Barbara Luft

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Luftowa, z domu Majewska. Występuję nawet nieraz jako Majewska-Luftowa, pod podwójnym nazwiskiem, aczkolwiek oficjalnie mam jedno.

  • Gdzie pani była w czasie Powstania?

W czasie Powstania byłam w Pruszkowie i pracowałam jako sanitariuszka w obozie przejściowym Dulag 121.

  • Proszę krótko opowiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wybuchem II wojny światowej. Gdzie pani mieszkała? Co pani robiła?

Mieszkałam w Pruszkowie od [urodzenia], bo mój ojciec był dyrektorem fabryki ołówków w Pruszkowie. To znaczy w czasie normalnego czasu [przebywałam] w Pruszkowie, natomiast lato spędzałam z reguły w takiej kresowej posiadłości, która była rodową miejscowością mojej babci, na dalekiej Wileńszczyźnie, w okolicach Starej Wilejki, wówczas dwanaście kilometrów do granicy sowieckiej. I tam do czasów szkolnych spędzałam trzy do czterech miesięcy w czasie lata. Jak się zaczęła szkoła, to już tylko miesiące wakacyjne. Poszłam do szkoły dopiero do klasy piątej [szkoły] podstawowej. Przedtem uczyłam się w domu. Zdałam egzamin do szkoły imienia Cecylii Plater-Zyberkówny.

  • W Warszawie?

W Warszawie, tak [do szkoły], którą kończyła zresztą moja matka. Tak że ja byłam już tak zwaną wnuczką szkoły, co oczywiście nie dawało żadnych przywilejów, ale jakoś szczególnie łączyło dziewczynę ze szkołą. I wybuch wojny... Czy już mówić o wybuchu wojny?

  • Tak.

Wybuch wojny zastał nas właśnie na Wileńszczyźnie, właściwie nawet nie na Wileńszczyźnie, bo […] moja matka w pewnym momencie zrzekła się tamtej posiadłości rodowej na rzecz swoich braci, a moi rodzice kupili taką resztówkę dworską w okolicach Wołkowyska…

  • W jakich okolicach?

Wołkowyska, [czyli Grodzieńszczyzna]. I tam zastał nas wybuch wojny. Jeszcze były wakacje, radio polskie podawało, żeby dzieci nie wracały z wakacji do szkół. [Dlatego tam] zostaliśmy i tam zastała wojna.

  • Jak ta wojna wyglądała 1 września – czy jakieś działania były?

To było dość daleko od działań wojennych, ale 1 września o godzinie szóstej rano przybiegli jacyś chłopcy i powiedzieli, że jest bombardowana fabryka dykty o sześć kilometrów od nas, w Mostach nad Niemnem. Myśmy się bardzo zdziwili, jak to, przecież wojna nie została wypowiedziana, aczkolwiek już było widać w ostatnich dniach, że się wojna szykuje, od momentu podpisania tego Paktu Ribbentrop-Mołotow 23 sierpnia. No i potem [przez] te trzy tygodnie, niecałe trzy tygodnie, które spędziliśmy jeszcze tam właśnie, to coraz to przechodziły jakieś naloty...

  • To były niemieckie naloty?

Niemieckie, niemieckie naloty. Niemcy sobie szaleli po całym terenie Polski. Pikowali samolotami, strzelali do ludzi kopiących kartofle czy jakichś innych pracujących na polu. Polskie radio zapowiadało, że Niemcy zrzucają spadochroniarzy.
Nawet takie zabawne wydarzenie [przeżyliśmy], bo ojciec, który był w Warszawie, 7 września przyjechał do nas z kilkoma innymi uciekinierami z fabryki, bo była taka [wtedy] dyrektywa, żeby opuszczać tereny centralnej Polski i udawać się na Wschód. I wtedy, koło dziesiątego czy piętnastego może to było wtedy, czy czternastego, rodzice moi poszli trzy kilometry do kościoła, piechotą poszli i moja mama była trochę zmęczona, więc zdjęła taki szal, [który] miała na sobie, zdjęła go i położyła na kamieniu. Siadła na tym szalu, [potem] poszli dalej i wracając, potem uprzytomniła sobie, że nie wzięła tego szala. Przychodzi na to miejsce, szala nie ma. Zapytali ludzi, którzy tam kopali kartofle. Takie poruszenie między nimi. Okazało się, że oni znaleźli ten szal, wzięli wielkie drągi, wykopali dół i włożyli go do ziemi, bo podejrzewali, że to może być jakiś zatruty przedmiot zrzucany przez niemieckie samoloty. Więc to takie zabawne nieco wydarzenie.
Ale przedtem mieliśmy [inne]: […] ktoś przyszedł i powiedział, że widział jakąś białą postać z długim, ciągnącym się na nim, kawałkiem płótna, wylatującego z parku, a jednocześnie do nas przyszedł jakiś dziwny kominiarz, który twierdził, że on tu został wezwany na naprawianie kominów. Potem się zastanawialiśmy, czy to nie była jakaś zmowa tamtejszego Niemca z jakimś spadochroniarzem, ale nigdy to nie zostało wykryte i nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy to rzeczywiście był jakiś spadochroniarz, czy nie.

  • Czy pani widziała wkraczające radzieckie wojska?

[Nie widziałam]. Natomiast 17 września… No, słuchaliśmy ciągle nasłuchu telefonicznego, rozmaite podawano komunikaty, takie zaszyfrowane: w trakcie audycji, jakiś „Szary wezwany do powrotu”, „Koma trzy przeszedł”, „PS 12 przeszedł”. Straszne były te komunikaty. Ja wtenczas piętnaście lat kończyłam, więc byłam jeszcze dzieckiem i to było dla mnie straszne.

  • Czuła pani grozę sytuacji.

Oczywiście, tak. Czułam straszną grozę sytuacji. A 17 września podano wiadomość, że wojska sowieckie przekroczyły granicę. Oczywiście straszna rozpacz wtenczas, no bo właściwie sytuacja bez wyjścia, a my tam jesteśmy narażeni na wszelkie przejścia, na Sowietów. Nawet 18 września przechodził przez nasz dom pułk pułkownika Dąbrowskiego. To był sławny pułk, walczący z bolszewikami jeszcze w latach dwudziestych. No a potem brał udział także w wojnie 1939 roku. Pamiętam, żeśmy z taką rozpaczą [go] żegnali, bo myśleliśmy; kto to przyjdzie? Może bolszewicy? Osiemnastego wieczorem radio podało wiadomość, że w Niemczech Hitler popełnił samobójstwo. Jakieś takie podawano bezsensowne wiadomości, nie wiem, po co właściwie. […] A dziewiętnastego dowiedzieliśmy się, że wojska sowieckie są już o dwadzieścia kilometrów stamtąd i wtedy natychmiast załadowaliśmy się w samochody. Mieliśmy jeden taki samochód terenowy, którym tam jeździliśmy w czasie wakacji. Mój brat, który właśnie świeżo zrobił prawo jazdy jako szesnastolatek, już tym wozem kierował. Drugim samochodem przyjechał ojciec, porządnym samochodem z Pruszkowa. I myśmy wtedy w te dwa samochody wsiedli. Poza tym tam jeszcze [moja] moja ciotka Stelmachowska, znane nazwisko, ze swoim synem Andrzejem, który miał wtedy lat czternaście, i z córką Hanią, przyjechali, bo oni byli z Poznania, uciekli z Poznania i gdzieś tu zagubił się ich ojciec. Nigdy się już nie znalazł, przez Sowietów pewnie wzięty. Więc oni też wsiedli [do tego terenowego], potem administrator z naszego dworu i wszyscy pojechaliśmy ot tak, po prostu przed siebie.

  • Czy to była droga niebezpieczna?

[W takiej sytuacji] nie wiadomo, gdzie się jedzie. Jechaliśmy przed siebie, byle dalej, byle uciec od tych wojsk sowieckich. Mój ojciec w czasie I wojny światowej przeżył rewolucję. Znalazł się w Rosji i strasznie się bał tego sowieckiego „raju”, więc jak się dowiedział, że bolszewicy wchodzą, to wpadł w straszną panikę.

  • Kiedy państwo dojechaliście do Pruszkowa?

Przede wszystkim myśmy się cztery dni tułali przy wojsku. Tułaliśmy się przy wojsku, [raczej] przy takich taborach wojska... no, raz się odłączyliśmy od wojska, to wpadliśmy w zasadzkę, jakaś banda bolszewicka się nas uczepiła, aleśmy się wyrwali z [tej zasadzki i dotarliśmy] znowu do tych taborów. Wreszcie przeszliśmy granicę litewską, chyba to był 21 czy 22 września. To całe [wydarzenie] mam opisane, wtenczas od razu, na gorąco: ja to wszystko opisałam jako taka piętnastoletnia dziewczynka. A na Litwie przebywaliśmy przez prawie rok.

  • Jak Litwini odnosili się do Polaków, do państwa?

Litwini... Tam od razu po przejściu granicy trafiliśmy na takie absolutnie sympatyczne jakieś polskie rodziny. Przynosili nam chleb, mleko, zakwaterowali w jakimś takim małym domku, w mieście Kopciowie. Tam od razu zresztą Litwini nie pozwolili wjechać samochodem, tak że samochód musieliśmy sprzedać.

  • Za granicą, tak?

Tak. Za granicą musieliśmy sprzedać, przy czym kupiło poselstwo francuskie za jakąś straszliwie niską cenę (sojusznicy nasi), wykorzystując sytuację, że nie możemy tym samochodem wjechać, dalej [niż] jakieś tam kilkaset lirów i na tym koniec, chociaż samochód był w bardzo dobrym stanie. Natomiast potem, po kilku dniach, zakwaterowaliśmy się ostatecznie u naszej kuzynki, [tam] kuzynki mojej matki, Zofii Komorowskiej, która tam mieszkała osiem kilometrów od Kiejdan, w takim starym dworze [na pół zrujnowanym w czasie I wojny]. Ona nas tam przyjęła całą rodziną, bo byliśmy ogromną rodziną: rodzice, pięcioro dzieci, […] mój brat był najstarszy, ja byłam druga, potem jeszcze troje młodszego rodzeństwa. Babcia, która też tam do nas ściągnęła, i jeszcze […] bratanica, bo jeszcze nie mojej mamy, która z babcią spędzała wakacje i do nas ściągnęła, taka dwuletnia. Ale ta Zosia Komorowska nas tam jakoś przyjęła, zakwaterowała, chociaż tam było strasznie trudno, bo mieszkaliśmy w nieopalanych pokojach. W takich letnich pokojach, bo wszystkie takie zimowe – [opalone], normalne były zajęte przez rodzinę, a zima była potworna. Było codziennie trzydzieści stopni mrozu od końca listopada aż do połowy marca. Takiej zimy w ogóle nie pamiętam, ani przedtem, ani później.

  • A Litwini? Jak oni się odnosili do Polaków?

Myśmy mieszkali tam w polskiej okolicy. Tam administratorem był Polak, okoliczna ludność była właściwie polska. To jest teren tak zwanej dawnej Laudy. Natomiast Litwini oficjalni to oczywiście, […] dobrze [się] nie odnosili. Jak moi rodzice jeździli do Kowna załatwiać jakieś tam sprawy właśnie oficjalne, żeby tam dostać status uciekiniera, to z panem, który świetnie mówił po polsku, rozmawiali po francusku, bo on po polsku rozmawiać nie chciał. […] [Taki był kurs oficjalny]. Paszporty dostaliśmy oczywiście na zlitwinizowane nazwiska. Mój ojciec był Majeuskas, mama była Majeskiena, a ja byłam Majeskajte. Tak jak to teraz oni też tym wszystkim Polakom dają nazwiska, takie w swoim brzmieniu, a wtenczas nawet tym uciekinierom, co to wiadomo było, że będą [przebywała] niedługo, to też dawali takie nazwiska. Ale właściwie od Litwinów myśmy nie doznali żadnych […] cierpień szczególnych. Tam nawet w pewnym momencie przybyło do nas, (do Zofii Komorowskiej), dwóch polskich oficerów, mąż jednej pani, która też była tam uciekinierką, on uciekł z obozu.

  • Internowania.

Tak, razem ze swoim kolegą uciekł z obozu internowania. I jakoś Litwini przez palce patrzyli na tych uciekających oficerów. On potem gdzieś tam pojechał na Zachód, zresztą ostatecznie wylądował w Polsce i był w Oświęcimiu. Ale...

  • Ale w jakich okolicznościach rodzice podjęli decyzję, że państwo wracacie do Polski, która była zajęta przez Niemców? Wiedzieliście, co się dzieje tutaj, w Polsce?

Wiedzieliśmy, nawet mój ojciec prowadził korespondencję z dalekim kuzynem, który [mieszka] w Ameryce. Zastanawialiśmy się, czy nie jechać do Ameryki. Ale ostatecznie w kwietniu mój ojciec nawiązał kontakt […] z fabryką w Pruszkowie.

  • Czyli korespondować można było, przez granicę listy przechodziły.

Tak, z trudem. W każdym razie oni zawiadomili ojca, że się o paszport powrotny dla niego wystarali, żeby on jak najprędzej wracał, bo nie umieją uruchomić fabryki bez niego. I on pojechał już w końcu kwietnia, a myśmy całą rodziną zostali. Zastanawialiśmy się, co robić. Nawet jeździliśmy... my, znaczy starsze dzieci… jeździliśmy z mamą do Poniewieża, bo tam była polska szkoła, zastanawiając się, czy tam się jednak nie zakwaterować w Poniewieżu, żebyśmy tam chodzili do polskiej [szkoły], zwłaszcza że z Wilna sprowadziliśmy sobie podręczniki polskie. Tak że ja nawet cały kurs klasy czwartej […] przerobiłam sama tam, siedząc na Litwie. No ale jak w […] w połowie czerwca zaczęły wchodzić wojska sowieckie, to decyzja szybko zapadła, że my tu zostać nie możemy. Zwłaszcza że nasza kuzynka już też zaczęła się przeprowadzać, zaczęła przewozić swoje rzeczy do Kowna, nie chcąc zostać jako właścicielka domu pod Sowietami.
I wtedy to zabawnie było, bo mama pojechała do Kowna, do poselstwa niemieckiego, mówiąc tam, że my jesteśmy z Warszawy i my chcemy wracać tutaj pod okupację, ale nie mamy pozwolenia, nie mamy wizy. Ale przedtem zapisaliśmy się na taki eszelon, który miał do Polski wracać. Ale zaczęły chodzić oczywiście paniczne plotki, że ten eszelon to prosto do obozu jedzie, a wcale nie do Warszawy, i myśmy się wystraszyli, powiedziała wtedy mama, że dzieci są chore, nie możemy jechać. Ale jak wtedy w tym poselstwie niemieckim powiedziała, że myśmy byli zapisani na eszelon, tylko nie mogliśmy jechać z powodu choroby dzieci, to powiedzieli: „To [znaczy macie wizę], możecie jechać”. Tylko [zdenerwowaliśmy się], jak tu zrobić, z całą tą gromadą dzieci, z babcią staruszką jechać, a nuż nas nie wpuszczą i co będzie? Ale ponieważ ciotka Stelmachowska z dwójką dzieci trzynaście i piętnaście lat była w sąsiednim dworze, to myśmy pomyśleli: „Niech ona jedzie pierwsza”. Ona z dwójką tych dorastających dzieci sobie poradzi, w razie jak nie wpuszczą, a zobaczymy. Jeżeli nie wróci, to my następnego dnia jedziemy. No i rzeczywiście ona nie wróciła. Następnego dnia wybraliśmy się i pojechaliśmy.
  • Czym?

Pociągiem.

  • Pociąg przez granicę chodził, tak?

Pociągiem do Kowna, potem z Kowna już pociąg szedł tutaj przez Mazury do Gdańska i myśmy wysiedli w Iławie. I wtedy w Iławie przesiedliliśmy się na pociąg, który szedł do Warszawy. Taki już miejscowy pociąg do Warszawy. Pamiętam, że ten przejazd wtedy do Warszawy dla mnie był straszliwy emocjonalnie. Bo wtenczas na wszystkich stacjach po kolei niemieckie napisy, niemieccy strażnicy stali. Ja tam stałam w tym oknie i płakałam jak bóbr na tych wszystkich stacjach.

  • To było takie pierwsze zetknięcie z okupacją niemiecką.

Tak, to było pierwsze zetknięcie z okupacją. Bo myśmy wracali z Litwy, jeszcze wówczas względnie normalnego kraju, który dopiero czekał na swoją apokalipsę. Natomiast w Nowym Dworze, to znaczy na granicy Generalnej Guberni i terenów włączonych do Rzeszy, gestapo zatrzymało mojego szesnastoletniego brata. Była rewizja. Przyszli i rozmawiali. Potem powiedzieli, że: „Młody człowiek z nami zostaje”. No oczywiście mama i ja wpadłyśmy w rozpacz, ale on - [Niemiec]: „Daję pani słowo niemieckiego oficera, że on dzisiaj wróci”. Jeszcze słowo niemieckiego oficera może wtedy coś znaczyło. Nie było innej rady, pojechaliśmy dalej.
Potem, [przez] Warszawę przejeżdżaliśmy już jakąś dorożką czy już nie pamiętam czym i to było to drugie zetknięcie z okupacją, też straszne. Warszawa nie była całkiem zburzona, ale dużo tych zburzonych terenów, a najstraszniejsze wrażenie na mnie robili Żydzi z opaskami na rękach. No to pierwszy raz... Już słyszeliśmy, że to tak jest tutaj, ale tego jeszcze nie widziałam. A zwłaszcza że z Dworca Gdańskiego jechaliśmy, to się przejeżdżało przez tereny zamieszkałe przez bardzo wielu Żydów.
I wtedy […] zatrzymaliśmy u dziadka się w Warszawie, a następnego dnia już wyjechaliśmy do Pruszkowa. Pruszków nie był zniszczony, zupełnie nie był zniszczony, tak że nasz dom ocalał. Tam wtedy do końca wojny mieszkaliśmy. Było względnie [dobre], jak na okupacyjne warunki.

  • Czy pani jeździła do Warszawy w czasie okupacji?

Jeździłam do Warszawy.

  • Jak pani porównuje te dwie okupacje – w Warszawie i w Pruszkowie – czy to była różnica w takim codziennym życiu?

Nie. W zasadzie to było to samo, bo Pruszków był czternaście kilometrów od Warszawy. Z Warszawą był stały kontakt, pociągi jeździły co piętnaście minut.

  • Ale jak się pani czuła, jeśli chodzi o bezpieczeństwo w Warszawie a w Pruszkowie? W Pruszkowie również były egzekucje uliczne, Niemcy, którzy patrolowali?

Egzekucji to nie było, ale raz na dworcu kolejki dojazdowej byłam świadkiem zamachu na dwóch Niemców. Dwóch jakichś takich grubych żandarmów siedziało na ławce i w pewnym momencie podszedł jakiś młody człowiek, wycelował do jednego, do drugiego i się sturlali z ławki. Wszyscy czekający na pociąg szybko się rozbiegli. Takiego wydarzenia w Pruszkowie byłam świadkiem […] Wprawdzie ja mieszkałam naprzeciwko dużej kolei, ale w czasie okupacji starałam się raczej jeździć małą kolejką wąskotorową.

  • Było bezpieczniej?

Było bezpieczniej, a przynajmniej tak uważaliśmy, bo na dworcu często bywały łapanki.

  • Pani chodziła do szkoły, jak pani wróciła?

Tak.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Poszłam do Platerówny... Do pierwszej licealnej, przy czym wtedy, w czterdziestym roku Niemcy utworzyli tak zwane kursy przygotowawcze do szkół zawodowych, bo w zasadzie w czasie okupacji utworzono tylko podstawowe szkoły, tak zwane powszechne, a [w 1939 roku] to [nawet] żadnych zawodowych nie utworzono. Chociaż mnie [wtedy] nie było w Warszawie, nic nie wiem na ten temat. Na drugim roku już otworzono szkoły zawodowe, a dla tych uczniów, którzy przed wojną skończyli pierwszą, drugą albo trzecią gimnazjalną, stworzono tak zwany kurs przygotowawczy do szkół zawodowych, który miał obejmować kurs trzeciej i czwartej klasy gimnazjum. No ale oczywiście konspiracja zawsze działała i tutaj też zadziałała. Pod płaszczykiem tego kursu starszego, który miał obejmować czwartą klasę, utworzono dwie klasy, z czego jedna [obejmowała] klasę czwartą, a druga przerabiała klasę pierwszą liceum, bo była dostępna dla tych, którzy […] oficjalnie skończyli trzecią, ale robili na kompletach czy indywidualnie czwartą i poszli do pierwszej liceum. Więc ja poszłam od razu do tej pierwszej liceum i wtedy rodzice bardzo nie chcieli, żebym dojeżdżała, i mieszkałam na pensjonacie szkoły przez ten pierwszy rok. Chociaż pod koniec roku już się zbuntowałam i powiedziałam, że będę dojeżdżać. Zaczęłam już wtenczas dojeżdżać [kolejką EKD].

  • Jak wyglądało to tajne uczenie się w legalnie istniejącej prawie szkole?

Nieistniejącej szkole tak że tam właściwie było...

  • Nie czuła pani żadnego lęku, że wpadną Niemcy, że trzeba chować podręczniki?

Nie. Zupełnie tego nie było. A w drugiej klasie licealnej to […] u Platerówny były tylko [tajne] komplety rozrzucane po całym mieście. Wtedy ja poszłam do innej szkoły, gdzie była zorganizowana Zawodowa Szkoła Modniarska. Prasowałyśmy kapelusze przez godzinę. […] Zawodowa modniarka, przejęła tę szkołę oficjalnie i chodziłyśmy od ósmej do dziewiątej rano, prasowałyśmy kapelusze, po czym zostawały kapelusze rozrzucane po klasie, a przychodzili nauczyciele i mieli z nami matematykę, historię, polski. Wszystkie takie normalne przedmioty.

  • Czy wtedy wiadomo było, że wszystkie uczennice są jak gdyby wciągnięte w to podziemne nauczanie i że one są pewne, że one nie zdradzą?

Tak.

  • Miałyście do siebie zaufanie?

Miałyśmy do siebie zaufanie.

  • Pani pamięta, na jakiej ulicy ta szkoła modniarska się mieściła?

Szkoła modniarska mieściła się na ulicy Moniuszki i to była szkoła prywatna panny Gepnerówny […]. Ta szkoła rzekomo przestawiła się na szkołę modniarską, a naprawdę realizowała gimnazjum i liceum, i [tam] zdawałam maturę. Ale też nie było [przekonanie], że nam tam coś strasznie grozi. W ogóle ja mam poczucie, że Niemcy nie tropili specjalnie tego tajnego nauczania. Zwłaszcza jak się zaczęły już organizacje wojskowe w Polsce, podchorążówka zaczęła działać, to oni takie rzeczy tropili. Natomiast to, że ktoś się tam uczy łaciny czy języka polskiego, to ich już mniej interesowało. Oczywiście jeżeli akurat wpadli do mieszkania, gdzie odbywał się komplet, […] że aresztowali. Mam poczucie, że oni się tropieniem tego [nauczania] sumiennie nie zajmowali.

  • Czy pani się zetknęła z konspiracją? Z prasą konspiracyjną? Czy ktoś z pani bliskich należał do jakiejś organizacji konspiracyjnej?

No oczywiście. W ogóle myśmy zawsze w domu dostawali tajne biuletyny, to przede wszystkim przez fabrykę... Trudno mi powiedzieć, czy mój ojciec był w organizacji, ale w ogóle w fabryce... Fabryka miała taki zabawny status, dlatego że to była fabryka ołówków. Oczywiście w czasie wojny było znacznie mniej pracy i zamówień, a robotników [pracowało] znacznie więcej. Chodziło o to, żeby dawać ludziom pracę, prawdziwą pracę albo fikcyjną pracę, bo byli tacy, którzy dostawali tylko ausweis, bardzo taki ważny ausweis, bo fabryka była wpisana do zakładów, które pracują dla armii niemieckiej. Otóż dlaczego? Dlatego że armia niemiecka zamówiła w naszej stolarni trumny dla armii niemieckiej. Wyobraża sobie pani, jaka radość była wtenczas, kiedy duże zamówienia przychodziły [na trumny] dla oficerów armii niemieckiej? To było powszechnie w fabryce wiadome i wszyscy się ogromnie cieszyli i stolarnia miała dużo do roboty. Ale niezależnie od tego w zakładzie mechanicznym, naprawiano broń dla Armii Krajowej. No i w związku z tym było aresztowanie w czterdziestym czwartym roku. Mój ojciec wtedy nie był aresztowany, ale mój wuj, który był dyrektorem [pionu] technicznego, został aresztowany, jego syn i cały szereg pracowników. Jeden nawet, [z którym] wiem, że bardzo czynnie działał w organizacji, [nazywał się] Pan Stefan Wiśniewski, to tam został zakatowany. A większość została po prostu za pieniądze fabryczne wykupionych.

  • Czy ktoś z pani bliskich należał do konspiracji?

Mój brat, już gdzieś od czterdziestego drugiego roku wszedł do oddziału podziemnego, to znaczy do tego słynnego Batalionu „Zośka”. (jeszcze on się nie nazywał „Zośka” wtenczas, oczywiście), do tych grup harcerskich, które właśnie działały najpierw w małym sabotażu, a potem w wielkiej dywersji. Z tym że na temat jego działalności to wiedzieliśmy bardzo niewiele. Rodzice [pewnie] trochę więcej wiedzieli, ja wiedziałam niewiele, bo on był takim rasowym konspiratorem, […] gdzie był i co robił, to myśmy tylko wiedzieli, że na akcje jakieś jeździł, ale gdzie i jakie, to ja nie wiedziałam. Dopiero dowiedziałam się na dobrą sprawę później. Chociaż oczywiście mnie to strasznie imponowało. Ja jako młodsza siostra właściwie też chciałam iść do oddziału konspiracyjnego. No, wtenczas, tak jak pani powiedziałam, mój ojciec kategorycznie […], powiedział „dziewczyno, ty nie pójdziesz”. Wtenczas w Pruszkowie znalazłam sobie organizację AK i zaczęłam kurs sanitarny w takiej małej grupce paroosobowej. Tam dostałam się przez panią doktor Wolframównę, ona była bardzo zaangażowana w akowskiej komórce.

  • Czy rodzice wiedzieli, że ich dzieci gdzieś tam konspirują i jak gdyby dawali przyzwolenie?

Tak, oczywiście.

  • Czy coś w domu mówiło się właśnie na temat tej czynnej walki z Niemcami, jakichś perspektyw, szans na jakieś pozytywne efekty tego? Czy pani pamięta takie rozmowy?

Pamiętam, że ojciec mówił, że jeżeli wojna potrwa jeszcze dwa lata, to z takiego oddziału jak ten, w którym jest mój brat, nie zostanie w ogóle nikt. Nawet wtenczas, jak ja mówiłam, że ja też chcę tam, to mówił: „Słuchaj, w ogóle te oddziały, te grupy szturmowe zostaną całkowicie wykończone”. To ludzie się z tym absolutnie liczyli. No w ogóle oczywiście wiedzieliśmy. Co i raz to przechodziły przez nas różne takie wieści. Kiedyś właśnie jeden oficer, ten co był na Litwie, co uciekł z obozu niemieckiego na Litwę, potem on był w Polsce i następnie [trafił] do Oświęcimia, to uciekł z Oświęcimia i u nas nawet przez jakiś czas przebywał, więc coraz to z rozmaitymi ludźmi, którzy wychodzili z obozu, mieliśmy do czynienia.

  • A mimo to, mimo takich niepewnych perspektyw angażowaliście się w to. Dlaczego?

Taki był wymóg czasu. Ja ostatecznie się słabo zaangażowałam, dlatego że tylko ten kurs sanitarny kończyłam, bo potem koniecznie powiedziałam, że ja jednak... że ja już wtenczas z pominięciem rodziców, ale jakąś tam drogę znalazłam do Batalionu „Zośka”. Ale właściwie ja [tam] przeszłam przed samym Powstaniem i wtedy się okazało, że ja jednak czuję się trochę niepewnie w sytuacji takiej właśnie ostrej konspiracji; więc w rezultacie los zadecydował, [bo gdy wracałam] z Warszawy przed samym Powstaniem, dwie kolejki wpadły na siebie, ja wyleciałam z tej kolejki, byłam ranna w nogę, dostałam dnia gorączki następnego no i właściwie dlatego nie poszłam do Powstania, bo tak już miałam nawet umówione, gdzie mam się stawić.

  • Czuło się, że coś się będzie działo? Że wybuchnie Powstanie?

Ależ oczywiście. To się dobrze czuło.

  • Czy pani pamięta jakiś moment pożegnania z bratem, który wychodził do Powstania?

Nie. Dlatego że z moim bratem to była jeszcze szczególna sytuacja. On w kwietniu brał udział w ćwiczeniach „bazy leśnej” pod Wyszkowem, Batalion „Zośka” miał [tam] taką bazę leśną. Tam na dwa, trzy tygodnie jeździli na takie ćwiczenia i wrócił z tej bazy leśnej strasznie chory. Właściwie wrócił z zapaleniem płuc, z zapaleniem opłucnej, tak że leżał początkowo w domu poważnie chory. Potem, ponieważ były jakieś aresztowania wśród jego kolegów, więc nawet on z domu się wyprowadził i chorował u naszych znajomych w Pruszkowie. No ale gdzieś chyba w początku lipca, ponieważ trochę się poprawił, pojechał do Otwocka na kurację. I tam już był do końca lipca i stamtąd prosto pojechał do Powstania. Ja go widziałam ostatni raz 27 lipca, ale w Warszawie. Pojechałam do Warszawy na jakieś spotkanie konspiracyjne i wtedy się z Jackiem tam widziałam. Ale nie zdawałam sobie sprawy, że to jest moje ostatnie z nim widzenie. Tak że to nie było żadne pożegnanie.

  • Pomówmy o pani wuju, Karolu Borsuku. Czy on był w konspiracji? Czy pani wiedziała o tym?

Myślę, że on na pewno był w konspiracji, bo wie pani... Nie wiem, czy mam dokładnie o nim opowiedzieć?

  • Proszę pokrótce nam opowiedzieć. To był brat pani matki.

Brat mojej matki, zresztą taki bardzo bliski, jej ukochany, młodszy brat, więc ona go traktowała prawie jak swojego syna. No i on był profesorem matematyki, bardzo wcześnie tym profesorem matematyki został. Też tam właśnie spędzał zawsze wakacje na Kresach, tak że tam z nim miałam bardzo bliski kontakt, taki bardzo serdeczny. Ale wojna zastała go w Warszawie. No i oczywiście jako profesor wyższej uczelni stracił pracę, chociaż wkrótce zaczęły działać komplety wyższych uczelni, ale z tego to profesorowie mieli niewielkie dochody. Natomiast on założył sklepik. W tym sklepiku było bardzo szybko aresztowanie. Okazało się, że tam jest skrzynka kontaktowa Polski Podziemnej. Już dokładnie nie wiem, jak to było, ale niewątpliwie tam była skrzynka. Na pewno był zamieszkany w te sprawy. Pewnie w wojskową akcję nie był zamieszany, bo już był troszkę ponad wiekiem. Poza tym nigdy nie był w wojsku, bo on w ogóle był chory na serce. [W czasie rewizji w sklepie] został aresztowany. Siedział na Pawiaku i wtedy go moja mama z jego żoną wykupiły. Mama dotarła do jakiejś pani, która miała kontakty intymne z jakimś gestapowcem.

  • To były takie sposoby okupacyjne.

Tak, podejrzewam, że kto wie, czy to nie [działo się] za wiedzą władz Polski Podziemnej, bo potrzebna była taka wtyczka.
  • Pieniądze też.

Potrzebna była taka wtyczka i przez tą panią właśnie ten gestapowiec dostał jakąś dużą sumę pieniędzy, którą częściowo pokryła Polska Podziemna. Częściowo z funduszu moich rodziców, a częściowo z Polski Podziemnej poszły [pieniądze] na ten wykup. Wtenczas on wrócił i w Warszawie nadal mieszkał na Filtrowej. A w czterdziestym czwartym roku, w połowie sierpnia, [chyba to] był dwunasty, Niemcy zajmowali te tereny, wtedy wyrzucili wszystkich [z Ochoty] Pruszkowa. Całą rodziną zostali wzięci [ przewiezieni] do Pruszkowa, ja tam pracowałam w obozie, no to ja tam od razu do nich dotarłam.

  • Jak pani się znalazła w tym obozie?

Jak ja się znalazłam w obozie…

  • W ogóle 1 sierpnia jak wybuchło Powstanie w Pruszkowie, to czy pani wiedziała o tym, że wybuchło właśnie Powstanie?

Od razu wiedzieliśmy, że wybuchło Powstanie. Ja wtedy byłam w ogóle chora. Miałam jeszcze zupełnie nieczynną nogę po wypadku. No, w Pruszkowie to Powstanie zostało od razu zdławione. Były jakieś tam...

  • W Pruszkowie też były.

Tak. Była też mobilizacja. Ale od razu ono zostało [stłumione], tak że nie doszło do tego, żeby jakieś tereny Pruszkowa zostały przejęte przez Armię Krajową, od razu [ruch ten] został zdławiony. Natomiast już 6 sierpnia gruchnęła wieść, że na warsztatach kolejowych ludność Warszawy jest gromadzona przez Niemców, no i że trzeba tej ludności pomóc, że trzeba tam zanieść jedzenie, że trzeba [coś] robić, bo tam w ogromnych halach fabrycznych, które zresztą stały puste, bo w czasie wojny nie działały tabory naprawcze, no i że trzeba w ogóle coś robić, żeby tej ludności pomóc. No i pamiętam, że ja chyba... Ludność masowo tam szła pod bramę tych warsztatów, żeby tam podawać jakieś paczki. Oczywiście żandarmi stali przy wejściu, nie wpuszczali ludzi i nie wypuszczali, krzyk, lament pod bramą. Wtedy zresztą nie chodziłam tam, bo jeszcze chodzić nie mogłam. Natomiast już koło dziesiątego ogłoszono, że przyjmują ludzi do [służby sanitarnej] […]. Sanitariuszki […], a przede wszystkim, organizacja RGO, właściwie taka jedyna legalna organizacja, która wtedy działała. Jakoś się tam dostałam przez tę organizację, przez doktora Mazurka, który tam jako działacz RGO został wpuszczony. Organizacja RGO przywoziła tam żywność na teren obozu, no i tam szereg tych pracowników RGO i sanitariuszek zostało wpuszczonych [do pracy].

  • Między innymi pani?

Między innymi ja dostałam wtedy przepustkę. Chyba 10 sierpnia pierwszy raz byłam w obozie.

  • Co należało do pani obowiązków?

Co należało do moich obowiązków? Na początku to ja byłam przy kuchni. Na początku mnie przydzielono [do] kuchni, żeby wydawać zupę na barakach. Wtenczas cały taki wóz z zupą wjeżdżał na baraki, pracownice kuchni miały wielkie chochle i dawały. Kto miał jakieś naczynie, to przychodził z naczyniem. W pierwszych dniach był piekielny tłok, bo ludzie byli wygłodniali, więc jak się rzucili na wozy aprowizacyjne, to po prostu nas tam tratowali, przewracali te wozy. Nie można było… Kiedyś, pamiętam, dano nam taką wielką michę jakiejś owsianki dla dzieci. Ja zupełnie nie wiedziałam, co mam robić, bo za chwilę ludzie [mnie] przewrócą, bo wszyscy chcieli dostać, w dodatku nie wszyscy mieli naczynia. Trochę jeszcze [zapasowych], było tam tych naczyń […]. Strasznie wygłodniałe były te transporty. Transportom z Woli, pierwszy raz dopiero w obozie dawano coś do jedzenia. A przedtem oni przechodzili właściwe gehennę tam, w tych masowych mordach na Woli.

  • Jakie wrażenie robili na pani ci ludzie? Jak oni wyglądali?

No właśnie, taki straszliwie wynędzniały tłum. Takie to robiło wrażenie na samym początku. Wygłodniałe, wynędzniałe [transporty], ludzie, którzy nie wiedza, co [okupanci] z nimi zrobią; zdziesiątkowani, bo to były przecież jeszcze transporty z Woli. Potem, już gdzieś w połowie sierpnia, zaczęły przychodzić transporty z Ochoty, one już były w troszkę lepszym stanie. Już [ludzie] nie przechodzili tych masowych mordów. Wprawdzie na Zieleniaku, co to dzisiaj jest na Barskiej, tam są sklepiki takie, [tam] wtenczas tam było targowisko. I na tym targowisku, przez to targowisko ludzi przepędzali i tam przede wszystkim atakowali tych ludzi tak zwani własowcy.

  • Czy pani z tymi ludźmi rozmawiała tam w tym obozie, czy oni coś opowiadali? Czy to była taka wiedza ogólna, którą pani...

Nie, nie. Trochę opowiadali. Jakaś matka mówiła, żeby ratować jej córkę, bo ją zgwałcono na Zieleniaku. Właściwie trudno było z indywidualnymi ludźmi rozmawiać, dlatego że przy tym wydawaniu zupy to prawie że nie było indywidualnych rozmów. No, potem, po kilku dniach to ja […] już […] włożyłam opaskę Czerwonego Krzyża i już zaczęłam być po prostu sanitariuszką […], a nie taką panią od kuchni.
Ale pragnę powiedzieć, co tam należało do naszych obowiązków. Właściwie myśmy dostawały przepustki i „róbcie, co chcecie”, troszkę tak było. Oczywiście, że byli pracownicy obozu, którzy dostawali ścisłe zadania. [Zwłaszcza] lekarze, na przykład w baraku numer dwa urzędował lekarz niemiecki i przy tym lekarzu niemieckim zawsze było kilku lekarzy polskich i parę sanitariuszek też tam przydzielonych do tego baraku. Ale większość takich dziewczyn jak ja to właściwie nie miało żadnych przydziałów. Po prostu wchodziła na teren, („podstempluj przepustkę najpierw”), codziennie musiały stemplować przepustki w tak zwanym zielonym wagoniku. Zresztą stemplował nam taki bardzo sympatyczny, starszy Niemiec. Taki miał serdeczny uśmiech, […] oficer niemiecki [ale], tak jakoś życzliwie na nas patrzył i stemplował. Potem zawsze jak czytałam o takich porządnych Niemcach, to mi się przypominał ten pan z tej komendantury, który stemplował nasze przepustki. No ale tam byli [także] okropni żandarmi na [terenie]. Potem myśmy szły na barak i tam, co było trzeba, tośmy robiły. Tu opatrunki nakładać, tutaj przenosić chorego, tutaj pomóc komuś, tutaj... No, a przede wszystkim ludzie prosili: „Wyprowadźcie nas stąd”. No i główne nasze zadanie, nie odgórnie nam dane, ale nasze, tak jak myśmy widziały to zadanie, to kogo się da wyprowadzić z obozu. No i starałyśmy się wyprowadzać ludzi, zwłaszcza ludzi młodych, którym grozi wywiezienie.

  • Czy pani kogoś wyprowadzała? Jak to wyglądało?

Wyprowadzałam. No właśnie mojego wuja, [profesora Karola Borsuka], to wyprowadziłam na tej zasadzie, że dałam mu przepustkę Czerwonego Krzyża, do ręki kosz z jakimś chlebem czy coś takiego i przeszliśmy sobie przez bramę.

  • Jako pracownicy?

Jako pracownika obozu. To była […] pierwsza połowa sierpnia, [gdy] jeszcze nie mieliśmy fotografii przy przepustkach. I to było stosunkowo łatwo wtedy wziąć kogoś i po prostu [wyprowadzić]. Tak samo wuja mojego teściową, starszą panią, ale jeszcze nie staruszkę, też wzięłam tak z opaską Czerwonego Krzyża, z koszem chleba, i też przeszłyśmy przez bramę obozu. Potem jeszcze takiego jednego… Właśnie jak mój wuj znalazł się tam u nas, [do domu], to prosił mnie jeszcze: „Słuchaj, tam w obozie został taki dobry matematyk, doktor Mostowski, młody matematyk. Postaraj się go wyprowadzić”.

  • Jak pani znalazła tego doktora Mostowskiego pośród tysięcy ludzi?

Chodziłam po baraku i wołałam: „Pan Stanisław Mostowski! Pan Stanisław Mostowski!”. I wreszcie na takie zawołania to się często… czasem się odzywał, a czasem się nie odzywał. Tak że tego Mostowskiego znalazłam i tego Mostowskiego to właściwie cały dzień wyprowadzałam. No bo jego wyprowadziłam z baraku przez bramę z jakąś przepustką któregoś z tych panów z RGO. Potem miałam tam jeszcze inne, rozmaite zadania, więc zaprowadziłam go w jakieś miejsce i mówiłam: „Proszę tu na mnie czekać. Ja teraz się zajmę innymi rzeczami, proszę czekać”. No i wreszcie, gdzieś pod koniec dnia, przyszłam po niego. Też już nie pamiętam dokładnie jak, ale to […] było z jakąś przepustką jakiegoś RGO-owca czy...

  • A jak pani znalazła swojego wuja? Przecież nie wiedziała pani, że on jest tam, na terenie Pruszkowa.

To mnie zameldowała jedna z tych sióstr, która nas tam znała (myśmy byli dobrze znani w Pruszkowie). Więc jedna taka nasza pani znajoma przybiegła i mówi: „Panno Basiu, tam jest pani wuj z rodziną”. Ja ich zaprowadziłam [nad] kuchnią […] Aha! Jeszcze to warto zaznaczyć, że w takich okresach, kiedy przychodziło dużo tych nowych transportów, to bardzo dużo sanitariuszek starało się po prostu siedzieć przy tej bramie – to się nazywała czternasta brama – przy której się zatrzymywały pociągi i przez którą wprowadzano nowe transporty. Zresztą tam było bardzo dużo roboty, bo ludzie wysiadali z pociągu, mieli tobołki, niektórzy ranni, trzeba było nosze mieć, nieść tych rannych, pomagać nieść te tobołki, więc była robota. A poza tym wiedziałam, wiedziałyśmy w ogóle, że jeżeli znajdziemy kogoś, na kim nam szczególnie zależy, to go będzie można stąd „przeszwarcować”. Bo potem z baraku już jest trudniej. [Droga] zamknięta, [lub tam ktoś] ginie w tym całym morzu. Przypuszczam, że tamta pani właśnie rodzinę Karola Borsuka przy czwartej bramie znalazła i od razu mnie o tym powiedziała.

  • Ktoś był pani zwierzchnikiem? Ktoś pani wydawał codziennie te polecenia, co pani ma robić?

Nie. Nie, właściwie nie.

  • Komu pani podlegała?

Właściwie to ja nikomu nie podlegałam. […]

  • A Niemcy, którzy tam byli? Pani wspomniała o tym sympatycznym, a ci inni? Jak się tam zachowywali Niemcy?

Z reguły przy wejściu do baraków stali żołnierze niemieccy i pilnowali wejścia, żeby nie można było kogoś wyprowadzić. Na początku to się jakoś wyprowadzało, potem to już było coraz trudniej. Już nawet nie pamiętam, jak myśmy to robiły. Ci żołnierze to czasem nawet przez palce patrzyli na to, co się tam robiło. Natomiast najgorsi to byli żandarmi z tak zwanego zielonego wozu, [tak się nazywał] wóz żandarmerii. Tam byli ci żandarmi, którzy... No, ja nie widziałam żadnych aktów gwałtu ani strzelania, ale mi o tym opowiadano. Opisuję, to w tych moich wspomnieniach: w pewnym momencie, pamiętam, przechodziłam, tam stał taki wysoki żandarm i jedna z naszych koleżanek, sanitariuszka, zaczyna z nim rozmowę. I mnie tam mówi po cichu: „Słuchaj, tutaj ja chcę jego udobruchać, bo chcę wyprowadzić kogoś”. No i zaczyna z nim takie flirty. „Powiedz pan coś wesołego!”. No więc ja tak patrzyłam na to, patrzyłam, myślę: „Chcę zobaczyć, co tam dalej będzie z tego”. I w tym momencie przechodził doktór Mazurek, ten taki starszy lekarz z RGO i jego [zagadnęłam]: „Widzi pan, jak ona uwodzi tego żandarma? Bo ona chce swojego znajomego wyprowadzić”. A on tak spojrzał na mnie surowo i mówi: „No, to niech jej Pan Bóg da szczęście, jeśli to w dobrych intencjach. Ale niech pamięta, że to jest morderca, który wczoraj jednego z naszych od kuchni zastrzelił pod bramą”. No i wtedy sobie tak pomyślałam: „Ojej, dobrze, że ja nie umiem »oczkować« takich żandarmów, uwodzić ich nawet [po to], żeby kogoś wyprowadzić”.

  • Czy pani nie czuła się zmęczona tym wszystkim, co tam było? Czy pani nie miała takiej ochoty, żeby więcej tam nie pójść?

Czułam się bardzo zmęczona, ale jednocześnie chciałam tam być. Bardzo chciałam tam być, bo miałam poczucie, że […] jestem potrzebna. Tak samo wyprowadziłam na przykład takiego mojego profesora. Bo ja zaczęłam studia polonistyczne, poprzedniego roku chodziłam na parę takich [zajęć] kompletowych, niewiele, właściwie tam nic nie skończyłam, jakieś jedno kolokwium zdałam. I uczył mnie pan docent Wierczyński. Na Żoliborzu miał swoją willę i tam i mieliśmy komplet. I potem widzę w obozie, jak Żoliborz przechodził, patrzę, idzie profesor Wierczyński, z jakąś starszą panią, obok z dziewczynką niedużą. No więc od razu do niego wtenczas podeszłam i powiedziałam: „Panie profesorze, proszę iść tutaj na barak, ja tam przyjdę”. Poszłam wtenczas i wyprowadziłam go. Już wtedy byli lekarze na barakach, tylko trzeba było do tego lekarza jeszcze się dostać, bo oczywiście cały barak ustawiał się w kolejce do lekarza. Więc ja jego tam przeprowadziłam, do tego lekarza i ten lekarz dał kartę do wyjścia z obozu dla niego, dla żony i dla córki i dla gosposi i w ten sposób oni wyszli. Tylko właśnie to przykre uczucie, które się miało, że to się [dzieje] trochę przez protekcję. Ten, kto miał znajomą siostrę, to miał większe szanse, niż ten, który nie miał żadnej. To był przykre.

  • Czy pani widziała selekcję, pakowanie tych ludzi do wagonów?

Widziałam selekcję, tak. W ogóle w różnych okresach obozu to było różnie z tym, z tą odsiadką w rozmaitych barakach. Ale kiedy obóz już okrzepł, że tak powiem, to właśnie było tak, że ludzie byli sortowani od razu. W największym baraku numer pięć jeszcze byli nieposegregowani, ale na „czwórce” siedziały młode kobiety, w „szóstce” siedzieli młodzi mężczyźni. O, właśnie stamtąd „wykukałam” tego doktora Mostowskiego, bo wiedziałam, że on jest na „szóstce”. Na „trójce” chyba siedzieli kolejarze z rodzinami, nie wiem, dlaczego [Niemcy] tak segregowali. Na „jedynce” to już było przy torach kolejowych, [tam byli] ci, których przeznaczono do zwolnienia na terenie Generalnej Guberni, czyli do takiego pociągu, który zostanie rozpuszczony gdzieś tu, pod Częstochową, pod Piotrkowem.

  • I to wszystko pani wtedy wiedziała? Że ci ludzie będą wywiezieni, puszczeni, że część idzie do obozu?

Tak, tak. Pamiętam właśnie, jak wyjeżdżała „szóstka” i z tą „szóstką”... Tam zresztą był taki jeden kolega mojego brata, szkolny kolega […], którego znałam, więc pamiętam, że ja do tej „szóstki” jeszcze poszłam, do wagonu. Byłyśmy przy ryglowaniu, do tych wagonów rzucałyśmy tam jakiś chleb, jakąś wodę, no i potem ryglowano te wagony.
  • W literaturze jest taki opis, że przyjechał do Dulagu przedstawiciel Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Czy pani była świadkiem tego?

Tak. To pamiętam, to było gdzieś tak w połowie września. Tak, w połowie września to było. Byli, chodzili po barakach z niemieckimi [lekarzami], ale myśmy nie miały w tym udziału. Oczywiście, że niektórzy polscy lekarze, właśnie ci, którzy siedzieli bliżej „ołtarza”, że tak powiem, to oni brali udział. Ale takie szeregowe dziewczyny jak ja trzymały się od tego z daleka.

  • Czy coś zmieniło się po wizycie tego przedstawiciela, czy nie bardzo?

Nie mam poczucia, żeby się coś zmieniło. No, w ogóle obóz się zmieniał, prawda, to nie było stale tak samo. Ale najpierw zmieniał się na gorsze – wtenczas kiedy trzeba było mieć przepustki i nikogo nie można było wyprowadzić i już był taki niemiecki Ordnung. No, potem już tę segregację wprowadzano, potem... Nie przypominam sobie, żeby potem coś się zmieniło na lepsze. Wkrótce po tym [jak wprowadzono segregację], to już zaczęły przychodzić te najgorsze, transporty […]. Najgorsze […] to było Stare Miasto. W początku września.

  • Dlaczego one były najgorsze?

Bo one były strasznie poranione […], przychodzili z tego Starego Miasta, […] które było straszliwie masakrowane. Wtenczas straszne rewelacje dostawałyśmy. Ludzie wtedy mówili, że po ulicach taczkami można zbierać zwłoki ludzkie, że w ogóle to jest potworne to wszystko, co się tam dzieje. I wtedy było strasznie dużo ludzi na tych barakach i strasznie poranieni. No, potem był okres taki troszkę swobodniejszy, gdy było trochę mniej [ludzi]. Potem dopiero zaczęło wszystko to przychodzić [prawie jednocześnie], Żoliborz, Mokotów i już po kapitulacji Śródmieście. To wtedy już obóz był zalany ludźmi, wtedy było strasznie dużo ludzi [i traciliśmy orientację].

  • Jaki tam warunki były, do mieszkania, higieniczne? Czy w ogóle można to warunkami nazwać?

To nawet trudno nazwać warunkami. Na barakach były jakieś maty, straszliwie zawszone. Ja też pamiętam, przez jakiś czas miałam wszy, pełno, pełno wszy. Straszliwie były zawszone te maty, no a poza tym właściwie to nie było ubikacji. Potem pokopano jakieś takie rowy za barakami, ale […] zupełnie nieoddzielone i w ogóle. Trudno to nazwać warunkami. Nawet potem jedzenie, to raczej, co kto miał własne. No owszem, trochę tam dawano tej zupy, ale właściwie niewiele.

  • Czyli pani historię, wydarzenia Powstania Warszawskiego zna poprzez ten obóz i poprzez tych ludzi, którzy coś relacjonowali.

Tak.

  • Czy pani z innych źródeł wiedziała, co się dzieje w Warszawie? Jak to Powstanie się tam rozwija?

Od tych ludzi właściwie się dowiedziałam

  • A to chyba był makabryczny obraz?

Makabryczny, tak. W końcu września, 24 września, spotkałam pierwszych „zośkowców”. I wtedy dopiero, […] stamtąd dowiedziałam się, co się działo w ogóle z Batalionem „Zośka”.

  • Pani spotkała „zośkowców” też w obozie?

W obozie, tak, w obozie. I to takich, którzy z ludnością cywilną wyszli z Czerniakowa. Tak że oni byli oczywiście... Oni byli nadzy i bosi. Ktoś tam miał na sobie jakieś wojskowe spodnie, […] jakąś podartą koszulę, niektórzy byli ranni. Tak że ja do domu poleciałam i masowo przynosiłam wszystkie możliwe ubrania, które w domu znalazłam, żeby ich jakoś ubrać, żeby można było w ogóle postawić przed komisją, bo na ogół byli ranni, więc rannych. Ale jednak Niemcy też spojrzeli wtedy w obozie jakoś troszkę przez palce na to, bo tak na dobrą sprawę to powinni […], że każdy ranny...

  • Młody mężczyzna...

Tak, młody mężczyzna, to powinien [zgodnie z ich rozumowaniem] iść od razu na rozstrzał. A tu jakoś dawano nam możliwość. Wyprowadziłam też takiego mojego kuzyna, który padł, to znaczy […] właściwie był ranny na Czerniakowie od razu na początku Powstania, Mietek Szlenkier [się nazywał]. Właściwie leżał w szpitalu przez całe Powstanie i dopiero jak Czerniaków został zdobyty, to on wtenczas z ludnością cywilną wyszedł. I wtedy właśnie na baraku numer osiem zgromadzono trochę takich rannych. I tam, pamiętam, zrobiłam listę takich chorych do wyjścia i jego na tę listę wpisałam.
I tam miałam też takie wydarzenie ciekawe – mianowicie tam był jakiś taki młody człowiek, [który] w pewnym momencie mówi do mnie: Parlez vous français? Parlez vous français? No odpowiedziałam mu: Je parle français. Zaczęłam z nim rozmawiać po francusku. Powiedział, że on jest Francuz, że on tutaj był w więzieniu na Gęsiówce, został odbity przez Powstańców...

  • Czyli Żyd, tak?

Prawdopodobnie Żyd. Ja się nawet nie zastanawiałam: Żyd, nie Żyd, wszystko jedno. I wtedy jego mi się udało wyprowadzić, dlatego że robiłam listę rannych i chorych i wtedy ktoś mi się nie zgłaszał na tej liście. I mieliśmy taki zwyczaj, że jak się ktoś nie zgłaszał, natychmiast braliśmy innego. [Tak], żeby się nawet nie zorientowano, że to nie jest ten, tylko inny. No i trzeba było mu powiedzieć, że nie ma papierów, że zgubił papiery. I jego [wzięłam] na miejsce tamtego.

  • Gdzie pani umieszczała tych wyprowadzonych ludzi?

Czasem ich zabierałam po prostu do domu. W domu u nas to... Dom był zresztą dość duży, ale w każdym pokoju inna rodzina nocowała [nawet], w każdym kącie inna, więc bardzo wielu przechodziło przez mój dom. Ten mój kuzyn, Szlenkier, to został tam nawet na dłużej. Dopiero jak przyjechała jego siostra, gdzieś tam spod Łodzi, to go zabrała. Tego Francuza chyba nie wzięłam [od razu] do domu. Tego Francuza... Tam naprzeciwko mieszkała taka znajoma, nasza, więc od razu zaprowadziłam go do tej znajomej, powiedziałam: „Niech na mnie tutaj czeka”. [Bo ja musiałam odwieźć transport chorych do Milanówka].

  • Jak ludzie się odnosili, inni ludzie? Bo pani i pani rodzina, no to ja już słyszę, ale inni mieszkańcy Pruszkowa? Jak się odnosili do tych warszawiaków?

Bardzo życzliwie. Bardzo życzliwie [Pruszków] przyjmował całą Warszawę.

  • Ludzie przez ten okres wojny sami byli biedni, prawda?

Tak, ale mimo to tych warszawiaków przyjmowano bardzo chętnie, bardzo życzliwie.

  • Czy Niemcy szukali warszawiaków?

[Chyba] nie.

  • Nie spotkała się pani z taką sytuacją?

Nie. Nie spotkałam się. Zwłaszcza takich, co przechodzili przez obóz, no to jeżeli wyszli z obozu... Nie, Pruszków był pełen takich ludzi. Czasem szukano – to też dziwne sytuacje. […] Miałam takiego znajomego, który wyszedł już – ja nie wiem jak, młody chłopak on był – z akcji oczywiście, i on wyszedł chyba nie przez obóz. W każdym razie pojechał do szpitala w Milanówku i tam był w szpitalu […] i raptem przyszło gestapo i go zabrało. [Widać] specjalnie jego szukali, nie wiem, na jakiej zasadzie i dlaczego. To był syn koleżanki mojej mamy. I nigdy więcej już go nie zobaczyłam. Więc czasem jednak kogoś tropili, ale to chyba było trochę bezładnie.

  • Czy pani miała jakieś inne, z innych źródeł wiadomości o tym, co się dzieje w Powstaniu, czy tylko te relacje z obozu?

Właściwie relacje ludzi z obozu. Na początku, w pierwszych dniach, przyszła taka siostrzenica mojej ciotki mieszkającej w Pruszkowie i powiedziała, że właśnie zastrzelono jej matkę na ulicy, na Woli. To były właściwie pierwsze wiadomości, jakie dostaliśmy wtedy o tym, co się tam dzieje na Woli. A potem to od tych ludzi rzeczywiście wychodzących z Powstania mieliśmy strasznie złe wiadomości.

  • Czy pani brat przeżył?

Nie. To znaczy mój brat zginął przy przebiciu ze Starego Miasta do Śródmieścia. Ale wtenczas, jak spotkałam pierwszych „zośkowców”, to oni nawet nie byli pewni tego, czy on zginął. Wiadomo było... No bo to cała grupa, która szła ze Starego Miasta do Śródmieścia – tam Andrzej Romocki nimi kierował – [przesiedzieli cały dzień] w Kościele Świętego [Antoniego]...

  • To byli chłopcy właśnie z tej grupy?

To byli chłopcy z tej grupy, tak. No i Jacek tam był właśnie z nimi. I on nie przeszedł. To znaczy taka duża była barykada na Bielańskiej i on na tej barykadzie padł. [Koledzy] przeszli dalej, a on i szereg innych tam także padło. Więc oni powiedzieli, że on nie przeżył, nawet niektórzy [nie byli pewni, nawet] mówili, że został w szpitalu. […] W każdym razie nie byli pewni. Wiadomo było, że nie przeszedł dalej, do Śródmieścia, ale nie było pewności, czy zginął. Tak że myśmy jeszcze długo się łudzili, że może on jednak był tylko ranny, może on gdzieś został [zabrany] do jakiegoś szpitala czy do jakiejś niewoli. No ale jak nie wracał [przez parę miesięcy], to właściwie było pewne, że on nie żyje. Wszystkie zwłoki tych wszystkich, którzy padli wtedy na tej barykadzie na Bielańskiej, zostały […] spalone już przez Niemców, a przy ekshumacjach znaleziono właśnie to popielisko, gdzie widać było, że byli paleni ci, którzy tam padli. I tam szukaliśmy rozmaitych przedmiotów, więc ktoś na przykład znalazł jakiś ryngraf, który niewątpliwie do kogoś należał, czy jakąś papierośnicę. Jacka żadnych rzeczy tam nie było, ale mógł nie mieć nic takiego, co oparłoby się ogniowi, tak że raczej przyjęliśmy, że on tam zginął i tam jego tabliczka jest właśnie [na] grobie zbiorowym tych spalonych na Bielańskiej. Natomiast ja brałam udział w ekshumacjach. Na przykład byłam przy takiej ekshumacji, bo mój kuzyn jeden, który był także w „Zośce”, mieszkał w Pruszkowie, [bo] mój ojciec się tak trochę nim zaopiekował, bo on był z Kresów Wschodnich, pracował w fabryce. No i potem ja byłam przy jego ekshumacji i w kieszeni znalazłam klucz od furtki do naszego ogrodu. Wtedy już nie było wątpliwości, że to jest właśnie on.

  • Trzeba było mieć dużo samozaparcia, żeby pójść na tą ekshumację. Pani była młodą dziewczyną, co panią tam pchało?

No, chciałam właśnie być przy tym, przy identyfikacjach ludzi, [których znałam]. W pewnym momencie poszłam, bo pani Romocka, to znaczy matka Andrzeja Romockiego, zajmowała się masowo tymi ekshumacjami – obaj jej synowie zginęli. I kiedyś mnie zawiadomiła, że są tutaj takie zwłoki, które ona podejrzewa, że są mojego brata Jacka. No i wtedy ja pojechałam tam, to już było przy cmentarzu.

  • Który to był rok?

Czterdziesty chyba szósty już. Czterdziesty szósty, jeszcze te ekshumacje trwały. Ja nie chciałam wtajemniczać wtenczas rodziców, dlatego że matka była […] bardzo chora po całej tej sprawie i po śmierci Jacka. Więc pojechałam, ale doszłam do wniosku, że to nie jest on. Potem, jak wróciłam do domu, zaczęło mi się strasznie robić nieswojo. Myślałam, że może to jednak on był rzeczywiście i ja nie rozpoznałam. Wtenczas porozmawiałam z bratem Antkiem o pięć lat ode mnie młodszym i doszliśmy do wniosku, żeby jednak powiedzieć rodzicom. No i rodzice pojechali tam oglądać i doszli do wniosku, że to jednak nie są te zwłoki. Ale pamiętam, że w […] czterdziestym piątym roku, jak pojechałam do Krakowa na studia – bo w Krakowie już zaczął funkcjonować uniwersytet, a w Warszawie oczywiście jeszcze nie – i patrzyłam, tam była defilada chyba trzeciomajowa, byli harcerze, ci młodzi ludzie. Ja patrzyłam tak na tę defiladę i miałam poczucie, że w każdym z tych młodych ludzi widzę jego szkielet.

  • Po tych wszystkich przeżyciach?

Tak, tak.

  • Proszę pani, czy pani nie szukała kontaktu z Armią Krajową, będąc już sanitariuszką?

Znaczy kiedy?

  • W Pruszkowie.

W Pruszkowie ja miałam kontakt z Armią Krajową [jeszcze przed Powstaniem]. Skończyłam kurs sanitarny, […] byłam w szpitalu na praktyce no i właśnie, niestety, ja wtenczas głupio zrobiłam, bo koniecznie chciałam przejść do Batalionu „Zośka”, nawiązałam kontakt z batalionem „Zośka” […]... No i potem, przed samym Powstaniem, wpadłam w tę katastrofę kolejki [o czym wspominałem] i właściwie straciłam ten kontakt. No a że nie byłam w Powstaniu, to potem już, po wojnie, ja nie chciałam się przyznawać w ogóle do kontaktów z Batalionem „Zośka”, bo ja nie miałam tam żadnych zasług, w Powstaniu nie byłam, a batalion był zasłużony, więc ja nie mam prawa do tego.

  • Ale już będąc sanitariuszką, nie miała pani żadnego kontaktu z Armią Krajową, która działała gdzieś tam na terenie Pruszkowa?

[…] Potem, po Powstaniu jeszcze, właściwie z Batalionem „Zośka” nawiązałam kontakt z Zosią Stefanowską [sanitariuszką]. […] Ona chyba mieszkała w Leśnej Podkowie, tam do niej jeździłam, chciałam przekazać taki... Bo kiedy byłam sanitariuszką w Pruszkowie, nie pamiętam już od kogo, dostałam trochę materiałów sanitarnych. I chciałam to przekazać właśnie tym resztkom Batalionu „Zośka”. I wtedy już, po tym moim kontakcie z Zosią Stefanowską, już bardzo szybko w ogóle – to był początek stycznia – już wtedy...

  • Czterdziestego piątego?

Czterdziestego piątego. [Nadchodził koniec okupacji].

  • Ale pani chciała przekazać te materiały sanitarne żołnierzom z „Zośki”, którzy gdzie byli?

Rozproszyli się.

  • Ale gdzieś w konspiracji, tak?

Właściwie ja nie umiem powiedzieć, na ile oni... Chyba jakoś nawiązywali kontakty konspiracyjne.

  • Czy pani zapamiętała koniec Powstania czy koniec obozu? Do kiedy pani była w tym obozie?

Obóz jeszcze trwał potem do końca października, a chyba nawet jeszcze w listopadzie. Ale jak już przeszło Śródmieście i już była likwidacja tego obozu, to ja właściwie przestałam już tam przychodzić. Przestałam przychodzić, natomiast trochę się zajęłam jeszcze inną robotą. Mianowicie w szpitalu, w Pruszkowie, w szpitalu niedaleko obozu, na ulicy Pięknej chyba (nie pamiętam), tam było dużo rannych. I tam mnie [zaangażowano] chyba też przez panią doktor Wolframównę, która prosiła: „Zajmijcie się dokarmianiem tych ludzi”. Ja byłam z kuzynką, [Anką Majewską], która u nas też mieszkała wtedy po Powstaniu. Myśmy robiły makaron, gniotłyśmy kluski, gotowałyśmy makaron, gotowałyśmy, jakieś tam inne [rzeczy i] nosiłyśmy do tego szpitala przez jakiś chyba miesiąc. […] Nie pamiętam, jak długo. Chyba gdzieś tam do końca grudnia nosiłyśmy te...
  • Do tego małego szpitalika?

Tak, do tego małego szpitala nosiłyśmy trochę dożywiania właśnie dla tych warszawiaków, którzy głównie tam byli, jakichś rannych, [którzy nikogo bliskiego w Pruszkowie nie mieli].

  • Proszę pani, pani widziała taką straszną stronę Powstania. Nie czuła pani tego powiewu wolności, o której mówili ludzie, którzy tu byli, w Warszawie. Jakie jest pani zdanie na temat zasadności wybuchu tego Powstania?

Wie pani, ja zawsze mówię, że w historii nie ma „co by było, gdyby”. W historii jest tylko to, co było. A co my wiemy, co by było, gdyby to Powstanie nie wybuchło. Czy byłby samoczynny ruch młodzieży, czy by Niemcy zabrali wszystkich do kopania rowów i wtedy byłby bunt powszechny; czy gdyby weszli bolszewicy, to by nie aresztowali całej Armii Krajowej – nie wiem. Właściwie nie wiemy, co by było, gdyby tego Powstania nie było. I dlatego ja nie umiem powiedzieć z perspektywy czasu. Mój mąż, [który był również powstańcem], to twierdzi, że to była wielka pomyłka. Ja raczej mówię, że nie wiem. Nie wiem.

  • Z jakimi uczuciami przyjęła pani wiadomość o tym, że Powstanie upadło?

No, to było niewątpliwe, prawda, ten upadek kolejny. Patrzyłam, jak już przychodziły kolejne upadki: [Starego Miasta] na przełomie sierpnia i września, upadek Żoliborza, potem upadek Mokotowa, z Czerniakowa najpierw 24 września. Potem... Właściwie widać było, że to wszystko już dogorywa. Poczucie, że już ostatecznie upadło, to taki gwóźdź do trumny tylko, o której wiadomo, że już jest zabita.

  • Co pani robiła do maja czterdziestego piątego roku? Do końca wojny?

Pojechałam na studia do...

  • Kiedy?

Na studia w końcu kwietnia pojechałam do Krakowa.

  • A to to był środek semestru, czy...

To był taki skrócony semestr. Zapisałam się na drugi rok polonistyki, chociaż to było bardzo zabawne, bo ja ten pierwszy rok to niby [zaliczyłam], ale to właściwie było, no... Jakieś tam dwa czy trzy wykłady i jedno kolokwium zdałam, tak że tak naprawdę to nie miałam zaliczonego tego roku. I potem dlatego miałam te studia całe takie właściwie „pokićkane”. Tam byłam do początków sierpnia, bo ten rok się skończył na przełomie lipca i sierpnia. Ja zresztą wróciłam natychmiast, jak tylko się skończył, bo moja matka [wciąż] ciężko chorowała, [a miałam troje młodszego rodzeństwa]. Tak że ja właściwie cały dom prowadziłam potem, przez następny rok. I zaczęłam już wtenczas tutaj, w Warszawie, studia. Pamiętam, że [koniec] wojny przeżywałam w Krakowie. Pamiętam, że były wielkie fajerwerki, wielka radość, no ale ja tej radości właściwie nie przeżywałam. Tego się nie przeżywało jako radość, po tym wszystkim, co się stało.

  • Kiedy pani się włączyła, kiedy pani nawiązała kontakt z panią Romocką czy z jakąś inną organizacją, która zajmowała się właśnie ekshumacjami?

Z panią Romocką to nigdy tego kontaktu nie zerwałam, to znaczy ten kontakt zawsze miałam. W ogóle, pani Romocka o śmierci swoich synów dowiedziała się u nas, w Pruszkowie. Ona wtedy nie była u nas w domu. Aha! Bo ja jeździłam do Warszawy w końcu września.

  • Którego roku?

Czterdziestego czwartego.

  • W końcu września?

Do Warszawy, do szpitala Wolskiego, który był już […] na terenie opanowanym przez Niemców. I tam, w tym szpitalu na Płockiej, było bardzo wielu Powstańców przeniesionych z Miodowej […]. Ten szpital na Miodowej, gdzie było bardzo wielu Powstańców, to jak Niemcy weszli, to […] najpierw puścili bombę, jedna sala się zawaliła i wszyscy poginęli, ale tam [przebywali] także ranni żołnierze niemieccy. I jak weszli Niemcy, to oni tych rannych [powstańców], którzy byli [jeszcze] żywi, którzy się nie zawalili na tamtej sali, […] przenieśli do szpitala na Płocką.

  • I pani tam jeździła?

I ja tam jeździłam.

  • Ale po co?

Żeby się dowiedzieć, czy nie wiedzą czegoś o moim branie.

  • To pani jakby prywatnie, nie wysłana przez...

Samochodem RGO, który wiózł tam żywność, bo RGO Pruszkowa dożywiało tamten szpital. I tam pojechałam wtenczas i cały dzień spędziłam, chodziłam po [salach], szukałam wiadomości. No i to był też straszny wyjazd, to mam też opisane w [mojej] książce.

  • Spotkała pani jakichś ludzi, których pani znała?

Właściwie takich, których znałam, to nie spotkałam.

  • A pani mówiła, że pani Romocka była u was w domu?

Pani Romocka była u nas w domu. Ale chyba… nie pamiętam, jak to było... Tak, to wtedy jak spotkałam „zośkowców” i przyszłam do domu. Tam się od razu dowiedziałam, kto gdzie zginał. Przyszłam do domu i to mówiłam, pani Romocka akurat była tam wtenczas i powiedziałam, że Janek zginął w zawalonym domu, a co do Andrzeja, to nie pamiętam, czy wtedy już też miałam wieści, że zginął na pewno, czy nie. Potem pani Romocka, jak ona się zajmowała ekshumacją, to ona ze mną miała dość ścisły kontakt. Bo matka moja była chora, tak że właściwie nie mogła się [tym] zajmować. Natomiast właśnie ze mną miała kontakt dość ścisły i ja tam pomagałam przy tym. A w ogóle pani Romocka była szkolną koleżanką mojej matki, tak że to było środowisko całe takie [znajome]. I tych Romockich to ja znałam jeszcze jako kolegów mojego brata ze szkoły średniej.

  • Czy pani miała takie poczucie, że to jest obowiązek wobec tych, którzy zginęli, żeby ich rozpoznać?

Tak. Takie miałam poczucie.

  • Wojna powodowała, że – w każdym razie, w pani wypadku – że pani bardzo szybko dojrzała, prawda?

Tak, Wie pani, ja miałam poczucie po wojnie, wtedy po Powstaniu zwłaszcza, jak zdawałam sobie sprawę, że właściwie ja nie poszłam do Powstania z powodu tego wypadku. Ja miałam poczucie, że jakimś dziwnym trafem się stało tak, że ja przeżyłam, podczas kiedy właśnie tłumy moich znajomych, kolegów, przyjaciół, krewnych, to wszystko poginęło. Pokolenie zostało zdziesiątkowane. A ja żyję, czyli mam jeszcze coś do zrobienia.

  • Pani mówiła, że ta trzeciomajowa defilada była dla pani smutna. Czy cały czas miała pani takie poczucie, że oni zginęli, jak gdyby, już nie można się cieszyć? Czy to przechodzi?

Oczywiście, że przeszło. To nie tak, że ja całe życie tak przeżywam. Ale wtedy, na początku, to rzeczywiście miałam takie uczucie, że [nie rozumiem dlaczego] ja żyję. No ale widocznie mam coś do zrobienia.

  • Czy pani pamięta te pierwsze rocznice Powstania Warszawskiego? W czterdziestym piątym, szóstym?

W czterdziestym piątym... Czy ja pamiętam czterdziesty piąty? Pamiętam w czterdziestym szóstym, nie pamiętam, czy w czterdziestym piątym, [może] ja jeszcze może nie wróciłam z Krakowa wtedy w rocznicę Powstania.

  • A ta w czterdziestym szóstym? Jak wyglądała?

Na cmentarzu Powązkowskim byłam. Była wielka uroczystość na cmentarzu Powązkowskim. Te pierwsze przecież lata powojenne to jeszcze nie było tego strasznego knebla na nas. Jeszcze te władze nasze próbowały społeczeństwo udobruchać, tak że jeszcze rocznice były obchodzone i jakoś to było znacznie łatwiej wtenczas. Ja zresztą wtedy bardzo szybko, w czterdziestym piątym, jak poszłam na uniwersytet, to jednocześnie weszłam do grupy akademickiej Sodalicji Mariańskiej. I tam, w tej grupie, się poczułam bardzo na swoim miejscu. I znowu [byłam] w gronie swoich rówieśników i to bliskich rówieśników, jakoś ideowo bliskich, więc mnie to zaczęło jakby te straty powstańcze wyrównywać. Tam też poznałam mojego późniejszego męża, za którego wyszłam za mąż dopiero [osiem] lat później. Ale... od początku wiedziałam, jak poszłam na studia, wiedziałam, że ja chcę iść do szkoły, że chcę uczyć w szkole i że to będzie moje zadanie, które mam do wykonania wobec tych, którzy zginęli.

  • Pani uczyła w szkole w latach stalinizmu, przed pięćdziesiątym trzecim?

Tak.

  • Jak wtedy wyglądała ta nauka? Czego pani uczyła?

Języka polskiego.

  • No właśnie. Jak to wyglądało za Stalina? Czy można było młodym ludziom przekazywać te wartości, które były dla pani ważne? Dla pani pokolenia?

Zawsze można było. Ja w ogóle całą tę moją historię, także szkolną, opisałam. Wreszcie doszłam do wniosku, że [trzeba] to wszystko opisać. Wie pani, w klasie szkolnej to ja się zawsze czułam swobodnie. W pokoju nauczycielskim mniej, bo tam byli różni ludzie, tam trzeba się było trzymać na baczności. Nie […] oczywiście, że nie można było mówić wszystkiego. Ja zawsze wyznawałam zasadę, którą sobie określiłam jako „cicho siedzieć i swoje robić”, to znaczy przekazywać młodzieży prawdziwą wiedzę, prawdziwą historię, prawdziwe wartości, nawet nie nazywając ich do końca po imieniu. Wiem, że moi uczniowie to zawsze doceniali i zawsze uważali, że oni są [mi bliscy]. Zresztą ja zaczęłam uczyć w szkole dla młodzieży pracującej, w czterdziestym ósmym roku już. Szybko zresztą odeszłam stamtąd, bo zaczęłam chorować na gardło. Myślałam, że w ogóle nie będę mogła mówić, tak mnie straszyli lekarze. Ale potem się to jakoś wyrównało, jakiś lekarz powiedział, żeby nie przejmować się tym, że mnie gardło boli. I potem poszłam już do szkoły Narcyzy Żmichowskiej i tam uczyłam przez trzydzieści pięć lat i tyle pokoleń uczniów już tam wychowałam.

  • Czyli misja została wykonana?

No chyba tak. Ale jeszcze nie powiedziałam państwu jednego, bo jakoś o to nie zapytaliście. Mianowicie… […] Że w czasie wojny jednakże życie toczyło się normalnie. I myśmy się i bawili w czasie wojny i graliśmy w siatkówkę i w inne gry ruchowe w ogrodzie i śpiewaliśmy pieśni rozmaite. W każdym razie, zwłaszcza, jak ja mieszkałam w Pruszkowie, w dużym ogrodzie i w dużym domu, to tam się [sporo] młodzieży gromadziło i myśmy mieli takie całe środowisko młodzieżowe, gdzie normalnie życie się toczyło. I potem zostało to do pewnego stopnia właśnie przez Powstanie rozproszone, jak już Jacek zginął i zginął Mietek, [ten kuzyn], który mieszkał wtedy u nas, też brał w tym udział [i zginął w Powstaniu].[…]

  • Czyli życie ma swoje prawa, nawet jeżeli trwa wojna?

Tak. Chociaż w naszym środowisku […] wiadomo było, że się nie tańczy, zabaw tanecznych się nie organizowało. Właśnie, jak […] Wańkowicz opisuje w swoim „Zielu na kraterze”, [jakoby] przed samym Powstaniem w żoliborskiej willi Andrzej Romocki prowadził z Krysią Wańkowiczówną walca figurowego, to jest bzdura! Wańkowicz [nie był w Polsce i] nie wiedział, jak to było wtedy.

  • Czyli oni też, pani uważa, nie tańczyli?

To środowisko szaroszeregowe na pewno nie tańczyło. Oczywiście, może były takie środowiska, gdzie urządzało się zabawy taneczne, ale w naszym środowisku – absolutnie. Ale gry ruchowe i pieśni rozmaite to jak najbardziej.


Warszawa, 14 maja 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Barbara Luft Stopień: cywil, sanitariuszka w obozie Dulag 121 Dzielnica: Pruszków

Zobacz także

Nasz newsletter