Barbara Otwinowska „Witek Błękitny”, „Baśka”
Nazywam się Barbara Otwinowska. Urodziłam się 11 czerwca 1924 roku w Toruniu. Moje losy rodzinne wyglądały tak, że wychowywałam się w domu mojego wuja, gdzie moja mama prowadziła dom. To był dwór ziemiański Koroszczyn w okolicach nadbużańskich koło Terespola nad Bugiem. W roku 1939, tak jak cała młodzież, byłam na wakacjach. Później się już orientowaliśmy, że do szkoły nie ma co jechać. Ostatnie dwa lata przed wojną uczyłam się u sióstr urszulanek we Lwowie. Lwów to było cudowne miasto. Nie poznawałam go tak bardzo dokładnie, bo byłam w pensjonacie, więc tylko na niedzielę wychodziłam do miasta i do mojej rodziny. Jak wynika z tego, co już powiedziałam, w roku 1939 miałam piętnaście lat. Przyjechała do nas rodzina, moja ciotka z trojgiem małych dzieci, bo mieszkali blisko granicy Prus Wschodnich, też w majątku w Suwalszczyźnie i w związku z tym byłam przeniesiona, że tak powiem, z sypialni na dole do pokoju na górze. Budzę się o czwartej rano i myślę sobie: „Ojej, burza jakaś, ale jakoś jasno jest”. Podbiegam do okna, słońce świeci. Po chwili przychodzi mój wuj, żeby też spojrzeć z górnego okienka na piętrze. Mówi: „No tak, to już wojna”. A bardzo blisko nas było świeżo zrobione, ale jeszcze niedokończone lotnisko w Małaszewiczach, które było bodaj ostatnim takim oczkiem w głowie naszego lotnictwa. Miało być bardzo nowoczesne i tak dalej. Niestety Niemcy o tym dobrze wiedzieli i pierwsze bomby (nie wiem poza tym, gdzie indziej w Polsce), w każdym razie zostały zrzucone na hangary, gdzie stały nasze piękne „Łosie” i inne samoloty. Tak to wyglądało. Drugiego czy trzeciego dnia, ponieważ ciągle rąbali to lotnisko, sztab lotniska przeniósł się do naszego dworu i właściwie ci panowie nas uprzedzili, zwłaszcza wuja, żeby kobiety i dzieci raczej gdzieś wysłać, bo szpiegowskie wiadomości, że sztab się przeniósł właśnie do tego dworu, mogą dotrzeć do Niemców i dwór może być zbombardowany. Wobec tego przenieśliśmy się do zaprzyjaźnionego bardzo majątku sąsiedzkiego, zresztą nad samym brzegiem Bugu. Tam przebywaliśmy [przez] dalsze dni. Ciągle się coś działo, przejeżdżały jakieś oddziały. Pamiętam, że przyjechał siostrzeniec pani Kuczewskiej (tutaj w Koroszczynie, gdzie się wychowywałam, była rodzina Kuczyńskich, tam była rodzina Kuczewskich). Przyjechał młody Michał Żółtowski, taki piękny kawalerzysta na koniu. Pani Kuczewska, bardzo nobliwa starsza pani żegnała go oczywiście z krzyżykiem na czole. Takie sytuacje robiły na mnie wrażenie, że jakby wracamy do 1863 roku. Przypominają mi moi młodsi kuzyni, którzy może jako chłopcy byli lepszymi obserwatorami, że wkrótce potem z drugiej strony Bugu pokazali się Niemcy. Nawet na moich braciszkach zrobili duże wrażenie – w porównaniu z naszą ludnością wiejską, trochę niewielką, powiedziałabym, wzrostem, to byli tacy trochę jakby nadludzie: wielcy, wysocy. [Byli] tam, po drugiej stronie Bugu, tak że przebyli już Bug gdzieś z tamtej strony. Były nawoływania pułkownika Umiastowskiego, który nakazywał, żeby mężczyźni się wycofali na wschód i ewentualnie szukali jednostek, do których mogliby dołączyć. Moi trzej bracia (bo dwaj cioteczni, z którymi się wychowywałam i mój brat rodzony), uczniowie Gimnazjum imienia Traugutta w Brześciu, byli już po ćwiczeniach przysposobienia wojskowego, więc jak najbardziej nadawali się na ochotników i wuj razem z nimi. Zostawił nas – kobiety, dzieci (bo tak na stałe matka była) właśnie w domu gościnnym naszych sąsiadów, a oni pojechali gdzieś dołączyć do wojska.
- Chciałem zapytać o 17 września.
W tym czasie przyszła właśnie wiadomość o wkroczeniu bolszewików i tak w dzień czy dwa potem nasi panowie wrócili. Dobrnęli na Polesie, zresztą do zaprzyjaźnionego dworu pani Rodziewiczówny, która była przyjaciółką matki mojego wuja. Powiedziała: „Już nie dobrniecie tędy do Zaleszczyk, wracajcie”. Wuj zdecydował zresztą, że musi się nami wszystkimi też zaopiekować i wrócili. Wyjechaliśmy troszkę dalej, poza Białą Podlaską, żeby nie być we dworze, bo bądź co bądź niebezpiecznie. Byliśmy też we dworze, tylko innym, w bardzo pięknym dworze znanym grafikom i historykom architektury. To był siedemnastowieczny dwór modrzewiowy w Witulinie, dawniej własność Wężyków, a później przed wojną przeszedł jakoś w ręce naszej dalszej rodziny. Tam spotkaliśmy się, że tak powiem, z przyjazdem bolszewików.
- Jak oni się zachowywali w stosunku do was?
Weszli do dworu i w tym momencie jakoś nie byli agresywni. Oni po prostu szli dalej do Wisły, bo granica miała być na Wiśle przecież, tak że trochę się spieszyli, ale co można po drodze, to [chcieli] złapać. W związku z tym ciotkę moją pozbawili zegarka, zaczęli penetrować szafy. Ciotka, właśnie właścicielka Witulina, była bardzo zaradną osobą, tak że przygotowała się na wojnę. Miała takie wielkie słoje miodu, topionego masła i tak dalej. To była przedziwna rzecz, jak myśmy widzieli, jak ci żołnierze wrzucali sobie te dwulitrowe słoiczki w kieszenie swoich szyneli i w ogóle nie było widać, że oni tam coś mają – te szynele tak latały! Mojego wuja, właściciela Witulina zatrudnili przy próbowaniu różnych napoi, które były w innej szafie, bo oczywiście tam były i alkohole, i jakieś soki. Musiał z każdego spróbować, czy aby nie zatrute. A wuj, który był abstynentem, właściwie chwiał się już biedny na nogach. Myśmy były zebrane w jakimś gabinecie. Ponieważ spora gromadka nas przyjechała, więc jakieś zapasowe łóżka były tam wystawione, miedzy innymi jakieś żelazne łóżko z żelaznymi poręczami. Pamiętam
Leutnanta, który stał nad nami i tak wydziwiał: „My myśleliśmy, że u tych panieszczyków polskich, to będzie takie bogactwo, a tutaj żelazne łóżko! U nas same nikieli, a u was żelazne łóżko!” – chciał nas trochę upokorzyć. Ale później był moment niebezpieczny, bo mojego wuja Bogdana (właściciela tego majątku) wzięli, że gdzieś tam jeszcze muszą go [zabrać] na dalsze przesłuchanie. Na podwórzu ludziom rżnęli jakąś owieczkę, jakieś świnki czy coś takiego i sami przy ognisku się raczyli tym pieczonym mięsem i mu wołali (a ci nasi pracownicy tak stali i patrzyli): „No chodźcie, chodźcie! Raz wreszcie się kiedyś najecie, bo tutaj te pany to was głodzą przecież!”. Ale jak ludzie zobaczyli, że wuja sadzają na wóz i chcą gdzieś wieźć, to rzucili się w obronie i zaczęli krzyczeć, awanturować się, że oni nie dadzą, że to jest bardzo [dobry] pan. On, ale zwłaszcza ciotka była niesłychanie dobra dla ludzi. Kształciła na swój koszt jakąś grupkę młodzieży, jednym słowem pomagała jak mogła. I zostawili wuja. W parę dni potem dowiedzieliśmy się, że w majątku niedaleko właśnie wywieziono właścicieli i później znaleziono ich zamordowanych w lesie, tak że nawet nie orientowaliśmy się, że sytuacja była taka [niebezpieczna]. To bodajże takie jedno wejście, ale szybko jakoś zapadła decyzja, że jedna granica będzie na Bugu i oni się wycofywali. Raptem zajechał przed ganek samochód i pojawił się drugi okupant – jakiś niemiecki pułkownik.
- Mogłaby pani porównać jednego okupanta do drugiego?
Właśnie. Ten pułkownik był, można powiedzieć, bardzo zażenowany, że występuje tu jako okupant. Jednak dwory były zawsze dosyć szanowane. Było też dużo ludzi mających majątki w Niemczech i ci, tak jak u nas, w dużej mierze należeli do armii, do wojska – byli oficerami. Nie wiem, czy on był tego rodzaju pochodzenia, w każdym bądź razie był bardzo zażenowany. Wszedł, pytał się o jakąś dalszą drogę, czy może dostać jakieś dobre konie. Okazało się, że konie już zostały zabrane przez poprzedników. Trochę się wstydził swoich sojuszników i mówił do nas (ja byłam dzieckiem, to się jeszcze nie liczyłam, ale do naszych starszych) po francusku, żeby nie upokarzać, chociaż oba języki były znane. Nawet jak wyjechał, to ktoś powiedział: „Też okupant, ale jednak inna kultura”. Później poznaliśmy i inne oblicze tej samej kultury w czasie wojny. Pierwsze dwa lata spędziliśmy w naszym majątku, to znaczy tam gdzie się wychowywałam – w Koroszczynie, w którym jak się tam wróciło, było straszliwe spustoszenie i splugawienie całego domu. Ale my, starsza grupa młodzieży, to znaczy moi trzej bracia (rodzony i dwaj cioteczni) i ja, nie wróciliśmy tak od razu do dworu. Wuj pojechał, a nas dano do szkoły w Białej Podlaskiej. Tam byliśmy na stancji u jednej pani. Jedna szkoła była zniszczona czy zarekwirowana przez Niemców, nie wiem, w każdym razie w [drugiej] szkole odbywały się lekcje i gimnazjum męskiego, i żeńskiego, więc chłopcy chodzili rano. Ja zjadałam dany przez tą panią, u której mieszkaliśmy, jakiś obiadek i szłam na ogół na popołudnie. Pewnego dnia chłopcy nie wracają o właściwej porze. Nie wiadomo, co [się dzieje]. Ktoś przybiegł, że młodzież została wywieziona z gimnazjum przez Niemców, ale na szczęście, tak myślę sobie, nie było jeszcze paniki. Przecież później byłaby panika po takiej wiadomości, a tu jeszcze było takie: „Po co? Gdzie ich powieźli?” – bez jakiegoś strasznego przerażenia. Tych chłopaków, całą część chłopięcą gimnazjum wywieźli za Białą, kazali gdzieś kopać jakieś rowy, żeby chłopcy zrozumieli, do czego się nadają i powiedzieli im: „Szkoły nie będzie. Kto ma rodzinę, niech wraca do rodziny. Kto tutaj nie ma rodziny, to chętnie weźmiemy na roboty do Niemiec”. Tak się nasza szkoła skończyła i pamiętam, że to był dla nas jakiś ogromny szok. Wydawało się – wojna wojną, ale przecież nie z dziećmi. Wojna z dziećmi, z młodzieżą? Jakoś tak się zdawało, że naszym przyrodzonym prawem jest możność kształcenia się, a tu nam tę możność odebrano. To było szalenie szokujące. Oczywiście postanowiliśmy sobie, że sami się będziemy na podstawie podręczników uczyć w domu i rzeczywiście przez pierwszy rok bardzo sumiennie to wypełnialiśmy. Różne wiadomości przychodziły z Warszawy. Kiedyś w roku 1940 przyjechał jakiś emisariusz z organizacji, do której należał wuj, to znaczy Stronnictwa Narodowego. Wuj był prezesem Stronnictwa Narodowego w powiecie i jego sposób prowadzenia tej organizacji był taki, że ogromnie ofiarnie pracował dla uobywatelnienia młodzieży wiejskiej, żeby ta młodzież... To było przecież prawie granicznie z Polesiem. Jak wiadomo na Polesiu ludzie bardzo często na pytanie: „Kim jesteś?” odpowiadali: „Tutejszy”. Tutaj właśnie wuj bardzo wspaniale kształcił w duchu patriotycznym tę młodzież. Były różne zjazdy, były jakieś (jeszcze przed wojną) pielgrzymki do Kodnia i tak dalej. Pamiętam, że w saloniku było jakieś zebranie, na które wuj zaprosił też naszych chłopców, starszych ode mnie, bo ja byłam z tej starszej czwórki najmłodsza. Poza mną była jeszcze maleńka córeczka wuja. Wuj owdowiał w 1931 roku i te dzieci nie miały matki, więc moja mama w dużej mierze im [ją] zastępowała. Wiem, powiedzmy sobie, że właściwie wuj dalej, jeżeli coś robił, to na własną rękę, ale już nie organizował większych grup. Nie wiadomo, w jaki sposób, czy ktoś został aresztowany i sypnął w Białej, w każdym razie 18 kwietnia 1941 roku przybyło gestapo. Przed tym już była wiadomość, że w Terespolu zostali aresztowani obaj księża i ktoś jeszcze, ale jakoś tak... Czasami się w rodzinie mówiło później, że powinniśmy byli po czymś takim, po takiej wiadomości po prostu uciekać do domu. Wuj nie myślał, widać, że to będą takie konsekwencje. W każdym bądź razie aresztowano siedmiu mężczyzn z naszego domu. Mówię tak szerzej – domu. Tych trzech chłopców w wieku osiemnaście, dziewiętnaście lat, wuj, drugi wuj, który przyjechał w czasie wojny, bo pracował jako inżynier na Zaolziu (przyjechał, [bo] na wsi bezpiecznie), a poza tym rządca, syn rządcy, młody podchorąży i ogrodnik. Tych wszystkich siedmiu mężczyzn posadzono na wozie. Wuja gestapo wzięło do samochodu i powieźli ich do Białej Podlaskiej. Miesiąc mniej więcej tam byli. Myśmy z mamą ciągle dojeżdżały. Raz nam kiedyś pozwolono dostarczyć jedzenie dla więźniów, więc przywiozłyśmy całą furę jakichś warzyw. Gestapowiec, który tym zarządzał, zrobił tak, że rozładowywali ten wóz dwaj więźniowie, to znaczy nasi dwaj starsi chłopcy i Jędrek. Najmłodszy był syn wuja. Był poza domem i nie został aresztowany, więc to tylko tych dwóch chłopców, dwóch wujów i trzech pracowników [aresztowali]. W tym czasie przyjechał z Warszawy mój ojciec. Moi rodzice byli w separacji, ale został powiadomiony o [sytuacji]. Właściwie mieliśmy dosyć nikły kontakt, ale przyjechał tutaj. Znał bardzo dobrze niemiecki i liczył na to, że jakoś wybroni przynajmniej własnego syna. Spotkał się z rykiem, wrzaskiem, że jeszcze słowo powie i też pójdzie do tej piwnicy, gdzie oni są i się wycofał. Tylko z daleka zobaczył jeszcze swojego syna, który taczką przewoził jakieś cegły w ogrodzie. W Białej gestapo mieściło się w uroczym dworku, gdzie był ganek opleciony winem, więc wyglądał dosyć sielsko. I tam właśnie zamieszkało, że tak powiem, gestapo. Przyjechałyśmy (właściwie codziennie żeśmy były), a tu patrzymy, że stoi buda. Trzeba było wejść przez jedną bramę – tam jakieś tartaki były i druga brama. Dochodzimy do tej bramy, a tam właśnie ładują naszych do budy. Jeszcze zobaczyłam bardzo jasną głowę mojego brata (był bardzo jasnym blondynem). Doleciałam do niego, żeby go uściskać. Chciałam też i innych, ale oczywiście przepędzili mnie. Wycofałyśmy się. Ta buda wyjechała i zaczęła jechać drogą, więc myśmy tak jeszcze szły za [nią]. Mama znaki krzyża robiła i pocałunki jakieś im posyłałyśmy (buda była otwarta z tyłu), bo myślałyśmy, że oni na pewno patrzą i widzą nas. Po chwili, jak już w oddali nie było widać budy, podjechał do nas na rowerze gestapowiec i spytał się, czy jesteśmy z rodziny Leona Kuczyńskiego (mojego wuja). Przyznałyśmy, że tak i wręczył nam list, który wuj napisał w więzieniu: „Tylko proszę nikomu nie mówić”. On był trochę znany, że właśnie pomagał więźniom. To był Wize. Później, po pewnym czasie został wysłany na front wschodni – zdarte epolety i tak dalej. List był wstrząsający, takie właśnie żegnanie się z wszystkimi. Wuj miał nadzieję, że może przynajmniej niektórzy z nas wrócą. Byli zawiezieni do Lublina, a stamtąd przewiezieni później do Oświęcimia. Bardzo szybko przyszła wiadomość o śmierci mojego wuja, więc myślę, że to nie było z powodu jakiegoś zagłodzenia, tylko pewno został tam rozstrzelany. Wiem, że były takie sytuacje, że czasami bardzo dziwnie była określana data wyroku śmierci. Pani Wanda Ossowska, autorka pięknej książeczki, bohaterka – była na Majdanku i tak dalej. Miała wyrok, że za rok czy pół ma być wykonany, ale została przewieziona do Oświęcimia i jak już było rozładowywanie Oświęcimia, to ją wypchnęli w jakiś transport do Ravensbrück czy gdzieś i w ten sposób uniknęła śmierci. A była data konkretna, że tam ma być wykonany wyrok, więc to taka jakaś dziwna biurokracja tych morderców. Wkrótce potem wybuchła wojna (to był 1941 rok) niemiecko-sowiecka.
- Czy wybuch tej wojny miał wpływ na państwa życie w strefie nadgranicznej?
Wyjechaliśmy z Koroszczyna, bo był w niedobrym miejscu i przejechaliśmy do sąsiedniego [majątku]. To były Mokrany. Przybyliśmy tam i też muszę powiedzieć, że tutaj Niemcy zachowywali się... Armia, wtedy kiedy nie była użyta do bardzo złych celów, to zachowywała się dosyć przyzwoicie. Wszyscy wiedzieliśmy, że tam [będzie wojna], zresztą wojska gromadziły się już od dłuższego czasu. U nas we dworze już było ich pełno, co lepsze pokoje były już zarekwirowane dla dowódców, a myśmy gdzieś tam boczkiem się jakoś poruszali. Później przejechaliśmy do Mokran i tam pamiętam, że
Leutnant uprzedził [nas]. Powiedział: „Nie mogę państwu powiedzieć, kiedy będzie atak, ale tylko tyle, że otworzymy w odpowiednim momencie koperty, które mamy. Wtedy na pół godziny przedtem państwa uprzedzimy, żebyście państwo zdążyli polecieć do przygotowanego w ogrodzie schronu”. I rzeczywiście, pobiegliśmy do tego schronu. Taki piękny poranek, pełen rosy. Po ścieżkach się biegło do schronu. Zebraliśmy się. Wszystkie możliwe modlitwy się głośno odmawiało. Zaczęły się huki. Jeden z panów z rodziny tamtych państwa powiedział: „Proszę państwa, ja jako stary artylerzysta słyszę, że te strzały są tylko z jednej strony”. I rzeczywiście były tylko z jednej strony. Później przejeżdżały transporty jeńców. Pamiętam, że ludzie ze wsi i my z mamą też wyszłyśmy, żeby tym jeńcom podrzucić kawałek chleba – taki zwyczaj był w stosunku do jeńców w Polsce. Pamiętam, jak taki jeden z kaukaskich [krajów] nie przyjął. Popatrzał takim ponurym wzrokiem, straszliwym. A my byliśmy już później oczywiście wysiedleni z majątku. Jednym słowem później przewędrowałam do Warszawy, gdzie ojciec mnie wziął i też dał do pensjonatu sióstr nazaretanek. W międzyczasie ojciec starał się o wydobycie mojego brata z Oświęcimia. Nie chcę się rozgadywać, ale to jest dosyć ciekawa anegdota. Ojciec kształcił się przed pierwszą wojną w Niemczech, wiec znakomicie znał niemiecki. Jak wrócił wtedy z Białej Podlaskiej taki zrezygnowany, że nic nie wskórał u tych bialskich gestapowców, to jakaś znajoma pani powiedziała, że zna jakaś panią, która zna głównego gestapowca z Lublina, Müllera (imienia nie podam) i że ona może wskórać, żeby ojciec się z nim zobaczył. A czy uda mu się, to już jest jego sprawa. I rzeczywiście, dzięki listowi, który dostał i przedstawił w kancelarii, ojciec został wpuszczony. Najpierw się prezentował, że pracuje w zakładach, które były zarekwirowane przez Niemców, więc miał tak zwane [niezrozumiałe] w pracy – to były jakieś tartaki pod Warszawą. On się tym zainteresował: „Ach, to ciekawe,
Herr Ingenieur. Może byście mi mogli skonstruować jakiś myśliwski domek składany i rozkładany, bo tutaj w lasach są bandy, a ja bardzo lubię polować, więc chciałbym mieć taki domek, który by się przewiozło ciężarówką i później zwinęło”. Ojciec oczywiście wykazał ogromne zainteresowanie – jaki ma być wygląd tego domku, pojemność i tak dalej. Skończył się temat i ten pyta: „Dobrze, ale w jakiej sprawie pan tu przybył?”. – „W związku z moim synem, który się wychowywał w Koroszczynie u mojego szwagra, Leona Kuczyńskiego”. – „Ach, Kuczyński! To gniazdo os! Co pan sobie wyobraża?! Nasi dzielni żołnierze – to właśnie już było po wybuchu wojny – prą na wschód, a ja będę im jakieś osy na pięty wypuszczać?! Wykluczone!”. Ojciec jeszcze coś próbował, nic nie wychodzi. I raptem mówi: „Ale zdjęcie tej panienki, które pan ma na biurku, to przypuszczam, że pana córki”. – „Tak, to jest moja córka, ale to nie ma nic do rzeczy”. A ojciec się pyta: „Chciałbym zapytać, kiedy urodzona. W jakimże ona jest wieku?”. – „1922 rok”. I tutaj, nie wiem, Duch Święty podpowiedział, żeby pytać dalej. Ojciec pyta: „A w którym miesiącu, którego dnia?” – tak jakby wiedział. Ten mówi: „28 listopada” – a ojciec wyciąga z kieszeni legitymację szkolną mojego brata z tą samą datą urodzenia, więc ten się straszliwie zafrasował, poczerwieniał w ogóle i powiedział: „Wobec takiego zbiegu okoliczności nie mogę przejść obojętnie”. Im bardziej byli niewierzący, tym bardziej byli zabobonni, wierzyli w fatum, że to coś mogło zagrażać jego córce. Powiedział: „Dzisiaj wysyłam rozkaz zwolnienia pańskiego syna”. Jeszcze przez dwa miesiące przychodziły listy z tego samego baraku z Oświęcimia. Ojciec się udał tam jeszcze raz. Zapytał się: „Czy domek panu pasuje?”, który oczywiście bardzo szybko wysłali. „Tak, tak. A jak zdrowie pańskiego syna?”. A mój ojciec mówi: „Właśnie jestem zdziwiony, bo mój syn jeszcze nie wrócił”. Ten wziął za słuchawkę,
Donnerwetter i tak dalej. „Widzi pan – każdy szef tak mówi – że jeżeli sam człowiek czegoś nie zrobi, to na pewno inni zrobią bardzo źle. Wysłali to zwolnienie
via Berlin i gdzieś zostało zatrzymane, więc dziś wysyłam ponownie już bezpośrednio do Oświęcimia”. I rzeczywiście, mój brat wrócił prawie dosłownie w dniu swoich urodzin w listopadzie. Ja byłam w szkole, ale przyjechałam oczywiście. Brat zjadł coś, jak czekał na pociąg w Krakowie, a pieniądze miał, bo wszystko [spięte] jakąś agrafką z każdym groszem, co miał przy sobie w momencie aresztowania, mu wydali. Wrócił z krwawą dyzenterią, która później się jeszcze przemieniła na tyfus plamisty, tak że życie jego było na włosku. Ale przeszedł obie te choroby i później zaczął studiować tajną politechnikę. Teraz przechodzimy do właściwego okresu mojego życia.
- Jakie były losy pozostałych mężczyzn, którzy trafili do Oświęcimia?
Wszyscy zginęli.
Podchorąży Kostek, który był naszym wielkim przyjacielem, syn naszego rządcy przetrwał najdłużej, około półtora roku, a tamci zginęli znacznie wcześniej: jeden wuj właściwie prawie od razu, następny też gdzieś w jesieni 1941 roku. Zawsze strasznie mnie boli, że Witek, drugi brat cioteczny, który był w baraku razem z moim bratem... Wyciągnęło się jednego, a drugi został i bardzo szybko umarł. Ja byłam najpierw właśnie w pensjonacie […]. Chyba prawie w każdej klasie były po dwie, trzy dziewczynki Żydówki, oczywiście mieszkające w pensjonacie. W maju 1944 roku zrobiłyśmy maturę, na krótko przez Powstaniem. Umówiłyśmy się wszystkie, że przyjdziemy w kapeluszach, że będziemy dorosłe i mamy jakieś takie ładne, roześmiane zdjęcia w kapeluszach. Ale w międzyczasie przestałam mieszkać w pensjonacie, bo rzeczywiście nic się [tam] nie działo. Zawsze myślałam... Warszawa w porównaniu ze Lwowem, takim zawsze gorącym, patriotycznym, z tym naszym chodzeniem na cmentarz „Orląt” przy każdej okazji patriotycznej, wydawała mi się jakaś nudna, jak byłam jeszcze zamknięta. Później jednak przeniosłam się do ojca, który już mieszkał z drugą żoną. Właśnie po wyjściu Jędrka, mojego brata z Oświęcimia razem tam zamieszkaliśmy. Wtedy kiedy już mieszkałam w mieście, to jedna z moich szkolnych koleżanek, ale eksternistka (nie była w pensjonacie), wprowadziła mnie do konspiracji. Przysięgę składałyśmy u niej w mieszkaniu, bo jej matka i ojczym byli bardzo zaangażowani. Tam złożyłam przysięgę.
To był luty 1943 roku, tak że dosyć późno. Nic się specjalnie wielkiego, jeśli chodzi o nasze przygotowania, nie działo. To znaczy w szpitalu Wolskim i w przychodni koło Politechniki na Polnej miewałyśmy jakieś ćwiczenia sanitarne. Poza tym było szkolenie wojskowe, na przykład maszerowanie w mieszkaniu. Pod spodem przecież byli ludzie, a tu kroki, więc nam się wydawało, że to troszkę głupio. To znaczy mnie się tak nie wydawało, bo ja byłam śmiertelnie zakochana w tym wszystkim i w ogóle wszystko było dobrze, pięknie i fenomenalnie. Natomiast moja przyjaciółka, którą wciągnęłam, która uczyła się w innej szkole, starsza trochę ode mnie, córka znanego lotnika, [jak] maszerowałyśmy, podśmiewała się. Ja patrzyłam na nią ze zgrozą, tak jakby to było bluźnierstwo. Już przed samym Powstaniem miałyśmy jakieś funkcje na przykład przeniesienia furażerek z odpowiednim znaczkiem. Ja nie przenosiłam broni, moja koleżanka przenosiła. I właściwie tylko były te kształcenia się i spotkania. Oczywiście nie wiedziałyśmy, w jakim jesteśmy zgrupowaniu, bo tego przecież się nie mówiło, po prostu byłyśmy w jakiejś grupie. Muszę powiedzieć, że właściwie dopiero po tygodniu Powstania dowiedziałam się, do czego należę, co zresztą nie jest bez przyczyny, dlatego że ta kompania została w pewnym sensie uformowana mniej więcej 5 września. Myśmy stanowiły (i to była w dużej mierze grupa uczennic z „Nazaretu”, przynajmniej część, jedna sekcja była nazaretańska, inne nie) drużynę sanitarno-wartowniczą. Naszą komendantką była matka koleżanki, która mnie wprowadziła, Hanki Porębińskiej, pseudonim „Pani Ewa”. Wtedy właśnie zaczęłyśmy naszą pracę, że tak powiem, na ulicy siennej 19, bo tam było mieszkanie państwa Ditkowskich, matki i ojczyma Hanki. Tam najpierw 28 [lipca] miałyśmy spotkanie alarmowe, które zakończyło się zejściem do piwnicy, bo był nalot. W piwnicy jakiś pan, bardzo odważny, puścił radio. Słyszałyśmy to nawoływanie radia kościuszkowskiego i Lublina: „Ludu Warszawy, Niemcy już się wycofują w panicznej ucieczce! – tą panikę, transporty z rannymi rzeczywiście się już widziało na ulicach – Ludu Warszawy, chwyć za broń! Walcz o każdy kamień, każdą ulicę i każdy dom!”. Tak że jeżeli chodzi o rozważania na temat tego, czy Powstanie powinno było wybuchnąć, czy nie powinno było, to według mnie i chyba wielu innych osób właściwie była to rzecz nie do uniknięcia. Choćby takie nawoływanie na pewno doprowadziłoby do tego, że grupy AL-u, którego nie było wiele, ale wystarczyłoby, żeby w dwóch miejscach Warszawy AL ruszył do walki... Przecież cała młodzież, która już w tych ostatnich dniach przed Powstaniem chodziła w długich prochowcach, długich płaszczach, pod którymi kryła się często jakaś broń... Patrzyliśmy na tych naszych chłopaków, że już chodzą. Przecież młodzież od razu by dołączyła, nie pytając, z jakiej to organizacji, i zaczęłaby się walka. Ta walka była, że tak powiem, oczekiwana i spodziewana. Poza tym był rozkaz – kilkaset tysięcy młodych mężczyzn miało się zgłosić gdzieś poza Warszawą niby do kopania rowów, a prawdopodobnie do wymordowania, żeby ta aktywna cześć Warszawy nie istniała. Właściwie prawie nikt się nie zgłosił, w związku z tym spodziewany był jakiś ogromny, groźny rewanż. Tak że pomijając inne względy, którymi się kierowało dowództwo, to jednak raczej było nie do uniknięcia. Jeżeli chodzi o naszą Sienną 19, po raz drugi była zbiórka. Ja przedtem jeszcze pracowałam w sklepiku, który mi moja przyjaciółka, już nie szkolna, przekazała: „Słuchaj, teraz maturę skończyłaś, może chciałabyś trochę zarabiać. To jest taki sklepik. Właściciel tego sklepu jest poza Warszawą, więc nie musisz się jakoś opowiadać i składać raportów dziennych czy tygodniowych z działalności”. To taki sklepiczek, gdzie było trochę zeszytów, trochę kosmetyków – materiały piśmienne i kosmetyczno-mydlarskie. „Ale wiesz, przy okazji będzie tam przychodzić codziennie czy co drugi dzień pani. Będzie ci przynosiła paczuszkę, a później po południu druga pani będzie [ją] odbierała z jakimś hasłem wypowiadanym”. Po prostu była to skrytka konspiracyjna, dlatego nie musiałam się nikomu tłumaczyć, czy dobrze handluję, czy nie. Pierwszy raz miałam kontakt z handlem. Przychodził do mnie czasami taki starszy pan, bo ja – młoda dziewczyna. Kupował sobie żyletki czy coś, wdawał się ze mnę w rozmowę i mówił: „Wie pani, ale ta młodzież nasza, przecież oni się bawią, oni piją, a tu jest niewola, klęska”. Z tym panem się spotkałam pierwszego czy drugiego dnia Powstania (nie wiem już nawet) w zupełnie innym miejscu. Wpadłam na Siennej do bramy, bo był jakiś ostrzał czy bomby i tam ten pan jest w tłumie ludzi. Witamy się i go tylko tak zaczepnie zapytałam: „No i co? Dalej się panu nasza młodzież nie podoba?”. – „A czyż ja kiedyś coś takiego mówiłem? Nie no, młodzież jest wspaniała!”.
- Niech pani opowie, jak przebiegł 1 sierpnia.
Myśmy się zebrały, żeby sobie popakować torby sanitarne i wszystko, co miałyśmy, jakieś zapasowe opatrunki i tak dalej. Tam nam dopiero dano właśnie w pokoju pani Zofii, naszej komendantki, te wszystkie rzeczy, które miały być w tych torbach, więc je rozdzielałyśmy. Pokazał się adiutant naszego komendanta, ojczyma Hanki, młody chłopak, bardzo przystojny, z taką dosyć dumną miną. Później zaczął nam pomagać, ale był zażenowany i myśmy były trochę zażenowane. Po jakimś czasie komendant mówi, że idzie za Marszałkowską, bo musi się tam dowiedzieć co i jak, a my tu mamy zostać. Przyjdzie rozkaz, kiedy mamy tam dotrzeć i przejść przez Marszałkowską. Marszałkowska już od pierwszych chwil była ulicą niebezpieczną. Z Zygmuntem Ładoniem i jeszcze z kimś poszli na drugą stronę i te trzy, cztery dni (wydawało się to strasznie długo, to była cała epoka, te pierwsze dni) właściwie byłyśmy same. Okazało się, że jak gdzieś był jakiś punkcik organizacyjny, to od razu cała kamienica stawała się twierdzą. To było coś pięknego! Od razu ludzie się zorientowali... Ja, na przykład, zostałam postawiona na warcie przed kamienicą. Jednym słowem ludzie w kamienicy zorientowali się, że w tym miejscu jest właśnie taka grupa konspiracyjna i od razu zaczęła się organizacja przede wszystkim stołówki dla przechodzących powstańców czy ludzi, którzy nie dotarli do swoich domów. Przecież naprawdę wszystkim było bardzo biednie i ubogo. Na co dzień mieliśmy niemieckie kartki, jakieś bardzo maleńkie przydziały tłuszczu, marmelady czy czegoś takiego i ta udawana herbata ziołowa „Claire”... Raptem okazało się, że na tą stołówkę ludzie [coś] przynosili. Poza tym [był] też punkt odzieży. Tego dnia zaczął padać deszcz, dosyć mocny, więc jeżeli ktoś będzie przemoczony, to żeby można było go przebrać. Tak że kamienica od razu zaczęła żyć takim wspaniałym zbiorowym życiem, a myśmy byli dumnym centrum tego życia. W innym domu, trochę dalej, założyliśmy szpitalik, to znaczy oczywiście założyła nasza komendantka, która była żoną oficera przedwojennego i była taka bardzo zorganizowana, ale myśmy były ganiane i pędzane do tej roboty. Później był taki punkcik, gdzie też była jakaś grupa powstańcza. Już drugiego czy trzeciego dnia zaczęłyśmy pełnić tam dyżury, bo paru chłopców, nawet nie rannych, po prostu było chorych na grypę, bardzo zaziębionych.
- A pierwszy ranny, pierwsza krew, z którą pani się spotkała?
Muszę powiedzieć – pierwsza krew, której właściwie tak dokładnie nie widziałam, była niemiecka. Pod naszym domem właśnie, jakoś po siedemnastej, gdzie rzeczywiście dało się słyszeć z daleka strzały, przechodził Niemiec z Wehrmachtu. Szedł, szurgotał butami. Było mi bardzo przykro, bo jacyś (w innych domach też byli powstańcy, więc to nawet nie z naszego domu) podbiegli z tyłu za nim, on się nie zorientował i go zastrzelili. Euforia na ulicy, ludzie zaczęli tym chłopcom rzucać jakieś kwiaty, a mi się zrobiło bardzo przykro, jakoś głupio, że z tyłu i że to był właściwie człowiek przypadkowy. Mogli go po prostu... Ale nie bardzo mogliby go brać na jeńca, bo jeszcze nie było co i gdzie. Tu właśnie miałyśmy dyżury. Był tam taki uroczy porucznik, który tych chłopców traktował jak nauczyciel swoich uczniów, jakoś tak serdecznie. Przychodził: „No jak tam, no co? Nie, chyba już masz mniejszą gorączkę. Dobrze będzie, bracie” – coś takiego strasznie ojcowskiego, serdecznego. Zdaje się, że właśnie wkrótce potem zginął, bo tu był taki niebezpieczny punkt. Chyba jeden chłopak był rzeczywiście ranny, bo tam był jakiś gołębiarz i jak wychodzili, to bardzo było niebezpiecznie. W każdym razie przyszedł rozkaz zza Marszałkowskiej, żebyśmy tam przeszli. Zostawiliśmy tutaj już zorganizowanych jakoś ludzi i ten szpitalik już prosperował. Był tam lekarz i pani, która tam mieszkała, której dwójka dzieci dotarła do naszej grupy. Przeszliśmy przez Marszałkowską, dwójkami jakoś się przelatywało.
- Czy były już barykady na ulicy?
Jeszcze barykady na ulicy Marszałkowskiej chyba nie było, bo dopiero po paru dniach myśmy tę barykadę zaczęli tworzyć. A tu, na naszej ulicy Siennej właśnie było budowanie barykady, które też całą ulicę pięknie zintegrowało i zjednoczyło. Kto budował tą barykadę? Mieszkańcy?
- To są dwie nieporównywalne sprawy.
Zupełnie nieporównywalne! Pamiętam, jak kiedyś moja przyszywana siostrzeniczka przyszła (już była w szkole), że ona... To już się zaczęły te instrumenty, megafony i tak dalej. „Zróbcie nagrania z jakimiś osobami, które coś o historii mogą powiedzieć”, więc ona oczywiście przyszła do mnie. Zapytała się mnie, jaki miałam stopień wojskowy. A ja jej powiedziałam: „Słuchaj, a po cóż mi był stopień wojskowy? Ja byłam żołnierzem Polski Podziemnej! Trudno o większy stopień!”. Jej to się strasznie podobało i jej klasie, jak to puściła, że żołnierz to jest coś niesłychanie chlubnego. W każdym razie znaleźliśmy się w „Adrii”. Tutaj już [była] cała masa kolegów i bodajże wieczorem apel w takiej niedużej sali. Już nie jesteśmy tylko rozlatane dziewczyny, które tu czy tam biegną do roboty, tylko właśnie w szeregu i: „Odlicz”. Bardzo to było wspaniałe! Nawiasem mówiąc z okresu sprzed przejścia przez Marszałkowską wspominam sobie jeszcze też dosyć chlubnie, że tak powiem – nic wielkiego, ale zawezwano nas na ulicę Pańską, gdzie był zbombardowany dom. My popędziłyśmy, ale już jacyś ranni, [którzy] byli, zostali gdzieś odeskortowani. Ale ludzie stoją, [tłumaczą], że na drugim piętrze, do którego nie ma dojścia, bo klatka schodowa jest zbombardowana, jest starsza pani. „Ona chyba nie wyszła i nie wiadomo...”. Co tu zrobić? W każdym razie chcę powiedzieć, że wprawdzie się uczyłam sanitariatu przed Powstaniem, ale tego nie robiłam. Zwłaszcza jeszcze przed Powstaniem, jak w czasie próbnych ćwiczeń kazano mi zrobić zastrzyk w poduszeczkę i złamałam igłę, to już w ogóle sobie postanowiłam, że żadnych zastrzyków robić nie będę. Ale miałam inny talent, powiedziałabym. Byłam zawsze z koleżanką, która wybierała się na medycynę, i myśmy się tak jakoś uzupełniały. Miałam pewne zdolności – pomyślunek organizacyjny. Ci ludzie tak stoją i dumają, a ja mówię: „A co, drabiny nie ma?”. – „Ale na drugie piętro drabina nie [sięgnie]”. Jednym słowem przytrzymali drabinę. Po tej chwiejącej [się] drabinie wlazłam [na górę]. Nawiasem mówiąc, cieszyłam się bardzo, że przed Powstaniem kazałam sobie przygotować jako ekwipunek na Powstanie czarne pantalony, bo wiedziałam, że stoją pode mną ci mężczyźni, którzy to trzymają. Dostałam się na balkon pierwszego [piętra] (bo ta część domu stała). Później ktoś inny tam doszedł i tą drabiną znów wleźliśmy na drugie piętro. Moja koleżanka, która może taka lekka nie była do tego wchodzenia, ale weszła bardzo dzielnie, opatrywała, a ja jej pomagałam. Później pomagałam w zniesieniu tej starszej, tęgiej pani, która leżała w swoim jadalnym częściowo ranna. Tam żeśmy ją spuszczali. To była taka moja, powiedziałabym, pierwsza zaprawa w robocie. Później znalazłyśmy się w kompanii... W czasie okupacji to się nazywało kompania odwodowa, a później, 5 września została utworzona kompania sztabowa 100. To było przy sztabie „Radwana”, to znaczy dowódcy Śródmieścia. Żeby już tutaj zwięźlej mówić, to było tak zwane WSOP, czyli Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Muszę powiedzieć, że w ogóle przez cały czas Powstania trudno powiedzieć, żebym walczyła, ale pracowałam bardzo intensywnie, bo ciągle było coś do zrobienia. Z jednej strony żeśmy obsługiwali szpitale, na przykład dostarczenie żywności. Chodziło się z worami (ostatecznie nie bardzo przekarmione, młode dziewczyny), po te dwadzieścia, trzydzieści kilogramów worki się nosiło.
- Chodziła pani do Haberbuscha?
Do Haberbuscha, a potem na Czerniaków, jak już byliśmy na południowym Śródmieściu. Tam „Społem” było – cukier, jakieś różne rzeczy tam były. Poza tym w naszej „Adrii” była założona stołówka i myśmy wiedzieli, że tam, na pierwszym piętrze coś się dzieje, ale tak byliśmy zaprawieni w tym, że się nie można pytać – mam wiedzieć to, co mi powiedzą, ale nie muszę wiedzieć nic więcej. Nawet ta ciekawość była jakaś przyhamowana, może moja konkretnie. Nasza drużyna się nazywała sanitarno-wartownicza. Myśmy ciągle pełniły też razem z kolegami warty przed kwaterą i w środku kwatery, że tak powiem, bo tam było to zejście z pierwszego piętra. Przychodziły tam takie dryblasy, tacy ho, ho, ho – strasznie ważni chłopcy. To był BIP – Biuro Informacji i Propagandy. Tam była przecież „Błyskawica” i była komenda, która się przeniosła z ulicy Jasnej właśnie do PKO, bo to był wspólny budynek „Adria” i PKO. Na górze było to wszystko. Oni tu schodzili do tej stołówki, do salki restauracyjnej „Adrii”.
- Czy była pani w „Adrii” w momencie, kiedy ten wielki pocisk uderzył w budynek?
Tak, oczywiście. Właśnie było przenoszenie rannych do szpitalika na Moniuszki, parę domów za nami w stronę Marszałkowskiej. Ja nie miałam takiego dyżuru, [ale] moje koleżanki miały dyżury przy rannych, którzy w ranach mieli robactwo i trzeba było to pęsetą wyjmować. To było okropne, mnie to jakoś ominęło. Byłam taka do biegania, że tak powiem, po ulicach. Poza tym parokrotnie przechodziłam przez Aleje Jerozolimskie na stronę południową.
- Jak to przejście wyglądało?
Komendantka zapytała: „Słuchajcie dziewczęta, czy któraś zechce pójść? Trzeba pocztę przenieść na stronę południową”. Raz kiedyś szłam konkretnie z jakimiś rozkazami na Polną, a kiedy indziej właśnie z pocztą obchodziłam, bo o prócz poczty harcerskiej była też poczta wojskowa. Czasami żołnierz Powstania pisał do matki i też trzeba było zanieść, więc to nie było tak, że tylko [poczta] harcerska działała, aczkolwiek ona miała swoje piękne zasługi. Pamiętam, że to było w parę dni po uruchomieniu przekopu, jeszcze niezupełnie do końca dobrze zorganizowanego, jak przechodziłam pierwszy raz od strony Widok, właściwie od strony kamienicy przy Widok. Tam rosło drzewko, które było przy trotuarze. Mnie się wydało, że przy tym drzewku już muszę wyjść. [To] było jeszcze niedokończone, niedoryte w głąb. Już zaczęłam się pod to drzewko wysuwać, więc jakiś krzyk, syk za mną, że [mam] zawrócić, w każdym razie iść w inną stronę, bo mogłam wleźć tam na...
- Jak głęboki był ten przekop?
Powiedzmy sobie taki, że trzeba było iść jednak z pochyloną głową, może trochę wyżej, [około półtora metra]. To było ciągle pogłębiane, poprawiane, poszerzane. Później przechodziły całe grupy. Jak pierwszy raz przechodziłam, to było właściwie miejsce na jedną czy dwie osoby do przelecenia. Było pilnowanie, że z tej strony się idzie, a z tamtej strony dopiero w drugą – lewa wolna czy prawa wolna.
- Strzelano do pani, jak pani przechodziła?
Nie słyszałam, żeby strzelali do mnie. Było tak, że przede mną moja jedna koleżanka z „Nazaretu” znalazła się na południowym Śródmieściu. Tak trudno to sobie wyobrazić – to była wielka granica, inna dzielnica. Tam spotkała naszą koleżankę szkolną i powiedziała, że jest razem z tymi koleżankami. [Tamta] mówi: „A słuchaj, bo tu jest na Wilczej matka Basi”, czyli moja. Myśmy mieszkali przed [Powstaniem] przy obecnej alei Solidarności, to znaczy przy Lesznie. Ja tym bardziej się zadeklarowałam, że pójdę z pocztą, żeby równocześnie odwiedzić mamę. I odwiedziłam. Mama szalenie się ucieszyła. Po prostu wyszła tuż przed godziną „W”, ponieważ Jędrek, mój brat przyleciał do domu, złapał pelerynę wojskową z 1939 roku, która była gdzieś tam u nas. Pożegnał się z mamą i popędził. W swoich wspominkach piszę, że przed Powstaniem myśmy sobie nie mówili, gdzie, co, kto, nawet w rodzinie, ale kiedyś właśnie jakoś [wspomniałam], że przecież jesteśmy gdzieś zorganizowani. Jędrek wtedy powiedział, że on też. Mówię: „Jędrek, ale ty jesteś przecież po Oświęcimiu”. Powiedział: „Właśnie dlatego dosyć późno wstąpiłem, bo obawiałem się, że jestem inwigilowany i że mogę naprowadzić niepotrzebnie ludzi. Ale oni sobie ćwiczyli rozkładanie broni, czego ja się i tak przed wojną nauczyłem w przysposobieniu wojskowym, więc i karabin potrafię trzymać”. Jak przyszłam do mamy, mama [mówi]: „Boże, a nic nie wiem o Jędrku, o Jędrusiu”. Tak powiedziała: „Wiesz, mam jakieś najgorsze myśli, bo przyśnił mi się w tych dniach Jędrek, że był w jakimś salonie jadalnym i sporo osób było naokoło. Ja się tak szalenie ucieszyłam i doszłam, żeby go uściskać: »Jędrusiu, to ty żyjesz?«. Ale patrzę, przy nim stoi Leon i Witek – ci, co zginęli w Oświęcimiu – i mówi: »Nie martw się Zosiu, jesteśmy razem. Dobrze nam jest«”. To zupełnie niezwykłe. Moja rodzina w ogóle była taka telepatyczna, taka ze snami różnymi i tak dalej.
- A jakie były losy pani brata?
Pocieszałam mamę: „Mamo, sen mara, Bóg wiara” – i tak dalej, tak jak to się mówi, a on zginął już trzeciego dnia. Byli na Czerniakowie. To rzeczywiście była trochę skandaliczna sprawa – nieprzygotowanym, nieuzbrojonym wydano rozkaz szarżowania koszarów SS. Przepraszam, to już była rzeczywiście jakaś bzdura. Ale on nie przy tym zginął. Paru ich tam zginęło, a reszta... Jeszcze te deszcze były w pierwszych dniach Powstania i oni poszli do... Tam mieszkała matka jego dziewczyny, że tak powiem, narzeczonej, która ze mną była w czasie Powstania (ta, która się tak podśmiewała z tego maszerowania). On ze swoimi kolegami poszli się osuszyć w okolice Powsina, a tam się pojawił jakiś oficer z Mokotowa, który powiedział, że te rozbite oddziały (bo ich oddział po prostu nie osiągnął tego, co trzeba) powinny się przekraść do Lasów Kabackich. Tam jest partyzantka, tam się dołączą i wrócą na odsiecz Warszawie. Szli wzdłuż Jeziorka Czerniakowskiego świtem rannym i padł strzał. Mój brat poległ. Chłopaki rozpierzchły się. Najpierw się przestraszyli, uciekli i już później nie mieli powrotu do niego, bo był ostrzał z Fortów Czerniakowskich. Wrócili do mieszkania i powiedzieli, że właśnie... Ta dzielna matka mojej koleżanki, a jego narzeczonej jakieś dwa czy trzy dni potem się tam przedarła. Okazuje się, że ludzie cywilni, którzy tam mieszkali w domkach wzdłuż Powsińskiej, uprosili Niemców, którzy zajmowali kwatery w tych domach, żeby pozwolili tego rannego [zabrać]. Tam dziewczynka jakaś przechodziła i też została raniona. Niemcy powiedzieli: „My do was strzelać nie będziemy, ale za tamtych z fortu nie odpowiadamy”. [Ludzie] mówili, że sobie po jakimś łyku wódki łyknęli dla kurażu i polecieli. Chłopak, czyli mój brat już nie żył, tamta dziewczynka żyła. Wzięli ją i znalazły się później jakieś sanitariuszki, które ją zabrały. Dzięki tej pani, która dotarła do tych domków, miałyśmy później jego legitymację. Jednym słowem znałyśmy grób, tak że w 1945 roku po powrocie do Warszawy mogłyśmy przeprowadzić ekshumację. Jest pochowany w Wilanowie, tam jest kwatera wojskowa –najpierw z 1939 roku i dalej powstańcza. Ja się dowiedziałam o jego śmierci dopiero w Niemczech po Powstaniu.
- Czyli matka miała słuszne przeczucia.
To taki gatunek snów-rewelacji. Są sny mówiące, temu się nie da zaprzeczyć, bo wiele jest takich właśnie przykładów.
- Wróćmy do pani losów powstańczych.
Szalenie lubiłam te wyprawy, nawet napisałam kiedyś, że lubiłam być łączniczką. Teraz [sprawa] z tymi BIP-owcami, którzy nam się narażali, bo w ogóle uważali, że są tak znakomici, że nie muszą co chwila pokazywać legitymacji. A myśmy miały rozkaz legitymować każdego: „Kolego, taki mamy rozkaz”. Jeden z tych chłopców kiedyś się zatrzymał przede mną i mówi: „O, a ja mam koleżanki zdjęcie”. W momencie kiedy zaczęło się to Powstanie i ja stałam na warcie na ulicy Siennej, podleciał jakiś młody człowiek: „Koleżaneczko...” – a ja tu stoję dumnie już z opaską. Zdjęcie zrobili. Ja się jakoś naburmuszyłam okropnie, że jak to, to jest poważna sprawa – Powstanie, ludzie giną gdzieś dalej, a tu fotograficznie będzie się chłopak zabawiał. Zrobiłam odpowiednią ponurą minę. Ten później po dwóch tygodniach spotyka mnie w „Adrii” i mówi, że ma moje zdjęcie i zaraz poleci i przyniesie. [...] W ten sposób dorobiłam się autentycznego powstańczego zdjęcia. On mi się podpisał pseudonimem i ciągle nie mogę wydobyć kto to – jakiś fotoreporter był przecież. Wtedy jak robiłam tą ponurą minę, nie doceniałam tego, czym są fotoreporterzy w czasie walki. Uważałam, że takie pamiąteczki sobie robi.
- Czy stojąc na warcie przed „Adrią”, miała pani jakąś broń?
Nie miałam żadnej broni, co najwyżej wrzask, ale moi koledzy... Później była między naszym domem a domem z drugiej strony dziura i przy tej dziurze też były warty. Mam taki kawałek mojego pamiętnika powstańczego, który pisałam, bo bałam się, że zasnę. To była noc, słyszałam gdzieś chrapanie ludzi z tamtej strony dziury. Smak tego wapna zawsze jakiś okropny był, tych cegieł rąbanych. Zapisałam sobie na odwrocie gazetki przeżycia ostatnich dni, właśnie jakieś chodzenie do magazynu, przenoszenie żywności i jakieś inne rzeczy – taką mam pamiątkę powstańczą. [...]Nosiliśmy też granatniki, tak zwane sidolówki. Nasza kompania pełniła trochę nienajlepsze dla nas funkcje, że tak powiem, to znaczy po prostu była pomyślana jako Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Różne rzeczy w to wchodziły: i organizowanie sanitariatu, i organizowanie żywności, i kopanie studzien, i przenoszenie broni. To były takie rzeczy, typowe zaplecze wojskowe. Ale nam się marzyło być na froncie, a naszym frontem była ulica Królewska. Tam co pewien czas wybierano z naszej kompanii najpiękniejszych młodych chłopców (a zostawiano nam starych czterdziestoletnich dziadów – przepraszam, że tak powiem) do kompanii „Żmudzina” i „Andrzeja”, którzy walczyli. Druga żeńska formacja, jaka tam była, to pluton wartowniczy. Nie wiem dlaczego i pluton wartowniczy, i drużyna sanitarno-wartownicza – może mogliśmy mieć jeszcze funkcje w innych punktach. Kiedyś też byłam wysłana jako podręczna łączniczka do biura kwatermistrza Powstania na Śródmieściu. W każdym bądź razie ten kwatermistrz, pamiętam, użalał się, że znów go namacali i znów będzie musiał zmieniać kwaterę, bo jakoś ciągle wiedzą, gdzie on jest. Czuł się pępkiem świata. Rzeczywiście ciągle jednak były jakieś donosy na stronę niemiecką. Tutaj mieliśmy też oczywiście punkt sanitarny oprócz tego, że obok był szpitalik. Taki moment, w którym się spotkałam z rzeczywiście rannymi przed chwilą, to było zbombardowanie filharmonii. Stamtąd właśnie przenosiliśmy rannych na Moniuszki.
- Chciałem zapytać jeszcze à propos tego pocisku, który wpadł do „Adrii”.
Jeszcze jedna z akcji – dwa czy trzy razy byłam przy odbiorze powstańców wychodzących z kanału ze Starówki. Było to też wzruszające. Oni strasznie zmęczeni i śmierdzący wychodzili z kanałów. Jak ktoś się trzymał na nogach, to sobie szedł, ale inni czy ranni – jakieś przemoczone bandaże na nogach, tośmy ich przewijały i myły. Miałyśmy nawet jakąś miednicę z wodą i dostałyśmy ze dwie butelki wina dla najbardziej osłabionych, żeby ich wzmocnić, żeby doszli do następnej kwatery. Oczywiście jak to wino się pojawiło, to wszyscy się okazali straszliwie zmęczeni, osłabieni i tak dalej. Pamiętam (ciekawa jestem, czy to nie był Edelman), jak wyszli i szedł taki ranny dryblas, blondyn, znakomity, piękny chłopak i obok niego brunecik, znacznie niższy, który go podtrzymywał. Mówię do koleżanki: „Popatrz, Żyd”, z takim zdziwieniem, że jeszcze się jacyś po zagładzie getta pojawiają i że są z nami, walczą z nami. Nie wiem, mógł to być jeszcze ktoś inny. Wyszli na ulicę Warecką: „Popatrz! Szyby w oknach, szyby!”. Koleżanka moja, Krystyna Rapacka, która była adiutantką naszej komendantki, próbowała później zrobić jakieś małe archiwum naszej małej kompanii. Myśmy zresztą próbowały, wtedy kiedy tworzono te środowiska, stworzyć środowisko kompanii sztabowej. Jacyś koledzy nam w tym przeszkodzili i poszło to jakąś inną drogą. Ja się trochę obraziłam i do dziś nie jestem w ŚZŻAK-u w rezultacie, chociaż mam zamiar to teraz nadrobić. Na przykład [mam] tutaj takie wspomnienie. Krystyna troszeczkę się w literatkę zabawiała. Przeczytać kawałek?
- Fragmencik, bo najbardziej nas interesują pani własne wspomnienia.
Ale to jest właśnie o mnie. „Basia spostrzegła na pobliskiej ławce drobnego, siwego staruszka – nie wiem, czy to było aż tak, jak ona pisała ¬– jakimś obojętnym, osłupiałym wzrokiem spogląda na wydobywające się z włazu postacie: »Może tam jest mój syn – powtarza cichym, bezbarwnym głosem – on też był na Starówce. Może tam jest«. Na kolanach trzyma piękny, kolorowy, puszysty koc: »Może się komuś przyda«. Uradowana Basia zbliża się do niego: »Nawet pan nie wie, jak bardzo się przyda! Tylu jest potrzebujących!«. Staruszek wyciąga w jej kierunku ręce z kocem, ale nagle cofa je gwałtownie, chcąc odebrać cenny podarunek: »Nie, nie! Nie dam, nie mogę! Przecież może się zniszczyć! Oni są tacy brudni. To koc syna!«. Cicha i spokojna zwykle Basia wpada nagle w szał: »Pan jest ojciec?! Pan jest świnia, nie ojciec! Przecież tam może być pański syn, też brudny!«. Wyrywa koc z rąk osłupiałego staruszka i biegnie z nim w kierunku włazu. Tuż koło włazu leży na noszach młodziutka dziewczyna, na głowie zakrwawiony bandaż. Prawa ręka i klatka piersiowa również w bandażach. Oczy przymknięte, twarz ziemisto blada, wstrząsają nią dreszcze. Basia podchodzi i otula dziewczynę kocem. »Nic się nie bój – mówi serdecznie, podchwyciwszy pełne lęku spojrzenie – będziesz żyć, będziesz zdrowa, obiecaj mi! Ty musisz żyć!«. Cień uśmiechu pojawił się na posiniałych ustach: »Będę żyć, obiecuję«. Nagły skurcz bólu wykrzywia drobną twarz, a potem znowu blady uśmiech: »Będę zdrowa, zobaczysz«. Widzę, że dziewczyna ciągle drży. Basia podciąga wyżej koc, otula ją troskliwie. Ranna z wyraźną przyjemnością przytula twarz do puszystej tkaniny. Dziewczyna jest bardzo ładna: delikatne rysy, wielkie błękitne oczy, spod bandaża wymykają się dwa grube, złote warkocze. »Jak masz na imię?«. – »Anka, to znaczy ‘Stokrotka’«. – »Ile masz lat?«. – »Szesnaście«. Basia sięga po swoją torbę sanitarną, chcąc zmienić przesiąknięty opatrunek, ale w tym momencie podbiega dwóch chłopców z powstańczymi opaskami. Chwytają nosze z ranną. »Dokąd ją zabieracie?«. – »Do szpitala na Moniuszki«. – »Bądź zdrowa« – pożegnalny ruch ręką. »Będę żyć, będę zdrowa, obiecuję!«. Basia długo w zamyśleniu odprowadza wzrokiem migające w tłoku złote warkocze. Czy dotrzyma obietnicy? Nie dotrzymała. Gdy następnego dnia poszłyśmy z Basią odwiedzić ją w szpitalu, zwrócono nam koc. Anka »Stokrotka« pochowana została na skwerku u wylotu ulicy Boduena, gdzie było już kilka wcześniejszych grobów. W pogrzebie wzięła udział cała nasza drużyna. Pożegnałyśmy ją z wojskowymi honorami. Na mogile złożyłyśmy kilka znalezionych gdzieś wśród gruzów różowych stokrotek. Po naradzie postanowiłyśmy odszukać właściciela zwróconego koca, by oddać mu jego własność, dla syna. Od sąsiadów dowiedziałyśmy się, że poprzedniego dnia zginął od kuli gołębiarza. Koc przekazałyśmy dla potrzeb szpitala”. Nie wiem, trochę to jest może upiększone, ale jednym słowem, to takie przeżycia z dyżuru na Wareckiej. A jeśli chodzi o nasz „cielak” (bo tak żeśmy go nazywali dla oswojenia) – wiadomo, że był to niewypał. W „Adrii” w pierwszych dniach raz czy dwa razy były koncerty. Tam był pan, który zresztą bardzo się kajał, że on... Ten lokal był
Nur für Deutsche, a on tam grywał po prostu. Ale się tłumaczył, że chce nam teraz grać. Trochę nam grał i pamiętam, że przyszli jacyś aktorzy, bo zdaje się, tam Auderska przebywała często i ktoś inny. Przecież na górze mieliśmy „Błyskawicę”, więc całe grono aktorów tam bywało i wtedy pierwszy raz słyszałam i „Marsz Mokotowa”, i różne piosenki powstańcze, które jak wiadomo, powstawały z dnia na dzień.
- Jakie to wrażenie wywierało – taki „Marsz Mokotowa” w powstańczej Warszawie?
Wspaniały, podniesienie ducha i w ogóle takie poczucie, że jednak jesteśmy w czymś... że przeżywamy najpiękniejszy moment naszego życia po prostu. Potem, 15 sierpnia, zorganizowaliśmy mszę świętą, o której pisze i Auderska, i paru innych wspominaczy, czyli pamiętnikarzy. Był to dzień Wojska Polskiego, więc była msza święta. Tam między dwiema kolumnami (tak jak zresztą Krystyna też opisuje) urządziliśmy ołtarz. Jakaś pani z tej czy z sąsiedniej ulicy przybiegła i przyniosła obraz Matki Boskiej: „Słuchajcie, to jest od stu lat w moje rodzinie. To jest cudowny obraz!”. Powiesiliśmy [go] w ołtarzu i jeszcze na jakiejś podstaweczce był bukiecik kwiatków. Odbyła się msza święta. Ołtarz jeszcze nie został rozebrany, to było 17 czy 18 sierpnia. Stoję przy wejściu do „Adrii” (tam był punkt sanitarny), tam siedzą moje koleżanki. Raptem słyszymy straszliwy huk. Mówię: „Boże, tam są nasze dziewczyny!”. Wbiegam na salę, ciemno (jednak jeszcze była do tej pory elektryczność, jeszcze elektrownia działała), biegnę w kierunku naszej loży (bo w loży miałyśmy aksamitne fotele, na których sypiałyśmy). Pędzę z koleżankami, bo tam były. Przebiegam po kupce gruzu. Coś się tam rusza. A tam był taki staruszek, który... Takich bidnych ludzi tośmy tak trochę przytulili – właśnie staruszek sobie u nas pomieszkiwał, że tak powiem, w głównej sali i jakieś ze dwie, trzy osoby tego rodzaju. Ten staruszek został tym pociskiem zabity. Później nasi panowie zorganizowali jakieś oświetlenie reflektorami, przeprowadzone z drugiego domu światło czy coś takiego. Ten pocisk nie wybuchł, z tym że nie można było od razu go wypatroszyć, ponieważ to było działo kolejowe. Trzeba było mieć odpowiedni klucz, żeby to odkręcić, więc nasi pirotechnicy-saperzy dopiero musieli przymierzyć się do tego, żeby taki klucz zrobić po prostu w warsztatach (bo były też warsztaty). Dopiero chyba po dwóch dniach było rozmontowanie tego. Przez ten czas w ogóle wszyscy z „Adrii” i chyba z PKO zostali już usunięci, bo w każdej chwili mógł jednak [wybuchnąć], mógł mieć tam jakieś zegarowe urządzenie. A myśmy tylko miewali przy tym warty, więc to rzeczywiście było trochę poczucie pewnego niebezpieczeństwa.
- Przy samym pocisku stałyście?
Nie, pocisk był w środku sali. Tu była moja dziura. Przy tej dziurze, która [prowadziła] do PKO, też byłam, więc trochę dalej [od pocisku], później przy innym wejściu do sali. Chyba ze trzy czy cztery osoby tak stały, żeby w razie [wszedł] jakiś dywersant czy coś takiego, to podnieść larum. Przychodziły później również nasze koleżanki z plutonu wartowniczego i zmieniały wartę. Właściwie pamiętam, że się nie bałam, ale jakieś zmęczenie było. Jednak było pewne napięcie na przykład przy tej dziurze do drugiego domu – ja się zawsze bałam, że stamtąd może wyleźć jakiś zły duch, że tak powiem. A tu nazwaliśmy ten [pocisk] pieszczotliwie cielaczkiem czy cielakiem naszym, że właśnie poczciwy niewybuch. W latach sześćdziesiątych, zdaje się, był wykopany ten pocisk w okolicy „Adrii”. Później przyszli pirotechnicy. Myśmy byli w części podwórkowej, dalszej trochę, ale jednak wokół tej kwatery. Zaczęli to odkręcać, tam raptem – sss, to wylecieli: „Uciekać!” – i wszyscy popędziliśmy w dół Moniuszki. Ale nic, wyszło powietrze, a oni wrócili i łyżką to wyskrobali. Właśnie w latach sześćdziesiątych, jak znaleziono ten pocisk, moja Krystyna, która później organizowała nasze spotkania po 1956 roku, mówi: „Słuchaj, to nasi chłopcy-saperzy łyżką to wyciągali, a tu jak to wydobyto, to była straszliwa obstawa wokół pocisku”. Nie wiem, może nie wiedzieli, że on już został kiedyś spenetrowany. Oczywiście było bardzo [też] dużo „sidolówek”, coś koło dwustu kilogramów.
- Dwieście pięćdziesiąt kilogramów.
Tak, tak.
- Co z parkietem tanecznym w „Adrii”?
Myśmy właśnie w tej części tanecznej nocowały. Miałyśmy tam czerwone, aksamitne czy pluszowe kanapki, na których się sypiało. Wtedy popędziłam do dziewczyn, przepraszam bardzo, ale po trupie tego staruszka. Dziewczynom się jakoś nic nie stało, tak że w ogóle to bezboleśnie przeszło.
- Duże były zniszczenia budynku? Pocisk przebił cały budynek, prawda?
Przebił budynek, przebił ileś pułapów. Od samego przebijania mógł przecież się rozwalić, tak że jednak ci nasi sojusznicy (jacyś robotnicy Czesi nie Czesi z fabryk) jednak nam bardzo pomagali.
- Pamięta pani może zrzuty alianckie dla Powstania?
A oczywiście. Wtedy byłyśmy już na południowym Śródmieściu. Tutaj kwatera właściwie już przestała istnieć i najpierw byliśmy jeszcze na Boduena. Tam była piwnica różnych win. Nam przyniesiono w jakichś obitych szklanych naczyniach coś do wypicia. To było koło „Wedla”, koło Szpitalnej. Później nasza grupa właśnie znalazła się na Chmielnej 2. Tam na jakichś pakach nocowałyśmy. Okazuje się, że w tych pakach były granaty i różne inne „wesołe” rzeczy. Ale już było szalone napięcie, bo Powiśle padało i wiadomo było, że lada moment do nas wejdą. Pamiętam, że chłopcy, którzy dostali już też [rozkaz], że idą na południowe Śródmieście (nas jakoś nikt nie ruszał, nie przyszedł, żeby nas zwolnić z tego miejsca), zostawili nam dwa granaty: „Jeżeli tu wpadną jacyś Ukraińcy i będą was chcieli gwałcić, to macie te granaty”.
- Wiedziała pani, jak się taki granat obsługuje?
Nie pamiętam, czy dobrze się tego nauczyłam, ale moja koleżanka tak i żeśmy się tak razem trzymały. Z tymi granatami się nosiłyśmy jak z jakąś rozkoszą. Dowództwo nasze już też przeszło na południowe [Śródmieście] i organizowali tam jakieś kwatery. Nasz komendantka dostała krwawej dyzenterii, która się zaczęła szerzyć, tak że z jakimś opóźnieniem... Miałyśmy takie głupie uczucie, że nas zostawiono i że nikt się nami nie interesuje. Ale zainteresowano się. Ktoś przyszedł i przeszłyśmy przez Aleje Jerozolimskie.
- Jak wyglądało Śródmieście południowe z porównaniu z północnym?
Nam się przypomniało, jak ci chłopcy ze Starówki mówili: „Patrz, szyby są w oknach”, a my jak przeszliśmy na południowe [Śródmieście], to mieliśmy właśnie takie uczucie jak chłopcy ze Starówki, bo u nas już się zaczęło bardzo silne... Niemcy tak bardzo stopniowo ogarniali i zwalczali dzielnice. Właśnie na północne Śródmieście był już skierowany atak, a południowe jeszcze... Tak że patrzałyśmy – dziewczyny chodzą z warkoczami, a nasze dziewczyny już swoje warkocze w wielu wypadkach polikwidowały, bo jak się zaczęły czesać i liczyć, to do stu dochodziła [liczba] tych gospodarzy we włosach. Tak że byłyśmy oszołomione komfortem południowego Śródmieścia.
- Z drugiej strony, jak widzę zdjęcia z Powstania, to wszystkie byłyście uczesane, miałyście zakręcone włosy. Jak to robiłyście?
Nie wiem, jakieś babskie możliwości. Myślę, że to są [zdjęcia] sprzed momentu tej... Później pamiętam, że byłam znowu kiedyś wysłana z powrotem na północne Śródmieście po paru dniach i już róg Świętokrzyskiej i Jasnej wyglądał nie do poznania. Jeszcze musiałam tam postać, bo ktoś poszedł dalej, a ja miałam poczekać. Zaczęły latać „krowy”, więc zbiegłam do schronu. Wtedy się tam spotkałam z bardzo nieprzyjaznym stosunkiem, że [mam] opaskę. Zrobiło mi się bardzo przykro, bo jeszcze ciągle żyłam w tej euforii, że Warszawa i ludność jest z nami, a tutaj jakieś takie... Ktoś powiedział: „Powstańcy-zasrańcy”, coś takiego. To było okropnie przykre. Wyszłam z tego schronu jak najszybciej. Jak był znakomicie odczytany [pamiętnik Białoszewskiego], to poczułam, że rzeczywiście były dwa Powstania – jedno Powstanie nas i jedno Powstanie ludności cywilnej. My byliśmy w znacznie lepszej sytuacji, bo myśmy latali po ulicach, czasem jeden, drugi zginął, ale mieliśmy poczucie jakiegoś sensu i w ogóle byliśmy w przestrzeni. Jeżeliśmy się gdzieś schowali, to tak na chwilę i później szło się dalej. A tutaj ci ludzie zamknięci w ciemności, w zaduchu przeżywali znacznie bardziej tragicznie to wszystko, co się działo. W związku z „krowami” pamiętam, że mój komendant już na południowym Śródmieściu powiedział, że bierze mnie z sobą i idziemy na północne, bo jeszcze tam chyba był „Radwan” na ulicy Widok, jeszcze dyżurował, jeszcze nie przeszedł na drugą stronę Alej [Jerozolimskich]. My wtedy mieliśmy kwaterę na ulicy Pięknej, czyli [wtedy] Piusa, po prawej stronie Marszałkowskiej w stronę kościoła Zbawiciela. W każdym razie idziemy, wychodzimy na Kruczą i zaczyna się obstrzał „krów”, więc wbiegamy do jakiegoś rozbitego sklepiku. Pamiętam, skaleczyłam się. Później miałam taką historię, że z tego małego skaleczenia groziło mi obcięcie palca, ale to już w Niemczech, bo się zapaprało to wszystko. Później wybiegamy znów, żeby iść dalej i to już jest chwilę po tym pierwszym wystrzale. Ale widzę, że jacyś ludzie gdzieś odnoszą jakiegoś rannego człowieka. Ktoś podbiegł, odnosi, a ja idę i przeskakuję przez jakiś męski but, a z buta bucha krew. Tam została stopa i jeszcze wypompowywała krew na zewnątrz. To było jakieś dzikie uczucie. Mój komendant powiedział, żebym wróciła, że sam pójdzie dalej. Sprzeciwiłam się, powiedziałam, że wyszliśmy razem i wrócimy razem. Nawiasem mówiąc, [powiedziałam], że chyba bardziej niż tych „krów” bym się bała mojej komendantki (która była żoną komendanta), że go opuściłam, więc to nie było żadne bohaterstwo. […]Robiło się coraz smutniej, coraz ciężej. Nasz zapał też już trochę przygasał. Pamiętam, że też chodziło o to, żeby pójść po kogoś rannego, który był z naszej rodziny powstańczej, na północne Śródmieście. Właściwie tak jak przedtem tośmy się tylko spieszyli, żeby się wyrwać na ochotnika, kto pierwszy, to tutaj było już jakieś takie [osłabienie]. Ja się zgłosiłam, bo ciągle uważałam, że jestem dosyć mocna i warto z tego korzystać. To był zięć naszego drugiego kapitana, nie wiedziałam nawet, kogo niosę. W każdym razie nieśliśmy [go] w takim tłoku ludzi, którzy gdzieś wędrowali – też chcieli na południowe się pchać, więc trudno było. A chłopak był dosyć duży, więc było dosyć ciężko, bo ja jedna z jednej strony, drugi [z drugiej]. Już tylko jęczmień gotowany od Haberbuscha jedliśmy ostatnio i nic więcej. CDN
- W tym czasie była pani na warcie przed restauracją „Adria”. Co szczególnego wydarzyło się tego dnia?
Pamiętam, że wróciłam z miasta, ale nie pamiętam już, jakie polecenia wykonywałam. Przy wejściu do „Adrii” przystanęłam przy punkcie sanitarnym, gdzie siedziała moja koleżanka. To był zawsze punkt wydawania rozporządzeń, przyjmowania alarmów i tak dalej. Rozmawiałyśmy chwilkę i raptem [słyszę] straszliwy wybuch, ciemno – a jeszcze wtedy było światło elektryczne. Okazało się, że coś ogromnego spadło na „Adrię”. Pomyślałam sobie: „Boże! Moje dziewczynki, koleżanki”. Były w balowej sali z kręconą podłogą, gdzie miałyśmy loże do odpoczynku, w których sypiałyśmy. Biegnę, coś mi się leje na głowę z przerwanej rury, coś się rusza pod nogą… Wbiegam do saloniku i wołam: „Dziewczyny! Jesteście?!”. – „Tak, tak! A co się stało? Spałyśmy”. Spały, widocznie odpoczywały, chociaż był dzień. Okazało się, że to, co ruszało się pode mną, to był staruszek, który był chyba jedyną ofiarą tego niewypału, bo było tam parę cywilnych bezdomnych osób. Kapitan pozwolił, żeby tam nocowali ludzie, więc mieliśmy trochę ludzi, którzy siedzieli w fotelach, nocowali, jedli i tak dalej.
Popołudniowa. W ogóle to był lokal, który wymagał stale elektryczności. Po chwili męskie głosy – nasi koledzy – że tu potrzeba jakiegoś reflektora. No i reflektor był puszczony na tego – jak go później określałyśmy pieszczotliwie – „cielaka”, to znaczy na ogromny pocisk. To był tak zwany pocisk z działa kolejowego. Kilka czy kilkanaście takich pocisków w Warszawie było użytych i przeważnie rozbijały cały dom z przyległościami. Tym razem był to niewypał. Oczywiście kazano wszystkim opuścić lokal, bo nie wiadomo było, kiedy wybuchnie. Od strony technicznej nie jestem za mocna. Wiem, że jacyś mądrzy koledzy i technicy przychodzili i oglądali. Kolega Fabianowicz, który w naszej kompanii był szefem warsztatu rusznikarskiego i pod jego egidą były – zdaje się – dwa punkty wyrobu granatów powstańczych. Był już przed wojną i w 1939 roku oficerem do spraw uzbrojenia, więc znał się na tych rzeczach. Zarządzono, że trzeba pilnować, żeby jakiś dywersant nie przyszedł i nie spowodował wybuchu. Mieliśmy wobec tego na zmianę dyżury. Pamiętam, że w nocy – powiedzmy – od dwunastej do pierwszej czy drugiej trzymałam przy tym wartę.
- Nie bała się pani stać przy czymś takim?
Jakoś się nie bałam. Już parę dobrych godzin minęło. Może to niewybuch i trzeba go tylko przypilnować. Ciemna sala, tylko reflektor puszczony na tego okazałego „cielaka”. Miał bardzo szeroki wylot, długości około półtora metra. W drugim punkcie stała inna koleżanka. Później przyszła koleżanka dyżurna, która zmieniała wartę, więc przyprowadziła inną. Żeby nie zasnąć, robiłam rzecz niewłaściwą i mam ją zachowaną, a mianowicie, ponieważ chciało mi się spać – chyba to napięcie nie było takie wielkie – spisywałam na odwrocie „Gazetki Powstańczej” ostatnie trzy dni. Gdzie byłyśmy, co robiłyśmy, co przeżywałyśmy i tak dalej. Mam zachowany ten tekścik i chciałabym oryginał dać do muzeum. Wydaje mi się, że dopiero po dwóch dniach, a może następnego dnia (czas jest trudny do obliczenia) przyszli… Kolega Fabianowicz z naszej kompanii dopasowywał klucz do pocisku, a później przybyli saperzy skierowani chyba z Komendy Głównej i kazano nam wszystkim opuścić lokal i nawet okolice. Saperzy próbowali to rozkręcić i zasyczało jakoś straszliwie, więc sami się przestraszyli, wybiegli: „Uciekać! Uciekać”. Pobiegliśmy wszyscy w dół Moniuszki w stronę placu Napoleona, ale nic nie wybuchło, więc wróciliśmy. Tak jak w albumie „Krisa” Brauna, gdzie jest pokazana fotografia pocisku, wydaje się, że to, że spadł w tym miejscu, było spowodowane tym, że na górze, nad nami była Komenda Główna i „Błyskawica”. Być może „Błyskawica” dała sygnał, gdzie jest komenda czy gdzie jest radiostacja i wtedy właśnie tutaj ten pocisk spadł.
Później przenieśliśmy się na jedną czy dwie noce na Boduena. W podziemiach był tam jakiś sklep z winami. Ktoś przyniósł trochę naruszoną „bolę” jakiegoś zielonego alkoholu, no i maczałyśmy w tym suchary, tak że to była taka moja pijacka orgia w czasie Powstania. Nie pamiętam, co to był za alkohol.
Jeszcze ciekawa rzecz… Na trzy dni przed wybuchem była msza święta związana ze świętem 15 sierpnia i jakaś kobieta mieszkająca w okolicy powiedziała: „Ojej, nie macie dobrego obrazu. Przyniosę wam mój obraz rodzinny, który jest bardzo pomocny i chroniący”. No i obraz został umieszczony w tym ołtarzu, znalazły się jakieś kwiatki, słoiczek na zrobionej półeczce. Później, jak już światła zabłysnęły w ciągu dnia, patrzyłyśmy, że ołtarz nie był zupełnie naruszony i nawet kwiatki nie spadły z półeczki, więc jakoś tak dziwnie.
Pod koniec sierpnia znalazłyśmy się na ulicy Chmielnej i część naszego dowództwa przewędrowała na drugą stronę Alei Jerozolimskich, a my mieliśmy czekać na wezwanie. Pamiętam moment napięcia, bo byłyśmy u wylotu Chmielnej przy Nowym Świecie i dochodziły coraz straszniejsze pogłoski, że Niemcy z Powiśla, które opanowali czy właśnie opanowują, tutaj się wedrą. Koledzy, którzy musieli nas opuścić, odeszli, a była grupka dziewczyn z dwoma małymi, kilkunastoletnimi łącznikami i chłopcy powiedzieli: „Dziewczyny, jak byście się znalazły w niebezpieczeństwie, jak by chcieli was gwałcić, to macie dwa granaty”. Celebrowałyśmy posiadanie tych granatów, a w rezultacie okazało się, że to, na czym siedzimy czy polegujemy, to jakaś amunicja czy coś. W każdym razie czułyśmy się trochę zaniepokojone. Później przyszedł rozkaz, że mamy przyjść. Przeszłyśmy na drugą stronę i byłyśmy na Kruczej.
- Jak wyglądało to słynne przejście przez Aleje Jerozolimskie?
Przechodziłam przez to przejście dosyć wcześnie. Jak się jeszcze nic z nami nie działo, byłam posyłana jako łączniczka na drugą stronę. Moje pierwsze przejście było takie, że przekop nie był dokładnie wyprofilowany.
- Tam był tunel. Nie można było się głęboko wkopać.
To był tunel z wierzchu odkryty, a właściwie rów.
- Mówię o tunelu podziemnej kolei, dlatego rów nie mógł być głęboki.
Tak, tak. Oczywiście. Rosło jakieś drzewko – prawdopodobnie już po drugiej stronie przy trotuarze. Wydawało mi się, że już tam muszę wyjść. Zaczęłam wychodzić, więc usłyszałam syki i krzyki kolegów pilnujących tego przejścia, że mam iść dalej przekopem, tak że zawsze trzeba było się bardzo schylić i uważnie przechodzić. Później przechodziły całe czeredy ludzi, a wtedy jak drugi raz przechodziłam, to przechodzili pojedynczy łącznicy. Tak jak kiedyś stwierdziłam, bardzo lubiłam być łączniczką. Bardzo mnie bawiły trudności chodzenia, że tak powiem. Zgrabnie umiałam je pokonywać. Wszyscy umieli pokonywać, a ja byłam bardzo dumna z siebie, że tak szybko przechodziłam tymi piwnicami – tu strzałka, że tędy trzeba przejść, tu trzeba wyjść na podwórko, tu z powrotem wejść do drugiej piwnicy, ewentualnie piwnice przebite, te w miejscach kluczowych czy na tym podwórku, czy już nawet w piwnicy siedziały panie dyżurujące z tejże kamienicy, które mówiły: „Moje dziecko, tędy idź. Uważaj, bo tam będzie strzałka…”. To było świetnie zorganizowane. Czasami, na przykład na Hożej czy na Wilczej, musiałam pod rurami kanalizacyjnymi przepełznąć, ale to wszystko była trochę taka przygoda indiańska, właściwie niezupełnie indiańska, ale przygoda. Szybko przelatywałam przez to wszystko. Kiedyś byłam przy placu Zbawiciela, gdzie w tej chwili stoją kariatydy. Był tam jakiś dom, brama i późnym wieczorem, właściwie nocą, przechodziłam, tak że już było ciemno. Idę blisko domu i raptem nad moim ramieniem: „Stój! Kto idzie?!”. Zrobiło mi się jakoś tak bardzo przyjemnie, że to jakiś kolega. Mówi: „Hasło”. Oczywiście mówię hasło i pytam się: „A odzew?” – na co on mówi odzew. Powiedział jeszcze tylko: „Koleżanko, dwa metry dalej jest duża dziura po bombie, to proszę uważać, żeby koleżanka tam nie wpadła”. Nie mówiliśmy sobie na ty. Słodko mi się zrobiło, że taka ochrona, braterski kontakt, taki niewidzialny bliski. Było to trochę romantyczne przeżycie.
- W tych piwnicach musiała pani mijać ludność cywilną?
Nie, te piwnice, którymi się przechodziło, były jakby wydzielone. Jeśli chodzi o ludność cywilną, to później, po przejściu do Śródmieścia Południowego, musiałam kiedyś wrócić na Śródmieście Północne i zobaczyłam, jak w ciągu tygodnia czy dziesięciu dni od czasu naszego odejścia szalenie zmienił się krajobraz, ile domów, które stały, padło. Wyglądało to strasznie. Przechodziłam przez Świętokrzyską. Była tam brama z wylotem na ogródek kawiarni aktorek, na zapleczu, blisko placu Dąbrowskiego. Koleżanka, z którą szłam, powiedziała, żebym poczekała. Miała pójść dalej, coś się zorientować, no i w tym momencie zaczęły [walić] „krowy”, tak że zbiegłam do schronu i zrobiło mi się bardzo przykro, bo po raz pierwszy zetknęłam się z niechęcią ludności cywilnej. Bywał wtedy powtarzany taki rym: „Powstańcy zasrańcy”. W każdym bądź razie współczułam im, a jednocześnie było mi szalenie przykro, bo przedtem byliśmy przyzwyczajeni do wspaniałej solidarności, zwłaszcza nasze początki na Siennej, gdzie ludzie przynosili jedzenie, ubrania dla powstańców i tak współorganizowali z nami –Powstanie na początku. Później już było zdystansowanie, tak że to był bardzo przykry moment.
Później, jak przeszliśmy do Śródmieścia Południowego, gdzie stało znacznie więcej domów, gdzie dziewczyny miały ładne, umyte włosy i zaplecione warkocze... Nie miałam nigdy wspaniałych włosów, w związku z tym mnie to nie dotyczyło, ale pamiętam, że jedna z moich koleżanek, która miała śliczne, długie warkocze, zaczęła czesać i wyczesywać nieproszonych gości. Później obcięła warkocze. To był szok i tak jak chłopcy ze Starówki, którzy przechodzili na tę stronę i mówili: „Patrz! Szyby w oknach”. Później my przechodziliśmy na Śródmieście Południowe i z kolei dziwiliśmy się, że tam jeszcze jest cywilizacja.
Jeśli chodzi o chłopców ze Starówki, to byłam – już nie pamiętam, którego sierpnia – przy wychodzeniu grup z Nawareckiej. Miałyśmy tam dyżur. Trzeba było zmienić przemoczony opatrunek, umyć biedne nogi rannych i pamiętam, że dostaliśmy wtedy dwie butelki czerwonego wina dla najbardziej osłabionych. Oczywiście okazało się, że tych osłabionych jest dość dużo. Przez jakieś dwie noce byłyśmy w pałacu Tyszkiewiczów w Alejach Ujazdowskich, no i któraś z koleżanek: „Ojeju! U Tyszkiewiczów gościmy”. Komendantką naszego drugiego oddziału była właśnie pani Teresa Tyszkiewicz, komendantka plutonu wartowniczego naszej kompanii.
Chciałabym powiedzieć o naszej kompanii, bo to jest ważne. Zarówno w ilustrowanej encyklopedii Powstania, jak i w innych książkach na ten temat, niestety nasza kompania sztabowa „100” nie ma swojej historii, swojej pozycji. Kompania ta w czasie przedpowstaniowym, konspiracyjnym nazywała się kompania odwodowa „101”. Później, 6 sierpnia przeorganizowała się i nazwano ją kompanią sztabową „100”. Długi czas nie wiedziałam, z jakim sztabem byliśmy związani. To, że Sztab [Główny] był nad nami, to co innego – myślałam, że to może z tym. Jak się okazuje, byliśmy głównie w gestii „Radwana”, który dysponował Północnym Śródmieściem. Na naszym terenie – Północnego Śródmieścia – front przebiegał głównie po linii Królewska, Kredytowa. Oprócz tego były kwestie związane z PAST-ą i tak dalej, ale przecież zasadniczo ten środek… W pierwsze dni Powstania kwestia zdobywania Poczty Głównej na placu Napoleona… Poza tym w pewnym sensie byliśmy jakby u siebie. W tej chwili studiuję te sprawy i rozumiem, że to była kompania, która miała podwójne znaczenie. Raz – zagospodarowania zaplecza, co jest ważne, a drugie to była jakby rezerwuarem dla kompanii znajdującej się na linii frontu na Królewskiej.
Dwa czy trzy lata temu powstała książka „Zgrupowanie AK majora »Bartkiewicza«”. Cztery kompanie, które znajdowały się na Królewskiej, należały właśnie do zgrupowania majora „Bartkiewicza”, a nasza kompania jak gdyby formalnie do tego nie należała. Przeszło połowa stanu naszych kolegów (bo to przeważnie koledzy) została przeniesiona do 1. kompanii kapitana „Andrzeja” i do 4. kompanii kapitana „Żmudzina”. Wielu kolegów miało jakby podwójny patriotyzm kompanijny. Wyszli z kompanii sztabowej, w której jeszcze się nic rewelacyjnego nie działo. Później znaleźli się na froncie. Front też cały czas nie był grzmiącym frontem, ale był i to była rzeczywiście wielka zasługa tych czterech kompanii, że front został utrzymany. Tutaj naszym dowódcą był kapitan „Newel”, Bohdan Didkowski, który w encyklopedii był jeszcze kierownikiem rusznikarni, czy zorganizował rusznikarstwo. Jako kapitan zorganizował wiele akcji potrzebnych do istnienia frontu i życia ludności, istnienia instytucji, które były w zapleczu, jak Komenda Główna i Obwodu i Powstania w ogóle, radiostacja „Błyskawica” i tak dalej. Kwatermistrzostwo – to wszystko było w zapleczu, nie znajdowało się na linii frontu. Do nas należało: stan sanitarny Śródmieścia, a właściwie okolicy Śródmieścia, kwestia łączności, dwa razy też chodziłam jako poczta wojskowa, no i noszenie jedzenia. Różne rzeczy się nosiło. Nosiło się granaty, gdzie było trzeba przenieść, rozdysponować; nosiło się jedzenie, więc przysłowiowy jęczmień od Haberbuscha. Pamiętam cukier – z Czerniakowa wykopem w dół ulicą Książęcą przechodziło się koło [Instytutu] Głuchoniemych i tak dalej. Gasiło się pożary, odsypywało się zasypanych… Jednym słowem, wydaje się, że nie było co robić, a nie pamiętam, żebym chociaż przez chwilę się nudziła. Może na jednej warcie, na której spisywałam dzieje ostatnich trzech dni, że dostałam kombinezon powstańczy i tak dalej. Zawsze mówię, że nie tyle walczyłam, co pracowałam w Powstaniu, ale pracy było naprawdę bardzo dużo, a poza tym można było też dostać w głowę od „krowy”, od jednej czy drugiej bomby, która gdzieś leciała. Przecież filharmonia dosłownie o kilkanaście kroków od nas została rozwalona. Nie byłam w szpitalu. Nasze koleżanki miały na przykład dyżury w szpitaliku na Moniuszki. Mówiły, że często do ich roli należało siedzenie przy rannym, wydobywanie wszy i pocieszanie, bo to były bardzo trudne momenty. Nie pchałam się tam, bo wolałam być w ruchu i chodzić tam, gdzie mnie posyłano. Skończyliśmy Powstanie na ulicy Wilczej. Pamiętam, że tam z kolei miałam dramatyczne spotkanie z moją nauczycielką geografii. To było zaraz po maturze, którą robiłam u sióstr nazaretanek. Ta nauczycielka była dosyć młoda. Okazało się, że jest w schronie ze swoim kilkumiesięcznym dzieciaczkiem. W ogóle miałam dyspozycję na Hożej, dosyć daleko, w okolicach Pola Mokotowskiego, w każdym bądź razie gdzieś tam była jakaś jedna czy druga krowa i udało mi się przynieść trochę mleka do schronu. Było to dla mnie ważną rzeczą.
Pewnego pięknego dnia na Wilczej raptem krzyk radości. Wbiegamy po schodach, koleżanka sobie wtedy złamała nogę z tego pędu, a tu spadochrony – tak radośnie, że to jest desant…
- Jak ulica wyglądała w tym momencie? Jak reagowali ludzie?
Nie pamiętam ludzi, nie pamiętam ulicy, pamiętam naszą grupkę. Z ogromną radością patrzyliśmy na piękne, kolorowe spadochrony.
- Spadło coś na teren Śródmieścia Południowego?
W dużej mierze spadło na stronę niemiecką. Były place, które się specjalnie oświetlało, koledzy tam chodzili i ewentualnie, jeżeli coś spadło czy z tych… Później zaczęły krążyć nad Warszawą [samoloty] sowieckie, z tym że te amerykańskie były pięknie zabezpieczone, natomiast rosyjskie spadały i rozbijały się. Wszystko się rozbijało, bo nie było właściwie zabezpieczone, tak że to niewiele pożytku przynosiło.
- Jak pani pamięta koniec Powstania i wiadomość o kapitulacji?
Było już takie zmęczenie. Byliśmy ciągle ochoczy do pracy i pamiętam, jak kapitan powiedział, że trzeba pójść po rannego na stronę północną. Okazało się, że to był zięć drugiego kapitana, który był w naszym oddziale. No i kto pójdzie? Zmęczenie było wśród wszystkich. Zawsze wydawało mi się, że jestem silniejsza od wszystkich innych, więc się wyrwałam i poszłam. Ciężko się szło w tłumie, który już starał się przejść przez przekop, przez Aleje Jerozolimskie, żeby opuścić północny rejon, bo zdawało się, że on będzie zaraz zajęty. Był wieczór i ciężko było tego mężczyznę nieść. Ktoś z jednej strony, ja z drugiej. Jakiś mężczyzna z tłumu mówi: „Posuń się kobieto, ja go poniosę”. Poczuło się, że jest jeszcze trochę solidarności między powstańcami a cywilami. To takie migawki, które pamiętam. Było już wiadomo, że Mokotów upadł, i że kolej na nas, na Śródmieście. Kiedyś zebrano nas w pokoju w kamienicy, gdzie rezydowaliśmy. Najpierw komendant odczytał akt kapitulacji, a potem nasza komendantka jeszcze dopowiedziała, że… Wszyscy byliśmy zmęczeni i baliśmy się, że teraz nas dopadną. Osobiście niewiele wiedziałam o masakrze na Woli. Zdaje mi się, że w naszych powstańczych gazetkach też była cenzura, żeby nie siać przerażenia. Nie wyobrażałam sobie może masakry, ale jednak nie wiadomo było [co się stanie].
Od pewnego czasu było już uznanie powstańców za kombatantów. Od 20 sierpnia czy jakoś tak. Dosyć późno, bo przedtem Niemcy uważali, że mają prawo zabijać każdego powstańca. Potem jednak już brali do niewoli. Dwa razy były wyjścia ludności cywilnej, na co wszyscy trochę uważaliśmy, i ci biedni ludzie, którzy wychodzili, jakby się czuli trochę zdrajcami wspólnej sprawy i tego, że jak nie ma ludności cywilnej, to tym bardziej jesteśmy wszyscy [przeznaczeni] do bardzo srogiego załatwienia. W momencie kiedy czytano nam akt kapitulacji, mieliśmy jakiś straszny żal i pretensje, że może się pośpieszyli z tym aktem kapitulacji. Bardzo ciężko się to przeżywało. Komendantka powiedziała: „Słuchajcie! Sprawa jest załatwiona tak, że kobiety walczą, kobiety są też kombatantami i macie prawo wyjść do niewoli z oddziałami, ale jeżeli któraś ma rodzinę w Śródmieściu i chce wyjść z rodziną czy w ogóle ludnością cywilną, to nie ma przeszkód, tym bardziej że jest obietnica, ale czy Niemcy dotrzymają tej obietnicy, czy nie potraktują kobiet jakoś ohydnie, to nie wiadomo”.
Miałam mamę w Śródmieściu Południowym, gdzie znalazłam ją, chodząc z pocztą. Mama nic nie wiedziała o moim bracie. Był przez pół roku w Oświęcimiu w 1941 roku. Później, dzięki bardzo szczególnym okolicznościom wyszedł, zdał maturę, zaczął studiować na politechnice i przed Powstaniem mieliśmy rozmowę. Długi czas nie mówiliśmy sobie, że gdzieś należymy – każdy sobie. Powiedział, że nie bardzo wierzy w to, co się mówi, że będzie to trwało parę dni, może tydzień. Mówił tak: „Wiesz Baśka, tak się mówi, później się jeszcze ogłosi, że zginęło tylko 300 czy 500 osób, powiedzmy. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co to jest? Każdorazowa śmierć, koniec wszystkich planów życiowych, całego rozwoju człowieka”. Wiedział już, co to jest śmierć po Oświęcimiu. Byłam w takiej euforii i mówię: „Słuchaj Jędrek! Może nie idź do Powstania, jak tak myślisz”. Powiedział jeszcze, że nie bardzo wierzy w to, że to będzie tak krótko trwało. „To jest oczywiste, że pójdę, a to, że nie chodziłem na jakieś szkolenia...”. Załapał się w ostatnim momencie na jakieś konspiracje. „Zawsze się obawiałem, że mogę być inwigilowany, i że mogę naprowadzić donosicieli. Ostatecznie przed wojną przechodziliśmy kurs przysposobienia wojskowego, więc chyba umiem więcej niż koledzy, którzy byli na kompletach i kursach”.
Trzeciego dnia zginął na Czerniakowie. Najpierw walczyli w okolicy mojego Gimnazjum Sióstr Nazaretanek. Tam były koszary SS. Była to rzeczywiście trochę głupia akcja, bo ich grupa była zupełnie nieprzygotowana. Poszli na koszary SS z granatami, z butelkami, z czymś… W każdym bądź razie akcja nie dała rezultatu i wycofali się. Później znaleźli się w Powsinie. Wysuszyli się u znajomej, bo pierwsze dni były pełne deszczu. Spotkali jakiegoś oficera, który przyszedł z Mokotowa i powiedział, że należy iść do Lasów Kabackich, przejść i tam dołączyć do stojących w Lesie Kabackim oddziałów i stamtąd będzie atak na Warszawę, bo przyjdzie jakaś pomoc. Przechodzili tam, z Fortu Czerniakowskiego padł strzał, no i mój brat zginął. Później się dowiedziałam od kolegów, a właściwie od tej pani, u której się zatrzymali, bo oni się później cofnęli do niej.
Wyszłam z mamą i z jakąś całą grupą rodzinną, która tam, przy tym mieszkaniu, gdzie mama… Mama 1 września była w mieście i później wpadła do kuzynki. Przed Powstaniem mieszkałyśmy przy Lesznie.
- Jakie były pani losy po wyjściu z Warszawy?
Znaleźliśmy się w Ursusie, nie w Pruszkowie. Następnego dnia kazano nam wychodzić, a ja wzięłam ze sobą przyjaciółkę, która była w tym samym oddziale. Szłam z mamą, trzymałyśmy się za ręce, a z drugiej strony mama trzymała za rękę moją kilkunastoletnią siostrzyczkę cioteczną. Mama nie była stara, ale się zrobiła na starszą osobę. Wychodziliśmy, no i Niemcy powiedzieli, że starsi i dzieci na lewo, a młodzi na prawo. No i ja z koleżanką zostałyśmy skierowane na prawo i nasze ręce z mamą się rozsunęły i było mi trochę smutno. Później zaprowadzili nas do takiego budynku. Tam spotkałyśmy dwie koleżanki z naszej drużyny sanitarnej i z nimi dzieliłyśmy później losy w Niemczech. Jeśli chodzi o moją mamę i całą grupę rodzinną, to zostali zapakowani do pociągu i jechali. Jeden z panów mówi: „Słuchajcie! Jedziemy na południe. Czy to aby nie Oświęcim?”. Dojechali do Krakowa czy w okolice Krakowa i stamtąd rzeczywiście pociąg zmierzał do Oświęcimia. […] Pociąg został nagle ileś kilometrów za Krakowem zatrzymany i kazano się wszystkim rozejść, tak że wszyscy ocaleli. Między innymi przyjaciel naszej rodziny z Powstania został wywieziony do Oświęcimia. Dużo było transportów powstańców do Oświęcimia, do Ravensbrück.
- Może wcześniej, w trakcie trwania Powstania, a potem, po Powstaniu całą masę ludności cywilnej po prostu rozwieziono po Małopolsce, Częstochowskim i wypuszczano tych ludzi w pole…
Tu wyraźnie obawiano się, bo to było już na drodze miedzy Krakowem a Oświęcimiem. Nas powieziono do Niemiec, jechaliśmy ze trzy dni i dojechaliśmy nad Ren. Tak jak krążyły pogłoski między nami, to szef naszego transportu – Niemiec (zatrzymywaliśmy się na jakichś stacjach w Lipsku i tak dalej), pytał: „Czy chcecie ludzi do roboty?”. – „Nie, nie, mamy ich dosyć! Jedźcie dalej!”. Ciągle mówiono, że są niepotrzebni, że Niemcy są już zapchane warszawiakami. Tak zawieziono nas nad Ren i w małym miasteczku, osadzie Spellen, zatrzymał się nasz pociąg.
Początkowo, przez dwa dni mieszkaliśmy jakby w tym pociągu, ale część osób się dostała do baraków, które tam były, i my też później dostałyśmy się do baraku. Tam były takie problemy życiowe. Niemcy zorganizowali jedzenie. Raz w ciągu doby były wydawane kotły z pieprzną zupą z proszku. Dobrze, jak się miało menażki czy kubeczki, bo trzeba było mieć coś takiego, ale ludzie momentalnie… Bo mieliśmy prawo wyjść i rozchodziliśmy się po okolicy, szukaliśmy kartofli. To było już po zbiorze kartofli, ale zawsze po zbiorze jeszcze coś w ziemi zostaje, więc przeoraliśmy tę ziemię i wydobywało się kartofle. Myślałam sobie o tej biblijnej Rut, która zbierała kłosy po zbiorze. Niektórzy z tych ludzi, jakieś rodziny, potrafiły sobie zrobić piecyki. Cztery cegły i był piecyk. Szukało się jakichś patyczków, drewna i tak dalej. Moje koleżanki zachorowały na bardzo ciężką anginę i właściwie byłam jedyna zdrowa, nawiasem mówiąc, z zastrzałem w palcu, bo tego się jeszcze w ostatnich dniach Powstania nabawiłam. Musiałam się nimi zająć. Chciałam zdobyć dodatkowe jedzenie. Kiedyś, jak były jeszcze zdrowe, udało nam się z pola zerwać główkę kapusty. Pokroiłam tę kapustę i poszłam w świat, to znaczy do osady. Wiedziałam, że jedni pozwalają przystawić menażkę do pieca, żeby się zagotowało, a inni nie pozwalają. Raz mi jedna kobieta podgotowała, a później okazało się, że moi rodacy nie zawsze zachowywali jak trzeba, a może nas było po prostu za wiele, w każdym bądź razie ludzie już później nie pozwalali. Jak moje dziewczyny były chore, poszłam z tą pokrojoną kapustą w menażce i to dla mnie był wzruszający moment, jak miło mnie potraktowała Niemka. Powiedziała: „Siądź sobie tutaj. Chcesz może kawy z mlekiem?”. Dała mi kawy. Później przyszedł jej synek – nastolatek. Popatrzył, a później spytał o coś matkę. Ona przerzuciła do swojego rondla. Pyta się: „Tłuszczu trochę masz?”. – „Nie, nie mam”. Dołożyła mi, chociaż tłuszcz był na kartki. To był ludzki gest. „A sól? Posolone”. – „Nie mam soli”. No to mi posoliła. Boże… Jak to wszystko się liczyło. W momentach, kiedy jest ciężko, liczy się każdy gest ludzkiej dobroci. Ten chłopak wyjął jakieś orzechy, podzielił ojcu (bo później ojciec przyszedł), matce, mnie i sobie. Poczułam się, że zostałam potraktowana jako rodzina. Ta kapusta się nie skurczyła, tylko zrobiło się jej więcej, więc z jakimś drugim garnkiem mnie odprowadził do obozu. Szliśmy tak z tym chłopakiem, sympatycznie ze mną rozmawiał. Myślałam sobie: „Mój Boże, jestem wśród wrogów, a ludzie”. Były cudowne gwiazdy na niebie. Cieszyłam się do tego rozgwieżdżonego nieba, że świat jest dobry. To był moment dużego wzruszenia.
Później nas rozwieziono. Ciągle były pogłoski, że nas będą rozwozić. Trwało to jakieś dwa tygodnie. Byliśmy nad Renem, były tam zaporowe balony, no i słychać było już strzały i front z okolic Wesel, który już ruszał. Pięćdziesiąt kobiet przewieziono do miasta Mülheim am Ruhr. Jak jechaliśmy nad Ren, to przejeżdżaliśmy przez miasto Bochum – jedno z miast Zagłębia Ruhry – i widać było, że radiostacja jest już częściowo spalona i ciągle [były] jakieś bombardowania. Z daleka widać było błyski, że gdzieś bombardują. Raptem nasz pociąg został zaatakowany, przejechał za Bochum, tam stanął i spadły na nas pociski zapalające. Wszyscy wybiegli z tego pociągu, żeby się w nim nie spalić i rozbiegli się po polu jakimś. Było to bardzo dziwne, że raptem gdzieś, ni z tego ni z owego, zaczynała się palić trawa jakimś płomieniem. Taki pocisk, jakaś część tego pocisku wywoływała… Nie wiadomo było, gdzie lepiej – czy w pociągu, czy na zewnątrz.
W Mülheim byłyśmy dosyć długo wszystkie cztery, bo koleżanki, które spotkałyśmy, też. Tam miałyśmy jakieś dwa czy trzy baraki dla tych kobiet i znalazłyśmy się w takiej jednej „sztubie”. Starałyśmy się ją sobie jak najpiękniej urządzić, więc jak nas prowadzano na sprzątanie ulic czy odgruzowywanie domów, to jeżeli gdzieś coś ładnego się znalazło, to my, żeby to był pokoik panieński… Miałyśmy pieniądze, które nam dano po kapitulacji. Po tym odczytaniu przydzielono nam żołd. Nie pamiętam, czy to było dziesięć, czy dwadzieścia dolarów. Mogłyśmy to wymienić w banku, tak że czułyśmy się bardzo bogate. Niewiele można było kupić, bo wszystko na kartki, ale pamiętam, że kupiłyśmy lustro bez ramy i kupiłyśmy halmę – taką grę i wieczorami się zabawiałyśmy tą halmą. Młody człowiek w każdym momencie umie sobie coś zorganizować, zresztą starsi też. Były częste bombardowania. Raz czy dwa razy wbiegłyśmy do niewłaściwego schronu, do schronu
Nur für Deutsche. Jak Niemki usłyszały, że między sobą po cichutku mówimy po polsku, to kazały nam absolutnie ten schron opuścić. Niektórzy protestowali, że to przecież nie można tak w czasie bombardowania. „Nie, nie. Jeszcze nas czymś zarażą, jakimś robactwem…”.
Jak znalazłyśmy się w Mülheim, to prowadzano nas do różnych wymyślonych
ad hoc robót, nawet sprzątanie ulicy z jesiennych liści, ale ewentualnie też uprzątnięcie częściowo zbombardowanego domu. Po dwóch czy trzech dniach zaprowadzono nas do
Arbeitsamtu i tam ustawiono w długiej sali. Chodzili Niemcy, którzy sobie wybierali tę, tę… Powiedziałyśmy sobie, że to targi niewolnic ze Wschodu. Podszedł do mnie Niemiec i powiedział
Komm, Mädchen! Komm! Powiedziałam: „Ojej, ale jestem z moją przyjaciółką. Możemy razem?”. – „Dobrze, dobrze, niech będzie”. Razem z Irką poszłyśmy za nim. Szedł z nami i zaczął rozmawiać: „Nie mam zamiaru was specjalnie męczyć, ale mam przydzieloną robotę i muszę przy pomocy odpowiednich ludzi sprzątać schrony przeciwlotnicze. Przedtem miałem Ukrainki, ale były – jak powiedział – aroganckie i z nich zrezygnowałem”. No i mamy sprzątnąć schron. Przeważnie wieczorami i nocami były bombardowania. Niemcy są bardzo porządni, ale jakieś kłębki włóczek, nici… Panie robiły w schronach szydełkiem czy na drutach różne rzeczy, żeby nie marnować czasu. Znajdowało się różne rzeczy, trzeba było sprzątnąć i niestety też wynieść tak zwane kible. Nasz szefunio zaczął się nami zupełnie wyraźnie opiekować. Kiedyś mieliśmy schron w dzielnicy mieszkaniowej, a on był gaduła i stanął przed oknem, bo jakaś pani wyjrzała zobaczyć, co się dzieje, i jej opowiada: „Wiesz, to są maturzystki. –
Das sind die Dammen! – Gdyby nie wojna, to by tu przyjechały jako urzędniczki, a przez wojnę muszą taką niską robotę wykonywać”. Starał się do nas dobrze usposobić tę kobietę i ona później mówi: „Czy wam czegoś nie potrzeba?”. Spojrzała na znoszoną spódnicę mojej koleżanki i przyniosła jej spódnicę, przyniosła nam naręcze jabłek… Były takie momenty. Zaprzyjaźniliśmy się dosyć z tym Niemcem, a on po jakimś czasie mówi: „A co wy myślicie, że ja nie widzę, że brałyście udział w Powstaniu?”. A tu jakiś pas, a tu jakieś buty, które miałyśmy… Miałyśmy buty z magazynu – nawiasem mówiąc – mój lewy but nie był od tej samej pary, co prawy, ale to… Powiedziałyśmy: „Tak, brałyśmy udział. Szefie, a co szefowi się wydaje? Jak do was przyjdą Amerykanie – mówimy – to, jeżeli by byli tacy wobec was, jak wy byliście w Polsce, to też byście się zbuntowali”. – „My? Jak jest władza, to się nigdy nie buntujemy”. W środku dnia mówił: „Słuchajcie! Mam niedaleko żonę, idę do niej na obiad, a wy sobie idźcie coś zjeść czy poczekajcie, bo w ogóle to nie chcę, żebyście się przemęczyły. Jeden schron zrobimy tu, drugi w następnej dzielnicy, to się przejdziemy na spacerek”. Mówimy: „Szefie! Szef jest dla nas dobry. To dziwne”. On mówi: „Mam syna na froncie wschodnim i tak sobie czasem myślę, że jaki będę dla ludzi, to może mój syn też będzie potrzebował jakiejś pomocy…”. Z tym fatum, że tak powiem, bo nie tyle z opatrznością, ile z fatum sobie dobry interes załatwiał. Niestety nie miałam z nim po wojnie kontaktu, nie napisałam do niego, właściwie nie znałam adresu, a moja Irka, która znalazła się później jednak na Zachodzie, bo tam została, napisała do niego, ale nie miała odpowiedzi.
Zamieszkałyśmy w barakach. Było tam dużo kobiet starszych – powiedzmy matka z córką – a tu cztery rodzynki, cztery młode dziewczyny w jednej sztubie. W każdym razie pamiętam, że bodaj na drugi dzień po Mülheimie rozszedł się hyr, że przywieziono Polki. Robotnicy, którzy byli tam na robotach, już od paru lat musieli się siłą rzeczy zadawać z Ukrainkami, z jakimiś Białorusinkami… Polek właściwie nie było, a tu dwa baraki Polek. „Puk, puk”. – „Proszę”. Wchodzą i mówią: „Dzień dobry! To panie z Powstania?”. – „No i co? I po co to było? Nam tu pokazywali filmy, jak to wyglądało. Tylko się zabijano i tak dalej”. Czułyśmy się strasznie dotknięte, że nasze Powstanie jest krytykowane. Podnosiłyśmy wysoko głowy, mówiłyśmy, że to było absolutnie konieczne i że nie zasługujemy na ich politowanie tylko na szacunek.
Przyszedł kiedyś taki inteligent, bo to [zwykle] byli zwyczajni robotnicy. Przyszedł raz, a potem przyszedł drugi raz i mówi: „Słuchajcie panie! Pracujemy w kamieniołomach. Może chcecie zobaczyć kamieniołomy?”. Nastawiłyśmy się na to, że trzeba zobaczyć jak najwięcej i nawet bardzo często mówiłyśmy sobie, że gdybyśmy tak podróżowały po Niemczech bez wojny, to zatrzymywałybyśmy się w hotelach i widziałybyśmy w gruncie rzeczy bardzo niewiele, a tak widzimy od dołu ludzi i ich życie. Poprowadził nas przez most na drugą stronę rzeki. Tam płynęła Ruhra. Przyprowadził nas do kamieniołomów, ale najpierw do budynku, gdzie rezydowali. Prawdę mówiąc z perspektywy czasu myślę sobie, że byłyśmy strasznie głupie i naiwne, bo wlazłyśmy między mężczyzn, którzy mogli być wyposzczeni… Zaprowadził nas na jakieś piętro. „Czekajcie, zrobię wam herbaty. Usiądźcie”. Przysiadłyśmy na jego łóżku, ale tam inni odpoczywali, bo to była zmiana, która nie była w pracy. No i o Powstaniu mówili, też pogardliwie, a potem mówię: „Słuchajcie panowie, czy tu gdzieś jest kościół katolicki, bo chciałybyśmy…” – „A po co wam kościół?”. – „Jak to, po co? W niedzielę chcemy pójść do kościoła”. – „Jeszcze wam się nie odechciało? Mało przeżyłyście w czasie Powstania? Mało cierpienia? Nie widziałyście ginących ludzi? Wam jeszcze chce się w Pana Boga wierzyć? Ten, co leży na tym łóżku, to jest kleryk. Już nie chodzi do kościoła, już mu się odechciało”. Pamiętam, że powiedziałyśmy – nie umiem powiedzieć – coś tak bardzo żarliwego… w obronie Pana Boga, który dopuszcza cierpienie. Oni się jakoś tak zastanowili. Nasz opiekun przyszedł z herbatką, ale zaraz zawyły syreny i wszyscy zaczęli zbiegać. Ich schronem był kamieniołom. „No a dziewczyny?”. – „No idą z nami”. Wbiegamy w dół do bramy, a tam jakiś strażnik: „A to co?” – „To nasi goście”. – „Wyrzucić! One nie mogą tu być”. A ci mężczyźni: „To są…”. Zobaczyłyśmy, że nasza rozmowa podziałała na tych mężczyzn, że stałyśmy się dla nich bliskie i godne szacunku. W każdym razie powiedzieli: „One muszą tu wejść!”. – „No dobrze, dobrze”.
Któregoś wieczoru słyszę szepty pode mną, bo byłam na górnym piętrze, a moja przyjaciółka na dolnym. Mówię: „Irka, do kogo szepczesz?”. – „Basiu! Moja mama się pojawiła”. Jej matka była
de domo Gruzinką. Wyszła raz za jednego lotnika polskiego w czasie pierwszej wojny światowej, czy w 1920 roku, w każdym razie miała dwóch synów, którzy byli też lotnikami. Jeden zginął, drugi dostał się do niewoli i po wojnie niestety popełnił samobójstwo. Zdaje się, że jakieś uczuciowe sprawy. No i pani Karpińska, jak ją Niemcy z Warszawy wyprowadzali, to pytali o pochodzenie i miała wpisane, że była Gruzinką. Jak Niemcy dotarli do Kaukazu, to okazało się, że ludy kaukaskie są całkowicie po ich stronie, to znaczy, liczyły na to, że Niemcy wyzwolą ich z sowieckiej niewoli. Zaproponowali, że ją przewiozą do Berlina, a tam był klub gruziński. Drugim mężem pani Leny i ojcem mojej koleżanki był Stanisław Karpiński, znany polski lotnik, prawie jak Żwirko i Wigura. W każdym razie dokonał pierwszego lotu do Indochin. To jeden ze świetnych polskich lotników. Później, po wojnie był w Anglii. Dorobił się, zdaje się, stopnia generała. Jednym słowem pani Karpińska zorientowała się w tym klubie, że jej brat z Odessy, którego nie widziała od trzydziestu lat i nic o nim nie słyszała, jest właśnie na terenie Niemiec. Stał się jednym z czołowych działaczy w Odessie i jak Niemcy się wycofywali z powrotem, to musiał się z nimi wycofać z całą rodziną.
Pisywałam listy w trzech językach do Polski, żeby któryś wreszcie dotarł, po francusku, po niemiecku i po polsku, ale nie wiedziałam, gdzie jest moja matka, na jaki adres pisać, ale miałam kuzynkę w Kielecczyźnie, więc później tam moje listy się znalazły. Pani Karpińska mówi: „Basiu! Widziałam się z twoją matką”. Przywiozła wiadomość o śmierci mego brata, tak że czułam się tak załamana, że właściwie to wszystko jakoś przestało mnie obchodzić, a ona powiedziała: „Słuchaj, bo obiecałam twojej matce, że się tobą zajmę, tak samo jak Irusją”. Zawsze mówiła tak z rosyjska, wobec tego powiedziała: „Idziemy do
Arbeitsamtu i ja was wyreklamuję i wydobędę z obozu. Spodziewała się wielkiego oporu ze strony szefa
Arbeitsamtu, a on powiedział: „A zabieraj je sobie pani! Nawieźli mi tych warszawiaków, a ja ani nie mam dla nich pracy, ani nie mam dla nich jedzenia”. Czuła się nawet trochę rozczarowana, że bunt nie był taki ostry, jak się spodziewała, bo to była mała pani, niewielka wzrostem, a bardzo energiczna.
Później były już śmieszne dzieje, bo ona nas rzeczywiście… Acha! Tego dnia powiedziałyśmy tym pozostałym koleżankom, żeby poszły na nasze miejsce do szefa i powiedziały mu, że być może, że wyjedziemy. No i wieczorem jesteśmy już na dworcu, matka Irenki kupuje bilety do Berlina, a raptem wpada nasz szefunio. Dowiedział się w ogóle, że mój brat nie żyje, dopadł zwłaszcza do mnie i mówi:
Basia, kleine Basia! Weine nicht, kleine Basia! – „Nie płacz, nie płacz” – i sam popłakał się razem ze mną, to było bardzo wzruszające.
W dniach poprzedzających przyjazd pani Karpińskiej kiedyś nas wziął, żebyśmy coś zawiozły jego znajomej taczką, jakieś brukwie, kartofle czy coś takiego i ona nam za to dała obiad. Rzeczywiście nam dała świetny obiad, fasolówkę albo coś takiego i Niemka razem z naszym szefuniem zaczęli sobie rozmawiać przy nas i do nas mówili: „Nie martwcie się”.
Hitler bald kaputt. – Hitler niedługo przegra. Okazali nam bardzo dużo zaufania. Nie będę się rozwodzić, w każdym bądź razie ta pani nas zawiozła do swojej rodziny, którą znalazła przypadkiem w Niemczech. Byli w Saksonii. Korespondowałam z mamą i później wydało mi się, że jeżeli teraz nie zrobię ruchu, żeby się połączyć z mamą, to mogę być oddzielona i jeszcze raz postanowiłam uderzyć do… Acha! Pamiętam, bo wróciliśmy z wyprawy po kartofle na lewo. Czasami można było na lewo mimo wszystko kupić i brat tej mojej pani Karpińskiej wieczorem patrzy… Pamiętam to czasopismo, ale nie pamiętam nazwy. Był wielki napis, że ruszył front na wschodzie i to było 17 stycznia. Tak jak byłam taka na ogół dająca się prowadzić, moja koleżanka była o dwa, trzy lata ode mnie starsza i decydowała i mnie wiodła, to raptem zdecydowałam, że jadę do mamy, że pojadę do Berlina po jeszcze jedną przepustkę do tego klubu gruzińskiego i jadę. One się dziwiły mojej determinacji, ale przyjechałam do Berlina.
Nie byłam pewna czy znajdę ten klub gruziński, ale go znalazłam. Nawiasem mówiąc, zostałam też zapisana, jako że moja matka też niby Gruzinka. Gruzini doskonale wiedzieli, o co chodzi i zaśmiewali się, jaka ze mnie znakomita Gruzinka. Teraz jestem siwa, ale byłam ciemną blondynką o niebieskich oczach. Dotarłam do klubu. Był już troszeczkę trącony przez bombę, nie rozbity, ale niektóre rzeczy się obsypały. Mówią mi, że do sekretariatu nie mogę się dostać. Ręce mi opadły, bo co będę w tym Berlinie sama biedna robić. Jak przyjechałyśmy do klubu gruzińskiego po raz pierwszy, to byłyśmy tam ze dwa czy trzy dni i z Gruzinami między innymi zaprowadziła nas pani Lena do kawiarni gruzińskiej, gdzie było strasznie miło i zupełnie nie po niemiecku. Przypominało mi to kawiarenki z czasów Powstania urządzane najczęściej przez nasze aktorki czy panie z towarzystwa. Gruzinki w fartuszkach z falbaneczką, koroneczką umiały coś wyczarować z jarzynek, czegoś… było ładnie, stoliczki z kwiatkami i tak dalej. W tym czasie jak byłyśmy w Mülheim, to jak szef szedł do swojej magnifiki na obiad, to my szłyśmy do restauracji. Nie miałyśmy znaczka „P”. Jakaś niemiecka organizacja zawiodła i znaczka „P” nam nie dano, w związku z tym mogłyśmy wchodzić, gdzie chciałyśmy – do sklepów, do restauracji – i tam zjadałyśmy na ogół
Eintopf gericht, czyli jedno danie, ale zawsze było, że w ciągu dnia zjadałyśmy czyste i na talerzu. Brukiew z kartoflami przemielona, ciepła, oczywiście nie z tłuszczu, bo tłuszcz na kartki, ale ciepła. Brałyśmy do tego piwo. Nigdy przedtem nie pijałam piwa, a Irka mówiła: „Koniecznie musimy pić piwo, bo to też kalorie”. Chodziłyśmy i byłyśmy bardzo dumne z siebie. Obliczała, że spożyłyśmy ileś kalorii i nie damy się tym Niemcom zagłodzić. Znałam takie prostackie restauracje. Oczywiście nie chodziłyśmy do eleganckich, a u Gruzinów było z finezją i fantazją, z jaką Warszawa się też nie poddawała.
Kiedyś nas zaprowadziła do pułkownika czy generała armii polskiej – Gruzina. Niedawno był film o Gruzinach w armii polskiej. Około 200 oficerów mieliśmy gruzińskich, bo była znakomita szkoła kadetów. Jak było opanowanie Gruzji przez bolszewików, to duża część oficerów przedarła się do Turcji i później duża ich część została przez Piłsudskiego zaproszona do Polski i właśnie brali udział w wojnie 1920 roku. Wielu z nich się pożeniło z Polkami. Mieliśmy całą znakomitą kadrę gruzińską w naszej kadrze, tak że mamy Gruzinów w Katyniu, mieliśmy Gruzinów na zachodnim froncie. Takie 200 osób to niby niewiele, ale jednak znacząca liczba. Pamiętam, że odwiedzenie tego – powiedzmy, że generała – było dla nas cudowne, że z już dojrzałym mężczyzną można porozmawiać. Byłyśmy młode, więc trzeba się oprzeć o jakąś męską, mądrą głowę. Rozmowa o tym, co jest, co będzie, była bardzo ważna i czułyśmy się bardzo dobrze.
Byłam w Saksonii u rodziny pani Karpińskiej i stamtąd przyjechałam do tego trochę rozbitego klubu, no i przychodzi sekretarka prezesa. Prezes był Gruzinem, ale sekretarka była Niemką. Ludzie mówią, że przyszłam, i ona pyta: „Co chcesz?”. Mówię, że chcę mieć przepustkę do… Wymyśliłam sobie, że to będzie nie do Generalnej Guberni, tylko do Litzmannstadt, do Łodzi. Powiedziałam, że tam jest moja matka, że dostałam depeszę, że jest ciężko chora, i muszę do niej dojechać. Ona pyta: „Skąd ty jesteś?”. Mówię: „Teraz z Saksonii, a przedtem byłam w Mülheim am Ruhr. Mówi: „Ooo! Mülheim! Moje rodzinne miasto!”. Mówię: „Tak. Bardzo piękne”. Rzeczywiście troszkę przypominało Lwów. Było lekko górzyste, nad rzeką. Pochwała Mülheim usposobiła ją bardzo dobrze i załatwiła mi przepustkę. Powiedziała, że mam poczekać parę godzin, ale w międzyczasie zawołała jakiegoś pana Niedźwiedzkiego, który też się „przytulił” do Gruzinów i kazała mu się mną zaopiekować. Zaoferował mi jedzenie, a później, jak już dostałam przepustkę, odprowadził mnie na pociąg. Potem rozmawialiśmy, już nie ukrywając, że byłam Powstaniu, on był ostrożniejszy niż ja, nie bardzo mówił o sobie i powiedział mi: „Taka dzielna z pani dziewczyna”. To mnie tak pogłaskało, ale nie chodzi o komplement, tylko mnie to tak umocniło. Powiedział, że jestem dzielna, to chyba rzeczywiście muszę być dzielna i się jakoś trzymać. W ogóle jak jechałam i one mówiły: „Jak nie dostaniesz przepustki…”. Nam wtedy już mówili, że to jest ostatnia przepustka i już mamy się nie kręcić i więcej nam nie dadzą. Mówię: „No to trudno. Będę szła do Polski, pod stogami będę się zatrzymywała, nocowała i może jakoś dojdę”. Udało mi się i dostałam przepustkę na pociąg. Na peronie czarnym, ciemnym, bo tam… Pytam się jeszcze żołnierza niemieckiego, czy to tutaj ma przyjść pociąg –
nach Posen czy nach Lietzmannstadt? – już nie wiem i pytał się: „Kto ty jesteś?”. Teraz myślę sobie: „Jak będą sprawdzać, a ja mam ten papierek od Gruzinów”. Powiedziałam: „Z Gruzji…”. A on, że właśnie on był w Gruzji i mi zaczął coś [opowiadać]. Uciekłam od niego jak najszybciej. Dostałam się do pociągu.
Noc. Pociąg jedzie. Wszyscy się kolebią, zasypiają. Naprzeciwko mnie siedzi młody chłopak,
Hitlerjugend i
Dienstmädchen – dziewczyna trochę od niego starsza. Słyszę, jak rozmawiają półgłosem, inni śpią. On jej się żali: „Słuchaj! Wiesz, tak się ucieszyłem, dostałem na tydzień przepustkę do rodziny, a po trzech dniach wezwali mnie z powrotem, że mam jechać na front. Słuchaj! Ja jestem młody, chcę żyć, a każą mi iść na ten front. Przecież ja tam zginę!”. Tak się żalił tej dziewczynie, a ja myślałam sobie: „Boże, mogłabym sobie pomyśleć, że dobrze ci tak. Mój brat zginął…”. Mogłabym tak myśleć, a przecież nie mogę tak myśleć… tak mierzyłam tego chłopaka. To są po prostu ludzkie reakcje.
Dojechałam do majątku, gdzie była pani, która kiedyś była moją ciotką, a później się rozeszła i wyszła za pana, który był z niemieckiej rodziny i skończył Politechnikę Warszawską, był oficerem rezerwy Wojska Polskiego, ale w momencie jak z małego Reichu wyrzucano ziemian, bo to był majątek, to zdecydował, że się do swojej niemieckości przyzna i dzięki temu tam zostali. Dojechałam tam, jej już nie było, on jeszcze został, bo miał jakieś obowiązki. Zaraz następnego dnia wyjechał, no i tam przeczekałam front. Później z jakąś panią, która tam była, wyruszyłyśmy w stronę Warszawy.
Szłyśmy przez pola zasłane wielkim i twardym śniegiem. To był przecież styczeń, koniec stycznia. Przyszłyśmy chyba do miasteczka Koła i myślałyśmy, że może stamtąd będą pociągi, bo kursowały jakieś pociągi do Niemiec i Warszawy. Ktoś powiedział: „Jak chcecie, to tutaj czasami sowieccy żołnierze ciężarówkami podwożą ewentualnie. Spędziłyśmy noc u kolejarza, stanęłyśmy przy jakimś przejeździe, szlabanie, więc ciężarówki musiały stanąć i ja ze swoją w rodzinie gruzińskiej nabytą ruszczyzną: „Ja do
matierej muszę chorej…” – i tak dalej. „Dobrze, ale jedna do jednej ciężarówki, druga do drugiej”. Po drodze zatrzymali się przy jakimś domku, kazali gospodarzowi domu dać kapusty kwaszonej i wódkę. Brali tak dziwnie palcami kapustę i zagryzali wódkę. Chcieli koniecznie, żebyśmy z nimi wódkę wypiły, więc mrugałyśmy na tego pana, który nam dolał wody. Moja mama była koło Łowicza w jakimś zaprzyjaźnionym majątku i przejechałam trochę za daleko, tak że poprosiłam bolszewika, żeby mnie wysadził. Rozmawiał ze mną, był bardzo snobistycznie podniecony, bo pytał się, co robię. Powiedziałam, że właśnie wróciłam z Niemiec, i że jestem po maturze. On pyta:
Puszkina ty znajesz? Znałam na pamięć „List Tatiany do Aniegina” po rosyjsku, który moja mama bardzo lubiła i mu zadeklamowałam, więc wszystko było dobrze i byłam z szacunkiem wieziona. Natomiast tamta pani była troszkę uwodzona przez swojego kierowcę i w jakimś momencie powiedziała, że ma ją w tej chwili wypuścić, bo wyskoczy w biegu. Wypuścił ją. Spotkałam się z nią i dowiedziałam się o tym, i że dojdzie do Warszawy na piechotę. Mówię to, bo w kamieniołomie ręka boska czuwała nade mną.
Później był trzeci moment czuwania reki bożej. Jakieś panie na rogu drogi wiodącej do Gawartowej Woli koło Łowicza znały moją mamę i wiedziały, że tam jest. Zapytałam się: „Czy tędy do Gawartowej Woli?”. – „Tak, tak. A kim pani jest?”. Powiedziałam swoje nazwisko. „Ach, to pani! Oj! To mama się ucieszy”. Przejeżdżał jakiś pan saneczkami i one do niego: „Proszę pana! Niech pan tę panienkę podwiezie do Gawartowej”. – „No dobrze”. Wsadził mnie na sanki i jedziemy. Śniegi ogromne i w jakimś momencie mówi: „O! To jest Gawartowa Wola, te światła, bo ja tu skręcam”. – „Którędy droga?”. – „Proszę iść na te światła”. Szłam przez pole na te światła. Jak tam doszłam i mnie zapytano, jak szłam… Mówię: „Przez pole”. – „O Jezus, Maria! Przecież te pola są zaminowane!”. Może akurat to nie było, ale w każdym razie to był 2 luty – dzień Matki Bożej. Zawsze uważam, że tak jak w ilustracjach Jachowicza, gdzie Matka Boża dzieci przez mostek przeprowadza czy przed wilkami broni, mnie tak obroniła. Tak znalazłam się z mamą.
Później dotarliśmy do Warszawy. Wszystkie mieszkania rodzinne rozbite, ale jedno mieszkanie – moich wujostwa – ocalało. Bardzo znane zresztą postacie. Maria Ossowska – profesor, nieżyjąca już socjolog. Tam się zatrzymaliśmy, były wybite szyby. Jednym słowem życie „robinsonów” w Warszawie. Dostałam pracę w starostwie śródmiejskim, które zostało założone i rezydowało na Nowogrodzkiej. Z moją komendantką i jej córką, która była moją przyjaciółką, jakoś się skontaktowałam, u nich zamieszkałam i zaczęłam studia we wrześniu 1945 roku, a w maju 1947 roku zostałam aresztowana.
Przybył do Warszawy i do nas mój brat cioteczny, który już po wojnie wyjechał na Zachód. Okazuje się, że tam został zwerbowany przez punkt wywiadowczy 2 Korpusu generała Andersa. Został przysłany z instrukcją dla Witolda Pileckiego i nawet część poleceń, które były w instrukcji, mi przekazał. Powiedział mi o tym, co tam jest, i poprosił, żebym tę instrukcję przetrzymała, bo nie powinien z nią chodzić po ulicach, a ciągle nie może znaleźć kontaktu z odbiorcą. Nie mówił, kto i co. Najpierw było tak, że przyszłam do jednej ciotki na imieniny, gdzie można było się spodziewać, że Stach też przyjdzie, ale nie przyszedł. Jak przyszłam, to okazało się, że tam jest kocioł, więc wiedzieli, że on może tam być, bo przedtem był przysłany inny kolega, co do którego mamy przypuszczenia, że trochę za dużo powiedział, bo był aresztowany i zwolniony. Po tym kotle strasznie się denerwowałam o mojego brata ciotecznego, z którym się razem wychowywałam. Miałam właściwie trzech braci w dzieciństwie: rodzonego i dwóch ciotecznych. Wychowywaliśmy się razem na Podlasiu. Jeden zginął w Powstaniu, jeden w Oświęcimiu, a ten jeszcze żył. Ciągle myślałam, żeby jakoś nawiązał ze mną kontakt.
Kiedyś przyszła pani z brzuszkiem. Nie wiem, czy to był autentyczny ciążowy brzuszek, czy zrobiony dla picu. Przyszła i powiedziała, że jest przysłana przez mojego Stacha, i że ma dla mnie polecenie od niego. Dostałam list od niego, że mam oddać to odbiorcy. Byłam trochę zdezorientowana, ale było jego autentyczne pismo i sposób zwracania się. Nie „Basieńko”, tylko „Baśka”, tak jak w rodzinie się mówiło. Nie podpisał się „Staszek” czy „Stanisław” tylko „Stach”, więc wszystko było takie autentyczne. Oddałam jej instrukcję. Wyszła i ledwo zamknęły się za nią drzwi, znowu pukanie i wchodzą dwaj panowie, pokazują, kim są, no i że mają mnie wziąć na przesłuchanie. „Może pani weźmie płaszczyk?”. Zorientowałam się, że jestem aresztowana, że właśnie wpadłam. Moja kuzynka była aresztowana jakieś kilka tygodni przedtem i opowiadała, że najbardziej owało jej grzebienia. Miała długie włosy. W popłochu zgarnęłam wszystkie grzebienie, jakie były przed toaletą i wzięłam płaszczyk. To było 28 maja 1947 roku. Przeprowadzili mnie przez ulicę, stał tam mały willys, no i jedziemy na Koszykową. Pamiętam to uczucie: „Boże! Co ja zrobiłam! Oddałam instrukcję. Jak mogłam? Boże! Który z nich to ma? Ten, czy ten? Może napaść na niego, wyrwać mu?”. Znalazłam się tam. W tym czasie, kiedy się tak denerwowałam o niego, kupiłam kiedyś krople walerianowe. Miałam chyba więcej niż pół buteleczki kropli. W jakimś momencie wyjęłam krople z torebki i wypiłam. Właściwie to powinnam była być od razu zwolniona za niewinność, bo pod wpływem tych kropli przysnęłam. Pierwsza aresztowana, która zasypia. To było coś komicznego.
Później podpisywanie każdego papierka. „Znaleziono u mnie 28 maja, znaleziono u mnie i tak dalej…”. Wszystko pozabierane musiałam podpisywać. Sprowadzono mnie do piwnicy. Byłam trzy dni sama w jednej piwnicy, tylko widziałam nogi ludzi przechodzących przez podwórze. Byłam przepytywana, ale nie tak specjalnie. Później przeprowadzono mnie do innej celi, gdzie byłam ze starszą panią, która układała pasjansa. Nie wiem, czy przypadkiem nie była kapusiem, bo przy pasjansie można było się wiele dowiedzieć, co komu w duszy gra. Później była nauczycielka, harcerka, która biadała, nie nad sobą, tylko nad dziewczynkami, które będą jutro robić maturę: „I co one sobie o mnie pomyślą, że mnie nie ma, i że im nie pomagam?”. Była wzruszająca w swojej trosce o te dziewczynki. Jak usłyszała, że Alejami Ujazdowskimi idą dziewczęta i śpiewają: „Och, to chyba moje dziewczynki. Pewnie się zorientowały, że tu jestem”. Później siostra tak zwanego króla papieru – nazywał się chyba Doliński. Wtedy prywatna inicjatywa jeszcze mogła się rozwijać i miał duże składy papieru na zeszyty i tak dalej. Wpłacił – zdaje się – jakąś dużą sumę na wspomożenie PSL-u, w związku z tym został aresztowany i wykonano na nim wyrok śmierci. Ta siostra była taka pewna siebie. „Oni jeszcze będą tłumaczyć, że nas aresztowali”. Dość dobrze jej się wiodło finansowo, więc myślała, że [ich wypuszczą].
Dostałam zaledwie trzy lata, bo sędzia orzekł, że mój brat miał na mnie wpływ i nie umiałam się przeciwstawić. Później prokurator założył rewizję, że w takich sprawach minimalny wyrok to jest pięć lat, więc z jakiej racji dostałam trzy. Później była następna sprawa i znowu obaj sędziowie (to byli młodzi, pewnie z wojska wzięci) starali się mi dopomóc.
Po powrocie zaczęłam pracę, studia i specjalnie nie byłam wciągnięta w opór społeczny. To było zresztą normalne, działało PSL, wydawało się, że może jeszcze do wyborów, że na wybory może się wygra i może jako taki ten ustrój będzie. Miałam do czynienia z moim komendantem z kompanii i on też już nie włączał się w żadną konspirację. Później, jak dostałam się do więzienia i spotkałam się z osobami, które dalej konspirowały, to poczułam się głęboko zawstydzona, że zaczęłam żyć normalnym życiem. Poczułam opór, o swoich sprawach się przecież wiele nie mówiło, ale przecież wiadomo było, że niektóre osoby były bardzo głęboko w konspiracji wojennej i powojennej. Były tam panie z pokolenia wyżej ode mnie. Pani, do której celi weszłam po raz pierwszy po przewiezieniu mnie z ministerstwa na Mokotów, miała jakieś dwa miesiące potem sprawę i okazało się, że ponieważ już przedtem była amnestia, więc żeby nie zostały objęte amnestią, „zasolono” im wszystkim wyroki z tytułu szpiegostwa. W każdym bądź razie ta koleżanka dostała siedem lat. Pani, która była główna w grupie – „Doktor” Franio – wspaniała postać, jeszcze z 1920 roku walcząca i później, w czasie okupacji była szefem kobiet saperek, miała dwanaście lat wyroku. Potem się spotykałam z kobietami, które dostawały też karę śmierci.
- Na kobietach wykonywano wyroki śmierci?
Wyszłam w 1950 roku, dokończyłam studia, dostałam się do Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, najpierw jako maszynistka. Z moją przeszłością nie mogłam liczyć na więcej, a później, po latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych już miałam możliwość pracować na swój własny rachunek naukowo i robiłam doktorat habilitacji. W czasie stanu wojennego byłam w kręgu niezależnej nauki. Po 1989 roku liczyliśmy na to, że w tak zwanej wolnej Polsce świat intelektualny i nie tylko otworzy się na sprawy historii i na nasze losy, już nie tylko wojenne, ale również powojenne. Okazało się, że to zostało odsunięte. Hasła: „Przedsiębiorczość”, „Patrzmy w przyszłość”, „Przeszłość to jest obciążenie”, to odnotowane słowa samego pana premiera Mazowieckiego, że historia dla Polaków jest balastem, który należy odrzucić. Jeden z historyków mi to przekazywał, bo ma wycinek prasowy po uzyskaniu stanowiska premiera przez pana Mazowieckiego. To zostało odrzucone, było bardzo bolesne i ja zajęłam się najpierw jedną rzeczą, drugą, później się wciągnęłam i wydałam antologię poezji więziennej, wydałam dwa tomy zbiorowe i razem z koleżanką dwutomową książkę o kobietach więźniach. To taka długa odpowiedź na pytanie. Mamy odnotowanych kilkanaście osób – kobiet, których wyroki zostały wykonane, to znaczy, które zostały rozstrzelane, tak że kobiet to nie omijało. Najczęściej były jednak zamieniane na dożywocie, ale dużo wyroków było wydanych, tylko przeważnie nie były wykonywane. […]
Warszawa, 15 września 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz