Barbara Szuster-Czech „Stasia”
Nazywam się Barbara Czechowa, rocznik 1925. W czasie okupacji mieszkanka internatu harcerskiego kierowanego przez kapitan Grodecką i major Wasilewską, siostrę rodzoną Wandy Wasilewskiej, tej komunistki. One obie miały stopnie nie z tej wojny, tylko chyba z bolszewickiej, tak myślę. Wszystkie byłyśmy tam zebrane. [Byłam] pośród harcerek, które już jakieś wyszkolenia przed wojną odbierały na Buczu koło Górek Wielkich, tam gdzie ja miałam też rodzinę. Przypadkiem natrafiłam (przechodząc Alejami Ujazdowskimi koło tego domu, gdzie potem była Solidarność, a wtedy było RGO) na „Starą Łapę”, czyli najstarszą harcerkę polską (stopniem, oczywiście), to znaczy panią Łapińską. Ona mnie zobaczyła: „Baśka, co ty tu robisz?”. Mówię: „Szukam. Na razie się zaczepiłam u ciotki, ale szukam jakiegoś lokum, ale nie chcę tam, nie wytrzymuję tego”. Ona mówi: „No to pójdziesz do internatu”. Dała mnie do tego internatu, gdzie się okazało, że jestem kompletnie wśród swoich, wśród samych swoich. W miarę, jak były jakieś zagrożenia, sytuacje ciężkie, to brali czasami pojedynczo i osoby niezwiązane z naszym kręgiem, to znaczy dziewczyny. Okazało się, że większość z nich to są też córki wojskowych, większość z nich była już wyszkolona przez harcerstwo przed wojną i wiedziały wszystkie, po co żyją.
- Proszę opowiedzieć o czasach swojego dzieciństwa.
Cóż, biedni jesteście wszyscy. Moje dzieciństwo to było coś tak cudownego, że się w ogóle nie da tego opisać. Mój tata rok przed maturą wyprowadził ze swojej szkoły drużynę harcerską (w której był drużynowym) do Legionów, do Krakowa. Szli pieszo, a rzecz się działa w Tomaszowie Mazowieckim. Tam dotarli, ojciec miał nieskończone (ale już kończył) siedemnaście lat. Było jakoś tak, że mieszkańcy Krakowa, inteligencja krakowska z jednej strony oczywiście [wołała]: „Niepodległość! Niepodległość!”. Ale byli rozpuszczeni przez Franza Josefa, bo wszystkie stanowiska zwierzchnie i w ogóle wszystko to przecież byli autentyczni Polacy. Rodzina Stuhrów między innymi, tych aktorów – ojciec i syn. Te rodziny oczywiście, marząc o niepodległej Polsce, jednocześnie krzywo na ogół patrzyły na to, co się dzieje tam, gdzie Piłsudski… Młodzież się gromadziła, ich dzieci z gimnazjum oczywiście też uciekały do tej formacji Piłsudskiego. Nazywało to się oficjalnie (ponieważ tam Bractwo Kurkowe działało bardzo aktywnie), że oni chcą strzelać, żeby brać udział, ale wiadomo było i rodzice doskonale wiedzieli, po co oni uciekają i dlaczego. Dlatego tak troszeczkę nie było tam podobno tak, jak powinno być. Ale w każdym razie sformowali pierwszy oddział, oczywiście z austriacką bronią – legalną oczywiście. Przeszli granicę, około stu dwudziestu osób przeszło z powrotem niezatrzymywanych ani przez jedną straż, ani przez drugą.
Wojna światowa wybuchła dopiero, jak oni już wkraczali. Wszystkie graniczne były już wcześniej. Wędrowali, pierwsza wielka bitwa była pod Kielcami, gdzie ci chłopcy zwyciężyli. To wszystko było [w wieku] siedemnaście, dziewiętnaście lat. Po drodze podobno tłumy. W tych tłumach był jeden z ojców tych moich dziewczyn, który chciał dołączyć. Nie mieli jedzenia, więc nie bardzo chętnie chcieli brać. Ale na sto procent zostanie przyjęty ten chłopak, który przyprowadzi konia. Tata jednej z moich był takim chłopakiem, który ukradł ze stajni swojego ojca ([był] chłopskim synem): na jednym koniu jechał, a drugiego również ukradł i dojechał do Legionów. Tak to wyglądało. Ci żołnierze, którzy byli bardzo skąpo odżywiani, zostawiali po każdym obozowisku jedzenie za sobą, ponieważ w odległości takiej, żeby ich nie było widać, sunęły gromady chłopców z Krakowa, tych uczniów gimnazjalnych. Żywili się tym, co tamci im zostawili. Tak to było do pierwszej potyczki, bitwy pod Kielcami. Nasi wygrali tę bitwę i dotarli do Warszawy. Ale jeden z poetów pisze bardzo smutnie i nie spotkałam się (za wyjątkiem tego wiersza) z relacjami takimi, że rzeczywiście tak było. Pisze ktoś (chyba Or-Ot, ale już nie pamiętam): „Bo gdy do Warszawy, do samej Warszawy dojść we krwi i ranach pozwolił im Bóg, na ulice puste wybiegł tłum ciekawy i podeptał serca rzucone na bruk”. Jakiejś relacji osobistej to ani ojciec mi nie opowiadał, ani nikt inny, tak że nie wiem, jak to było naprawdę.
Potem Piłsudski znalazł się w Magdeburgu, potem wybuchła jeszcze przed tym rewolucja w Rosji, stało się tak, [że] już była wojna światowa i w oczach Europy (która walczyła ze sobą) Legiony okazały się czymś bardzo jednak cennym. Wtedy Piłsudski, który był w twierdzy magdeburskiej, został zwolniony, wojsko polskie (Legiony) zostało wspomożone przez (po pierwsze) Polaków z Ameryki (to był bardzo potężny oddział na pierwszej defiladzie oficjalnej) i górników z Francji, którzy wyjechali. Wszystkie te oddziały, które w różnych mundurach, ze wszystkich stron świata zmierzały, to byli Polacy prowadzeni przez jednego dowódcę. Potem cieszyli się wielką estymą, chociaż ci dowódcy to byli oficerowie zaborców. […]
Urodziłam się w Warszawie, ale byłam w czterech różnych miejscach, w czterech różnych szkołach. Chodziło o to, że oficerowie polscy musieli poznać [życie i warunki], ponieważ styl życia i poziom życia był kompletnie inny w każdym zaborze, kompletnie. Wiadomo było, że każdy Polak, który skończył gimnazjum, był w normalnym poborze zabierany, tylko że nie do szeregów, tylko do szkoły oficerskiej. Ci z Austrii i ci z Niemiec, i ci z Rosji. Wszyscy o tym pamiętali za wyjątkiem ciemnogrodu […]. Piłsudski wrócił szalenie zniszczony z Magdeburga, owacje były szalone. To już było wtedy nagrane, nie było jeszcze telewizorów, ale były kina. To było nagrane, ja to widziałam, z radia słyszałam i oglądałam w kinie. Kręciła się kula ziemska. Wspaniałe to były dodatki, ludzie chodzili nieraz tylko na te dodatki, a potem wychodzili z filmów, bo im się nie podobały. To były jakieś wielkie dokonania, entuzjazm był szalony. Piłsudski uważał, że oficer polski musi wiedzieć, jak wygląda życie w zupełnie odmiennych warunkach. Na przykład koleżanka, której ojciec służył pod Wołkowyskiem (nie pamiętam, jaki tam punkt stacjonował wtedy), chodziła do szkoły tamże, miała taką samą sytuację, tylko że w innej krainie geograficznej niż ja, kiedy z Torunia przenieśli ojca do Bielska. [Ojciec] był świetnym skoczkiem, zrobił drugie miejsce w olimpiadzie armii zaprzyjaźnionych. To było przed wojną parę lat, te armie zaprzyjaźnione to były głównie niemiecka (była najliczniejsza delegacja i najlepsi byli) i francuska. Drugie miejsce zrobiła klacz Ambicja pod majorem Szustrem, to się tak mówiło. Koń został odznaczony i tak dalej, a tata uścisk dłoni od dowództwa i od (to też się wyda dziwne) księcia austriackiego (właściwie to już był chyba arcyksiążę), który gdyby nie wybuch wojny byłby następnym cesarzem Austrii. Oficer rezerwy naszego pułku, pięknie mówiący i po francusku, i po polsku, kompletnie, czysto i bez akcentu. Niemiecki, francuski i angielski, rosyjskim nie mówił. Po tym wielkim zwycięstwie, bośmy pobili Niemców (a on się wtedy najbardziej cieszył), zostali zaproszeni do Żywca (bo tam był jego pałac) na podwieczorek, coś takiego, tak można to nazwać. Było bardzo przyjemnie i to był moment, kiedy już byłam zabierana na takie uroczystości. Miałam już sześć lat chyba. Tak to wyglądało.
Była mamą i żoną. Moja mama wywodziła się z Lewiczyna, powiat Grójec. Byliśmy tam nawet dwukrotnie zbadać to wszystko, ale to już jest nie do zbadania. Był tam nieduży majątek świetnie prowadzony, ale zdaje się, że to nie była ich własność. To była rodzina Szadkowskich. Ciotka Zofia, jak umarł jej pierwszy trzydziestoparoletni mąż we Lwowie, owdowiała z dwoma synkami, potem wyszła za brata mojej mamy, Zygmunta Szadkowskiego (też oficera), który brał z kolei udział w wojsku. Bronią jakiegoś dworu przed rabunkiem, zabiciem właścicieli i tak dalej, bolszewicy nastają i chłopstwo ukraińskie, strzelanina, losy się ważą i ona w pożodze to opisuje. Wtedy w najgroźniejszym momencie wbiegł długonogi ochotnik Zygmunt Szadkowski i rzucił dwa granaty w tłum, który już pędził, żeby ich pomordować. Tak to [się zaczęła] ta znajomość.
Taka ciekawostka. Rodzina mamy była ewangelicka, Polacy, nic wspólnego z Niemcami nigdy tam nie było. Wydaje nam się, że dziadek, który był inżynierem, był po prostu zatrudniony w tym majątku, jak w „Nocach i Dniach”. [Po] właścicielach (o których domniemamy, że to byli inni ludzie) [zostały] dzieci, oboje rodziców umarło na tyfus, ratując wieś. Została czwórka sierot, [urodzonych] w odstępach co półtora roku jedno. Rodzina była ewangelicka, nazwisko mieli polskie, w domu polski (nawet nie wiem, czy mówili po niemiecku). Jedna z ciotek miała na imię Berta, moja mama już na szczęście nie [miała niemiecko brzmiącego imienia], miała Maria. Ci dwaj chłopcy też nie. Biskup Bursche, który wówczas żył jeszcze, wziął tę czwórkę dzieci do Warszawy. Chyba to było lepsze niż sierociniec. Umieścił każde dziecko w innej, bardzo (według jego zdania) wartościowej i rozumnej rodzinie, z których każda miała dzieci w wieku tych sierotek. Pouczył te rodziny, które bardzo chętnie wzięły dzieci i wychowywały je tak jak swoje. Tak że prawdziwe dzieci tych rodziców nazywano ich mlecznymi braćmi i mlecznymi siostrami, ale byli jak rodzeni dla nich, zupełnie. Ta czwórka była ze sobą szalenie zżyta.
Moja mama skończyła tylko pensję, taką jak pensja pani Latter (wypisz, wymaluj tak samo), w której to pensji za okupacji chodziłam do czegoś, co się nazywało kursy przygotowawcze do szkół zawodowych pierwszego stopnia. To były klasy gimnazjalne. Druga grupa: kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia – i to było liceum. Tam też zrobiłam matury za okupacji. To były dzieje rodziny Szadkowskich.
Potem pojechaliśmy do Bielska, które dla mnie było obok Wiednia najpiękniejszym miastem świata za moich szkolnych lat. Piękna tego miasta nie mogę opisywać, bo mi się łza w oku kręci. W szkole cudownej, wspaniałej (nie wiem, czy jakikolwiek uniwersytet może się z tym ciągiem podstawówki równać) były cztery dziewczynki. W dziennikach (to była wspaniała polityka polska) nie było rubryki „narodowość”. Była rubryka „język domowy”. Wtedy się okazywało, że językiem domowym czterech dziewczynek jest język polski. Czterech. Dwie były córki oficerów, jedna była córką starosty, a czwarta była córką Ottona Schmidta, powstańca śląskiego. Jaka splątana cała historia. Powstaniec śląski, który nazywa się Otto Schmidt i jest po wyzwoleniu tej części Śląska, po wygraniu trzeciego powstania inspektorem szkolnym. To były te cztery dziewczynki. Potem większa od nich grupa podawała język niemiecki jako domowy, a największa grupa podawała nie gwarę, tylko język śląski. […]
- Czy miała pani rodzeństwo?
Mam jeszcze jednego brata. Drugi, Andrzej Szuster, zmarł. Napisał pod koniec życia wspaniałą książkę o swoim dzieciństwie. Pracował na politechnice. [Napisał] o swoim dzieciństwie przedwojennym, o całej swojej drodze życiowej. Kończył studia parę lat po mnie na AGH w Krakowie. Tam studiował, gdzie ja, tylko ja na uniwersytecie, a on na politechnice. Potem były nakazy pracy dwa lata obowiązkowo. Nikt się nikogo nie pytał, gdzie ma rodzinę i gdzie by chciał, tylko tam gdzie uznali, że człowiek jest potrzebny. On i jego koledzy zostali zabrani do budowania zapory w Goczałkowicach. Andrzej mówił, że to była najwspanialsza przygoda jego życia, mimo że doskonale wiedzieli, że są tam uszy i oczy, ale każdy o tym, czyje to są uszy i oczy doskonale wiedział. Nie było więc z nimi żadnych rozmów prywatnych ani politycznych, ani w ogóle żadnych. Tam byli też zaangażowani specjaliści przedwojenni, wspaniali, głównie ze Lwowa, podobno tacy na skalę europejską. Powiedział, że tyle, ile on wyniósł z Goczałkowic, z tamy, z dwóch lat sąsiadowania, codziennych kontaktów ze starszymi już ludźmi, którzy się w żadne prywatne rozmowy nie wdawali, byli szalenie ostrożni, [nie zyskałby gdzie indziej]. Andrzej ze swoim promotorem dopiero przy pożegnaniu powiedzieli [sobie], kto jest kim. Andrzej jest synem oficera, ale to było w jego papierach, oczy i uczy musiały przeczytać wcześniej.
- Proszę opowiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch wojny.
O wybuchu wojny dowiedziałam się w dniu śmierci Piłsudskiego, o wybuchu, który nastąpił po trzech i pół albo po czterech latach, kiedy wróciliśmy z pogrzebu z tatą. W bibliotece, w gabinecie ojca zawsze byłam zaszyta w kąt i czytałam, czytałam, czytałam. Pamiętam tę scenę dokładnie: byłam zaszyta w ten kąt, rodzice nawet nie wiedzieli, bo firanka była, a ja tam nieraz się ukrywałam, żeby nie wiedzieli, że ja ciągle czytam. Stanęli, ojciec objął mamę ramieniem (to była bardzo kochająca się para), stanęli przy oknie, patrzyli na… Bielsko. To było jeszcze Bielsko, bo w willi wynajmowaliśmy parter w olbrzymim parku, jakiś bogaty Niemiec [wynajmował]. Też tam walka była z ojcem, bo ojciec znał niemiecki doskonale, ale nie chciał z nim rozmawiać po niemiecku, bo wiedział, że on lepiej czy gorzej, ale po polsku może mówić. Ten na złość nie chciał nam miejsca, które ojciec upatrzył, wynająć, dlatego że żądał cały czas, że on tylko [będzie mówił] po niemiecku. Ojciec się zaparł: nie i nie. W końcu [interweniował] jeden z przyjaciół ojca, Przeździecki (już wtedy był chyba generałem), jak myśmy się kotłowali u stóp góry. Szkołę podstawową zaczęłam w góralskiej chacie, w czteroklasówce. Najpiękniejsza szkoła, szkoła marzeń, gdzie się na nartach jeździło do szkoły pod górkę, a potem z górki. Było maleńkie osiedle zbudowane własnymi rękami przez kilku robotników z wielkich fabryk sukiennych w Bielsku. Ktoś bogatszy (nie wiem, kto to był) budował tam coś w charakterze jak gdyby dworku napoleońskiego (z tamtych czasów). Ojciec się zaparł, że to jest tak piękne położenie, na zboczu góry, że tylko tam. Mama była wtedy w szpitalu, bo rodził się mój brat Andrzej. Byłam tylko z tatą. [Powtarzałam]: „Do szkoły, do szkoły”, bo wszystkie dzieci jeździły do szkoły. Nie miałam jeszcze skończonych pięciu lat, owało mi trzech miesięcy.
Wybraliśmy się z ojcem do tej szkoły. Szkółka składała się z dwóch góralskich izb. W jednej izbie była klasa pierwsza i druga, a w innej była trzecia i czwarta. Śliczna, młoda, kochana góralka w stroju śląskich górali (nie góralskim zakopiańskim, to zupełnie inaczej wygląda) i jej mąż, również z tego samego kursu nauczycielskiego (tam się poznali) prowadzą tą szkółkę. To była chata jednego z nich, ponieważ szkoła normalna jest dopiero osiem kilometrów dalej. Państwo polskie, takie młodziutkie wówczas, nawet w takim szczególe brało to pod uwagę, żeby w najbardziej zapadłym zakątku polskim była przynajmniej czteroklasówka. Potem, kto chciał się dalej uczyć, dowoziło go się i tak dalej. Tak to było. Pojechaliśmy tam, ojciec przede wszystkim powiedział, że nie mam jeszcze pięciu lat. Ona spytała: „A co ona umie?”. Powiedziałam, że czytać umiem płynnie, natomiast pisać jeszcze brzydko, ale z matematyki nic nie umiem. Spytała mnie o jakieś działanie tylko do dziesięciu, nie umiałam tego powtórzyć. Powiedziała do ojca: „Ach, jaka szkoda. Chociaż do dziesięciu gdyby jakiekolwiek zadanie zrobiła, liczenie do dziesięciu, dodawanie czy odejmowanie, to by poszła od razu do tej klasy wyższej. No ale tak, to nie mogę jej wziąć, to pójdzie dopiero do pierwszej”. Tam się toczyła walka między hakatystami. Miał siedem lat czy osiem, a to już tacy hitlerowcy, że dreszcze przechodziły.
Nein. „Ja nie będę mówił”.
Ich bin… Horst – tak się przedstawiał.
Ich bin Horst – a nazwisko śląskie, typowo śląskie, już nie pamiętam jakie, na -ok się kończące. Tak to wyglądało.
Było cudownie. Jak się tylko ociepliło, to wybiegaliśmy na górę… Nieduża góra była i tam mieliśmy lekcje głównie przyrody (ale nie tylko) na powietrzu, w tych cudownych lasach, które były zamieszkane przez salamandry, roje salamander. To są bardzo miłe jaszczurki w pomarańczowe plamy. Drogą żmudnych ćwiczeń one się nauczyły (ku naszemu szczęściu) brać nam okruszki z ręki. To było coś cudownego. Zdążyłam skończyć pierwszą klasę i chyba kawałek drugiej, już nie pamiętam dokładnie.
Mama po bardzo ciężkim porodzie potem jeszcze siedziała długo w Górkach u wujostwa. Przyjechała wreszcie z Andrzejem i wtedy przyjechał Przeździecki, zawołał: „Jasiu, bój się Boga! To ty kobietę z niemowlakiem trzymasz w tym niewykończonym domu?”. Tylko dwa pokoje były do użytku i kawałek kuchni. Góra była jeszcze w ogóle nieskończona. Wapno się lasowało. W ogóle tylko wszystkie ciotki się modliły, żebym ja się do tego wapna kiedyś nie zwaliła. Było cudownie, ale jak on tak zawołał, to tata mówi, że ma upatrzoną willę w parku. Miałby do koszar dużo bliżej i dojazd, [bo] linie tramwajowe pod nosem. Powiedział dlaczego [jeszcze tam nie mieszkamy]. [Przeździecki] mówi: „No, to ja to już z nim załatwię”. Pojechał i załatwił. Przedstawił się, kim on jest, że generał. Ten trzęsący się cały Olma pojawił się. Jak się dogadywali, to nie wiem. W każdym razie on powiedział: „Nie, no ja bardzo chętnie. Ja kocham Wojsko Polskie – po niemiecku oczywiście – ale pan major nie chce ze mną rozmawiać. On w ogóle nie chce ze mną rozmawiać, no to co ja zrobię?”. Ten mu odpowiedział również po niemiecku: „No to niech się pan nacieszy na razie rozmową ze mną, a z majorem, to jak on się pojawi, to niech pan jednak te kilka słów, które pan na pewno zna po polsku, niech pan raczy z nim zamienić”. – „Ale oczywiście! Ja kocham Wojsko Polskie! Ja kocham Wojsko Polskie!” Tak idylla moja z jaszczurkami się skończyła. Znaleźliśmy się w cudownym Bielsku pod samą [górą]…
- Jak bardzo zmieniła się pani rzeczywistość po rozpoczęciu wojny?
Ta rozmowa po przyjeździe – to jeszcze jest ważne. Stoją i [tata] mówi tak: „To już koniec, Marysiu”. Mama się pyta: „Kiedy?”. Tata mówi: „Nie wiem, za trzy, trzy i pół roku”. Tak akurat było, tylko dwa miesiące się pomylił. Tak stali i potem odeszli. [Wydostałam] się stamtąd i już wtedy pojmowałam, o co to chodzi, oczywiście, bo byłam na tym pogrzebie z tatą. Jechałam tym samym pociągiem. Był jeden wagon dla cywilów. […] Ostatnie wakacje przed wojną wojsko już było chyba nad Bzurą albo innym dopływem Warty. Już tego nie pamiętam dokładnie. Tata przyjeżdżał co jakieś dziesięć dni skontrolować, co się dzieje w koszarach i tak dalej. Przeważnie wracał tam tego samego dnia, bo przyjeżdżał samochodem. Już wtedy miał samochód do dyspozycji, bo już wtedy był pułkownikiem. Czasami nocował, ale to już dokładnie było wiadomo, do czego to prowadzi. Byłam wtedy na Buczu na kursie instruktorskim. Zostałam wysłana na obóz na zboczach Howerli (były tam wioski rumuńsko-polsko-ukraińskie), miałyśmy kółka opieki dla dzieci, jak rodzice są w pracy w polu. Zobaczyłam porażającą nędzę tamtej części Polski. To były w większości chaty, w których paliło się ognisko i gotowało się na ognisku. Był piec olbrzymi, ocieplany jakoś, nie wiem [jak], drzwi tam nie widziałam. Nie używali go do gotowania, tylko do ogrzewania tych chat. Na tym piecu spała najstarsza babka, na samym piecu. Cała rodzina pokotem na długiej podmurówce, która aż do ściany [się ciągnęła]. Wielodzietna rodzina, jedna [osoba] koło drugiej, jedno dziecko koło drugiego. Była to nędza straszna i kontrastowała.
Dziewczyny w moim zespole (ja byłam ciągle dwa lata młodsza od wszystkich) były już takie właśnie panny, flirtujące i tak dalej. Kiedyś wracamy przerażone w psim nastroju, jak to potwornie jest z tą nędzą tutaj i w jaki sposób my będziemy musiały nad tym pracować, żeby pomóc. Przed jedną z chat staje przepiękny młody chłopak ubrany w coś takiego, co by wyglądało (to było lato) na resztki munduru żołnierskiego narzucone na plecy. Jedna z bardzo rozflirtowanych dziewczyn podbiega do niego, ja ją szarpię, ale ona podbiegła: „A, ja jestem taka a taka! A ty jak się nazywasz? Chodź z nami, urządzimy ognisko wspólne!”. Coś takiego. „Kto ty jesteś?” On stanął na baczność przed tymi schodami, bo już zszedł i powiedział: „Jestem Gawryło Gawryłowicz”. Coś takiego, takie nazwisko było. Zasalutował: „Żołnierz polski, obrońca Rzeczypospolitej”. To była już szkoła, bo w każdym pułku była szkoła. Musiał skończyć podstawówkę normalną i nieść oświatę w swojej wsi.
Drugi taki okręg to była Pińszczyzna, Polesie. Tam to w ogóle pół roku nie było dojazdu do tych wsi, bo tylko jak lód był, a tak, to łodziami się przeprawiano. Tak to było. Potem nad rzeką (której nazwy nie pamiętam), już na granicy z województwem poznańskim (granica łódzkiego z poznańskim) zaraz drugiego albo trzeciego dnia dotarły czołgi niemieckie i rozegrała się dramatyczna bitwa, gdzie wielu naszych żołnierzy poległo, a nasz tata został przestrzelony. To też cud, są cuda w moim życiu. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła być człowiekiem niewierzącym […], w cuda wierzę. Widziałam na własne oczy, jak wrócił potem po wojnie. Linia, siedem kul, zaczynało się koło pachy i szło skosem. Z karabinu czołgowego [dostał]. W Berlinie w szpitalu wojskowym wyjęli mu stamtąd siedem kul. W ogóle nikt nie wierzył, że on wyjdzie z tego. Niemcy oczywiście zwyciężyli. Wiadomo, jak czołgi [szły], a z naszej strony była szarża końska, to padali, całe pole było usłane oczywiście i końmi, i ludźmi, a z ich strony w ogóle człowieka nie widziało się, bo wszystko siedziało w czołgach. Przez wzierniki ostrzeliwali z karabinów, które były na czołgu. Dlatego tata miał rację, jak mówił: „To już koniec”. Tak to wyglądało.
Wujek Zygmunt dostał się do niewoli, ale zdrowy i cały. Nie wiem dlaczego, ale umieścili go w pokazowym [obozie], w którym przyjmowali delegacje zagraniczne, Czerwony Krzyż tam się wtrącał. Obóz jeniecki w Murnau, to było w Alpach na szczycie, gdzie dokuczało tylko zimno, ale ciągle Czerwony Krzyż paczki dosyłał. Wuj [może] nie nabawił się choroby psychicznej, ale stał się zupełnie innym człowiekiem. Wrócił w stuprocentowym zdrowiu fizycznym, ale z człowieka, który dowcipkował, cieszył się życiem i w ogóle wrócił [człowiek apatyczny]. Tak już było. Od wujka od razu były listy. Cała rodzina zgromadziła się w Suchej. To z kolei był majątek olbrzymi i stali się Glinkowie wespół z Morawskimi i Tyszkiewiczami milionerami w ciągu jednego dnia. Napoleon dał generałowi Tyszkiewiczowi (w nagrodę za jego wspaniałą postawę bojową) cały kawał puszczy. Była dwa czy trzy razy większa (część odebrana już Moskalom) od tej części naszej Puszczy Białowieskiej, którą mieliśmy cały czas od początku. Ponieważ wuj Zygmunt Glinka, za którego wyszła starsza siostra mojej mamy, był fantastycznie zdolnym człowiekiem i był leśnikiem z zawodu (jego młodszy brat był rolnikiem z zawodu) utrzymywali ten majątek (to były trzy folwarki) we wspaniałej formie. Byli jednymi [których majątek nie był zadłużony]. Na palcach ręki można policzyć majątki ziemskie w Polsce, które nie były zapożyczone w Banku Ziemiańskim i które bankrutowały jeden po drugim.
Wuj był człowiekiem szalenie światłym i cały czas to mówił i przed wojną, i potem po wojnie też: „Nie ma możliwości reformy rolnej w Polsce i podniesienia bytu chłopów bez parcelacji wielkich obszarników”. Rzeczywiście wsie były bardzo nędzne. […] Dopiero po wojnie, jak Staszek (mój mąż) pracował w centrali rolniczej, ciągle jeździł w teren […], napotykał na spółdzielnie produkcyjne założone siłą. Chłop polski nienawidzi czegoś takiego. Wtedy tamtejsze pokolenie [ceniło] albo własność z papierkiem w ręku, albo nie. Mówił Staszkowi, jak jeździł (między innymi do Suchej): „Jak ja tam z nimi będę rozmawiał? Przecież ja tam namawiam na to, żeby dzieci wysyłali jednak do szkół”. Był przymus szkoły podstawowej, ale niektórzy nie posyłali. „Jak od razu mnie obskoczą i zaczną wymyślać, że to założyli ruskie i komuchy. Że ruskie i komuchy założyli spółdzielnię produkcyjną, a nikt tej spółdzielni nie chciał”. Jak on się będzie w tym znajdował? Wujek [to] mówił, jak byliśmy koło jego łóżka zgromadzeni. Ukrywał się przez wojnę, bo całą jego rodzinę rozstrzelali, w każdym razie mężczyzn. Ukrywał się na bagnach (jak Niemcy podbili Rosję, ten początkowy czas) na Polesiu jako robotnik. Kopali rowy melioracyjne. Cały czas w wodzie i wrócił jako kompletny kaleka. Do tego stopnia, że do pracy go wozili samochodem służbowym. Pisał różne naukowe rozprawy i tak dalej, nieprzeciętnie mądry człowiek, szczególnie jak na to środowisko ziemiańskie.
Panienki to tylko do Mariówki. To tak wyglądało, że podupadła rodzina moich bardzo miłych sąsiadów miała trzy córki, co pół roku. Kiedyś jadę konno ze swoją Teresą, która była o dwa i pół roku starsza ode mnie i wygląda na to, że ja już się szykuję do odjazdu, a ona nic o tym nie mówi. Mówię: „Teresa, to ty się nie szykujesz na wyjazd do Mariówki?”. Zakonnice prowadziły taką szkołę. Ona mówi: „Nie, bo ja w tym roku nie jadę”. Mówię: „Jak to? Dlaczego? Co, źle się czujesz?”. Ona mówi: „Nie, ale teraz jest kolej na Marylkę”. Mówię: „Co ty mówisz? Co to znaczy wszystko?”. Ona mówi: „Tak, bo my jesteśmy trzy w wieku szkolnym”. Ona już była w wieku szkoły średniej, oczywiście zresztą brała udział w Powstaniu, była bardzo dzielna, nawet się dziwiłam. Tak było, komenderowała swoim oddziałem, gdzie wcale nie była dowódcą, tylko była normalnym członkiem oddziału, strzelcem normalnym. Ale też [potrafiła dowodzić]: „No, chłopcy! Teraz odpoczynek”, „No, ruszamy!”, „Dalej, hełmy nakładać! Idziemy!”. Tak to dyrygowała i wszyscy się jej słuchali, i dowódca też. Okazała się bardzo wartościowym członkiem społeczeństwa. Ona mówi, że rodzice nie mają pieniędzy na to, żeby kształcić jednocześnie trzy córki, wobec tego każda raz na trzy lata jeździ do szkoły, a te dwie są w domu. Na drugi rok następna jedzie, a na trzeci trzecia. W ziemiańskiej rodzinie prawie wszyscy siedzieli w długach. […]
Potem moje ukochane Bielsko, cztery dziewczynki […]. Nie mogę mówić o Bielsku, bo mi się łza w oku kręci. Zamek Sułkowskich […]. Potomek z tej rodziny, książę Sułkowski, który po polsku prawie że nie mówił wcale, mówił po niemiecku. Jak mi mówił jego majordomus, [mówił] po francusku, po niemiecku i po czesku parę słów, ponieważ miał dużo pracowników. Miałam koleżankę, której ojciec był majordomusem u niego, a matka była Czeszką, która ciągle tylko płakała za Czechami i w ogóle się nie nauczyła ani po polsku, ani niemiecku mówić. Irka Sladka była chowana w takiej właśnie rodzinie. Byłam zapraszana od czasu do czasu, chodziłam tam. Cudowny, wspaniały zamek obronny. Fosa, zwodzony most – coś cudownego. Potem po wielu latach przyjeżdżam tam cała stęskniona do ukochanego Bielska (w Górkach mieliśmy co roku zjazdy rodzinne, z całego świata rodzina się zjeżdżała), a coś mi serce mówiło, żeby tam nie jechać.
- Jak się pani znalazła w Warszawie?
Po wybuchu wojny, jak ich zaaresztowali w Suchej, najpierw byłam w Buczu na szkoleniu, potem byłam w obozie u Hucułów, potem stamtąd chyba prosto pojechałam od razu do Warszawy. Stamtąd tam, gdzie moi bracia. Już było dwóch wtedy, przecież Tomek się tuż przed wojną urodził, pół roku miał chyba czy cztery miesiące… Byli w Suchej, już cała rodzina i ciotka Zosia z całą rodziną, z dziećmi, z mistrzem, który ich edukował. W ogóle mnóstwo rodziny tam było. To był olbrzymi dom, wujek sam zaprojektował, błyskawicznie postawił, jak się miał żenić z ciotką. Ciotka nie chciała za nic zamieszkać w tym starym dworze i dobrze zrobiła. To był zabytkowy dwór Wodzińskich. Już Wodzińskich nie było w ogóle, była
de domo Wodzińska (z domu Wodzińska), to była matka wuja. Bardzo negatywnie tę panią pamiętam, bardzo. Snobka nie z tej ziemi. Wszyscy we wsi i dookoła mówili o niej „pani hrabina”, a ona wcale nie była hrabiną. Była z domu hrabianką, ale ona tam była jako hrabina. Była potomkinią Wodzińskiej, która była miłością Słowackiego, który napisał piękny wiersz […]. W domu oczywiście wszystko po francusku, ale po polsku świetnie mówili. Wuj i jego brat zupełnie nie mogli [na to] patrzeć. Jego młodszy brat w ogóle uciekał z tego domu, gdzie jeszcze mieszkał przy matce. Uciekał, jak tylko mógł do domu brata, tam się w ogóle rzadko kiedy pojawiał, bo nie znosił tego wszystkiego, co prezentował tamten dwór łącznie z kaplicą. Mówiło się „pałac”. Mówiło się „dwór”, do chłopców, synów właścicielki (mojego wuja i Tadzia) mówiło się wśród służby i na wsi, i wszędzie: „pan Zygmunt” i „pan Tadeusz”. Wiadomo było, o kogo chodzi. O niej nie inaczej, jak z przekąsem: „pani hrabina”.
Ona się zaparła, żeby zatruć moje dzieciństwo lekcjami z francuskiego. Było to potworne. Jestem antytalentem językowym. Dzięki Bogu, że mieszkałam na Śląsku i mówiłam po niemiecku nieźle, a rozumiałam wszystko, dlatego że [miałam] moje serdeczne przyjaciółki, których językiem domowym był niemiecki. Byłam zapraszana ciągle na „tabuchta”: „Baśka! Baśka! Dzisiaj idziesz ze mną do domu, bo
Grossmutter (albo
Oma – bo też tak mówiono na babcię) upiekła »buchta« specjalnie dla ciebie”. Wędrowałam na „tabuchta” najpierw, a dopiero potem do swojego domu. Miałam parę takich domów, gdzie te babki (nie wiem dlaczego) mnie szalenie lubiły. Mimo że tylko parę słów po polsku mówiły, po śląsku więcej, dogadywałam się jakoś bardzo dobrze. Zawsze słodycze lubiłam i miałam często takie wizytki przyjacielskie. […]
- Jak pani znalazła się w Warszawie?
Jak tą rodzinę Glinków i tą sukę
Treuhändera sprowadzili z Niemiec, zarządcę, [to] rodzinę wymordowali i tam zginęli za wyjątkiem mojej ciotki. Jedna jedyna się uratowała, do więzienia poszła. Siedziała w więzieniu, gdzie przytomni akowcy, mianowicie komendant doktór pułkownik Zienkiewicz z Wilna, który był komendantem AK na rejon częstochowsko-radomski (był jednocześnie lekarzem więziennym) [wszczepił jej tyfus]. Niemcy, którzy są bardzo dzielnymi żołnierzami, nie można im tego odmówić, bali się śmiertelnie tylko jednej rzeczy, […] że wybuchnie epidemia. To było olbrzymie więzienie, mnóstwo ludzi tam siedziało. Niczego się nie bali więcej niż tego, że w więzieniu wybuchnie epidemia. Ciotka miała wszczepiony sztucznie raz tyfus, a raz coś innego, [chyba] czerwonkę. Nie wiem, co takiego. Trzeba powiedzieć, że jak już Polacy byli w ich oczach unieszkodliwieni, to oni się [względem] wojskowych, oficerów zachowywali w sposób dobry. Leczenie mojego ojca [trwało] pół roku w szpitalu wojskowym w Berlinie. Jak go potem tutaj oglądali lekarze, jak już się do odejścia szykował, to powiedzieli, że to jest nie do uwierzenia. Zobaczyłam to. Spędziłam [z nim] jeden miesiąc wakacji, rodzina jeszcze była we wsi pod Sulejowem. Tam siedziała, ja pojechałam do Warszawy się uczyć. Zaraz jak nas wywalili z Suchej, to mama do tej wsi [pojechała]. Jeden z licznych braci mojego ojca był wojewodą opoczyńskim i miał (to nie był żaden majątek) gospodarstwo rolne, do którego zaglądał od czasu do czasu. Miał piękny dom wśród drzew i tam chował swoje cztery córki. Biedny miał cztery córki, a był taki wielki patriota i opłakiwał to, że tylko braci ma w wojsku, a córek nie.
Wtedy zobaczyłam, że nie mam tu nic do roboty i pojechałam do Warszawy. Zaczepiłam się u jednej z ciotek, u jednej z sióstr mojego ojca na ulicy Noakowskiego
vis-à-vis politechniki. Nie czułam się tam dobrze, mimo że ciotka bardzo się starała i tak dalej. Całe mieszkanie było zawalone, bo jeden pokój musiała oddać jakiejś pracownicy Meinla (Niemce w każdym razie), to już wiadomo było, że żadnych głośnych rozmów i tak dalej. Poza tym była tam jeszcze druga siostra z mężem (bo ich dom został rozwalony w 1939 roku) i ich dwoje dorosłych już dzieci. To wszystko mi się nie podobało. Tak sobie idę Alejami Ujazdowskimi szukać jakiegoś lokum i postanowiłam sobie, że chociaż nie lubię zakonów, szczerze mówiąc, [to spróbuję w zakonie]. Danka Wrzosińska jednak się zaczepiła początkowo w jakimś zgromadzeniu [sióstr, które] prowadziły sierociniec. Chodziła wtedy do liceum pedagogicznego, też podziemnego oczywiście. W każdym razie uczyła te dzieci, dwa miesiące musiała odpracować. Miałam ją, ale to już był internat. Od ciotki idę i sobie myślę: „Ja zajrzę do tych zakonnic, gdzie ona pracuje. Jak ona tam wytrzymuje, to znaczy, że to muszą być jakieś dosyć rozgarnięte te siostry”. Idę i rozmyślam, a siąpi ohydny deszcz ze śniegiem i nagle przed tym domem, gdzie RGO się mieściło, a potem „Solidarność”, słyszę krzyk: „Baśka, a co ty tu robisz?!”. Patrzę, a to harcmistrzyni, najważniejsza harcerka przedwojenna… Józefina Łapińska. Mówię, że szukam, wybieram się do jakiegoś klasztoru, bo zaczepiłam się u ciotki, ale nie odpowiada mi to. Ona mówi: „To słuchaj, nie chodź do tych zakonnic, to ja cię ulokuję. My przecież mamy swoje dwa internaty. Prowadzimy jeden żeński, a drugi męski”. Męski był na Żoliborzu, na osiedlu wojskowym, bo tam były różne osiedla. To się nazywało osiedle wojskowe. Było już bliżej torów, bliżej linii kolejowej, nie na głębokim Żoliborzu. „Zaraz – mówi – zadzwonię do Ewy (czyli Grodeckiej) i tam cię zamelduję”. Cała w skowronkach poleciałam. [Ewa] już była uprzedzona i mówi: „Baśka… Baśka Szuster… Przecież ja cię znam z Bucza. Z tego sprzed ostatnich wakacji”. Mówię: „No tak, ale ja nie przypuszczałam, że pani mnie pozna, więc nic nie mówiłam”. Mówi: „No to jesteś, tutaj będziesz w tej dużej sypialni, trzynaście łóżek, Danka obok ciebie. Ale spod mojej opieki już wyjdziecie, dlatego że najpierw będzie badanie psychologiczne”.
Nie zaliczyłam, niestety, bo tam były zadania, przez które miałam trójkę z matematyki przez całe życie. Ledwo trójkę. Reszta same piątki. Były zadania tekstowe, jak pociąg jedzie z szybkością taką i taką na odcinku takim, a drugi jedzie z szybkością taką i podane te szybkości. Kiedy one wpadną na siebie? Jak coś takiego przeczytałam, to już byłam unieszkodliwiona do końca. Bo ja w ogóle nie rozumiałam sensu tego. Dwie beczki się napełniają. Jedna – kropla po kropli z prędkością taką i taką się napełni, a druga szybciej czy wolniej [z prędkością] taką i taką. Kiedy one się tak przeleją, że woda zaleje ziemię czy coś takiego… Coś z tych bzdur. Już nie potrafię nawet tego powtórzyć. W tym momencie dostawałam klapki, nic już nie wiedziałam. Potrzebowałam sporego czasu, pół godziny najmniej, żeby dojść do siebie po tym, jak coś takiego [przeczytałam]. Jak testy były oddawane, to ja wszystko oddawałam puste. Potem pani… Grodecka, jak to wszystko rozpatrywałyśmy razem już jako mieszkanki internatu (wszystko było robione razem) patrzy tak z politowaniem na mnie i mówi: „No, Baśka, ale przecież ty tutaj masz ocenę, że jesteś ociężała umysłowo, przez te tekstowe, a nie rozwiązałaś ani jednego w stylu tekstowym”. Były inne, bardziej łagodne, z geometrii. Lubiłam geometrię. […] Mówi: „No ale nic, nic, nic. Nic nie szkodzi”. Jakoś przeszła nad tym do [porządku dziennego]. Tylko się dziewczyny uśmiały, zaczęły się strasznie cieszyć z tego, bo one wszystkie powychodziły bardzo dobrze. Miałam jakąś zaćmę od początku. Odkąd weszły zadania tekstowe, to jest od klasy trzeciej albo czwartej, to już potem miałam same [problemy]. Tak to było.
Jak już skończyło się nasze zebranie, Ewa wychodzi i rzuca przez ramię (to była psycholog nie z tej ziemi): „Wiecie, ten korytarz nasz wielki jest strasznie zabrudzony. Przydałoby się tam umyć go. To tam pomyślcie o tym”. Do uszu wszystkich raczej to w ogóle nie dotarło, chyba. Stoję, patrzę, że nikt się [nie kwapi], w ogóle nie myślą o tym. Nie to, że nie chcą, tylko w ogóle nikt o tym nie myśli, tak to przeleciało. Poszłam do kuchni, poprosiłam o wiadro, o ścierkę i zaczęłam ten korytarz pucować. Ona wychodziła już i też od kuchni. Miałam akurat zalane wodą: „No, Baśka, widzę, że się dzielnie spisujesz”. Mówię: „Nie, wcale nie dzielnie, bo ja bardzo lubię szorować korytarze”. Ona zaczęła się strasznie śmiać i mówi: „Zaraz to sobie zanotuję, bo to jest coś wspaniałego do książki, którą teraz opracowuję właśnie. Będziesz tam, oczywiście bez nazwiska i tak dalej, występowała”. Tak to było.
Zaraz potem, w dwa tygodnie później pojawił się [pewien] pan. Oczywiście ona nie musiała dużo mówić, bo wiadomo było wszystkim, po co tam jesteśmy. Byłyśmy bardzo rade, z tym że niektóre, które były już bardziej wprowadzone w te konspiracyjne sprawy, wiedziały o tym, że gdybyśmy rok wcześniej się znalazły w tym internacie, dopiero jak on powstawał (bo myśmy były już po roku, już rok był czynny), to byśmy już miały stopnie wojskowe, bo działała jeszcze wtedy grupa Agricola. To była podchorążówka, w której w ciągu dwóch lat robiło się podchorążego. Jak się meldunki w czasie Powstania odbierało, to było tak, że zawsze wymieniał chłopak dwa tytuły. Na przykład sierżant i jeszcze drugi tytuł, podchorąży albo chorąży. To był sygnał, że on już nie wymaga żadnego przeszkolenia wojskowego, dlatego że skończył tę podchorążówkę, tę Agricolę. Dużo było takich chłopców i dziewczyny też tam były, ale nieliczne. W internacie bardzo były tym rozgoryczone, że o rok się spóźniłyśmy i byłybyśmy w słynnej Agricoli. Potem chodziłyśmy ciągle do Agricoli, chociaż to była strefa niemiecka, ale nikt nam nic nie zrobił, bo pod pomnik Sobieskiego [chodziłyśmy]. Biały pałacyk, jezioro – piękne były te nasze spacery.
Naprzeciwko nas było Ministerstwo Spraw Wojskowych, przed wojną tam było. Za Niemców nie wiem, co było, ale też jakiś ważny urząd wojskowy. Broniły go, jak i za Polski, dwa lwy. Myśmy się fotografowały wszystkie przy tych lwach, nawet gdzieś mam te zdjęcia. Takie brzydkie było powiedzonko w Warszawie ukute, że jak się pojawi na ulicy dziewica i pogłaszcze lwa, lew zaryczy, to znaczy że jest autentyczną dziewicą. Takie to były pogaduszki. Przed tym nam kazano wybrać spośród trzech specjalności. To była łączność, to było kwatermistrzostwo i to była opieka, zdrowie. Te, które wybrały zdrowie, poszły od razu do czerwonokrzyskiego szpitala. To był szpital wsławiony w tym, że począwszy od dozorcy dziennego i nocnego, poprzez pielęgniarki i poprzez wszystkich lekarzy, to wszyscy byli członkami ruchu oporu. Tam po prostu innych nie przyjmowali. Nie wiem, jak oni to robili. Nie wiem. Może przed tym jakieś testy dawali, wiadomo było, że jakieś Niemki będą miały kłopoty. Nie wiem. W każdym razie tak było. To był słynny szpital, gdzie byli wynoszeni ranni w zamachach. Wypisani, kładzione trupy. Trup, który umarł normalnie, był kładziony w miejsce tego chłopaka (jeśli był młody oczywiście), który był ciężko ranny w zamachu i tam leżał. Jak się dowiedzieli swoimi kanałami, że przyjdzie kontrola, to momentalnie ten chłopak wyjeżdżał gdzieś (nie wiem, gdzie go chowali). Oni wszędzie szukali, mieli jakiś cynk, że to jest coś nie w porządku, a tam kładli jakiegoś zmarłego. Moja siostra cioteczna, Alina Szustrówna z Łodzi [też brała udział]. Jeden z braci mojego ojca był w Łodzi, ona była lekarką; on przed wojną budował sanatorium w Tuszynku, gdzie leżałam w okresie łódzkim mojego życia. One miały od razu podwójne szkolenie, bo i wojskowe i lekarskie. To był niezapomniany szpital.
Wybrałam sobie łączność na swoją zgubę, bo wcale nie byłam zadowolona z tego, co mi potem polecono robić. Jedna z koleżanek wybrała sobie kwatermistrzostwo, bo była gosposią. Ciągle w kuchni siedziała, pomagała w gotowaniach. Pracowała, bo wszystkie powinnyśmy (nie wszystkie miały) sobie załatwiać arbeitskarty (karty pracy), dlatego że wtedy było mniejsze zagrożenie. Jak łapali na wywózkę do Niemiec, to brali, tak jak lecą, z ulicy. Ale jak już brali na rozstrzał po każdym zamachu, brali sto osób czy trzystu z więzień, to już wtedy szanse były mniejsze, bo wtedy nie pytali, kto czym się zajmował i co robił, i tak dalej. Brali, jak leci. Wiem, że wtedy z rodziny Haberbusch i Schiele (Schiele – polscy patrioci) w ciągu trzech rozstrzeliwań trzech członków rodziny wykończyli właśnie po zamachach. Rodzina spolszczona, [więc Niemcy] byli specjalnie cięci na [ich] nazwisko niemieckie, a oni twardzi Polacy.
Na zamachy też trzeba spojrzeć z różnych stron. Z jednej strony to było to, że Polska żyje, sygnał niezniszczalny, a z drugiej strony opłacić to życiem trzystu osób? Nie wiem, nie mam wyrobionego zdania do tej pory na ten temat. Ani moje dziewczyny właściwie też nie. Jedna ma bardziej odchyłkę w jedną stronę, druga w drugą, ale właściwie nie wiemy dokładnie, jakie mamy przekonania pod tym względem. Tak to było. Od nas wzięto tylko dwie dziewczyny. Znowu, żeby było śmieszniej, nazywały się Hirschberżanki. To znaczy ich ojciec był majorem o nazwisku Hirschberg. Hirschberg to jest nazwa Jeleniej Góry. To znaczy góra saren. Wpakowali je, nie wiadomo dlaczego (pani Ewa na pewno wiedziała, ale z nami się nie dzieliła tymi wiadomościami) na Majdanek czy jeszcze coś gorszego. Po Majdanku do tej umieralni (gdzie ciągle głośno jest o tym), do Treblinki, gdzie tylko było wyjście przez komin. W dwóch [obozach] siedziały. Z Treblinki udało się je jakoś wykupić, ale przenieśli je do takiego, gdzie można było wyjść za życia. To wszystko było w rejonie obok siebie, na wschodzie. Jedną wykupiono za 30 000 dolarów. Wróciła pierwsza. W nocy zaczęła się dobijać do drzwi zapłakana i tak dalej. Druga została. Za to z drugą, która już była w gorszej strefie podobno, [było trudniej]. To się rozgrywało na granicy jawy i snu, myśmy mogły tylko przypuszczać pewne sprawy, łapać głosy ludzi z różnych środowisk i starać się wypośrodkować swoją sytuację, swoje poglądy i tak dalej, ale to nie było właściwie możliwe. To było tak różne i do dzisiejszego dnia nie potrafię. […]
Tylko te dwie zostały. Reszta się jakoś zaopatrzyła w arbeitskarty. Zawsze nas łagodniej [traktowano]. Byłam na początku w złym miejscu, bo to była szwalnia na granicy getta. Jedno wejście do getta, drugie na Warszawę, więc jak to wyglądało w praktyce, wszyscy wiemy. Po prostu się bałam, czułam się calusieńki czas bardzo zagrożona. Wszystko do tej arbeitskarty mi było potrzebne. Nie byłam szwaczką zawodową, mnie tam na siłę wpakowali harcerze. Szef nasz był dwujęzyczny (niemiecko-polski, ale był przyjazny ludziom na ogół), starał się dać mi lżejsze roboty. Miałam do kożuchów przypinać żelaznymi kawałkami guziki. Okropne, to takie twarde. Ale to jeszcze mała pestka. W sytuacji kiedy on mówił: „Przerwa”, momentalnie Niemcy na jedną stronę, kobiety i strażnik postawiony, bo to były i z więzień pobierane babki do różnych prac, i tak dalej. Wiadomo było, że się otwierały drzwi. On musiał być z jakiejś organizacji, tylko nie wiem jakiej. Otwierały się drzwi od getta i szuranie nóg było tylko słychać. Na pewno były dzieci wyprowadzane stamtąd do polskiej strefy i potem rozwożone przez Annę i Witolda (rodzeństwo moje) po całej Polsce.
To też cała historia. Anna miała wtedy nie wiem ile, dwanaście lat czy coś takiego. Witold miał czternaście, był w moim wieku, trochę młodszy ode mnie. Te dzieci rozwoziły dzieci żydowskie po całej Polsce do majątków i do klasztorów. Kiedyś powiedziałam: „Ciociu, kocham cię i szanuję nade wszystko i podziwiam, ale jednej rzeczy nie mogę zrozumieć: nigdy dziecka własnego w tym wieku nie posłałabym w taką drogę z dziećmi żydowskimi”. Ciotka spojrzała na mnie z politowaniem, kiwnęła głową, podniosła głowę do góry i mówi: „A ja wierzę, że On mi ich uratuje”. Tak powiedziała. Rzeczywiście im się nic nie stało.
Natomiast mój wuj (czyli jeden z czwórki sierot z Lewiczyna, który był bankowcem i pracował za Niemców tak samo, w dalszym ciągu w banku, tylko już w pieniądzach polskich i niemieckich) był pośrednikiem. Na jego ręce przychodziły liczne paczki Czerwonego Krzyża, bo w obozie wuja za wyjątkiem zimna było luksusowo. Wszystkie szły tam. Kartki do korespondencji mieli jedną na miesiąc czy na trzy tygodnie (już nie pamiętam), a wuj ciągle słał listy obszerne. Adresował to na adres wuja bankowca. Ciotka, która miała tak niezłomną wiarę, że nikomu włos z głowy nie spadnie, kogo Pan Bóg kocha i kto kocha Pana Boga, jeździła na Mochnackiego, gdzie mieszkali ci Dziutkowie, brała ten list, który był do niej (ale na adres wuja, mężczyzny) wsadzała sobie do koszyczka na spód zakupów i oczywiście wstępowała od razu do kościoła Świętego Aleksandra, jak się kończą Aleje Ujazdowskie. Tam długo się modliła. Niemcy, którzy mieli wywiad chyba jeszcze lepszy od Polski, bo większe mieli możliwości, śledzili ją od dawna. Wszyscy o tym wiedzieli, bo słyszałam nieraz rozmowy na ten temat. Chodziło im nie tylko o samą ciotkę, ale również o jej otoczenie. Tam i Bartoszewski był i cały szereg innych osób naprawdę oddanych nie tylko akcji żydowskiej, ale i oczywiście naszemu podziemiu. Oczywiście Pan Bóg ją o tyle wysłuchał, że dzieci pozostały nietknięte, mimo że Witold był na Starówce. Wiadomo, co się działo na Starówce. Wrócił cały i żywy ze Starówki, to było już wiadomo, że Pan Bóg się nim opiekuje, tak samo jak Danką, która potrafiła dwa razy dziennie (nieraz tak bywało) wlec ich przez kanał. Zawsze dwóch wlokła najciężej chorych na plecach. Jednego na tej stronie, drugiego na tej. Reszta była przez sanitariuszy niesiona na noszach.
- Czy zapamiętała pani wybuch powstania w getcie?
Nie. Wiem, że wybuchło, ale nie zapamiętałam. […] Tam miałam w spółdzielni mieszkaniowej rodzinę Nowickich (jeszcze żyje Mala Nowicka, ma dziewięćdziesiąt pięć lat, zdaje się, ale już się nie rusza z domu). Jeździłam od czasu do czasu, bo tramwaje jeździły. Rzadko ich odwiedzałam, ale bardzo ich kochałam. To była rodzina szalenie pepeesowska. Wszyscy członkowie mojej rodziny to byli pepeesiacy. Gdyby panowie nie byli oficerami zawodowymi, to byliby działaczami PPS. Tak jak wszyscy pozostali, oczywiście tak jak Piłsudski. To była jego ukochana, przez niego założona partia PPS, Polska Partia Socjalistyczna, która już wtedy się chandryczyła strasznie ze…. skrajną prawicą, studenci Uniwersytetu Warszawskiego przodowali w tym. To nie była bardzo liczna grupa, ale hałaśliwa. Kiedyś idę w Warszawie z ciotką Irką Białobrzeg ulicą Świętokrzyską, nagle słyszymy jakieś krzyki z końca ulicy… Słyszymy krzyki, trzaski szyb. Patrzymy, a tu pędzi zgraja w czapkach akademickich, Młódź Wszechpolska oni się nazywali. Słyszymy wrzaski. Myśmy szły nie w stronę uniwersytetu. Machinalnie, jak słyszymy trzask, krzyk, odwróciłyśmy się obie jednocześnie w stronę uniwersytecką. Nagle oni pędzą, tłuką. Tam były wydawnictwa Mordkowicz, żydowskie i drugie, [którego właściciel] ma nazwisko polskie; patriota, żołnierz Legionów. Był szereg antykwariatów, było mnóstwo bardzo wartościowych wspaniałych sklepów i tuż przed ciotką wyrasta w czapce akademickiej potwór. Widzę, że on już wznosi pałę. Z jednej strony [pały] były płaskie. Nie wiem, dlaczego płaskie, żeby bić ludzi widocznie, a nie uszkodzić, żeby ich nie oskarżyli. To było inne oskarżenie, że ktoś kogoś pozbawił zdrowia – to dużo ciężej niż jak od tego, że tłucze szyby. Wznosi się [pała] i słyszę krzyk ciotki: „Lolek! Co ty wyprawiasz?!” . Dziesięć centymetrów od głowy on wstrzymuje swoją rękę. „Och, pani Ireno, przepraszam!” Ciotka się z jego rodzicami przyjaźniła. „Przepraszam bardzo! Przepraszam bardzo! Ja nie widziałem, że to pani!” Ona mu wtedy wypaliła, co o tym myśli: „Co za różnica, czy ja, czy nie ja?! Miałam załatwiać coś, ale w tej chwili zmieniam plan i idę do was zaraz i powiem matce, niech widzi, jakiego gagatka wychowała”. – „Pani Ireno, błagam panią, niech pani tego nie robi. Ja wstawię te dwie szyby, co zbiłem. Ja wstawię, jak to się skończy! Błagam panią, mama ma słabe serce, niech pani nie mówi. Tak mnie kocha, to co ona sobie będzie myślała” – i tak dalej. Ciotka bezlitośnie mówi: „Tak? Musi matka wiedzieć, co ty robisz”. Odstawiła mnie do jakiejś cukierni, to chyba była „Ziemiańska”. Kazała mi tam [czekać], zamówiła mi co trzeba, siadłam sobie przy stoliku i zajadałam. Oni niedaleko gdzieś mieszkali. Poszła tam, powiedziała tym rodzicom, co się dzieje. Oczywiście matka płakała strasznie. Oczywiście on się kajał, że on już nie będzie więcej i tak dalej. Potem z pana Piaseckiego wyrósł naprawdę prawdziwy patriota, już bez tych nachyleń, prawdziwy patriota.
Jestem filosemitką, to znaczy osobą, która lubi Żydów, bo miałam świetne koleżanki i świetnych kolegów w Tomaszowie w gimnazjum. Bardzo inteligentnych przede wszystkim. Te dziewczyny (ich było trzy i dwóch chłopaków), nie uczyły się przedtem francuskiego, a ja się uczyłam całe życie, bo potem wymusiła pani Glinczyna na rodzicach, żeby mnie posyłali jeszcze na lekcje prywatne. Nienawidziłam tego wszystkiego. One mówiły po niemiecku, ale po francusku nic. W pół roku na świadectwie półrocznym (widziałam to) miały bardzo dobry z francuskiego. Wtedy mi się to zdarzyło po raz pierwszy (potem się zawstydziłam i się wzięłam do roboty), ale miałam dobry. One miały od góry do dołu same bardzo dobre, łącznie z francuskim. Już więcej umiały po półrocznej szkolnej nauce, lepiej mówiły po francusku niż ja. To jest taki zdolny naród. Lubię tę nację. […]
- Gdzie się pani znajdowała w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego?
Byłam szkolona na zupełnie coś innego. Nas szkolili tylko w posługiwaniu się bronią krótką i wyrobie wszystkiego, co jest potrzebne do „filipinek”, do rzucania, do zapalenia czołgów i tak dalej. Oczywiście na recepty. Żadna z nas nie była chemiczką, ale to się robiło. Wysyłana byłam na rzeczy, które bardzo mnie bolały i nie odpowiadały mi i wspominam tę pracę, te trzy czy cztery lata konspiracji źle. Mówię zupełnie szczerze, ponieważ między innymi miałam cały szereg innych obowiązków: przenosiłam dolary w koszyczku pod małymi szczeniaczkami albo warzywami, albo coś takiego. Facet przychodził, siadał koło mnie z gazetą, kładł gazetę [obok], ja tę gazetę brałam. Tam była nieduża paczka, odnosiłam do pani Ewy i nigdy nie miałam żadnej wpadki ani nic takiego. Tak że to mi nie szkodziło.
Oprócz tego dostałam zadanie głównie na soboty i niedziele. Okropne. Dostałam rozkaz wstawienia się w Wesołej w jakimś określonym miejscu. Podano mi małą mapkę z narysowanymi miejscami. Zaczynało się od… Rembertowa. Miałam na mapce zakreślony Rembertów, Wesoła i jeszcze jakieś drugie miejsce, półwieś. Tam byłam odstawiana do pracy, którą uważałam wtedy za kompletnie bezsensowną i niepożyteczną. Grubo po wojnie zjawił się u mnie z gazetą w ręku (to był chyba Tygodnik Powszechny) Andrzej (mój brat nieżyjący) i pokazał mi, co londyńczycy, [którzy] mieli z Enigmą do czynienia [piszą]. Przecież Enigmę Polacy wynaleźli, to wiadomo, wszyscy wiemy; niektórzy mówią, że dzięki temu została wojna wygrana, bo inaczej tak wisiało na włosku. Było tam napisane, że ze wszystkich krajów sprzymierzonych, w których działały ruchy oporu, na pierwszym miejscu pożyteczności dla wywiadu angielskiego, który pozwolił zrobić nalot kompletnie niszczący (Peenemünde to się chyba nazywało) […] stała Polska, jeśli chodzi o skuteczność ruchu podziemnego i informacji, dzięki którym Londyn mógł wprowadzić zmiany, które były najbardziej dokuczliwe dla Niemców. […]
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 9 maja 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek.
- Jak rozpoczęło się Powstanie Warszawskie?
Zacznę od tego, że przyjechałam na jakimś niemieckim pancernym wozie do Warszawy. Koleje nie chodziły, ja stałam, zamachałam. Szły czołgi. Wreszcie był nie czołg, tylko jakiś pancerny wóz. Zamachałam, wzięli mnie, przyjechaliśmy do Warszawy. Stanął tam duży korek. Wyskoczyłam, to już było niedaleko internatu. W internacie już nie było żadnych dziewcząt. Była jedna, która się zajmowała kwatermistrzostwem i w piwnicy gromadziła wszystkie materiały opatrunkowe, żywność i tak dalej. Ona jedna była. Mówi: „Tu kartka jest do ciebie. Był człowiek”. Było tam napisane, żebym poszła na Wolę, której nie znałam w ogóle. To była jedyna dzielnica w Warszawie, której zupełnie nie znałam, więc to ironia losu. Podany był adres Elektoralna 12, 15, 17 – nie pamiętam. Po drodze mam pod wskazanym adresem (i znowu był adres napisany) zabrać (tylko jedno słowo było napisane) Kochan. Nie miałam pojęcia, czy to będzie on, czy ona, kto to w ogóle będzie. To było po drodze na punkt na Elektoralnej.
Był to domek bardzo przyjemny, bezpretensjonalna willa, oczywiście z ładnym ogrodem. Stanęłam przy furtce, zadzwoniłam. Momentalnie wybiegła dziewczyna ubrana, gotowa już i z plecakiem na plecach. Pędzi w moją stronę. Za nią wybiega (muszę o tej scenie powiedzieć, bo mi szalenie utkwiło w pamięci) pani, matka na pewno w koszuli nocnej z rozwianym włosem, półdługim do ramion. Zarzucone ma tylko coś na te ramiona, na nocną koszulę. Z potwornym krzykiem: „Nie! Nie! Nie!”. Córka ze złością się odwraca do niej, ręką macha do niej, oczywiście nic nie wie. Dziewczyna otwiera furtkę, już jest przy mnie. Wtedy ta matka upada. Zaplątała się w koszulę i upada. To jeden z najbardziej wstrząsających dla mnie obrazów. Leżała, krzycząc. To nie był krzyk, to było wycie zwierzęcia, samicy, której odebrano młode od piersi. Wyła: „Nie! Nie! Nie!”. Ta tylko machnęła do niej ręką, żeby wróciła do domu, i pobiegłyśmy razem. To jest jeden z obrazów, którego nie zapomnę, [jedno] z przeżyć, których nie zapomnę. Przyszłyśmy pod ten adres. Jeszcze Powstanie nie wybuchło, jeszcze tam nie było strzelaniny.
Zaczęło się Powstanie bez rozkazu „Bora”, dwie godziny przed tym, nim on wydał rozkaz. […] Podjął tę decyzję, która była absolutnie nieunikniona. Czy ten rozkaz by padł, czy by nie padł, to jeżeli jest ileś tysięcy młodych ludzi dyszących żądzą walki, którzy byli szkoleni przez trzy albo cztery lata do Powstania świadomie… Każdy sobie wybierał specjalność: albo łączność, albo służba zdrowia, albo… kwatermistrzostwo. Każdy miał swoją rolę, każdy robił, co miał robić. Wszystko było nabuzowane, wiadomo było, że to buchnie. Każdy człowiek o tym wiedział. To oczywiście było nieuniknione. Potem podsumowanie zysków i strat. Trudno wydać jakiś sąd historii, były tak różne opinie, tak różne poglądy, ale dla osób, które walczyły w Powstaniu i poświęciły trzy czy cztery lata życia (trzy i pół dokładnie) na szkolenie, to była kwestia dosłownie życia i śmierci. Tak że to było nie do uniknięcia, absolutnie. Jak wiem, to nie spotkałam człowieka, który by żałował tego – jeśli przeżył, oczywiście. Nie spotkałam.
Potem wpadłyśmy na Elektoralną. Potem Kochan (nie wiem, jakim cudem) szła koło mnie i zniknęła. Pojęcia nie mam. Czy ona jednak nie mogła przeżyć obrazu matki i wróciła do niej, nie wiem. W każdym razie tam znajdowała się jedna osoba, była to bardzo piękna, młoda dziewczyna, starsza ode mnie jakieś dwa, trzy lata. Wskazała mi normalne mieszkanie opuszczone przez lokatorów. Od frontu był balkon. Jak się wychyliło, to się widziało mur. Przed wojną to chyba był Haberbusch i Schiele – [wytwórnia] piwa, coś takiego. Obecnie był tam również Meinl. To była firma niemiecka, która zaopatrywała wojsko niemieckie na tym terenie, szczególnie słodycze. Mówię o tym, bo to jest dosyć ważne dla dalszego ciągu. To mieszkanie było kompletnie urządzone, z żywnością w szafkach. Tak że wiadomo było, że ludzie je opuścili w takim stanie. Mnie wyznaczyła miejsce w stronie od podwórka, w kuchni i powiedziała, że moim obowiązkiem będzie przygotowywanie posiłków dla tych, którzy się zjawią tutaj. To po pierwsze. Po drugie ładowanie (to też już umieliśmy robić) tych wszystkich „filipinek”, granatów, nie granatów.
[…]
Mam przygotowywać posiłki, bo będą chłopcy, którzy będą rzucali na czołgi (bo czołgi będą prawdopodobnie szły) benzynę i „filipinki”, i to wszystko. Mam tylko to ładować, szykować i tak dalej. Potem nie wiem, jak to było […]. Na oczy własne nie zobaczyłam już ani Kochan, ani tych chłopców rzucających.
Wpadł Niemiec, żeby wyprowadzić nas na podwórze. Na podwórzu oni wywalali z mieszkań ludzi. Rozprawiali się z nimi w sposób taki, że najpierw rzucali (podobno jeszcze w Polsce nieznane, chociaż dużo rzeczy było znanych) pociski naładowane gazem czy coś takiego, w każdym razie wzniecające momentalnie pożar. Ktoś kiedyś mówił, że to było podobnie jak w Wietnamie, amerykańsko-wietnamska wojna. Ci ludzie byli tam spędzeni. Oni rzucali i potem strzelali, oczywiście. To wszystko się robił jeden olbrzymi ogień. Po prostu ci ludzie byli paleni, w ogóle nikt żywy tam nie uszedł. Cała kamienica, wszyscy mieszkańcy zostali spaleni chyba w trzech rzutach. Jeden stos leżał, oni to popsikali jakoś, nie wiem czym. Potem była jakaś przerwa, potem resztę wyprowadzali. Tak było potem we wszystkich dalszych kamienicach. Łomot do drzwi. Otwiera ta dziewczyna. Podejrzewałam, że ona miała jakąś bardzo dużą rolę do wykonania w czasie konspiracji, dlatego że była bardzo piękna i miała bardzo inteligentną twarz. Pomyślałam sobie: „Ciekawe, co ona robiła”. Ten:
Raus! Raus! Raus!, a ona mu mówi spokojnie, bardzo piękną niemczyzną, literacką. On mówił charczącym
Plattdeutschem (Platt, to był slang podwórkowy), a ona mu odpowiadała przepiękną niemczyzną, już nawet nie literacką, a poetycką. Oczywiście tę rozmowę rozumiałam. On mówi:
Raus! Raus! Ona mówi: „Nie, my nie wyjdziemy”. Tutaj padły słowa, które mnie zastanawiają: „Tu są nasi zmarli – a ja nie widziałam żadnego z tych chłopaków – i my tu zginiemy z nimi, to tu nas zastrzelcie, a tam nie zejdziemy już”. Rozpoczyna się jakaś dyskusja, on z takim zainteresowaniem na nią patrzy. W końcu mówi: „Nie, wyjdźcie. Ja wam obiecuję, że nie zostaniecie tam spalone”. Ona na niego spojrzała, jakby niedowierzająco. On jeszcze powiedział: „Ja ci daję słowo honoru niemieckiego oficera, że nie zginiecie”. Wobec tego wyszłyśmy razem z nim.
Rzeczywiście to się sprawdziło, ponieważ żadnej z nas nie spotkała żadna krzywda, a nasze przeżycia to było wyłącznie bieganie z nimi po następnych domach i widzenie w dalszym ciągu tego samego obrazu. Myślę (gdzieś czytałam), że podobno w ten sposób zostało spalonych z jednego ciągu kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To były wysokie domy, więc może… Nie wiem. Oni przechodzili [dalej], jak załatwili z jednym domem. Odpoczywka, za jakimś jedzeniem się rozglądali, ale byli bardzo kiepsko zaopatrzeni. Potem chwilę się zdrzemnęli i do następnego, do następnego. Tak to trwało. Cały czas razem z nimi biegłyśmy. Tym co mieli (mieli dużo czekolady od Meinla, dlatego o tym wzmiankowałam), się dzielili. Oprócz tego coś tam pichcili, bo wyciągali ze spiżarń ludzi, których wyprowadzali, palili ciągle ogniska. Nie wiem, dlaczego nie gotowali w tych mieszkaniach. Ciągle gotowali na tych ogniskach. Tym samym nas odżywiali. Tak biegałyśmy z nimi. Nie potrafię powiedzieć, ile to było dni.
W końcu w pewnym miejscu ona mnie łapie za rękę i mówi: „Chodź, uciekamy, bo tu jest niedaleko barykada, na której dowódcą jest mój narzeczony i uciekniemy”. Powiedziałam, że się boję i nie chcę, bo tutaj może się uratuję, a tam nie wiadomo, jak to będzie. Ona mówi: „Chodź, chodź. Szarpnęła mnie, pociągnęła mnie za sobą. Popędziłyśmy i rzeczywiście to była jakaś ulica, której ja kompletnie nie [znałam]. Jak powiedziałam, Woli nie znałam w ogóle. [Nazwa] na „P”. Nie wiem, czy [może] Próżna. Ktoś wyliczył, że tam było sześć ulic na „P” w tej okolicy. Rzeczywiście tak było, jak ona powiedziała. Była tam barykada, zaczęli wołać do nas: „Stój! Stój!
Hände hoch!”. Ona zawołała: „Wezwijcie porucznika” – takiego i takiego, wymieniła jego pseudo, on się pojawił. Boże, on zaczął pędzić do niej, ona do niego, rzucili się sobie w objęcia. Tak wrócili na tę barykadę, ja się za nimi wlokłam. Położyłam się na barykadzie jak wszyscy i wymacałam, że jest worek [z cukrem]. Nie wiem, czy cała barykada była z worków z cukru, czy tylko jeden. W każdym razie był tam worek z cukru i sobie pomyślałam, że nie jest źle, no bo tu się z głodu nie umrze, bo w razie czego mamy ten worek. Nie zrobiłam w nim dziury. Na tej barykadzie leżałam z tymi ludźmi, tylko że oni się zmieniali. Byłam
bezprizorna. Rosyjskie słowo na dzieci opuszczone, które jak nie mają miejsca w sierocińcach, to się wałęsają po Rosji, po Moskwie i tak dalej, różne występki robią. Chyba dwie doby leżałam i w końcu zrobiłam dziurkę w cukrze. Nasyciłam się słodyczami odpowiednio. Zjawił się młody człowiek, porucznik i powiedział: „Nie wiemy, co z tobą zrobić. Nikt cię tu nie zna. Wobec tego cię odstawiamy”. Nie wiem, czy on powiedział: „Do »Montera«”, nie pamiętam, ale jakieś takie pseudo znajome mi padło. Mówi: „Tam w podziemiach Poczty Głównej…”.
Wyjście nasze było koło „Adrii”, więc albo Moniuszki, albo Sienkiewicza. Rzeczywiście jeden z chłopców doprowadził mnie tam, a ci tu zostali i trzymali tę barykadę w dalszym ciągu. Doprowadził mnie do dowództwa, jakiś młody oficer tam siedział, dosyć pusto było. Mówi: „A skąd ty masz? A twoje pseudo?”. Mówię: „Nie mam pseuda. Byłam Baśka cały czas”. On mówi: „No to co mam tu z tobą zrobić?”. Mówię: „Nie wiem”. – „Nie zgłosiła się nasza łączniczka »Stasia«. Nie udało jej się dotrzeć. Wobec tego od dzisiaj będziesz »Stasia«. Tu masz legitymację »Stasi«”. Aż wzdrygnęłam. Nie chciałam wziąć. Nie wiem, czy wzięłam z jego ręki tę legitymację i ze złości ją zmięłam i wyrzuciłam, czy też w ogóle nie wzięłam i została u niego, ale już nigdy i nigdzie tą „Stasią” na szczęście nie byłam. „Jakie przeszkolenie odbyłaś?” Powiedziałam, że takie i takie. Powiedział mi: „A to świetnie”. To będziesz z naszym radiotą zmieniała się na dyżury i będziecie się zmieniali, bo tutaj mamy dwóch oficerów rosyjskich, którzy mają to wszystko, co potrzeba, i są w stałym kontakcie z Moskwą”. Przecież dowództwo chce wywrzeć presję na Stalina, żeby ruszył wojska, które na Pradze stały. Wiadomo, że nie wiem jak by się walczyło, to wygranie było nie do osiągnięcia bez tych, którzy przyszli. Dosłownie Niemcy poddawali się i ci wchodzili.
To było tym boleśniejsze, że jeden pełen jak najlepszej woli człowiek, który uratował życie wielu Polaków w Rosji siedzących po obozach na Sybirze, żołnierzy, oficerów Wojska Polskiego, to był ten, którego potem opluwano strasznie, że się zaprzedał Rosji i tak dalej, i któremu Stalin (po rozmowie oczywiście z… Andersem) wyraził zezwolenie na utworzenie Wojska Polskiego na terenie Rosji, które będzie dalej walczyło przy jego boku. Część tego wojska oraz niewielka grupa Rosjan, jak wkroczyli, to nie było ich wielu. My ich nazywaliśmy „berlingowcy”: „Od Lenino do Berlina”. Byli dowodzeni przez autentycznego polskiego oficera, miał świetną kartę z I wojny światowej i w ogóle był ogólnie szanowany. On po uzgodnieniu z Andersem zgodził się objąć tę ciężką dla niego funkcję przyjścia. Zawsze mówiło się: „Ci spod Lenino”, a to byli nieszczęśnicy z obozów, jeżeli ich Rosjanie nie wybili w międzyczasie. Z Sybiru miesiące szli, żeby się dostać do Andersa. […] Oni czekali tutaj z krwawiącymi sercami na to, aż będą mogli do Warszawy ruszyć. Wszystko, co się działo okropnego w Warszawie, to się momentalnie skończyło, jak Zachód uznał Powstańców (trochę za późno) za kombatantów. U Niemców była dyscyplina szalona, nie wiem, ile razy większa niż u nas. To, żeby palcem którykolwiek ruszył bez rozkazu, czy coś takiego, [było nie do pomyślenia]. Chociaż byli tacy, co sprzedawali broń na Pradze, to widziałam sama, ale to chyba byli Węgrzy albo Włosi, wydaje mi się, że Niemiec by się na to nie odważył. […]
Potem siedziałam w tej piwnicy. Tam była jedna olbrzymia sala. To była druga część poczty. Jedna część wychodziła na Świętokrzyską, druga na tę stronę. Tam w podziemiach (trzy piętra pod ziemią) było nasze dowództwo. Nie to główne, bo „Bór” miał osobną [siedzibę]. Zresztą kilkakrotnie dom jego pokazywano, cały sztab siedział główny. Tutaj nie wiem, kto był [dowódcą], wydaje mi się, że „Monter”, ale nie jestem pewna. Jedna wielka sala, piwnica, to był szpital, druga, mniejsza, to było pomieszczenie dwóch rosyjskich oficerów z całym sprzętem. Trzecia, to było dowództwo. Bardzo dobrze byliśmy wtedy odżywieni, bo w „Adrii” obok była olbrzymia stołówka. Teoretycznie niby tylko dla zarejestrowanych kompanii, które tam spały, ale to była tylko teoria. W praktyce, ktokolwiek przyszedł, to tam zawsze dostawał jakieś jedzenie. Byłam tam parę razy, bardzo dobre było to jedzenie.
- Jak było wówczas z ubraniami? Skąd pani miała ubranie?
Przyszłam w ubraniu. Nie w mundurze. Byłam w swoim harcerskim ubraniu. W spódnicy popielatej, w popielatym swetrze, a pod spodem miałam jakaś bluzkę i kurtkę sportową na ramionach. Były upały. Tak byłam ubrana. Nie zmarzłam, upały były cały czas, mimo że to były podziemia zawilgocone. Wymienialiśmy się dyżurami, a chwilami byliśmy razem. Na początku, nim tam doszłam, to podobno były połączenia z Kremlem, jak radiota mi mówił, a potem coraz rzadsze. Widać było, że Stalin chce się uchylać od jakiegokolwiek stosunku do Powstania. Z jednej strony już był związany traktatem z Zachodem, bo Wojsko Polskie spod Lenino miało po skończeniu Powstania zaraz wrócić i iść na zachód z wojskiem rosyjskim. Rzeczywiście tak było. Oni zdobywali Berlin. Przecież chorągiew, która została zawieszona, to Polak ją zawiesił.
Nie bardzo wiedziałam, jak się tam urządzić. Pierwsze dwie noce chyba przesiedziałam na jakichś szmatach, a radiota zawsze jak dyżur kończył, to myślę, że szedł do głównego, sztabowego [pomieszczenia], ale ja nie. Byłam już tym bardzo znużona. W szpitalu leżała moja ciotka, Marychna Kossakowa. Bardzo ciężko ranna, tak że groziła jej śmierć, ale cudem ją uratowali. Była kapitanem. Oczywiście dowiedziałam się, że ona tam jest, chodziłam do niej codziennie chociaż na króciutko. Gadałyśmy. Ona mi mówi: „No ale jak ty się urządziłaś?”. Mówię: „Nie wiem, najgorzej z nocowaniem, bo nikt mi nie zaproponował żadnego miejsca nigdzie i tak drzemię trochę na tym”. Ona mówi: „No przecież to straszne” i pogadała z lekarzami, którzy się bardzo troskliwie nią zajmowali, bo samo nazwisko mówiło za siebie. Wtedy jeszcze ludzie czytywali książki, które trzeba znać. Bardzo ją pielęgnowali i uratowali ją. Mówi do mnie za którąś wizytą, że tutaj wykukała u dyrektora tego szpitala (czy lekarza naczelnego) jakieś opatrunki, które się [chyba] nie nadawały (nie wiem, co to było), bo gdyby się nadawały, to by nigdy nikt tego nie oddał. Może wypadły z worka i zanieczyściły się na podłodze, nie wiem. Czy to były jakieś inne miękkie rzeczy. W każdym razie dostaliśmy olbrzymi tobół tych miękkich rzeczy. Ale na wilgotnej podłodze to położyć, to szkoda. Zaczęliśmy się rozglądać za czymś i wypatrzyliśmy gdzieś leżące olbrzymie drzwi, dwuskrzydłowe, drewniane. Urządziliśmy to w ten sposób, że położyliśmy te drzwi, pokryliśmy je tym czymś, co dostaliśmy w tym worku, na to jeszcze narzuciliśmy jakieś szmaty, nie wiem, skąd wyciągnięte. Tak we czwórkę albo we trójkę już spaliśmy przyjemnie na tych drzwiach.
Pobyt tam bardzo przeżyłam. [Było dwóch oficerów], […] nazywali się Kułagin, a drugi… Iwanow, który się w ogóle nie odzywał i nie obsługiwał tego wszystkiego. Obsługiwał Kułagin, bardzo sympatyczny pan, który był bardzo nieszczęśliwy, ponieważ miał rodzinę, żonę i córkę w moim wieku w Leningradzie, a jak wiadomo w Leningradzie Niemcy sobie poradzili ze zdobyciem metodą okrutną. Nie robili uporczywych ataków z bronią w ręku i tak dalej, bo po co? Wystarczyło, jak otoczyli miasto niedostępnym z zewnątrz odsieczom i nie dopuszczali, a ci ludzie po prostu wymierali z głodu. Tam bardzo mało osób (znałam trzy osoby, też zresztą Rosjan, które to przeżyły) [przeżyło], reszta padała. Oni mieli takie maszyny, których w ogóle nie znałam i w ogóle nie byłam szkolona na nich, widziałam to pierwszy raz na oczy. Łączyły się z każdym miejscem na świecie, ale pod warunkiem, że to miejsce miało odbiór na te parametry. Wszystko jedno, czy to był Kreml, czy to był Leningrad, czy to było jakieś pole bitwy – wszędzie. On dzwonił do Leningradu i zawsze mu się udawało z żoną połączyć. Kiedyś mówi do mnie: „Wiesz, Baszeńka, moja żona (ładnym rosyjskim mówił, wszystko było zrozumiałe), ona już umiera z głodu, jeszcze żyje…”. Potem, po dwóch dniach zadzwonił znowuż i mówi: „No, żona już zmarła. A moja Lenoczka jeszcze żyje”. To taki wzruszający moment […]. Wchodzę dwa dni potem, a on mówi: „Baszeńka, moja Lenoczka już nie żyje. Umarła z głodu”. Tak spojrzał na mnie, pogłaskał mnie po głowie. Miałam jasne blond włosy, bardzo ładne i mówi: „Ona takie piękne włosy miała jak twoje i takie same
sinyje głaza”. Zmartwiałam w tym momencie, bo myślę sobie: „Ja już umieram”. Jak ja mam sine oczy, to już jest coś niedobrego. Ale się okazało, że
sinyje, to wcale nie jest siny, tylko błękitny kolor. Przytulił mnie, głaskał po tych włosach: „Moja Lenoczka… moja Lenoczka… Taka sama
krasiwaja diewuszka jak ty”. To było straszne przeżycie. […] Tak jak mówi poeta: „Pod słońcem moim nie masz Greczyna ani Żyda”. Wszędzie są tacy ludzie i tacy ludzie. Przecież ci Niemcy, co mnie zabrali do Warszawy, to zachowywali się bardzo przyzwoicie i sympatycznie. Podróż z postojami trwała chyba sześć godzin, bo o świcie jeszcze w nocy się zerwałam i trzynaście kilometrów przewędrowałam do Piotrkowa. Dlatego ciepło wspominam nie tylko Rosjan, których poznałam, ale i Niemców. Takich też znałam. Ważny jest tylko człowiek, jaki on jest. […]
[Pani Ewa] wychodziła z tej komendantury, spotkała mnie na korytarzu przed drzwiami naszej piwnicy. „Baśka, a co ty tu robisz?!” Więc mówię dowcipnie, że jestem służącą u tych dwóch ruskich. Spojrzała: „No dobrze, ale gdzie ty mieszkasz?”. Jej oczy padły na to nasze łoże piękne, któreśmy tam sobie sprytnie [sklecili]. Widzę, że wściekła była. Pierwszy raz widziałam panią Ewę wściekłą, bo ona była zrównoważona. Zawróciła natychmiast do komendy, skąd wychodziła. Wróciła i mówiła: „Pakuj się, zabieram cię stąd”. Wcale nie byłam z tego zadowolona, bo nie wiedziałam, co będzie dalej. Tutaj było o tyle ciekawie, że znajdowałam się w kręgu wielkiej polityki, słyszałam rozmowy z gabinetem Stalina i tak dalej, gdzie wołano rozpaczliwie, żeby ruszyć wojsko z Pragi, ale ze Stalinem nie łączyli ani razu i nie odpowiadali mu, wyłączali połączenie. Tak to wyglądało. Drugi się nie odzywał. Podejrzewam, że to był enkawudzista. Na pewno. U nich zawsze tak było, że był jeden taki milczący.
Zabrała mnie i zaprowadziła do prywatnego mieszkania pani, która potem była już generałem. Zapomniałam nazwiska, oczywiście, ale taka znana. Nie było wielu kobiet generałów, a ona była. Ale czy już była wtedy za konspiracji, czy była dopiero potem, po zakończeniu wojny, tego nie wiem. W każdym razie to było jej prywatne mieszkanie, bardzo przyjemnie urządzone. Znajdowało się niedaleko mojego miejsca, tylko bliżej Foksal. Było zejście z tego mieszkania, kilkanaście kroków trzeba było przejść i się wchodziło w olbrzymi sad, olbrzymi ogród, który oddzielał nas od szpitala czerwonokrzyskiego. Ona cały czas pisała na maszynie, nie mam pojęcia co. Calusieńkie dnie. Miała przy sobie swoją zaprzyjaźnioną, młodą sekretarkę, która koło niej chodziła, z którą to sczytywała, co pisała. O ile się zorientowałam, to były rzeczy bardziej naukowe. Teoretyczne o roli harcerstwa i tak dalej, pomieszane z różnymi aktualnościami. W każdym razie byłam tam zupełnie niepotrzebna, zupełnie, i miałam straszną pretensję do pani Ewy, że tam mnie właśnie doprowadziła. Jedyna moja rola była taka, że to, co ona napisała (czasem to były kartki zebrane, a czasem tylko kartki napisane) musiałam dostarczyć poprzez olbrzymi piękny sad do szpitala czerwonokrzyskiego. Tylko że problem polegał na tym, że szpital był bez przerwy straszliwie obstrzeliwany przez Niemców z mostu z drugiej strony. Tchórzliwa raczej nie byłam, ale jak biegłam przez ten sad i mi kule dosłownie świstały przy uszach, to taka zachwycona za bardzo nie byłam. Do pewnego czasu robiłam to oczywiście. Docierałam do tego szpitala, aż wreszcie wyszedł do mnie (nie dotarłam wtedy, był taki ostrzał), doktór, stanął w oknie czy jakimś ganku i mówi: „Słuchaj, zamelduj, że nie ma tu więcej dojścia, dlatego że mamy w tej chwili taki ostrzał z mostu, że my sami nie wiemy, co zrobić z rannymi, bo już piwnice są zapełnione i tak dalej. Tak że zamelduj to tam”. Wróciłam, zameldowałam, ona to w milczeniu przyjęła do wiadomości. Więcej tam nie poszłam. Na szczęście w tym miejscu, gdzie właściwie już byłam skazana na zupełne bezrobocie i to było dla mnie nie do przyjęcia, pojawił się jakiś łącznik, który powiedział, że mam rozkaz stawienia się za Alejami, gdzie był olbrzymi bank narożny.
Ta strona była w naszych rękach. [Po tamtej stronie działali] „gołębiarze”, którzy siedzieli na górze. Tam był straszny ostrzał. Dziewczyny sanitariuszki, które zbierały ciała rannych ludzi, którzy usiłowali przebiec pod tą barykadą, znosiły je na swój punkt, opatrywały i tak dalej. Okazało się, że tam jest internatka, ta, którą uważam (obok Danki) za autentyczną bohaterkę Powstania. […] Irenka Tarnowska – należała do ekipy, która zbierała rannych i inne rzeczy jeszcze też robiła. Komendant tego przejścia nie bardzo miał ochotę na puszczanie ludzi, ale powiedziałam, że niestety, ale taki mam rozkaz i muszę tam się stawić. Dali mi adres róg Wilczej na placu Trzech Krzyży przy [Instytucie] Głuchoniemych, tylko wyżej. Puścił mnie. Z wahaniem, ale jednak mnie puścił. Jakoś cudem udało mi się przemknąć.
Znalazłam się już po drugiej stronie, bezpieczna. Doczłapałam na tę Wspólną i tam się miałam zameldować do komendanta dowódcy zespołu kilkunastoosobowego, którego zadaniem było dostarczanie [pożywienia] z zakładów Społem (które leżały nad Wisłą, a więc w dół od Głuchoniemych) dla głodującej Warszawy na Wilczą. Tam w piwnicach rządziła (bo tam głównie ludność cywilna była, tylko myśmy jedną piwniczkę zajmowali) pani major „Topór”. Okropnie groźna, pilnująca higieny, bardzo nieprzyjaźnie na mnie spoczęła: „Co? Jeszcze jedna na nocleg!? Jeszcze jedna do tej piwnicy zatkanej!”. Takie było przywitanie. Schodziliśmy wzdłuż Głuchoniemych, tam była dosyć ciężka droga, dlatego że część [to] był wysoki okop, trzeba było się schylić, ale wtedy można się było schylić na tyle, że kule nie trafiały. Ostrzał właściwie z dwóch stron. I od strony Głuchoniemych, i z tej drugiej strony też. Na dole były społemowskie zakłady, magazyny z żywnością. Tam chodziliśmy. Braliśmy, co było do wzięcia. Wisłą już była niedaleko. Braliśmy i ładowaliśmy po dwadzieścia kilo. Ci chłopcy patrzą na mnie z ukosa, a ja sobie myślę: „No nie, przecież ja nie powiem, że ja jeszcze dwudziestu kilogramów to chyba jednak na plecach nie miałam”. Tak szukam w głowie wszystkie ćwiczenia, nigdzie nie mam dwudziestu kilogramów na plecach. Nic nie powiedziałam, żeby mi dali mniej. Wzięłam. Początkowo, jak mnie jeszcze tam nie było, to podobno była jeszcze i mąka, i coś jeszcze. W tej chwili, kiedy ja już schodziłam, to już były dwa rodzaje ziaren, to znaczy jęczmień i proso. Jęczmień to na pewno, a proso – może się mylę, może to było co innego, ale też sypkie ziarna. Głównie to, [choć] może jeszcze coś tam było, ale nie pamiętam, bo to były mniejsze obciążenia. Tutaj było po dwadzieścia kilo. Okazało się, że jestem bardzo silna, dlatego że przenosiłam tak samo jak oni wszyscy po dwadzieścia kilo. Jak dochodziliśmy, to część była oddawana we władanie pani major „Topór” do jej piwnic, ona swoich cywilów jakoś trochę odżywiała. Dzielna kobieta, ale okropna w obejściu.
Myśmy bardzo dobrze się odżywiali, ponieważ mieliśmy świece i okazało się, że stopiona stearyna świetnie przyjmuje ziarna, które na żarnach między kamieniami się rozcierało i co ciekawe, z łupinkami. Początkowo myślałam, że nie będę mogła tego przełknąć. Początkowo wypluwałam te łupinki, a jadłam to, co zostało. Potem, tak jak oni, rzadko kiedy spluwaliśmy, było bardzo smaczne i głodni nie chodziliśmy w każdym razie, absolutnie.
Tam byłam aż do momentu, kiedy Postanie się już kończyło, kiedy było wiadomo, że wreszcie Zachód ogłosił nas kombatantami. Wtedy Niemcy przestali masowych rozstrzeliwań, to się z miejsca skończyło, od razu. Tydzień za późno to zrobiono, ale jak było, tak było.
Zjawił się znów ktoś do mnie z poleceniem. Takie samo pisemko, taki sam rozkaz na piśmie dostała Irenka Tarnowska. Identycznie. Nigdy u mojej mamy w Sulejowie nie była. Wiedziała, że jeżdżę do Sulejowa, ale nic poza tym. Dla niej to były zupełnie obce tereny. Obie dostałyśmy jednakowe polecenia, że mamy wyjść z cywilami, nie z żołnierzami. Już rozmowy się toczyły, już się wojsko szykowało do wymarszu. Mamy wyjść z cywilami pod adresem (był wskazany adres mojej mamy pod Sulejowem) i u niej też [w rozkazie], a ona tam nigdy nie była, dla niej to było obce. Tam mamy czekać. Mamy się zgłosić na obóz niemiecki, który tam działa. To było dla warszawiaków. To nie był obóz normalny. To było tylko do kopania rowów. Oni zabierali warszawiaków, którzy nie mieli się gdzie podziać, a musieli coś z tymi ludźmi robić, więc wzięli ich po prostu do kopania rowów. Jak to oczywiście u Niemców: elegancki, piękny ogród z ładnymi pomieszczeniami, tonący w kwiatach i tak dalej. Miałam astmę, ale jakoś w czasie Powstania nie miałam ani razu ataku. W Sulejowie z miejsca dostałam tak potwornego ataku astmy, że w ogóle leżałam tylko przy możliwie najcieplejszym piecyku i dyszałam. Pojawiłam się pierwsza.
Pojawiłam się zgodnie z rozkazem, wyszłam z cywilami do Pruszkowa. Tam była fantastyczna organizacja. To byli ludzie i schorowani i starsi, a Niemcy się potwornie bali zarazy, potwornie. Jedyna rzecz, której się bali, to był tyfus i cholera. Robili to w ten sposób, że była jedna olbrzymia fabryczna hala dla [osób], które albo już zmarły w drodze (były tam ciała porzucane), albo dla tych, które jeszcze żyją, [dla] starych osób. Jak się orientowałam, to wszystko było między siedemdziesiąt a dziewięćdziesiąt [lat]. Te pielęgniarki okazały się bardzo mocną siatką konspiracyjną. W tej sali, gdzie leżałam z umierającymi ludźmi (którzy czekali tylko na transport do szpitala w Milanówku), jedną z pielęgniarek okazała się nasza fizyczka ze szkoły, co było najlepsze. Kiedy się pojawiła na progu hali, wyczytując nazwiska z listy i zmarłych, i starców, którzy byli do wywiezienia, to słyszę między innymi i moje nazwisko. Jak moje nazwisko, to wychodzę. Władowali nas chyba na wóz konny tylu, ilu się zmieściło. Potem następny już czekał. Dowieźli nas do bramy. Tam był
Post oczywiście, Ślązak, jak się potem okazało. Oczywiście z karabinem i dwóch innych, ale to już byli ci z najstarszej rezerwy, już tacy sześćdziesięciu-, siedemdziesięciolatkowie. Wszystkich czyta, że ten żyje, ten nie żyje, wyczytuje. Ci, co żyją, to się odzywali: „Jestem. Jestem. Jestem”. W końcu wyczytał mnie chyba jako ostatnią. Miałam widocznie za silny głos, bo podszedł do wozu powolnym krokiem. Miałam koc nasunięty na głowę i zsunął mi ten koc. Spojrzał na mnie i na listę, a tam było moje nazwisko, a przy tym było siedemdziesiąt siedem czy osiemdziesiąt siedem lat, już nie pamiętam. On mówi do mnie moją ukochaną śląską gwarą: „Co, dziołcha? Co, ty masz osiemdziesiąt siedem lat?”. Ja mówię: „Nie, ja mam osiemnaście”. On spojrzał, nasunął mi koc z powrotem na głowę i mówi:
Raus! Alle raus! – już po niemiecku.
Alle raus! Wywieźli nas i znalazłam się na wolności.
Tam miałam na szczęście znajomych, którzy mieli domek letniskowy w Podkowie. Udałam się do nich. To była matka mojej koleżanki ze szkoły, z jednej z trzech szkół, do których chodziłam. Jedna była nielegalna, jedną było szkolenie zawodowe, a trzecia to było jeszcze coś. Szłam do niej. Zdaje się, że z Warszawy wyszłam bez wszy, tak mi się przynajmniej wydawało. Tam poczułam, że cała jestem obleziona przez robactwo. To było potworne. Myślę sobie: „Boże, jak ja się do tych ludzi zgłoszę w takim stanie?”. Ale ta matka była bardzo na poziomie, momentalnie mnie wzięła, zaczęła palić moje rzeczy, wyciągnęła jakieś rzeczy Janki, mojej koleżanki. Usiłowała ze mnie strzepać jakoś te wszy z mniejszym lub większym [skutkiem]. Nic się nie brzydziła, nic kompletnie. Tam przenocowałam jedną noc, wykąpana zostałam. Wszy złapałam przy trupach, wiem, że to złapałam, bo przedtem jakoś mnie nie swędziało. Nocami poszłam. Trzy noce do Sulejowa z powrotem do mamy. Doszłam szczęśliwie. Pierwszy raz widziałam łzy w oczach mamy, jak mnie (pierwsza rzecz) czyściła z wszy. Widocznie tam byli już przygotowani na różnych uchodźców, bo była sabadyla w domu, były jakieś gęste grzebienie. Udało jej się przynajmniej częściowo do formy doprowadzić.
Zostałam w Sulejowie. Niemcy się cofali z powrotem na zachód, potem nawrócili do Warszawy, a potem znowu na zachód. Po paru dniach na jednym z ostatnich wozów, samochodów niemieckich, pojawiła się rozkoszna Irenka Tarnowska, platynowa blondynka, oczki piękne zawsze w makijażu, zawsze tego-owego, kokietka i tak dalej. Czekamy u mamy, co będzie dalej. Po dwóch dniach od naszego przyjścia pojawia się wiejska kobieta, ubrana po wiejsku, z poleceniem, że mamy się zgłosić na ochotnika do obozu kopiącego rowy i stamtąd wykraść jak najwięcej zwolnień dla warszawiaków. Tam byli tylko warszawiacy. Miałam tak straszne ataki, że w ogóle nie mogłam się ruszyć. Ona oczywiście poszła, zgłosiła się tam. Została z miejsca [przyjęta] ze względu na swój wygląd, który wcale nie korespondował z jej prawdziwym obliczem, ale przydawał jej się jednakowoż. Z miejsca komendant tego obozu zatrudnił ją jako swoją sekretarkę i miała dostęp do całej kancelarii. Proszę sobie wyobrazić, ona och! i ach!, uczyła się jeździć na rowerze, bo ze wszystkimi nie szła do pracy, tylko kancelarię prowadziła. W ogóle kokietowała na prawo i na lewo, po czym się pojawiła po jakimś czasie ciotka Zofia Kossak (też przebrana za chłopkę) z Częstochowy. Okazało się, że ta reszta konspiracji warszawskiej, ci, którzy ocaleli, są w Częstochowie i tam będzie teraz rząd działał. Okazało się, że Irena wykradła (a za coś takiego było ścięcie toporem, nawet nie rozstrzelanie) osiemdziesiąt zwolnień. Przyniosła je do domu. Po dwóch dniach nie wiem, jak doszła, czy ciotka po prostu przyszła zobaczyć, czy my żyjemy, czy coś. W każdym razie, jak ciotka dostała to do ręki (Ireny oczywiście nie było, bo była na służbie, tylko myśmy byli), prosiła, żeby jej przekazać, że być może wykradaniem tego, narażając swoje życie, uratowała życie osiemdziesięciu ludziom z wierchuszki konspiracyjnej Warszawy, którzy przeżyli i tam doszli. Tak było. Nawet nie wiem, czy dostała jakieś wyjątkowe odznaczenie za to, nawet nie wiem, bo ona nie chce o tym rozmawiać, macha ręką: „Nie! Nie!”.
Wojna się skończyła, oczywiście musiałam o nauce pomyśleć. Pożegnałam się z rodzinką, mamą i dwoma braćmi, jeden miał wtedy pół roczku, a drugi już skończył podstawówkę w Sulejowie, dochodząc sześć kilometrów do szkoły podstawowej dzień w dzień, bo do Sulejowa trzy kilometry, a potem na Podklasztorze (zabytek) do szkoły jeszcze trzy kilometry. Prawdziwa [szkoła] była zrujnowana, Sulejów był zrujnowany kompletnie. Nie było jednego domu, tylko gruzy, ale ludzie się odbudowywali, stawiali i jakoś to wszystko trwało.
Potem wkroczyli bolszewicy, zakwaterowali się oczywiście u nas. Mróz był straszliwy, dwudziestostopniowy, ale tam bywały takie właśnie mrozy. Myli się pod studnią. Ich dowódcą [był] chłopak młodziutki, który tam nic nie znaczył, ale udawał, że wiele znaczy, natomiast wiele znaczył człowiek, który się słowem nie odezwał i siedział tylko i wszystko obserwował. Nas było dwie dziewczyny. „No, panienka, panienka! Patrz!” Wokół niego żołnierze skupieni, on staje przy studni, mróz dwadzieścia stopni, w samej tylko koszulce gimnastycznej, demonstruje, trzyma w ręku szczotkę do zębów i pastę. „No, panienka, patrz! Patrz!” Pastę na szczotkę, szoruje zęby pod tą studnią. Wszyscy zachwyceni, uszczęśliwieni patrzą, czy my się uczymy tej kultury wyższej. My oczywiście też mu bijemy brawo. Było sporo Polaków. Część, która najdalej z Sybiru het, het doszła, to najpierw pod Lenino, potem ich jakoś widocznie podzielili, już nie wiem, jaka to była polityka. […] Było kilku takich, którzy tylko półsłówkami z moją mamą rozmawiali, wyłącznie. Z nami nie. Półsłówkami puszczali, że oni są z Sybiru najdalszego, ale nie mogą nic mówić, bo ich zaraz z powrotem do łagru odeślą, jeżeli coś [powiedzą]. Jeden nawet był wnukiem powstańca styczniowego czy może nawet już prawnukiem. Ale tak półsłówkami [rozmawiali], tacy byli biedni, spłoszeni.
Urządzali zabawy na wsi. Miałyśmy obie straszną pretensję do mamy, że nas nie puszczała na te zabawy, bo miałyśmy wielką ochotę. Oni kwaterowali [może] dwa tygodnie, już nie pamiętam. Jeszcze był tęgi mróz, jak wyjeżdżali już dalej, gdzieś szli. Pożegnali się uroczyście, z mamą szczególnie. Tam była zastawa stołowa (zresztą nie mamy, tylko tego wujka, pod którego bokiem mieszkaliśmy), sztućce i tylko każdy się schylał, bo to leżało gdzieś na wierzchu:
Na pamiotku. Na pamiotku. I każdy brał, dopóki starczyło, jedną sztukę. Tak to było.
Irenka Tarnowska, tak jak przyjechała z Niemcami pod sam koniec ich pobytu, tak teraz radośnie wskoczyła na samochód, zabrali ją. Razem z nimi odjechała szukać mamy, o której ktoś jej powiedział, że prawdopodobnie udała się do Gdańska, tam szukając mieszkania i tak dalej. Ojciec jej zginął w Katyniu, tak samo zresztą jak Danki. Tak to wyglądało, tak się skończyła wojna.
Wróciłam do Warszawy. Pobiegłam do internatu. Okazało się, że internat nie istnieje, ten budynek nie istnieje. Nikogo już tam nie było. Miałyśmy dwie [panie]. Kapitan – to była Ewa. Druga była dużo starsza. Była siostrą rodzoną komunistki, Wandy Wasilewskiej. Ona była majorem. Ewa była, zdaje się, z bitwy [1920 roku], z Cudu nad Wisłą, a tamta była majorem z Legionów. Ewa nie była w żadnym obozie, uratowała się w Laskach. Tę drugą wzięli do obozu, do obozu kobiecego w Ravensbrück. Dom nasz już nie istnieje, ani GISZ, Ministerstwo Spraw Wojskowych z lwami… Nie istnieją, już są jedne gruzy. Nasz piękny paroletni pobyt w internacie, przyjaźnie – rozpierzchło się wszystko.
Wróciłyśmy wszystkie na studia. Ponieważ co roku trzeba było składać osiemnastostronicowe
Curricilum Vitae, myśmy przyjęły taką metodę, że myśmy wszystko pisały ze szczegółami, bo wiedziałyśmy, że NKWD, jak będzie chciało, to się dowie o każdym co i jak. Wobec tego nie możemy ryzykować. Tam nawet były dwie strony [poświęcone] imionom, pseudonimom, nazwiskom osób z rodziny, które są na emigracji. Oczywiście tam się podawało, że wiem, że jest w Anglii, albo wiem, że jest gdzie indziej (we Francji czy w Szwajcarii), ale nie znam adresu. Tak się pisało. To było o tyle prawdziwe, że prawdziwych, dokładnych adresów nie znaliśmy. Wiedzieliśmy, że Anna Szatkowska i Witold studiują. Jedno w Szkocji, drugie gdzieś [indziej], on politechnika, ona historię i języki. Tam pokończyli studia i zostali. Mam bardzo liczną rodzinę rozsianą po całym świecie. W tej chwili to już jest trzecie pokolenie, więc stosunki się automatycznie rozrzedzają. Anna przyjeżdża regularnie co roku, zatrzymuje się w Górkach, gdzie założyli muzeum imienia ciotki. Troszczy się o to wszystko, wygłasza różne odczyty. […]
Myśmy pisały wszyściusieńko, dokładnie, łącznie [z tym], że byłyśmy w AK i na jakiej funkcji. Tak czekałyśmy, co z tego wyniknie. Na te osiem, które żyją do tej pory, ani jednej [nic się nie stało]. Nawet tej, która (o czym nawet nie wiedziałam, dowiedziałam się przy okazji) była szyfrantką Komendy Głównej. Szyfrantką, czyli po „Borze” była właściwie najważniejszą osobą. Nie miała wszystkiego zapisanego, ona miała wszystko w głowie. To była Zosia Babska, jest w domu kombatanta. […]
- Czy była pani represjonowana w czasach PRL za to, że była w Armii Krajowej?
Nie, nic podobnego. Wszystko pisałam. [Nawet] o ojcu na Zachodzie, był u Maczka. Był przestrzelony, Niemcy go wyleczyli. Pół roku go leczyli w szpitalu, uratowali mu życie. Potem był cały czas w oflagu, potem, jak już szykowali oflagi do wyprowadzenia na zachód, to kto chciał, mógł zostać tutaj i czekać na Rosjan. Ojciec z kolei jeszcze większą niż do Niemców miał awersję do Rosjan. Powiedział, że nie ma zamiaru [wracać], dopóki cokolwiek się tutaj nie zmieni chociaż odrobinę, to nie przyjedzie. Okazało się, że Maczek go wyznaczył na oficera konwojującego pociągi z Polakami, którzy chcieli wrócić do Polski. Przyjechał, ale już był bardzo chory. Jeszcze zaczął pracować i to ostro. Jeszcze zdążyłam z nim spędzić jedne wakacje.
Oczywiście ciągnęło go na Śląsk. Najpierw dostał jakąś pracę w Gliwicach, gdzie płacili mu dużą pensję, gdzie siedział i nic nie robił, bo był na dyrektorskim stanowisku, a nic mu nie dawali do roboty. Nie mógł tego znieść. Wobec tego przyjechał. Byłam wtedy w Tuszynku, w sanatorium przeciwgruźliczym, tam się spotkaliśmy. Potem wróciliśmy do naszego ukochanego Bielska. On tam pracował jeszcze chyba pół roku i wreszcie okazało się, że jest nieuleczalnie chory. Tam go podtrzymywali po prostu, to było podtrzymywanie jego życia. Miał leukemię. To znaczy rozkład nie tylko białych albo czerwonych, ale wszystkich ciałek krwi. Leczył go profesor Tempka w Krakowie. Powiedział, że jest w tej samej celi, co Pstrowski, ale dodał przy tym taktownie, że tutaj, gdzie on zmarł. […] Tam zmarł. Potem był bardzo uroczysty pogrzeb w Krakowie. Leży w Krakowie koło kwatery tych „spod Termopil”. To znaczy w przenośni. Jest cmentarz wojskowy (tylko tam już nie było miejsca), to było z szarży pod Rokitną. Jest napisane tak: „Przechodniu, idź, powiedz ojczyźnie, że wierni jej prawom tu spoczywamy”. To byli ci, którzy w tej szarży prawie wszyscy [zginęli]. Pojedynczy ludzie zostali. Tak to wyglądało.
Potem skończyłam studia. Uniwersytet Warszawski był w ogóle nieczynny, kompletnie jeszcze. Pani profesor Saloni, która mnie uczyła w szkole na kompletach, a która była też w Łodzi (bo ja pracowałam w Spółdzielczości, centrala była wtedy w Łodzi) mówi: „Baśka, ty nawet nie myśl o Warszawie, bo minie pół roku, nim my doprowadzimy do jakiej takiej używalności ten uniwersytet”. Bo uniwersytet ocalał, na szczęście. „Po co masz tracić czas? No, zapisz się tu”. Zapisał się, ale tam była ekonomia tylko po południu, a ja przed południem pracowałam. Zrobiłam półdyplom z ekonomii. Potem pojechałam na egzamin do Krakowa, bo tam był jeden z profesorów, wspaniały zresztą Pigoń. Pracował, miał zajęcia akurat z rokiem po południu, to był jedyny termin, kiedy mogłam chodzić na zajęcia. Tam mnie przenieśli do tej samej instytucji. Potem tam skończyłam studia, dostałam nakaz pracy na trzy lata, jak wszyscy dostawali. Z tym że jak prosiłam, żeby mnie dali do Bielska, bo tam mam rodzinę, to: „Nie, nie, nie”. Zaczęli kartkować […], szukają Bielsko, mają Bielsko, a tu ktoś woła z boku: „Nie, nie! Nie do Bielska, bo profesor Stanisław Jedlewski życzy sobie, koniecznie chce mieć absolwentkę polonistyki, ale pod warunkiem, że to będzie przedwojenna harcerka. Akurat się pani nadaje, to niestety mowy nie ma o Bielsku. Idzie pani do Krzeszowic”. Tak znalazłam się w Krzeszowicach, tam odrobiłam dwa lata. Zresztą z wielką radością i z wielkim pożytkiem.
Jeździliśmy razem, zbieraliśmy sieroty z różnych pastwisk, wykorzystywane przez chłopów, którzy za darmo mieli [siłę roboczą], nawet im obuwia nie dali. Te dzieciny z gołymi nogami, nawet nie ubrani na ciepło. Tylko przy ogniskach [siedzieli] i kartoflami się odżywiali. To było okropne. On się niemalże rzucał na nich. Mieliśmy okropne mieszkanie w szesnastowiecznym budynku, co to do ubikacji się chodziło na ganek. Nie w domu, tylko na ganek, życie się toczyło na ganku i jakieś łazienki też na ganku. Szesnasty wiek, to wszystko. Oczywiście mieliśmy tylko jeden pokój z wielkiego mieszkania. Nie można było wyjść gdziekolwiek, albo w prawą stronę, albo w lewą. Tu był ktoś inny i tu był ktoś inny. Więc przez kuchnię, gdzie ci państwo, którzy tam mieszkali, trzymali jeszcze sublokatorów. Jeszcze przyjmowała do tej kuchni, mając tylko jeden pokój do użytku dla siebie. To były trzy wejścia do olbrzymiego mieszkania. My mieliśmy od razu prosto, a po boku jedno i drugie. Dobrze, że miałam luksusowo w pracy, bo inaczej bym się rozchorowała na żołądek i wszystko. Okropne.
Powiedziałam Staszkowi: „Słuchaj, mnie jest obojętne, obojętne gdzie, ale nie mogę tu dłużej mieszkać”. Dostał trzy propozycje. Jedna to była Góra, ale nie Jelenia, tylko Zielona Góra, która mi się bardzo podobała, ale to było jednak bardzo daleko do rodziny. Jeszcze gdzie indziej, nie wiem gdzie, [a trzecia propozycja, to] Radom. Radom to była okropna mieścina, ale już wolałam Radom, bo miałam chociaż blisko do Warszawy, niecałą godzinę bez dziesięciu minut wtedy pociągi jeździły do Warszawy. Mogłam każdą wolną chwilę spędzać w Warszawie i to mi bardzo odpowiadało. Przenieśli jego centralę do połączonego województwa kielecko-radomskiego, czyli do Radomia. Tam mieliśmy piękne mieszkanko, ale ciaśniutkie. Dwa pokoiki nieduże, ale bez łazienki i bez ubikacji, były na korytarzu, na szczęście. Jakoś tam porobiliśmy remonty i tam parę lat spędziłam.
Tam się urodziła moja córka. W końcu mój brat powiedział, że dosyć tego wszystkiego, że to jest niemożliwe i zaprosił nas do swojego mieszkania w Warszawie, bo akurat spółdzielnię założyli i zaczęła się budowa bloków. Przeczekaliśmy do otrzymania własnego mieszkania. To jest już drugie, tamten [dom] był próbny, niejako doświadczalny i lód siedział na ścianach wewnętrznych, jak było zimno. Nie mogłam tego znieść. Ten już był lepszy, przenieśliśmy się do tego na gorsze, ale już córka była dorosła. Już miała swoją kawalerkę i tutaj dwa pokoiki były zupełnie wystarczające i tu już do tej pory egzystuję.
Co jest dziwne i wiele osób mówi, że to jest podejrzane, że nikomu z tego internatu, z tych, których żyje osiem do tej pory, włos z głowy nie spadł nawet pod tą okrutną komuną. Co roku się wypełniało te osiemnaście stronnic. Wobec tego, co słyszę, że podobno akowcy nie mieli możliwości dostania się na studia, to jest też bujda kompletna, ponieważ u nas wszystkie się dostały. Dwie nie chciały studiować. Reszta chciała. Pokończyły studia, oczywiście, jak się zdało egzamin. Wszystkie pozdawały. Tak to było, tak się nasze życie potoczyło i tak wyglądo dalej.
Odwieczne pytanie i odwieczne spory, które nie ucichną. Czy Powstanie było konieczne, czy nie było konieczne? Według polityków i samego podobno też „Bora” (bo nie wiem, osobiście go nie znałam) nie chciał wydać rozkazu. Przyjechali akurat wysłannicy z Londynu, powiedzieli, że nie będzie kompletnie żadnej pomocy, żeby nie liczyli. On nie chciał. Ale jak ci chłopcy na Żoliborzu już rozpoczęli sami, to rozpoczęli, było jak było. Tego, cośmy przeżyły, poczucia braterstwa… Przede wszystkim tego, w czym harcerstwo nas chowało przed wojną, tego że nie jesteśmy własnością swoją, tylko żyjemy po to (to pompatycznie brzmi), żeby służyć ojczyźnie. Po to się żyje, po to człowiek żyje i nasze studia są po to. […] Uważam swoje życie za szczęśliwe, a głównie dlatego, że nie spotkałam w swoim całym życiu [nikogo], który by mnie osobiście skrzywdził. Przeciwnie. Ani wśród Niemców, ani wśród Rosjan, już nie mówię oczywiście o środowiskach polskich, ani żadne UB. Jedną wzięli, tę, która była szyfrantką. Wzięli ją na dwa dni. Powiedziała: „O czym mam mówić, kiedy wy wszystko macie w papierach?”. – „A tak, no rzeczywiście”. Oni spytali: „No to potwierdza pani to, co jest w papierach? Pani
dossier całe?”. Ona mówi: „Tak, tak”. Na tym się skończyło, koniec.
Warszawa, 24 kwietnia i 9 maja 2012 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek