Barbara Gimpel, z domu Skoczylas, rok urodzenia 1934. Mieszkam w Warszawie właściwie od urodzenia, obecnie troszeczkę dalej od Centrum, ale jednak w Warszawie.
Przed wybuchem drugiej wojny moja rodzina, moi rodzice mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Senatorskiej, tuż przy placu Teatralnym, w tak zwanej Galerii Luxenburga. O ile wiem, ponieważ wtedy tak tego nie ogarniałam wszystkiego w dzieciństwie, był to taki hotel oficerski, dwa takie bloki, połączone szklanym dachem. Oczywiście w czasie okupacji zostało to przez okupanta rozmontowane, został tylko szkielet. Ale sama budowa tego domu dla dalszych moich losów jest istotna, bo w środku utworzone było takie duże podwórko. Był to znany budynek w Warszawie, w czasie okupacji znajdował się tam teatr Jar. Było też przejście, okresowo zamykane na żądanie władz, między ulicą Senatorską a Niecałą.
Ojciec był giserem, odlewnikiem. Pracował na Pradze, co też jest później dość istotne dla naszego dalszego życia. No a ja jako dziecko znałam wokół cały teren, biegałam tam z gromadą dzieci, rówieśników, oczywiście po placu Teatralnym. Plac Teatralny nie wyglądał tak jak teraz. Był skwer, na placu Teatralnym była pętla tramwajowa. Tramwaj jechał ulicą Senatorską w kierunku placu Bankowego.
Nie. [Byłam] jedynaczką. No i właśnie miałam dużo koleżanek.
Mama nie pracowała. Ojciec, tak jak mówiłam, pracował tam. No i właściwie jeśli chodzi o okres przedwojenny, przed trzydziestym dziewiątym rokiem, to niewiele wspomnień się zachowało, a właściwie prawie nic. No, trzydziesty dziewiąty rok, to wiem, że mama uciekała gdzieś ze mną, bo ojciec był na froncie, był na wschodzie. Wrócił dopiero po trzech tygodniach, już po zawieszeniu broni. Był w okolicy Równego i jakoś, korzystając z tego, że ktoś mu dał cywilne ubranie, przedarł się do Warszawy. I właśnie pracował nadal tam w swoim zawodzie, na Pradze. A mama, tak jak mówiłam, nie pracowała.
Wiem, że mama ze mną gdzieś uciekała, bo był nalot. Chyba [uciekała] gdzieś na Pragę, bo jakaś była linia kolejowa i leżały konie, i takie były z rozdętymi brzuchami. Wiem, że były błyski i to była noc. Widocznie mama uciekała, bo w czasie nalotu właśnie taki narożny budynek między ulicą Senatorską i Bielańską był trafiony przez bombę. I przez okres okupacji to były takie ruiny zachowane, zamurowany tylko był fronton.
Jeśli chodzi o okolice mojego dzieciństwa, ale raczej już w czasie okupacji, to na rogu ulicy Bielańskiej i placu Teatralnego był skład, taki metalowy, chyba nawet i maszyn rolniczych, Krzysztof Brun i Syn, taka jakaś firma. Wiem, że taki był właśnie duży napis. Dalej był ten bank, później była ulica Daniłowiczowska, w prawo, jak skręciło się z Bielańskiej. Charakterystyczne znów [wspomnienie] dla dziecka, które może bardziej odbiera otoczenie zmysłami, to zapach octu. Bo tam były zakłady Spiessa i właśnie ocet. I później dalej przejście na ulicę Długą. Tam chyba był pasaż jakiś, przejście podziemne (teraz wiem, że to jakiś Pasaż Simonsa czy coś takiego) i tam było wejście do kina, też z tego pasażu.
Ojciec w dalszym ciągu, tak jak mówiłam, pracował na Pradze, w zawodzie gisera, odlewnika. I z takich wspomnień okupacyjnych, pomijając oczywiście sprawę zabaw i biegania, to była egzekucja, której prawie byliśmy świadkami, na ulicy Wierzbowej. Tam teraz jest tablica upamiętniająca ten fakt. Ale w tej chwili jest cała ta pierzeja ulicy Wierzbowej zabudowana, odbudowana, natomiast w czasie okupacji fragment tej zabudowy w czasie nalotu był zrujnowany. Tam był pusty zupełnie, wyczyszczony plac z resztkami takiej cegły i właśnie tam była egzekucja. A z naszego mieszkania, właśnie w galerii na piątym piętrze, przy wychyleniu się lekkim widać było właśnie ulicę Wierzbową i plac Teatralny. I właśnie widzieliśmy, jak podjechały „budy”, jak właśnie później [była] strzelanina. Zresztą któryś z sąsiadów widocznie za bardzo się może wychylił i też posłano jakąś salwę. Była zamknięta oczywiście Senatorska, dojazd do tego miejsca był zamknięty i tylko później przyjechały takie cysterny z wodą i zmywały krew. I pamiętam, że jeszcze później, następnego dnia, jak już [Senatorska] została otwarta, to przychodziły panie w czerni ubrane i jeszcze w tych pozostałościach krwi moczyły chusteczki.
Ja sobie dobrze tego nie uświadamiam. Nie wiem, czy to był rok… To jest na tej tablicy na pewno. To jest na pewno, ale ja w tej chwili sobie tego [nie przypominam], nie powiem na pewno, jaka to była data. To było jedno takie dla mnie bardzo [dramatyczne wspomnienie]. Chociaż mama mnie odpędzała, nie chciała, żebym w ogóle słyszała te komentarze. Bo oczywiście ludzie do nas przyszli, znajomi, sąsiedzi z piętra. I drugie takie też to widziałam na ulicy Długiej, na balkonie. Rząd powieszonych osób. To też, z tych takich wrażeń okupacyjnych, które silnie mi tak [utkwiły], że ja to mam w oczach, ja to widzę nadal. Tak się utrwalił w pamięci dziecka, takiej fotograficznej.
Ja zaczęłam pierwszą klasę w czasie okupacji. Zaczęłam pierwszą klasę i właściwie do Powstania skończyłam trzy klasy.
Pierwsza klasa to była na ulicy Wierzbowej, prywatna, tuż obok naszego domu. A później ta szkoła została zlikwidowana i chodziłam do takiej szkoły powszechnej, która wydaje mi się, że to nie została wybrana przez moją mamę, tylko jakiś był w tym względzie nakaz. [Chodziłam] na ulicę Bernardyńską. Oczywiście teraz tej ulicy nie ma, jest tylko kościół, ale właśnie tak przebiegała ta ulica blisko tego kościoła. I tam była szkoła powszechna. Pamiętam, że między innymi mieliśmy taki podręcznik „Ster”, takie pisemko jakieś dla dzieci. I oczywiście do pierwszej komunii akurat w czterdziestym czwartym roku przystąpiłam, w czerwcu. Wiem, że wszyscy z taką dumą, z takim zaciekawieniem i z uśmiechem witali dzieci w tej bieli. No i ja też czułam się taką osobą, która gromadzi na sobie uwagę wszystkich przechodniów. I nawet muszę powiedzieć, że mama ze mną pojechała gdzieś tramwajem. Nie wiem, czy to były Aleje Ujazdowskie, bo ja wiem, że Aleje Ujazdowskie były zamknięte właściwie, ten dalszy odcinek. Ale wiem, że wysiadłyśmy z tramwaju i jakiś taki pan, chyba niezupełnie trzeźwy był, nagle krzyczy: „Oto nasza królowa!”. I to też zapamiętałam, właśnie w tych smutnych czasach, że takie to na mnie zrobiło wrażenie.
Z takich miłych wspomnień to też pamiętam, że na placu Teatralnym były kwiaciarki. Kwiaciarki i te kwiaty były wtedy tak eksponowane na takich schodkach, tak jak teraz jeszcze w Krakowie jest przy Sukiennicach. No i one bardzo lubiły dzieci i ta nasza gromadka zawsze tam biegała.
Muszę jeszcze wspomnieć, że niestety do Ogrodu Saskiego, mimo że tak blisko, nie można było wchodzić, bo był zamknięty, [dostępny] tylko dla Niemców. I tam znajdował się też jakiś taki szpital, że ci ranni tam chodzili o kulach, widocznie jakieś rehabilitacyjne zabiegi mieli. W każdym razie to tylko widziałyśmy przez… Jako dzieci to nas tam dopuszczali bliżej, bo było wejście od ulicy Niecałej.
Nie. O ile wiem, ojciec nie. Może tak jakby chronologicznie jeszcze dojdę do momentu wybuchu Powstania, ale chciałabym jeszcze troszeczkę powiedzieć o otoczeniu, bo to było ważne dla dziecka, które tam się wychowywało. Miałam koleżankę, na rogu – w tych czasach – na rogu ulicy Senatorskiej i właśnie tego zaułka, który jest na Senatorskiej, obok figury świętego Nepomucena. Tam mieszkała właśnie moja koleżanka. Ponieważ to było duże mieszkanie, im dokwaterowano folksdojczkę. Oni z kolei, jej rodzina (ona miała jeszcze dwóch braci. Trześniewscy, państwo Trześniewscy), w czasie okupacji zajmowali się wyrabianiem kiszki. Czyli tam takie kany z krwią, przynajmniej taki zapach charakterystyczny był. Ale dlaczego wspominam o tej historii? Bo ona jednocześnie jakoś tak starała się dobrze żyć chyba z tymi ludźmi i od niej były różne wiadomości, bo ona słuchała radia. Więc dlatego to też takie było w tym czasie istotne. Chociaż my jako te maluchy nie byłyśmy dopuszczane do tych różnych wiadomości, ale czasami tam do niej, do tego pokoju, jak jej nie było, zaglądałyśmy. No i takie ciekawskie dzieci.
Druga taka sprawa związana z życiem w Warszawie w czasie okupacji to jest kontakt z gettem w jakiś sposób. Getto było już… Ulica Elektoralna była podzielona wzdłuż na pół. Mur był postawiony tuż za Urzędem Miar. To jest taki… Jako dzieci też biegałyśmy tam, bo nam tam się bardzo podobało, bo były takie schody jak w pałacu, jeden bieg, a później rozchodzący się na dwie strony. No i taki czerwony dywan kokosowy. I my tam biegałyśmy… Też pozwalał nam portier czasami tam wejść. No i tuż właśnie za tym budynkiem był już mur getta. A po lewej stronie, pod dwunastym na Elektoralnej, mieszkała moja koleżanka Ewunia Dmochowska. Jej rodzice prowadzili hurtownię zabawek. To była w ogóle taka rodzina bardzo, bardzo sympatyczna, bardzo miła. Jej mama grała nam na fortepianie. Taka była bardzo ciepła, bardzo serdeczna atmosfera w tym domu. I właśnie vis-à-vis, to było, nie wiem, czy na drugim, czy na pierwszym piętrze, vis-à-vis, zawarłyśmy taki kontakt z dziewczynką na terenie tego getta. Ona pokazywała nam lalki… Bo to nie taka szeroka ta ulica. Nam się wydawała wtedy szeroka, ale teraz… Ona nam pokazywała lalki i my pokazywałyśmy jej lalki. No i jak już jestem właśnie przy sprawie getta, to też taki obraz wstrząsający dla mnie, ale to już gdzie indziej widziałam. Też tutaj, w tym rejonie, bo daleko przecież z mamą nie chodziłam, ale widziałam, że pod murem getta były takie małe otwory, tak jakby do odprowadzenia wody, takie maleńkie, i przez te dwa otwory wyszło dwoje dzieci. Patyki, takie chude strasznie. I ja tak się na to patrzałam, że… jak dzieci mogą tak wyglądać. I mama mnie zabrała stamtąd szybciutko, bo nie wolno było podchodzić do murów. Nie wiem, co się z tymi dziećmi stało. Ale jest to też takie wspomnienie, które tkwi, i to wspomnienie tej właśnie okupacji, tych dzieci, nie pozwoli mi nigdy być antysemitą. Bo sobie wyobraziłam i zresztą z następnych też informacji [wiem], co cierpiały te matki. To jest niesamowite. Straszne.
No i teraz możemy się zbliżyć do sprawy Powstania. Aha, jeśli chodzi o topografię miejsca. Na tyłach kościoła Świętego Antoniego była taka enklawa, ogrodownictwo. Tam kwiaty głównie były uprawiane. Tam z tyłu było też wejście do katakumb kościoła Świętego Antoniego. A w ogóle właśnie było to z czterech stron osłonięte murem. Od strony Ogrodu Saskiego wysoki mur, tak chyba na trzy piętra, chociaż może teraz inaczej bym to określiła. Ale dla dziecka był to wysoki mur. Z lewej strony były oficyny od ulicy Niecałej. Tu, od strony Galerii Luxenburga, był taki długi taras na poziomie pierwszego piętra, taki szeroki dość balkon, i tam były między innymi też jakiś… filia Urzędu Miar też tam się znajdowała. I była taka wielka sala, gdzie były pracownie scenograficzne i malarskie tego teatru Jar. I właśnie znów to było miejsce, gdzie dzieci biegały i chłonęłyśmy, jak pod pędzlem tego pana pojawiały się dekoracje. Więc między innymi tam… A zresztą też jako dzieci biegałyśmy na próby przedstawień. Więc była między innymi, pamiętam, operetka Frimla „Rose Marie”, to pamiętam. Był „Król włóczęgów”, druga taka była operetka tam wystawiana. Z osób później znanych jeszcze po wojnie to wiem, że śpiewała tam pani Barbara Kostrzewska. Wiem, że pan Bielenia też tam występował. Tak że kilku aktorów później już widziałam też. Ale właśnie dużo dawała nam ta obserwacja pracy tego malarza. Później, jak się dowiedziałam, już jak byłam starsza, to był bardzo znany scenograf, pan Gajewski, który właśnie malował i pejzaże, i zabudowania, tło dla wydarzeń tych wystawianych sztuk.
Wybuch Powstania zastał nas właściwie… Z mamą schodziłyśmy z tego piątego piętra, bo normalnie to była tam winda, ale Niemcy z windy nie pozwalali korzystać. I z piątego schodziłyśmy na dół. To były takie jakby kuchenne schody, powiedziałabym, nie tam, gdzie była recepcja, tylko tutaj, bliżej już tego teatru, skierowane w kierunku placu Piłsudskiego, jakbyśmy teraz powiedzieli. I schodziłyśmy… Mama chyba miała iść do krawcowej. Schodziłyśmy po schodach i nagle strzelanina. Oczywiście od razu mama… Tam nie było schronu takiego normalnego, tylko kotłownia była w tym budynku. No i właśnie do tej kotłowni. Ojca w tym czasie nie było w domu, bo był jeszcze w pracy, ale po kilku godzinach jakoś udało mu się przedrzeć, jeszcze nim mosty zostały zamknięte i był z nami później.
Ja bardzo źle przeżywałam te naloty, strzelaniny. Ja miałam bez przerwy torsje i bez przerwy… Tak bardzo, bardzo źle to wszystko – oczywiście to normalne – znosiłam. Jednym z takich wydarzeń, które pamiętam, bo wszyscy się wtedy rzucili. Mówię, że tam było takie duże podwórko, tak że osłonięte było z dwóch stron tymi budynkami. Wiem, że był w pewnym momencie zdobyty Ratusz i wisiała flaga na Ratuszu, biało-czerwona. No więc oczywiście wszyscy rzucili się tak właśnie do tego wyjścia, patrząc w prawo, na Ratusz. No ale niestety… To było chyba, nie wiem, 5 sierpnia, tego też dokładnie nie pamiętam. No i tam właśnie na tym podwórku odbywała się też musztra, więc ojciec, wiem, że troszeczkę się denerwował, fukał do mamy, mówi: „Co – mówi – taka sytuacja, oni nam robią musztrę, normalne wojsko z nas zrobią?”. Więc wiem, taka była ojca uwaga. No i ojciec wyszedł jednak, dołączył do jakiegoś oddziału, tak że nie był z nami do końca, do tego, kiedy nas wypędzili.
A 8 sierpnia Niemcy już właśnie zdobyli ten rejon i zostaliśmy wypędzeni. Więc najpierw właśnie wypędzeni z tej piwnicy. Strzały, krzyki, taki rwetes straszny. I najpierw właśnie na tym podwórku byliśmy i później [zostaliśmy skierowani] na ulicę Senatorską, w lewo, w kierunku placu Bankowego. I też co się utrwaliło w oczach dziecka, że cała ta ulica Senatorska (teraz wiem, że po prostu dlatego, że widocznie poprzednio przepędzane tam były inne grupy) była pełna jakichś walizek, pudeł, przedmiotów. Tak że jak nas wypędzili tam, wśród krzyków, popychań i w ogóle… Mama mnie chroniła jakoś. Potykaliśmy się o to wszystko. A muszę powiedzieć, też to czasami brzmi śmiesznie, ale mama miała ze sobą tylko plecak. W sierpniu – mój kożuszek zakopiański haftowany, w plecaku pół litra wódki i (co już najśmieszniej brzmi) wzięła w tej panice gąsior soku malinowego, który akurat właśnie stał. Brzmi to śmiesznie, ale jak pokazały następne dni, kiedy nas wozili tymi bydlęcymi wagonami, prawie przez dwa tygodnie od mykwy do mykwy, od miejsca do miejsca, gdzie… Ale jeszcze wrócę [do tego] później, bo oczywiście przeszliśmy przez Pruszków, ale tutaj taka dygresja, bo właśnie to, co mama ze sobą zabrała, było bardzo dobre. Właśnie w tym czasie, kiedy inni chorowali na żołądki, na jelitowe różne sprawy, ja byłam zdrowa. Dostawałam codziennie wieczorem łyżeczkę alkoholu. No i jak mama coś widziała, że coś nie tak, to dostawałam to i dzięki temu w jakiejś takiej dość dobrej formie tam dotarliśmy (ale to już następna sprawa, troszeczkę zmieniam chronologię). Więc jak nas wypędzili na ulicę Senatorską, straszny był tumult, straszny, dosłownie. Niemcy też tracili głowy. Ja nie wiem, ale w mojej świadomości dziecka pozostaje coś takiego, jakby ktoś, mężczyzna w mundurze niemieckim, przystawił sobie rewolwer do głowy. To było straszne, był wrzask, był krzyk, były… I właśnie to było na poziomie kościoła Świętego Antoniego. Kościół Świętego Antoniego jest na wzniesieniu. Żeby do tego kościoła wejść, są takie dwa krużganki. Po schodeczkach wchodzi się tam. Te krużganki, [tam] są tablice upamiętniające zmarłych i w tym czasie, w czasie Powstania to było zamknięte. To taka kuta brama. Ta kuta brama istnieje dotąd. To ogrodzenie tych schodków częściowo zdewastowane. Nie wiem, może celowo to zostaje jako świadek historii, że nie zostało odrestaurowane, albo może z powodu braku środków przez zakon, który w tej chwili zajmuje się kościołem Świętego Antoniego. W każdym razie w tym tumulcie mama mnie wzięła na te schodki, wsadziła mnie w róg między ścianą a tą kratą i osłoniła mnie sobą. To jest taki obraz, który chciałam nawet tym, którzy coś kręcą, coś na temat czy Powstania, czy w ogóle, żeby to wykorzystali. Bo to było tak dramatyczne właśnie, ten mamy odruch w tym wszystkim. Bo jeszcze jedna sprawa: Tuż za kościołem Świętego Antoniego (tam teraz na tyłach znajduje się restauracja Figaro) jest takie ogrodzenie z wysokimi prętami, takie częściowo ozdobne i nas właściwie pędzili – tę grupę, bo grupami wyprowadzali ludzi z tej naszej galerii – pędzili ludzi tak jak ochronę, jak żywą barykadę, bo zza tych właśnie prętów były wystawione karabiny maszynowe i żołnierze ostrzeliwali przeciwną stronę Senatorskiej, bo tam jeszcze musieli kryć się Powstańcy. Później stamtąd przepędzili nas właśnie do tego zaułka, do tego Szpitala Maltańskiego, też widocznie, żebyśmy stanowili jakąś ochronę, żeby nie był ostrzeliwany przez Powstańców tenże szpital, gdzie byli ranni Niemcy.
Tutaj mała dygresja, jeśli chodzi o wydarzenia, które towarzyszyły w czasie Powstania mojemu ojcu. Otóż ojciec był chyba dzień wcześniej, tego dobrze już nie uświadamiam sobie i żałuję, że jakoś nie dopytałam w pewnym czasie mojego ojca, który zmarł w siedemdziesiątym roku. Że po prostu został ten oddziałek odbity, jak to nazwać… W każdym razie Niemcy ten oddział opanowali i chcieli ich rozstrzelać. W tym czasie ktoś nadbiegł od strony tego… na tyłach tego szpitala i powiedział, że szpital się pali. „Zostawcie ich, niech gaszą szpital”. I to jest właśnie fragment wspomnień mojego ojca.
To się działo tak jakby vis-à-vis Banku Polskiego. Bo tam był teren takich składów. Widocznie tam też w trzydziestym dziewiątym roku były jakieś ruiny, że tam nie było wysokiej zabudowy, jak ja pamiętam, ale właśnie były tyły tego zaułka, tego szpitala. No i tam byliśmy przez jakiś czas w tym szpitalu, nawet podano tam wodę, coś dla dzieci. Tak jakoś wiem, że to był taki okres jakby ulgi w tym właśnie tumulcie, w tym… Bo część chyba popędzono prosto, a tutaj jakoś, nie wiem, czy może moja mama tak skręciła i za nią tam ktoś czy ktoś inny, w każdym razie my znalazłyśmy się tam na parę godzin, a później z powrotem popędzono nas w kierunku Hal Mirowskich. Tam stały setki chyba mężczyzn, z rękami do góry w tym skwarze. I wiem, że mówili: „Pożegnajcie nasze żony”. To było przy tej pierwszej hali. Bo w tej chwili inaczej wygląda ten teren, ale to było tak jakby przy pierwszej hali, od strony Senatorskiej oczywiście. I później, po latach, jak była ekshumacja przy Hali Mirowskiej, było bardzo wiele grobów, to tak właśnie wiem, że moja mama mówiła, że to chyba właśnie ci mężczyźni, którzy tam wtedy stali.
No i później następnym takim etapem (przepędzili nas tamtędy) był kościół na Chłodnej, Świętego Boromeusza. I tam też mama weszła ze mną do środka. Starała się zawsze znaleźć jakąś niszę taką, gdzieś ukryć. I wiem, że tam jakiś zmarły leżał koło ołtarza. Kościół jeszcze wtedy nie był zrujnowany, był cały, wnętrze było całe. Tam był też przy wejściu taki maleńki jakiś schowek, też mama tam mnie wpuściła. No ale po pewnym czasie jednak wypędzili nas z kościoła i Wolską prosto, wśród palących się domów, zwłaszcza z prawej strony… A właśnie z prawej strony to jeszcze takie z moich wspomnień okupacyjnych, że tam było przedszkole prowadzone przez siostry, po prawej stronie na Chłodnej, niedaleko kościoła. I właśnie tam, ja tak jakoś skojarzyłam, że to się pali ten właśnie dom, do którego chodziłam, do tego przedszkola. Później Wolską, prosto, prosto, cały czas. Też tutaj jeszcze była strzelanina, właśnie te domy się paliły. Wydaje mi się, że widziałam, jak [był skierowany] taki chyba – teraz to nazywam, poprzednio nie wiedziałam – miotacz ognia w kierunku tych domów jeszcze. Ale nie wiem, czy to może przyswoiłam sobie coś, co było pokazywane w jakichś filmach, ale wiem, że coś… że była ściana ognia. I nas tam właśnie pędzono, tą ulicą Wolską dalej. Później minęłyśmy kościół Świętego Wojciecha. […] Później, też z opowieści ojca pamiętam, że ojciec tam był… Ich grupa była tam zapędzona i spędzili tam wiele godzin w tym kościele.
No a my w końcu dotarłyśmy do Dworca Zachodniego. I zrobiło to na mnie takie dziwne wrażenie, że ja widziałam, że w pociągu siedzą ludzie, że normalnie jedzie pociąg, że jadą normalni ludzie, normalnie ubrani. I takie to dla mnie było dziwne. Ale nam, tym z Warszawy, kazali wysiadać i popędzili nas do tej parowozowni chyba, w każdym razie do jakiegoś wielkiego domu, gdzie były doły na dole i gdzie było bardzo dużo osób chorych, leżących, rannych i takich w bardzo złym stanie.
8 sierpnia. O ile pamiętam, to było 8 sierpnia. Ale ta data, raczej ja chyba jej nie mylę, to 8 był sierpnia. I mama w końcu nocą postanowiła, że nie będziemy tam spały, bo tam było bardzo źle, i spałyśmy po prostu… Mama mi podłożyła ten plecak na torach takich. Wiem, że tam w nocy były te strzały, bo tam dużo osób z Pruszkowa starało się uciekać. Więc wiem, że były strzały w nocy. Ale mama… Właśnie tak przeżyłyśmy tę noc na tych torach, no a rano Niemcy zaczynali robić selekcję. Starsze dzieci odłączali od matek, chyba już od dwunastu lat, więc znów tragedia. Płacz, rwetes, krzyki straszne. Mama czekała po prostu. I ponieważ wszystko właściwie zmieniało się w czasie sekundy, nawet rozkazy Niemców, bo na razie też groziło i tym młodszym dzieciom odłączenie. Ale wiem, że ktoś tam w tej… Bo pamiętam, taka grupa Niemców stała, że ktoś w końcu wydał inną decyzję i załadowali nas do takich wagonów bydlęcych, tak to mówili wtedy wszyscy, towarowych bydlęcych.
No i jechaliśmy w nieznane. Wiem tylko, że w Skierniewicach chyba, bo to też było dla nas takim wydarzeniem, że na peronie było dużo ludzi. Niemcy co prawda nie pozwalali podchodzić do wagonów, ale było dużo ludzi i wtedy mama zdobyła pomidory jakieś, z owocami, tak że był jakiś kontakt wtedy. Mimo że odganiali, że grozili bronią, to jednak dużo ludzi było na tym peronie. No i jechaliśmy dalej. Jechaliśmy właściwie później tak, powiedziałabym, tak jak wtedy mówiono, od mykwy do mykwy, bo co był jakiś przystanek, to nas wyganiano, dostawaliśmy tam coś do jedzenia. Ja już dobrze tego nie pamiętam. Mamie się udało przelać ten sok do jakiejś butelki gdzieś, więc tym sokiem też mnie trochę poiła. I wtedy jak był postój… I właśnie (przynajmniej w mojej świadomości) nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Ale później już wypuszczali nas na dłużej. Kiedyś byliśmy w takim wielkim jakimś gospodarstwie rolnym. Wiem, że tam były zamknięte krowy i taki był byk z kółkiem w nosie. I tam tak jakby miejscowa ludność przygotowała dla nas jedzenie, właśnie dzieciom, to tam te kobiety [przygotowały], nawet jakieś spyrki, takie jakieś kawałki mięsa, w tej zupie były. Ale to już było na terenie Niemiec. No i właśnie wtedy, że: „O! Znów nas tam wiozą, no to znaczy, że już do gazu”. To pamiętam, że to słyszałam, jak mówiły kobiety. A później to pamiętam, że byliśmy w takiej miejscowości Glogau, czyli Głogów. Byliśmy w miejscowości Bunzlau, czyli Bolesławiec. I to cały czas byliśmy sprawdzani i myci. Już się zorientowaliśmy, że jedziemy do pracy, [to znaczy] mama się zorientowała, że do pracy, i musieliśmy być czyści. I właśnie ciągle były te… Dla kobiet były to takie dość krępujące sytuacje, bo po prostu pod prysznicami i mężczyźni tam byli w tej obsłudze, tak że wiem, że to takie było bardzo nieprzyjemne. I pamiętam, w Głogowie, w tym Glogau, to mama zdobyła gdzieś trochę mąki i na dwóch cegłach zrobiła takie podpłomyki do zjedzenia. Tak że raczej staram się nigdy chleba nie niszczyć, dbać o to, żeby nigdy do śmieci nie [wyrzucać], szanować tę kromeczkę, którą wtedy tak trudno było w czasie tej całej podróży, tej drogi dostać.
Później znaleźliśmy się w jakiejś miejscowości, gdzie nas zaprowadzono do fotografa i [wyrabiano] jakieś dokumenty. Niestety w tej naszej grupie kobiet chyba nie było nikogo znającego niemiecki, tak że to wszystko było taką niespodzianką. Tam gdzie nas prowadzili, to zawsze była jakaś niespodzianka. I właśnie tam robili nam zdjęcia do kart pracy, do Arbeitskarte. I właśnie to, co mam w tych moich dokumentach z tego okresu, to ja zostałam też przydzielona do pracy. Zostałyśmy przewiezione do miejscowości Gerlachsheim. Aha, jeszcze byliśmy też w Legnicy. Pamiętam ten dworzec w Legnicy. Czy to może był we Wrocławiu? Nie pamiętam. Ale pamiętam właśnie, [był] w takim starym stylu, z takim jakimś szklanym dachem nad peronami i takie wysokie właśnie podbudowane. Stamtąd już nas zaczęto rozwozić do poszczególnych gospodarstw. Znalazłyśmy się w tej miejscowości, teraz ta miejscowość nosi nazwę Grabiszyce. Jest to w okolicy Lubania Śląskiego i Leśnej. A Leśna, jeżeli ktoś podróżował po Dolny Śląsku, to tam w pobliżu jest zamek Czocha. Zamek Czocha, w którym później kręcono film, gdzie jest generał. W ogóle obiekt wart zwiedzenia.
To właściwie jest na tej mojej karcie pracy. To był koniec sierpnia. Wożono nas przez dwa tygodnie tymi świńskimi wagonami, od czasu do czasu wprowadzając do jakiegoś gospodarstwa, gdzie dostawaliśmy jakieś jedzenie. Później właśnie już na terenie Niemiec też były te przystanki. Wiem, że jak w tym Glogau nas pędzono ze stacji do tych baraków, do kąpieli, to wiem, że ci Niemcy miejscowi wychodzili też na brzeg drogi i chcieli nam dawać jakieś warzywa, ale ta towarzysząca [nam grupa strażników] nie pozwalała, nie pozwalali im podejść. Tak że takie były objawy, powiedzmy, współczucia czy nie wiem, jak to nazwać, tych miejscowych ludzi. Czasami się z tym stykaliśmy.
My dostaliśmy ten przydział do [pracy], to było takie duże gospodarstwo, sto dwadzieścia hektarów. I jak się później dowiedziałyśmy, już po jakimś okresie pobytu, z tego majątku został wydziedziczony chyba przeciwnik Hitlera, bo ktoś na górze na tym mieszkał, ale w ogóle się nie pokazywał. Starszy człowiek. Natomiast ten pan Bunzel, ten właśnie właściciel tego obszaru, to podobno była duża rodzina, która przyjechała na apel Hitlera z Brazylii. Byli osadnikami w Brazylii, a przyjechali tutaj, żeby objąć ten dom przeciwnika, no, jakiegoś arystokraty, nie wiem, jak go nazwać, przeciwnika. I on tam mieszkał na samym stryszku, w ogóle się nie pokazywał. Nie wiem, kto go tam karmił. Być może, że oni tam nosili jedzenie. Więc ja oczywiście tam to jaką miałam pracę? Tam było też dwóch starszych chłopców i dziewczynka Ela. Hans i Kurt, to były dzieci właścicieli. Dzieci właściwie też, jeśli mam powiedzieć, jak tam to było wychowywane… Zresztą były wakacje, prawda, więc dzieci też uczestniczyły we wszelkich pracach związanych z obejściem, z tym całym gospodarstwem. Tam było czternaście krów i byk. Ja miałam zadanie pasanie krów właśnie. Bałam się panicznie. Moja mama, mieszkanka miasta, musiała się nauczyć doić krowy. I od tej pory zakochana była w krowach, dlatego że one pogładzone, troszeczkę popieszczone, nie zdarzyło się, żebyś która mamę kopnęła przez jakieś nieumiejętne pociągnięcie. W każdym razie mama musiała tam… Oprócz nas było tam dwoje jeszcze też „auslendrów”, czyli był… Ukraińców. Była Ukrainka i taki Ukrainiec, taki trochę kulawy. Charakterystyczne, że właśnie na wsiach było bardzo mało mężczyzn, bardzo mało mężczyzn. Właśnie byli jacyś kulawi, jacyś nienadający się do [pracy], bo to już był okres, kiedy było pospolite zaciąganie do Wehrmachtu. Nie musimy zapominać, że to już właśnie był okres, kiedy Rosjanie byli pod Warszawą i było wiadome, alianci też przystąpili… Ale to jest taka moja dygresja z wiedzy późniejszej, że już tutaj front był na Zachodzie też, że po prostu było pospolite ruszenie, że już wszystkich brali. Bo jeszcze muszę powiedzieć, że tutaj u tego Bunzla w tym dużym majątku byłyśmy chyba przez trzy miesiące tylko i zostałyśmy przeniesione do sąsiedniej wsi, Karlsdorf ona się nazywała, do pani Stoppel, Heleny Stoppel, której mąż był na froncie, syn był na froncie też i ona potrzebowała pomocy w gospodarstwie. No i jak ten Bunzel, ten pierwszy, u którego byliśmy, dowiedział się, że ma z nas zrezygnować, no to strasznie był oburzony i nawet buntował moją mamę, co wydaje się dziwne, ale mówił: „Ta Helene Stoppel, to tak robi”. Bo podobno miała już poprzednio też kogoś, ale niestety gdzieś tam… nie wiem, czy… coś było niejasnego w każdym razie. No i muszę powiedzieć, że chyba dzięki przeniesieniom do tej Heleny Stoppel, która była sama z dziewczynką sześcioletnią, z Gizelą, byłyśmy tam traktowane jak rodzina właściwie. Nie było różnicy, jadłyśmy razem przy stole. Bo jeśli chodzi o tego dużego właściciela ziemskiego, to na takim podwyższeniu drewnianym stał stół i tam jedli oni, natomiast ci pracownicy mieli oddzielnie stół. Z tego co jeszcze pamiętam z tego pobytu u niego to tak: Na śniadanie otrzymywaliśmy przysmażane kartofle, kartofle z taką jakąś serwatką czy kefirkiem. Ja byłam dzieckiem niecało dziesięcioletnim, z szalonym apetytem i rzeczywiście zmiatałam nawet te kartofle. Zresztą po tym okresie dwutygodniowego takiego wędrowania w tych wagonach… No i wiem, że pani domu powiedziała, co dotąd pamiętam: Basza, zu viel essen. Pamiętam to. Basza, zu viel essen. Że Basza je więcej niż ten Ukrainiec. Tak że teraz się z tego śmieję, ale rzeczywiście… A mama miała też swoje metody. Zawsze szukała, gdzie tam kurka idzie coś znieść, no i ja w tym czasie piłam surowe jajka. Też mama mnie tak ratowała, dożywiała. Bo takie zupki to były takie bardzo wodniste. No i ta Niemka jeszcze podchodziła i mówiła: Schmeckt gut, schmeckt gut. Po prostu pamiętam te zwroty wszystkie. One nie bardzo też chciały, bo tam była dość duża rodzina i ta córka była w poważnym stanie i oni nawet chcieli, żeby tylko mama przeszła tam, a ja żebym została, żebym później opiekowała się dzieckiem jej. No ale jakoś udało się, że tam razem nas w końcu przenieśli. I tak jak mówię, mama bardzo tam źle się czuła w tym okresie. Bo to był okres zbioru buraków cukrowych i pobudka była o piątej rano. To był już wrzesień, koniec września, październik też. To było wszystko mokre, lodowate, skoro świt trzeba było wejść tam w te długie liście i to ogławiać trzeba było, te liście, a później szła maszyna i wykopywała te buraki. Więc mama zaczęła bardzo cierpieć na reumatyzm tam. Ale szczęśliwie buraki się skończyły, no i przyszło to przeniesienie do tej drugiej gospodyni.
Tam było małe gospodarstwo, były trzy krowy. Z wydarzeń, które mi się utrwaliły z pobytu tam: Ta Helena bardzo lubiła moją mamę. Nie wiem, tak jakoś przypadła [jej do serca] i po prostu była dobra. Jak zobaczyła, że nie miałam sukienki, to… Bo tam wszystko było na kartki – buty, sukienki, wszystko było na kartki – to na kartkę swojej córeczki kupiła mi sukienkę. Może wiedziała, że o niej są takie słuchy, że ona wykopuje czy u niej nikt długo nie może być, w każdym razie dla nas była bardzo dobra. I nawet mama zawsze mówiła, że jeżeli kiedykolwiek by się dowiedziała, że ona była w jakiejś potrzebie, to zawsze by jej też pomogła. Później w okresie zimy przydał się ten kożuszek, przydał się.
Z takich mocnych wrażeń, które jeszcze utrwaliły mi się w pamięci, to był fakt, że jak się Niemcy wycofywali, to już było właściwie w tym końcowym okresie wojny, bo ten teren został wyzwolony… Ósmego już były przez radio [komunikaty], że już kapitulacja, a tam jeszcze trwały działania. I jak się Niemcy wycofywali, to tam były takie… chowali ten swój sprzęt tak, żeby nie było widać, więc schowali ciężarówkę – ja tylko pamiętałam tę nazwę: pancerfaust – schowali ciężarówkę do stodoły, no a później się musieli wyprowadzać. Stodoła była vis-à-vis budynku mieszkalnego, a poza tym tam był taki typ zabudowy, że w jednej części był budynek mieszkalny, sień i obora, i taka mała, mała znów taka, na siano, na… Tak że były dwie części zabudowy podwórka: dom mieszkalny plus obora i vis-à-vis z lewej strony była chlewnia, a tu była stodoła. I proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia słyszymy straszny krzyk. Biegniemy do drzwi i widzimy, że dwóch Niemców wyciąga z tej stodoły ciężarówkę jakimś nadludzkim wysiłkiem, a stodoła już się pali. I oni też już mają tutaj nogi czy coś… coś tam [może] przelewali w tej stodole… W każdym razie właśnie z takich wrażeń, które mi się utrwaliły na zawsze, to jest ta płonąca stodoła, w której w końcu zostają już tylko te główne, te grube bierwiona, takie konstrukcyjne i to wszystko się pali. Strasznie to wyglądało. Oczywiście z całej wsi przylecieli, żeby to [gasić]. No i że im się udało wyciągnąć ten samochód z tej stodoły, to rzeczywiście był jakiś nadludzki [wysiłek]. Bo tam podobno były trzydzieści dwa pancerfausty. I później, jak tak mówili, to gdyby to wybuchło, no to cała ta wioska, wszystko by poszło właściwie w gruzy. To było jedno z takich wydarzeń, tam już na miejscu, które tak mi się utrwaliło w pamięci.
Jedno z tych wydarzeń to było też, że jej syn był chyba w SS, w każdym razie był w czarnym mundurze. Przyjechał też, jak się wycofywali, był chyba jeden czy dwa dni. Ale nie wiem, czy to było SS, czy to był może oddział czołgistów. Bo wiem, że czołg schowali pod drzewem, przylegającym prawie do domu, po przeciwnej stronie, nie od podwórka, tylko przeciwnej stronie. I ten syn był uprzedzająco grzeczny w stosunku do mojej mamy. Na dzień dobry pocałował moją mamę w rękę. Można sobie dopowiedzieć, prawda, jakie mogły być jego przewidywania.
I później, jak już Rosjanie się zbliżali do nas, było następne wydarzenie, też które mi się bardzo wryło w pamięć. Otóż nasz budynek, [to znaczy] tej naszej gospodyni… No ja to tam jakie miałam u niej roboty? Bawiłam się z tą Gizelą, zbierałam kamienie na polach. To taka była czynność tam, że oni wszyscy w tym brali udział. Zbierało się kamienie i usypywało się taki kopczyki na miedzach. Aha, i jeszcze jedno było też takie spotkanie, bo w sąsiedniej wsi była też kobieta z dziewczynką, pani Hoffmannowa. Z córeczką też. No i my kontaktowaliśmy się często. Poza tym w rejonie tych Grabiszyc (już będę używała polskiej nazwy) chyba w jakimś Mirkowie była fabryka pluszu. I tam było dużo pracowników narodowości polskiej, ale innych też, innych nacji. Też tam raz i drugi byliśmy, ale mama nie chciała tam [chodzić], bo to może za daleko było. Nie wiem, miała jakiś powód, że nie chciała tam za często przychodzić.
Później już wiadomo było, że zbliżają się Rosjanie. Ponieważ ten nasz dom stał na górce, ta wieś, Karlsdorf szła w dół, w kierunku tych Grabiszyc, tak że z naszego domu był otwarty widok na las, gdzie była droga w kierunku Lubania. I widziałam, jak z tego lasu wyszli żołnierze i szli w takich odległościach, później się skupiali, tak o. I ja to obserwowałam przez okienko w kuchni w tym domu. Ale przedtem było jeszcze takie wydarzenie, właściwie prawie tragiczne, bo jak Niemcy się wycofywali, to jeszcze było chyba takie jakieś zarządzenie władz lokalnych, żeby wypuszczali bydło do lasu. Nie wiem, czy myśleli, że będą ponownie to bydło zagarniać, w każdym razie przez tę wioskę pędzili krowy. Te krowy niesamowicie ryczały, bo one nie były dojone, a mama przez tę pracę przy tych krowach to nie mogła sobie z tym poradzić. Zresztą też ta Niemka przygarnęła dwie krowy i mama te krowy… Aha, i jeszcze jest druga taka uwaga. Że jak ten front rosyjski zaczął się zbliżać, to Niemki uciekły. Niemki strasznie bały się Rosjan. Uciekły. Uciekły –Friedland ciągle się powtarzało – na Friedland. Friedland, jak zobaczymy teraz mapę, to jest po stronie Czech. Tak że my byłyśmy w końcu same w tym gospodarstwie i z tymi krowami. A niedaleko nas po prawej stronie drogi był kościółek, kościół, w którym przez cały czas naszego pobytu nie odbywały się żadne nabożeństwa. Natomiast codziennie o godzinie dwunastej Opa, bo tak nazywał się dziadek tej naszej gospodyni (to był chyba ojciec jej męża, bo mąż też był na froncie), codziennie o godzinie dwunastej dzwonił. No i jak ten front tak zaczął się zbliżać, mama zobaczyła tę tyralierę, to mnie złapała i [pobiegłyśmy] do tego dziadka, do domu tego dziadka po drugiej stronie drogi, troszeczkę niżej. Czyli nie był tak nastawiony od razu na jakiś atak. Bo ten dom to stał jako pierwszy właśnie prawie w tej wiosce na górze. Przeniosłyśmy się do tego właśnie dziadka i do tej babci – Opa i Oma. Ale mama, jak usłyszała, że te krowy ryczą niedojone, to wróciła i mówi: „Nie mogę tego tak zostawić”. I proszę sobie wyobrazić, że ja siedzę przy oknie, cała zdenerwowana, bo strzelanina i ostrzał, który szedł z gór właśnie w kierunku – niemiecki jeszcze, jeszcze Niemcy się bronili – na te tereny. I ja rozdygotana stałam przy oknie, bo mama poszła do tych krów przez tę drogę i do tego domu. I w pewnym momencie, jak patrzę na ten dom, gdzie ta moja mama jest, nagle widzę jeden obłok kurzu. Wybuch i jeden obłok. Więc rzuciłam się z wrzaskiem do wyjścia i chciałam tam biec. Ci dziadkowie mnie zatrzymali, nie pozwolili mi iść. Ale minęło chyba kilka sekund, minut na pewno, ale w moim odczuciu… Jak ja byłam przy drzwiach i już chciałam biec, to nagle mama wpadła, upadła na kolana i: „Dzięki”. Zaczęła się modlić. Okazuje się, że trafił pocisk, ale w tę część mieszkalną, w część tego pokoju. A ponieważ tak jak mówiłam, oborę od tego wnętrza mieszkalnego dzieliła sień, mama jak te krowy wydoiła, to miała tę kanę taką z mlekiem wystawić do tej sieni. I mówi, że nagle, jak wstąpiła na schodki, bo to ta obora była troszeczkę niżej, to mówi: „Tak jakby cień mi przeleciał”, i się zatrzymała w tej oborze. A w tamtej sieni stała olbrzymia szafa, pełna weków, no bo tam zwyczajem było, że właściwie jak przychodziłyśmy z robót, z pola, to Niemka brała wek, odgrzewała, tam cokolwiek zamieszała, jakieś kartofle czy coś, i już było jedzenie. I tam pełno było tych weków. I ta szafa się przewróciła. Tak że jakby mama wyszła tam przez chwilę, sekundy dzieliły, to by mamę ta szafa przygniotła. No ale ocalała. Już oczywiście była dziura tam w tym pokoju, był pocisk, był ten… Tak to było, takie przeżycie.
No i później jak wstąpili Rosjanie, to tylko zawsze pytali, no… Mama oczywiście wychodziła witać… No, że Polaki, Polaki, no to… „A czy dobra dla was była?” Bo tam różni byli, nie wiem, czy Polacy [byli], już nie pamiętam dobrze, ale w każdym razie było to pytanie: „Czy była dla was dobra? Bo jak nie, to [zabijemy]”. A jej nie było w ogóle, ona z tą małą uciekła. Zresztą tam sąsiadki też wszystkie się wybrały. Później takie obozowisko tam było. Wchodzili do tych domów, darli wszystko, zrobili sobie kąpiel żołnierze, tak jak to żołnierze na terenie już opanowanym, zdobytym.
I teraz kwestia powrotu, że mama już od razu myśli: „To my już idziemy do Warszawy”. Po dwóch czy trzech dniach ta Niemka wróciła, błagała mamę na kolanach, żeby mama została, bo ona się wtedy czuła bezpieczna tam. A mama mówi: „Nie, ja muszę do…”.
A teraz jeszcze jeden ważny moment, o którym muszę wspomnieć. Otóż ojciec był wzięty, tak jak mówiłam, chyba dzień wcześniej, właśnie z okolicy ulicy Bielańskiej i właśnie jak ocalał tam, gasząc później ten pożar tego szpitala, to ojciec znalazł się we Wrocławiu. I my będąc jeszcze tam u tej Niemki, dowiedziałyśmy się, że ojciec żyje. Bo [wcześniej] nie mieliśmy żadnych sygnałów: wyszedł i już słuch zaginął. Dlatego że w czasie okupacji na roboty do Niemiec został złapany w jakiejś łapance brat mojego ojca i był w Niemczech, rodzice wysyłali mu paczki, papierosy, ubranie czy coś, bo on pracował w jakiejś fabryce. Mama jakimś cudem przypomniała sobie adres do niego i napisała. Nawet ta Niemka pomogła wysłać ten list. I jednocześnie ojciec do niego napisał. W ten sposób później wiedzieliśmy, że ojciec żyje i jest we Wrocławiu. Ale właśnie przeżywał tam te trzysta dni oblężenia, więc też to było straszne. Jak już ta Niemka wróciła, już tam się uspokoiło troszeczkę, już podpisana jest kapitulacja, bo to właśnie taka zbieżność tych dat była, mama mówi: „To już jedziemy do Warszawy z powrotem”.
No i wzięła taki [wózek], takie drewniane wózeczki były charakterystyczne w tym czasie, tak jakby drabiniasty wóz, tylko miniaturka. No i znów wzięła ten kożuszek i ruszyłyśmy do Warszawy. Tam kontaktowała się… Bo nawet proponowali, ci właśnie z tej fabryki pluszu, bo oni wzięli właśnie duży, drabiniasty wóz i traktor i oni pierwsi chcieli ruszyć. No i nawet proponowali mamie… Już dobrze nie pamiętam tych okoliczności, czy my z tą panią Hoffmannową przez jakiś czas z tej sąsiedniej wsi jechałyśmy, czy nie. Nie było to zbyt… trudno mi tak powiedzieć… rozsądne (może tak to złagodzę trochę), takie natychmiastowe wyruszenie. Jak już się troszeczkę uspokoiło, po kilku dniach już wracamy. Bo jednak drogi były jeszcze zaminowane, w lasach było pełno dezerterów, Niemców, tak że w ogóle było to niebezpieczne. Zresztą byłyśmy świadkiem, jak taki właśnie… My zatrzymałyśmy się już na postój, mama w jakimś tam gospodarstwie już stanęła, natomiast jacyś właśnie wyruszyli jeszcze [dalej]. „A, my zrobimy jeszcze jeden etap, przejedziemy dalej”. I niestety, wielki huk – wszystko na polach rozsiane. Tak że mama tak ostrożnie troszeczkę już później raczej zatrzymywała się. Więc muszę powiedzieć, że jechałyśmy z tym wózeczkiem chyba właściwie same często, przez piękne, niezniszczone miasteczka dolnośląskie. Bo wiem, że mama posiadła, nie wiem, od kogoś wiadomość, być może od tych, którzy ruszyli wcześniej, że w Legnicy stoi pociąg, który zbiera tych wszystkich właśnie pracowników, robotników tamtych, przymusowych. Tak że jakiś taki cel podróży był wyznaczony, jak najbliższy. No i właśnie po tych dolnośląskich miasteczkach, w domach pełnych wszelkiego dobra. Rzeczywiście, wszystko tak jak [było]… Niemcy jeszcze gdzieś tam się ukrywali, ale wielu z nich po prostu uciekało przed [frontem sowieckim]. To pamiętam, że wchodziłyśmy czasami do domu, pięknie urządzonego, pięknego. Ale mama nic [nie brała]. Mówi: „Wyszłam z plecaczkiem i z tym wrócę”. Tylko wchodziła do piwnicy, do spiżarni i brała weki, właśnie z weków coś do jedzenia po prostu. Między innymi, nauczona pierwotnym doświadczeniem, wzięła też buteleczkę takiego chyba wina jabłkowego też. I właśnie tak szłyśmy etapami. Ja już w tej chwili nie pamiętam, ale na tym moim dokumencie jest data, kiedy dotarłyśmy do Warszawy. No ale to już będzie troszeczkę później, nie chcę tu robić zamieszania w tej chronologii. W każdym razie dotarłyśmy w końcu do Legnicy. I co mama jeszcze wzięła? Kiedyś deszcz padał, to wzięła z jakiegoś domu parasolki, dla mnie i dla siebie. Dlatego o tym wspominam, że jak przyjechałyśmy do Warszawy, to żeby kupić pierwsze polskie bułki, to mama sprzedała te parasolki za parę groszy i właśnie kupiła wtedy bułki. Dlatego wspominam o tych parasolkach. Tam jeszcze po drodze też nas [spotkała] taka trochę nieprzyjemna… Bo już na tych terenach wyzwolonych były takie, można powiedzieć, rogatki, że ci ludzie, ta fala ludzi, którzy wracali, to byli kontrolowani. Byli kontrolowani między innymi w ten sposób… Niestety zabrano nam to wino jabłkowe. I była kontrolowana odzież nawet. A mama zegareczek taki, który zresztą mam do dzisiaj, bo to był prezent ojca na moje urodziny, to mama zaszyła w samym… [Miała] taki płaszcza grubszy, zaszyła w samym rogu tego płaszcza. I była tak nawet sprawdzana właśnie, ale jakoś ten mały zegarek, tissot, nie został odkryty. Tak że to też takie małe fragmenciki, epizodziki właściwie, życia, ale dość takie istotne w sensie poglądu ogólnego.
Musiałabym sięgnąć do tej mojej arbeistkarty, bo tam jest… Przybyłyśmy 24 sierpnia czterdziestego czwartego roku, czyli przez prawie dwa tygodnie byłyśmy wożone tymi bydlęcymi wagonami. No i tutaj właśnie, tak jak dostałam tę kartę pracy, to jestem tutaj jako Landarbeiterin, czyli robotnik rolny. I tutaj też na tym dokumencie po przyjeździe (ten urząd pól, bo to jest nawet tutaj jako urząd osadnictwa) my wyjechałyśmy do Lublina, bo tam właśnie korzenie naszej rodziny są. Zarówno ojciec, jak i mama pochodzą z Lublina. I wyjechaliśmy do rodziny, bo tutaj po powrocie zastałyśmy dosłownie kupę gruzów. Galeria zupełnie została zniszczona, spalona. Nie było tutaj gdzie zamieszkać, do czego wracać.
A teraz już sięgnę do spraw po przybyciu do Warszawy. Wyjechałyśmy do Lublina i tam również po pewnym czasie ojciec przyjechał. Ale ojciec już był tu w Warszawie chyba wcześniej. Już dobrze nie pamiętam, czy był wcześniej, czy tak jakoś równolegle. Na szczęście ocalał ojca zakład pracy, znaczy warsztat, dosłownie. Odlewnia na ulicy Targowej mieściła się przy ulicy Targowej, pod numerem czterdziestym. I tak jakby ojciec miał swój warsztat pracy, mógł coś zacząć, tak że przyjechał do nas… To nawet zresztą dzięki takiej dozorczyni, pani Sztybrowa była, że ona później ile razy ojca spotkała, to zawsze mówiła, że ona nie pozwoliła tego wszystkiego rozkraść. I ojciec tak jakby mógł coś zacząć robić. To właśnie stało się już jakąś podstawą do naszego bytu. Ale jeszcze był taki okres wcześniejszy, kiedy żeby coś robić, trzeba mieć zamówienia, trzeba mieć klientów, a jest maj czterdziestego piątego roku, więc wszystko się dopiero organizuje. Do centrum Warszawy jeździ się ciężarówkami „na łebka”, po moście pontonowym. Takie warunki specjalne, specyficzne. My pojechałyśmy jednak do tego Lublina. To znaczy spotkałyśmy się z ojcem w Lublinie, bo ojciec po nas przyjechał. No a później wykończył nad takim warsztatem… Bo tam taka charakterystyczna zabudowa pod czterdziestym była, tam się mieściły warsztaty samochodowe, takie różne. Taka była facjatka, ojciec tę facjatkę wykończył i z Lublina przyjechaliśmy już tutaj.
Ja zaczęłam szkołę też. Nie chodziłam w ogóle do czwartej klasy, tylko jakoś przez… Moje późniejsze jakieś kłopoty z matematyką to może też takie miały źródło. Ale chodziłam na takie komplety, gdzie, pamiętam, ułamki dziesiętne, zapoznałam się z tym i tak dalej, i właśnie do piątej klasy poszłam od razu, tak że nie straciłam roku. Chodziłam do takiej szkoły na rogu ulicy Floriańskiej i Brukowej. To był dar chyba z Finlandii czy z jakiegoś innego kraju. To były takie baraki, że bardzo szybko to zrobili. Dwa baraki połączone salą, taką wysoką częścią, salą gimnastyczną. To był właśnie ten okres powojenny.
Aha, jeszcze był taki też czas, że nim ojciec miał co dla kogo zrobić, to mama zaczęła kręcić lody. A w tym czasie ulica Kijowska miała inny trochę przebieg i właściwie ulica Kijowska i ulica Białostocka w tym czasie powojennym to były najbardziej ruchliwe ulice miasta, bo tu właśnie przyjechali wszyscy ci wędrowcy, wszyscy przesiedleńcy, z różnych stron świata. Całe takie kawalkady szły z tego dworca. I muszę powiedzieć, że był też okres, kiedy ja właśnie tymi lodami handlowałam. Nakładałam z takiej bańki (mama gdzieś taką bańkę zdobyła) i, pamiętam, w takim lodzie się to kręciło i ja te lody sprzedawałam. Zresztą były pyszne, bo były robione według przedwojennych przepisów. Tak że to takie wspomnienie.
No a później szkoła. Później chodziłam do liceum, do… Bo to było siedem czy osiem [klas], już nie pamiętam. Nie, do ósmej klasy to już chodziłam, to było jako liceum. Chodziłam do Rzeszotarskiej, taka bardzo znana szkoła Heleny Rzeszotarskiej.
Później też jakiś taki był okres prosperity dla prywatnej inicjatywy, więc ojciec właśnie skorzystał też z tego i w miejscowości, gdzie kiedyś jeździliśmy przed wojną na letniaki, czyli w Międzylesiu, rodzice kupili plac i pobudowali domek, takie trzy pokoje z kuchenką. Tam się przeprowadziliśmy już w roku czterdziestym siódmym czy ósmym. Bo był okres, że właśnie nagle ludzie zaczęli wszystko robić. To właśnie ten [okres], tak jak później [mówiono], bo to nie jest świadomość moja z tego okresu, tylko tak jak później mówi się o tym okresie, to był okres wielkiego takiego boomu, ten plan trzyletni. A później zostało wszystko… Pamiętam, że później były tylko domiary, domiary, domiary. Tak że nawet w tym naszym nowym domu to nie było wody w mieszkaniu, nie było różnych takich jeszcze ułatwień, dlatego że ojciec bał się, że nam to wszystko zabiorą, jak on nie zapłaci jakiegoś kolejnego domiaru. Żeby się od tego uwolnić, ojciec przystąpił jako członek założyciel do spółdzielni Skala, która wyrabiała cyrkle. Bo ojciec dla tej właśnie spółdzielni, znaczy nie dla spółdzielni, tylko dla jednego z założycieli tej spółdzielni, robił odlewy cyrkli kreślarskich. Ojciec był bardzo dobrym fachowcem i miał bardzo dużo zamówień. Miał poza tym różne takie do wyświetlarni. Pamiętam, też robił takie te miski na przykład, jak trwałe ondulacje kiedyś były pod takimi kołpakami, to właśnie część, te odlewy do tego to ojciec robił. Galanterią, taką w sensie figurek z brązu, to tylko się zajmował jako hobby, tak bym powiedziała. Ale jest taka jedna ciekawostka, że ponieważ mieszkaliśmy na piątym piętrze, to jak ta Galeria Luxenburga została zniszczona, to właściwie to, co było w naszym mieszkaniu, to znalazło się na wierzchu tego gruzu. I ojciec takiemu zbieraczowi złomu powiedział: „Niech pan tam kopie, bo ja tam miałem różne rzeczy”. I mam figurki, które zostały wykopane właśnie z tego gruzowiska. Taką mam panterę i mam taką popielniczkę w kształcie liścia dębowego. Tak że to takie właśnie pozostałości tego mieszkania na Senatorskiej.
Warszawa, 12 czerwca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska