mieście.
- Pani siostra była sanitariuszką?
Tak, mama i siostra były sanitariuszkami, a myśmy były w normalnym oddziale kobiecym.
- Gdzie była w czasie Powstania pani siostra sanitariuszką?
Była bardzo blisko mnie, bo byłyśmy w Adrii, a po drugiej stronie był szpital.
- Czy pani była przez całe Powstanie w okolicach Adrii?
Do czasu, dopóki nie zostałam ranna, bo później byłam przewieziona na drugą stronę Alej, a potem jeszcze raz byłam ranna. Trzy razy byłam ranna. Pierwszy raz to zaraz czwartego dnia, ale to była głowa i tylko miałam ją obandażowaną i mogłam jeszcze pracować. Nie jestem w stanie nawet opowiedzieć tragedii, jakie się rozgrywały, ilu było zabitych, ilu było rannych, ile było młodzieży, ile ludzi starych, którzy nie mieli siły nawet iść, byli głodni. No i Niemcy, którzy niczym się nie przejmowali, tylko w podły, wstrętny sposób potrafili zabijać.Ale za to wspaniałe są te wspomnienia zaraz po wojnie – pojechałyśmy do Stargardu Szczecińskiego, potem do Szczecina. To był jeden z najpiękniejszych okresów mojego życia, bo tam naprawdę ludzie walczyli o dobro, ludziom biednym pomagali, walczyło się o dzieci, żeby dzieci miały wszystko. To były naprawdę piękne czasy. Jak byłyśmy w niewoli, to miałyśmy za zadanie łopatami bicie ziemi. Jednego dnia, ponieważ byłam ranna w kręgosłup, więc nie zawsze mogłam być wyprostowana, po prostu stanęłam i nie dałam rady już tego robić. Wtedy Niemiec złapał kilof i rzucił. A Włoch, który [tam] był, krzyczy: „Bożena, Bożena, padaj!”. Upadłam i przeleciało nade mną, ale to by mi tak obcięło głowę. Była duża część ziemi, pod którą były kartofle i myśmy zawsze wieczorami chodziły je kraść, bośmy były głodne. Ale Niemcy niedaleko byli na straży. Jednego dnia poszłam kopać – a kopało się rękami, bo mróz był – i podszedł do mnie Niemiec, więc mało nie zemdlałam, bo wiadomo, że mógł mnie nawet zabić. A on odebrał mi [...] i pomógł mi kopać jeszcze. Później, ponieważ po tym ranach, po tym wszystkim, cała byłam obsmarowana ranami, całe plecy, to się nie goiło w ogóle.... Właśnie do miasteczka przyjechali polscy żołnierze, którzy byli w zgrupowaniu, tylko byli w niewoli. Między nimi byli też lekarze. Ten Niemiec dowiedział się o tym, że przyjechali lekarze, poszedł do miejsca, gdzie kwaterowali i poprosił, żeby mnie przyjęli. Oczywiście, to byli polscy lekarze. Więc przyszedł po mnie w nocy, żeby nikt z Niemców nie widział, że mnie przeprowadza do lekarza. A nasi chłopcy mieli bardzo dużo lekarstw, bo dostawali je z Zachodu. Przyszedł ze mną i wrócił ze mną. Pamiętam, że dostałam czekoladę i chciałam mu ją dać, ale nie chciał nawet czekolady, nie chciał nic. Ale później się okazało, że miał żonę Polkę... Tak że prawie uratował mi życie.
- Czy pamięta pani jeszcze coś?
Mam bardzo dużo w głowie. Mam i Stargard Szczecińskie, [gdzie] było bardzo dużo ciekawych rzeczy. Na przykład żeśmy robili pierwszy wspólny chrzest dzieci w Stargardzie Szczecińskim. Było też dużo dzieci takich, które... Niemcy gwałcili kobiety i one nie chciały tych dzieci brać, więc te dzieci były. Mama zorganizowała dom dziecka, tam te dzieci się chowały i robiło się im chrzciny. Miałam jedną dziewczynkę, której dałam na imię... tak jak pierwsza polska królowa... Zaraz sobie przypomnę... A potem przyprowadzili nam małego chłopczyka, który był wyrzucony z pociągu – też trzymałam go do chrztu, ale, niestety, umarł, nie dało rady go uratować.W pierwszą rocznicę odzyskania Ziem Zachodnich została zorganizowana ogromna uroczystość w Szczecinie, między innymi właśnie nasi harcerze też pojechali do Szczecina i tam były wielkie pochody, między innymi nasz Stargard. Stargard o tyle rzucał się w oczy, że potrafiłam już tak [to] zorganizować, że moje wszystkie harcerki miały mundury, miały czapki, były wspaniale wyszykowane. Najpierw pod trybuną, gdzie był Mikołajczyk, przeszli żołnierze i różni ludzie, potem szłyśmy [jako] pierwsze w oddziale harcerskim. Jeszcze przed [naszym] przejściem się okazało – ponieważ harcerki, zresztą wszyscy harcerze, radowali się, że przyjechał do Polski Mikołajczyk, była ogromna radość, śpiewali, nie chcieli odsunąć się od niego, tam była manifestacja radości, że przyjechał – że to się nie spodobało niektórym ludziom. A my, harcerze, chyba najwięcej żeśmy tam „rozrabiali”. Jak już kończył się cały zjazd, a harcerze szli na samym końcu, więc jak żeśmy doszli, to już nikogo nie było, bo całe najważniejsze towarzystwo się obraziło i poszło. Mimo to część żołnierzy wróciła, przeszła dookoła i za nami, harcerzami, też szła. Dużo takich rzeczy było, na przykład wtedy, kiedy organizowaliśmy nie tylko sprawy ważne, ale nawet śpiewy, tańce. Nawet zorganizowaliśmy wspaniałą rzecz, bo nawet był zrobiony teatr. [To] były rzeczy, które wydawały się niemożliwe, aby w przeciągu niecałego roku tak postawić miasto na nogi, jak myśmy postawili, nie tylko [my], ale w ogóle wszyscy ludzi. Bardzo kochali Stargard i do tej pory mam kontakt z rodzinami ze Stargardu, przyjeżdżają do mnie, ja przyjeżdżałam do Stargardu (już teraz nie, ale przyjeżdżałam), do tego stopnia, że mam dużą książkę, w której jest właśnie o mamie, o tym, co robiliśmy w Stargardzie, o harcerzach, których zorganizowałam. [...]Rosjanie szli i między innymi zginęła rosyjska dziewczyna. Zresztą bardzo piękna dziewczyna. Był jej pogrzeb i my wszyscy, Polacy, którzy tam już mieszkali, poszliśmy na jej pogrzeb z kwiatami, śpiewaliśmy – oni po rosyjsku, my po polsku – i była cała wielka uroczystość pogrzebu tej dziewczyny. Było to jakieś takie koleżeńskie, to nie było tak, że już [była] nienawiść, przecież w pierwszych dniach nie było tej nienawiści, bo z jednej strony zdawało się, że oni nas wyswobodzą... Nieprawda, ale tak się jakoś... Poza tym ten, kto dużo wycierpiał, to może też chciał dobra raczej, a nie złego.
Warszawa, 12 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch