Wanda Kaczor, z domu Keningsman.
W Warszawie, na Starym Mieście.
„Gozdawy”, imienia Stefana Czarneckiego.
Jako sanitariuszka.
W Warszawie, ulica Burakowska.
Nie wiem, bo nie znam moich rodziców. […]
Stare Miasto, ulica Nowe Miasto.
Chodziłam do szkoły na ulicy Traugutta w Warszawie. Tam zrobiłam siedem klas.
Razem ze mną, ale nie do tej samej klasy. Razem nie siedziałyśmy, tylko ona w innej klasie i ja w innej klasie, razem nie byłyśmy.
Tak, skończyłam siedem klas szkoły powszechnej, tak się nazywała, i też byłam w zakładzie.
Jak byłam w zakładzie, to byłam jeszcze młodą dziewczyną…
Tak. Zajmowały się wtedy opiekunki [nami] tam, w tym zakładzie, a tak nic więcej, co mogłam tam robić? Tam spałam, tam jadłam, stamtąd chodziłam do szkoły.
Tak, bombardowania się bardzo bałam.
Bałam się, trzymałam się siostry, bo siostrę kochałam, nikogo nie miałam. Miałam koleżanki, nie mogę powiedzieć, bo bardzo dużo było takich dzieci biednych, jak to się mówi, sierot. To był zakład dla sierot.
Tak, byłam w tym zakładzie do ukończenia osiemnastu lat.
No, chodziłam.
Chodziłam do szkoły, do szkoły powszechnej.
Zawodowa. Szkołę zawodową to kończyłam na ulicy Mokotowskiej, na Mokotowie.
Jak przyjechałam z obozu koncentracyjnego, to już po wojnie, po II wojnie światowej.
To tylko słyszałam, ale nie widziałam. Ale były, były, tylko że siedziałam w tym zakładzie i specjalnie nigdzie nie wychodziliśmy.
Nie, nie, na te tematy nie rozmawiały.
Nie, nawet tego nie… Powiem szczerze, że ja wyszłam z obozu koncentracyjnego, mając osiemnaście lat. Byłam głupia jak krzak.
W II wojnie światowej, we wrześniu się dostałam do…
W 1944.
To już nie pamiętam, bo byłam młoda…
Aha, wybuch Powstania Warszawskiego. Więc ja się znalazłam w ten sposób, że jak skończyłam osiemnaście lat w zakładzie, to na ulicy Freta mieszkała pani doktor nasza zakładowa, która przychodziła, bo to blisko było, przychodziła i nas leczyła. Jak skończyłam [osiemnaście lat], ona potrzebowała rejestratorki. Ona się nazywała pani doktor Stefania, była tutaj na punkcie sanitarnym jako lekarz żołnierzy i ludności cywilnej.
O Powstaniu. Powiem szczerze, przeszłam tę wojnę, tę pierwszą, bałam się też, ale za długi czas, żeby to pamiętać. Owszem, wiem, że były łapanki, wiem, że….
Nie, tylko słyszałam.
Mówię o początku, jak się znalazłam tam właśnie, w Powstaniu. Zostałam oddana do tej pani doktor Matusiak, tak się nazywała. Jej mąż, też lekarz, Jan Matusiak, pracował w czasie II wojny światowej na punkcie sanitarnym, ale został w centrum Warszawy. Tak że pani Matusiak Stefania wzięła mnie do siebie do domu, tam potrzebowała właśnie rejestratorki i w ogóle do wszystkiego potrzebowała, bo musiałam zapisywać, rejestrować ludzi, którzy przyjeżdżali, przychodzili do domu. Wtedy nastała wojna światowa.
Wybuchło Powstanie, tak. Ta pani doktor zawsze zabierała mnie ze sobą, nie zostawiała mnie w domu nigdy. Później stamtąd włączyły [mnie], żebym się zajmowała żołnierzami. Zaliczyli mnie jako sanitariuszkę i pracowałam jako sanitariuszka, nosiłam na noszach i tak dalej, do szpitali, karmiłam, [robiłam] to, co było potrzebne na punkcie sanitarnym. Bardzo dużo było rannych żołnierzy.
Na Starym Mieście, właśnie tam byłam do końca. Nie do końca, bo 8 września przyszli Niemcy i zabrali nas wszystkich, pracowników, lekarzy…
Warszawa, ulica Freta 11, a ja mieszkałam Freta 16, tak że prawie vis-à-vis.
Przyszli Niemcy na punkt sanitarny, zabrali wszystkich lekarzy, jacy tam byli… Aha, zanim zabrali, to jeszcze pani doktor została zabita przez bombę, kiedy poszliśmy do schronu. Została zabita, tak że jej nie wzięli już później … Ludzie z tego punktu sanitarnego pochowali ją na Freta, w kościele Świętego Jacka. Później jak przyjechałam, to dowiedziałam się, że jest na cmentarzu, tutaj na tym… Później się dowiedziałam, bo tak jak już byłam w obozie, to nigdzie nie… Na punkt sanitarny przyszli Niemcy, zabrali nas wszystkich do Pruszkowa, całą drogę musieliśmy iść pieszo, lekarze, sanitariuszki, wszyscy, którzy tam pracowali…
Zostali. Już później nie wiedziałam nic. Jak mnie zabrali do Pruszkowa, to zostawili pacjentów samych, ludność cywilną też zostawili, bo tam i ludność cywilna też leżała, byli ranni od bomb czy od strzałów, czy jakoś tam. Jak mnie zabrali i wszystkich tam do Pruszkowa…
Z Pruszkowa nas później wysyłali do Sachsenhausen, Oranienburg, a z Oranienburga nas później odsyłali. Segregowali nas, wszystkich ludzi, którzy tam byli w Pruszkowie, [i wysyłali] do innych obozów. Pierwszy mój obóz koncentracyjny to był właśnie Gross-Rosen. Gross-Rosen to było na Śląsku. Później drugi obóz był…
Zaraz na drugi dzień. Kiedy byliśmy w Pruszkowie, to nas zabrali do kąpieli, do takich różnych tych, za dwa, trzy dni nas porozsyłali później po obozach koncentracyjnych. Każdy gdzie indziej poszedł oczywiście. Ja z koleżanką, z którą mieszkałam kiedyś na Freta, to tak my się razem trzymałyśmy, to ją zostawili. Na szczęście miałam tę koleżankę, którą bardzo lubiłam, nazywała się Paulina Skiba, do końca prawie z nią byłam.
W Gross-Rosen długo nie byłam, bo nie wiedzieli, gdzie mnie [posłać] ze względu na to… Bo ja miałam opaskę…
Powstańczą opaskę miałam, tak, tak byłam ubrana, miałam tę torbę [sanitarną]. Jak było potrzeba, jak mnie wołali czy jeść dać, czy coś, to musiałam… po prostu pełniłam [służbę] jako sanitariuszka. Później zaliczyli mnie jako [więzień] polityczny. Nie wiedzieli, gdzie mnie dać, dali najpierw do Gross-Rosen, ale tam długo nie byłam, bo nigdzie nie pracowałam, tylko tam siedziałam… Po trzech czy czterech dniach zabrali mnie i innych także, tylko gdzie innych wzięli, to też nie wiem, ale mnie zabrali do Ravensbrück, to był największy obóz dla kobiet.
Nie. Nie, ale w Ravensbrück pracowałam dwanaście czy czternaście godzin w zakładzie, co robili bomby i tak dalej, zbrojeniowym. Później w Hennigsdorf trochę popracowałam też i zabrali mnie stamtąd… Uważali mnie za bardzo niebezpieczną jeszcze tam [w Ravensbrück], [potem] zabrali mnie do Hennigsdorf. Mam numer nawet, w Ravensbrück miałam 64785, taki numer miałam i „W” – więźniarka. Miałam wtedy osiemnaście lat, to mi dali taką sukieneczkę…
Taką mini, ale nie było ani gaci, ani staników, nic, tylko samą sukieneczkę. Te sukienki były przeszyte krzyżem, czyli tu były wycięte krzyże i z tyłu były wycięte, że jak pani uciekła z obozu, to wiedzieli już, że to jest więźniarka. Można było spruć to, ale była dziura jako krzyż. Później mnie zabrali do Hennigsdorf, Hennigsdorf to był w Austrii. 9636 numer, nie wiem, czy się nie mylę, ale ten pierwszy to pamiętam, w Ravensbrück właśnie był 64785. Fabryka amunicji, tak się to jakoś nazywało, w fabryce amunicji [pracowałam]. Dojechałam tam później do Hennigsdorf i tam zostałam do końca. Też tam pracowałam kilka godzin, od rana do wieczora. Szliśmy pieszo, żylaków takich dostałam, bo nieprzyzwyczajona byłam. Zabrali mi ubranie i wszystko zabrali, dostałam drewniaki, czterdziesty drugi numer, a ja miałam nogę małą, byłam bardzo drobna, bardzo… nie wyglądałam na osiemnaście [lat]. Zawsze mój majster, bo miałam bardzo dobrego majstra w Hennigsdorfie, [mówił] kleine Wanda i kleine Wanda.
Był Niemcem. To był Niemiec, ale był w porządku. Jego syn poszedł gdzieś na wojnę i on został sam. Był mistrzem przy tych amunicjach, co wyrabialiśmy. Jemu było mnie żal, że ja taka drobniutka. Ja nie wyglądałam wtedy jeszcze na osiemnaście lat, bez biustu, bez niczego, tylko sukienkę [miałam] i bez majtek byłam.
Okropne. Ja zawsze szukałam łóżka na parterze. To były te, jak one się nazywają, prycze, drewniane prycze, trzypiętrowe. Była poduszka malutka, nawet nie było poduszki, tylko był koc, że jak szliśmy do pracy, to nie mieliśmy… Zima czy lato, czy jesień, trzeba było się zakryć kocem, [bo] nie było płaszczy. Były tylko drewniaki i ten koc i nic więcej na sobie. Szliśmy pieszo oczywiście, kawałek drogi.
O tak, tak.
Bardzo była solidarna pomoc, bardzo. Czy Święta Bożego Narodzenia, czy wielkanocne, to chodziłyśmy do jednych tych…
Tak, baraki. W Ravensbrücku to byłam w baraku numer dwadzieścia dziewięć, a w Hennigsdorfie to były baraki przy baraku, tak że chodziłyśmy od baraku do baraku i tam spędzałyśmy święta.
Było tak: położony talerz i nic nie było w tym talerzu. Nic, pusty talerz i łyżka i święta się spędzało.
Tak, jak tyle tam tych babek było, pań było, to tak każdy [opowiadał] swoje troski i tak dalej.
Nie, nie pomagałam, bo sama się bałam.
Nie. Nie, każdy miał dosyć tego obozu. Nie było nic, ani nie przysyłali, ani nie dawali, ani nic. Nic, nic, nic. Już tylko przyszła godzina, wieczór, to trzeba było iść pieszo z powrotem, godzina prawie dziesiąta, do pokoju. Nawet się człowiek nie mył, bo był tak zmęczony, że…
Od czasu do czasu szłyśmy do kąpieli…
Pierwszy raz jak byłam, to nie wiedziałam, zimną wodę dali, że jakby się pani mogła… Włosy nam pościnali, ja nie miałam ściętych włosów, dzięki Bogu. Jak przyjechałam do Ravensbrück, to nas umieścili w takim namiocie dużym, że pani stać nie mogła, tylko na czworakach musiała pani chodzić.
Taki namiot. Właśnie ci wszyscy obozowicze, jak tam przyjechali do tego namiotu… Bo zanim nas przyjęli do tego Hennigsdorfu, to musieliśmy iść kąpać się i włosy obciąć. Jedna drugiej nie poznawała. Miałam taką koleżankę, z którą kiedyś mieszkałam na Freta 16, miała piękne warkocze, jej włosów nie obcięli. Jak rozplotła te warkocze, to po posadzce się [ciągnęły], ale jej nie obcięli i mi [też] nie obcięli. Ja miałam warkocze, ale ja sobie sama obcięłam warkocze i zakopałam, bo jak ja zobaczyłam te babki wychodzące z gołymi głowami, to ja nie wiedziałam, która jest która. Takiego czegoś w życiu nie widziałam, a człowiek jak jest młody, to jest wrażliwy na wszystko. Z tą [koleżanką] Pauliną Skibą, [tak] się nazywała, tak do końca z nią, jak to się mówi, kolegowałam się. Nawet do [Warszawy wróciłyśmy razem], bo ona z Warszawy była i ja z Warszawy, a ci byli różni, z różnych miast, z różnych wsi i tak dalej. Byłyśmy [razem] do samego końca.
Pamiętam, bo przyszedł rusek do pracy i mówi: Polaczki, idzi do damoj. Ja tam rosyjskiego nie znałam. Tam niektórzy wiedzieli, bo były w różnym [wieku], różne lata miały babki. W różnych i w tych samych nie tylko [były] babki, i starsze panie były, i młodsze panie były i dziewczynki były nawet i tak dalej. Ale przyszedł [Rosjanin]… Nagotowali nam zupy takiej tłustej, że przyszła lekarka i mówi: „Proszę nie jeść”. A [wszystkie] głodne były, nie? „Proszę nie jeść. Ja tylko zapowiadam, proszę nie jeść tej zupy, bo się rozchorujecie”. Człowiek głodówkę miał prawie codziennie. Kawa to nie była kawa, tylko jakaś lura, zupełnie gorzka, nie wiem z czego. Na obiad mieliśmy komosę, niby szczaw się to nazywało, a to była komosa. Ja nie wiedziałam, co to jest komosa, ze wsi nie byłam, później się dopiero po jakimś czasie dowiedziałam, co to jest. To tam takie rzeczy gotowali, żeby człowiek, jak to się mówi, prędko nogi wyciągnął. Na czym ja skończyłam?
Przyszedł rusek, powiada: Polaczki, idu – po rosyjsku mówił – do damoj. Już później jak przyszedł, to byliśmy pod opieką nie Niemców, tylko rusków, wtedy powoli z tego obozu wychodziliśmy do domu, do damoj, powiada. Grupkami tak wychodziliśmy z tego obozu. Tam długo byłam w tym obozie, prawie do końca wojny.
Nie uwierzy mi pani… Oczywiście miałam przy sobie tę koleżankę zawsze, miałam z kim rozmawiać, bo grupka była duża. Stopniowo każda grupka się rozchodziła, bo ten tu został, tam został, pociąg, to do pociągu tam wsiedli. Każdy z innego miasta był, ci ludzie. Najpierw, zanim się dostałam do pociągu, to chodziliśmy… Było zapowiedziane Niemcom, że jak ktoś przyjdzie biedny czy z obozu, to muszą nakarmić i muszą dać spać, ale pierwszy dzień to wszyscy byliśmy… Rosjanie dali nam taki plac duży, bo już do obozu nie wróciliśmy, nie wróciliśmy do tych prycz. Każdy dostał jeszcze jeden koc i jeden przy drugim tak musiał leżeć. A nas było bardzo dużo, bardzo dużo, jedno przy drugim. Później mi się siusiu zachciało tam na tym placu, nie wypadało mi tam się wysikać, ale bałam się, zawsze bałam się, do dzisiejszego dnia mi to zostało.
Wszystkich się bałam, że znowu coś będzie, że bomby będą… Te bomby były najgorsze, jak byłyśmy w schronie. I wyszłam od nich i tak pod nogami, żeby kogoś tam nie nadepnąć z tych kobiet, ostrożnie idę do drzwi i cholera, nie chcą mi się otworzyć. One zamknęły, ale nie na klucz. Otworzyły się drzwi, w drzwiach stoi rusek. Nie boj się, maładiec. Tichaj, maładiec, bo ja krzyku narobiłam ze strachu. Już mi się odechciało siusiu, odechciało mi się wszystkiego, a on mnie pogłaskał po głowie: Tichaj, maładiec. „A czy tu jest jakaś tam…” – pytał się o Niemkę, mają takie imiona niektóre… To imion ich nie pamiętam, za dużo bym musiała zapamiętać. Jak on poszedł tam, ja szybko za drzwi, szybko siusiu zrobiłam i z powrotem poszłam do mojego miejsca tam. On tak chodził po wszystkich i patrzył, czy jest ta Niemka tutaj, u nas, pomiędzy nami. Miałam taki strach… Jak człowiek młody, to jeszcze nie zna życia w ogóle.
Osiemnaście lat, byłam chowana u sióstr, jak one się nazywały, skrytki. Nie wiem, jaki to był zakład, ale te siostry normalnie chodziły, bez żadnych tam tych [habitów].
Tylko miały długie [stroje]. Nie miały żadnych tam na głowie, nic, normalne panie. To były tak zwane, tak… Ja od początku wiem, że nazywano je skrytki. A czy taki zakład w ogóle był, to do dzisiejszego dnia nie wiem, tylko pamiętam zakład „skrytki”. On wychodząc, natrafił na mnie. No, tichoj, maładiec, tichoj. Wiedział, że to ja, pogłaskał jeszcze… Taki był… troszeczkę miał trochę litości nad człowiekiem i poszedł. Na drugi dzień znowu trzeba… Był wywiad… Wyszłyśmy i co mogłyśmy, to zatrzymywałyśmy, to rosyjskie samochody, to niemieckie, to wózki z końmi… Byle bliżej do Polski. To było tak, że zatrzymało się kilka osób, weszło tam, zatrzymało i dokąd? Przecież języka niemieckiego człowiek nie znał. Dopiero pierwszym [miastem]… Na kolei to weszłam w Neustettinie, zapamiętałam sobie to miasto, Neustettin. Nie wiem, w Niemczech czy w Austrii to jest, ale chyba raczej w Niemczech. Ludzie już normalnie zaczęli żyć, troszeczkę przychodzić do siebie. Ja w tej jednej sukieneczce, bez majtek, bez niczego. Wstydziłam się, bo się wstydziłam, ale co miałam robić. Teraz właśnie zajął się później, jak już tam… W Niemczech to chodziliśmy [grupkami]. Aha, w Niemczech, bo ja zaraz pani powiem. Grupka ludzi była, grupka kobiet, coraz mniej nas było, coraz mniej, bo każdy tu został, stamtąd dostał się gdzieś samochodem czy gdzieś tam, autem, ktoś go podwiózł. Tak stopniowo robiły się małe grupki i ja już dojechałam do Neustettina, ale zanim dojechałam do tego Neustettina jeszcze, to w Niemczech była rzeka taka, tam była łódź duża i były wiosła, ale na tej łodzi nikogo nie było, to jest jedno, a drugie, nie było jak zejść do tej łodzi, żadnych schodów, żadnych… Wysoko to było…
Tak. Wszyscy mieliśmy do tej łódki wskoczyć i przejechać na drugą stronę za żarciem, za jedzeniem. [Tam] było jedzenie, ale było, przepraszam, wszystko było zafajdane, brudne. Niemcy zostawili takie nieprzyjemne zapachy, nie można było [niczego zjeść]. Teraz grupka tych dziewczynek, tych pań różnych, odważyły się wskoczyć tam, a ja pływać do tej pory nie umiem, wody boję się jak…
Już wszyscy weszli, ja zostałam. Wszyscy [krzyczeli]: „Wanda, nie bój się, my cię będziemy trzymać. Wanda, nie bój się. My cię nie możemy tak zostawić”. Bo raz, że ja nie znałam tej miejscowości, a drugi raz, byłam sama, ani jedzenia, ani nic. Gdzie, do kogo iść? Te ręce do góry: „Wanda, nie bój się, no nie jest tak źle”. Można było skoczyć, ale ja się bałam, bo ja do dzisiejszego dnia mam lęk przestrzeni i w ogóle wszystkiego się boję.
Skoczyłam. Bo ja myślałam, ten złapie, ten złapie, a ja zamiast skoczyć im w ręce, to skoczę do wody – takie zawsze miałam myśli. Miał człowiek strach, ale skoczyłam. Poszłam z dziewczynkami oglądać te wszystkie mieszkania, bo były puste, ale zasmrodzone, zabałaganione, zabrudzone. Nic nie było, nic. Na drugi dzień było to samo, trzeba było z powrotem na ten sam brzeg wrócić, bo tam już nic nie było do szukania. Stopniowo, stopniowo tak razem chodziłyśmy, chodziłyśmy. To raz koniem pojechałyśmy, to raz takim wozem specjalnym, to raz samochodem takim dużym jakimś, to Rosjanie nieraz nas zabierali. Rosjanie nas zabrali, ale pod warunkiem, żeby im kury oskubać, to nas zawiozą tu i tu, a oni dobrze drogę znali.
Nie, nie. Jak później gdzieś ktoś tam wracał, to ja tego nie mogę wiedzieć.
Nie, nie. Tylko prosili, bo mieli dużo kur i trzeba było je oskubać. Ja pierwszy raz w życiu takie coś robiłam.
Tak, dali, ale później nas nigdzie nie odwieźli, z powrotem wyszliśmy i trzeba było dalej szukać pomocy.
Prawie że na moje imieniny.
W czerwcu. Prawie że na moje imieniny.
Tak, w czterdziestym piątym.
Zajął się mną, właśnie jak wsiadłam do tego pociągu w Neustettinie… To ten nie widział takich rzeczy…
To był Polak już, jeszcze żyje. Ale był Niemiec, rusek i Polak, więc on tam po rusku gadał z nią, a ja polsku. Powiada: „Od razu widać, że więźniarka”, bo to wiadomo, tu miałam „W”, tu miałam numer, a tu miałam krzyż wycięty, ale naszyty innym materiałem, tak że jak pani materiał wyrzuciła, to dziura została właśnie w [tym] kształcie, z tyłu i z przodu krzyż. Wiadomo było, że [z obozu].
Ale jeszcze jak byłam w Hennigsdorfie, jak pracowałam, już nie mówię o tym końcowym… W Hennigsdorfie pracowałam w tej fabryce. To się nazywało fabryka śrub i amunicji, śrub i amunicji do różnych bomb, nie do bomb, do różnych tam… Miałam takie żylaki okropne od tych drewniaków – bo przecież nie byłam przyzwyczajona, jak szliśmy codziennie pieszo z powrotem i tam, i tu – nie byłam przyzwyczajona do drewniaków. Musiałam te drewniaki trzymać na nodze, żeby nie zgubić którego. Poszłam do mojej [lekarki], u nas w Hennigsdorfie była lekarka Niemka, lekarka i Niemka. Poszłam do polskiej lekarki i powiedziałam, żeby mi dała zwolnienie z pracy, bo ja już chodzić nie mogę. Jak ona mnie zobaczyła te nogi, jak mi zaczęła… Bo mi zaczęły już żyły pękać.
W obozie jeszcze. Zaczęły mi żyły pękać, u jednej i u [drugiej] nogi. To [lekarka] zrobiła, co potrzeba było, przy tych nogach, obandażowała od pachwiny do palców porządnie i kazała mi cały czas leżeć. Nie poszłam [do pracy], dostałam zwolnienie, ale za godzinę przychodzi Niemiec i sprawdza, kto jest w izdebce, kto został, kto nie poszedł do pracy. Była u nas Polka, która była tłumaczką, [Niemiec] się pyta, co mi jest, a ja jej mówię, że nie umiem odpowiedzieć. „Jestem chora, mam zwolnienie – mówię – od lekarza i mam pęcherze na nogach, które mi pękają, z żyły, dostałam za to zwolnienie, bo nie mogę stać”. Ten Niemiec wysłuchał to, co ja jej powiedziałam, ona nie miała nic w tym do powiedzenia, bo była tylko tłumaczką. Tylko tłumaczka mi wytłumaczyła, co on powiedział, że mam się ubrać i przy bramie będą stały dwie osoby, jeden Francuz i jeszcze jakiś mężczyzna, i [będą] mieli wózek do…
Te taczki. Tam będzie taka taczka i oni mnie zaprowadzą, gdzie trzeba, że te dwie osoby mnie zaprowadzą. Nic innego, tylko z płaczem wielkim musiałam wstać, ubrać się, Niemka mnie zaprowadziła – żebym czasem nie uciekła gdzieś – do bramy, oddała w ręce tych dwóch panów. Jak ja zobaczyłam te taczki puste, mówię: „Ja przecież nie mam siły taką taczkę”… a to przecież żelazne. A oni, ten Francuz i chyba Polka była, chyba Polka też, tak ze sobą zawsze rozmawiali. Ja nie rozmawiałam, bo nie umiałam rozmawiać. Zaprowadzili mnie gdzieś na jakieś pole i teraz powiedzieli tak. Spytali się, jak mam na imię, powiadają: „Wanda, to ci Niemcy kazali i masz tu nabierać to i wkładać do tej taczki”. Nawóz czy coś tam było, w każdym razie było śmierdzące i bardzo dużo tego było. To była kara za to, że nie poszłam do pracy z zawiązanymi nogami, a ona nie chciała, żebym miała zakażenie. Miałam naprawdę żylaki. Jak tam przyszłam, wzięłam się do tej roboty i jak wzięłam, nabrałam ten nawóz czy tam coś i teraz chcę wieźć tego… Kawałek uwiozłam i z powrotem, nie miałam siły do tego, żebym mogła to ciągnąć. Jak oni to zobaczyli, to ta Polka powiada: „Wiesz co, Wanda? My to za ciebie zrobimy, ale masz cicho być, że ci nikt nie pomógł. Nikt ci nie pomógł, bo byś tego nie zrobiła przez tydzień czasu”. Bo ja nie miałam [siły]… Gdzie? Przy takim jedzeniu, jak my dostawałyśmy? Ani chleba… Lura, zupy żadnej. Jedna Polka wzięła, raz nabrała… Ona nabierała, a on wynosił tam, gdzie potrzeba, na kupę i znowuż. Jak zrobili, mówię: „Szczęście od Boga, że mi pomogliście, bo ja bym tutaj nie wytrzymała. W życiu nie zaniosłabym tego”. Jedno, nie byłam przyzwyczajona do takiej ciężkiej pracy, drugie, że to ciężkie było i byłam bardzo osłabiona.
Oni odprowadzili mnie z powrotem do baraku, ta Polka i ten Francuz. Wyglądało na to, że byli bardzo zżyci ze sobą. A ja to tam sobie z tego nic nie robiłam, bo ja jeszcze nie znałam życia. Życia nie znałam.
Aha, i znowu tak tu chodziliśmy…
To to się zamówiło, to się to zamówiło. To ten samochód stanął i zawiózł mnie – nasz samochód – mnie i tę Polę…
Nie, do Neustettina. W Neustettinie wsiadłam do pociągu i zajął się nami kolejarz, bo jak on popatrzył na mnie, jak ja wyglądam, to przecież kto by miał [mi coś] dać? Pieniędzy nie miałam, jedzenia nie miałam i pracy nie miałam.
Dojechałam z Neustettina do Warszawy, z nim jechałam do Warszawy. Później on mi pomógł wejść do tego wagonu, gdzieś tam gacie znalazł, nie wiem gdzie, ale przyniósł mi gatki. Przyniósł mi, powiada: „Chociaż majtki ma pani tu. Sukienkę, to już jakaś część – powiada – niech se będzie, jaka jest”. Tak przyjechałam do Warszawy.
Przyjechałam do Warszawy, nie wiedziałam, gdzie się obrócić, bo Warszawa zburzona, nie ma ulic, same gruzy. Szukałam, pytałam się ludzi, gdzie ta ulica jest i tak dalej, bo chciałam iść znowu na Freta, tam gdzie mieszkałam. Chciałam na Stare Miasto iść. Ale jeszcze zanim przyjechałam do Warszawy, to spałam w rowach. Spałam w rowach, bo nie miałam gdzie z nią [przyjaciółką]. Później z nią po drodze, ona za Warszawą miała rodziców i tam poszła już do rodziców. Jedną nockę u niej przenocowałam, już wiedziałam, gdzie ona mieszka, i tego samego dnia przyjechałam wieczorem do niej, żeby tam u niej zanocować, bo w Warszawie nie było gdzie. Umęczyłam się, ale wiedziałam. Później już powiedziałam: „Wiesz co? Nie mogę u ciebie mieszkać, bo ja muszę też coś znaleźć dla siebie. Muszę lekarza jakiegoś znaleźć. Przyjdź do mnie”. Ale nie miałam ani mieszkania, ani nic. Przypomniał mi się Polski Czerwony Krzyż na Mokotowskiej. Szukałam właśnie w Warszawie na Mokotowskiej, pytałam się ludzi, gdzie tu jest Polski Czerwony Krzyż na Mokotowskiej. Nie wiedziałam, w którą ulicę skręcić, w którą pójść, same gruzy. Weszła pani gdzieś w jakiś dół, tam gdzieś znowu wyszła pani.
Ludzie mnie poinformowali, bo jak się pytałam… Oczywiście [jak] już byłam w Warszawie, to warszawiacy wiedzieli, gdzie jest ten [Czerwony Krzyż]. Znalazłam, lekarz złapał się za głowę, jak ja wyglądam, ale wiedział, że jestem obozowiczem, bo to tu wszystko tego. Nie wypuścił mnie ze szpitala, zostawił mnie w szpitalu. Chyba miesiąc czasu leżałam w szpitalu, w szpitalu Boromeusza w Warszawie. Leżałam, jakoś mnie wykurowali. Później, jak już wyszłam ze szpitala, to zajął się mną Polski Czerwony Krzyż, zaprowadzali mnie do szpitala, przyprowadzali.
Polski Czerwony Krzyż dał mi taki [adres], gdzie mam pójść, żebym mogła tam przenocować, właśnie Polski Czerwony Krzyż, w Warszawie, u sióstr szarytek na Mokotowie. Tam już się zajęły siostry szarytki mną, bo od Czerwonego Krzyża dostałam takie zawiadomienie, że mają mnie zostawić, dopóki nie znajdę sobie mieszkania, pracy i muszą mi dać jeść i wszystko, i tak dalej.
Te szarytki się mną zaopiekowały i tam tak długo siedziałam. Całe szczęście, bo tam spotkałam moją koleżankę Izę, z którą byłam w klasie, w jednej klasie, też skończyła szkołę gorseciarską. Powiada: „Wiesz co, Wanda…”. Ojej, my rozstać się nie mogłyśmy. Cały czas u niej mieszkałam na razie, a jak ona miała wyjść za mąż, to poszłam właśnie do sióstr szarytek i cały czas tam byłam. Tak długo, aż mnie… Spotkałam tę Izę i mówię: „Iza, a ty skąd się tu znalazłaś?”. Ona powiada: „Ja też tam jestem”. Ona tam była też.
U tych szarytek. I ona powiada: „Wanda, dobrze, że cię spotkałam”. Bo ona pracowała w takim, jak to się nazywa, co nogi robią, ręce, tu w Poznaniu… Ortopeda, u ortopedy pracowała. Tam był taki punkt właśnie, co się staniki szyło, bo kiedyś to się staniki szyło dla dzieci, do gumy i tak do pończoch, i tak dalej, takie coś. Dzisiaj tego już nie ma, a kiedyś…
Jeszcze nie. Teraz prosiłam Polski Czerwony Krzyż, żeby mi [pozwolili]… Bo ja prosiłam, mówię, bo ja mam tylko szkołę powszechną, a nie mam żadnego zawodu. Oni mnie skierowali właśnie do tego zakładu. W zakładzie później spotkałam Izę i Iza mi powiedziała, że ona za mąż wychodzi i potrzebują gorseciarki. Akurat tak się poszczęściło. Ona powiada: „Ty mogłabyś iść”. „Przecież ja mam – mówię – ja mam przecież świadectwo gorseciarki”. Już skończyłam wtedy szkołę, trzyletnią szkołę gorseciarską.
Czterdziesty siódmy, ósmy chyba, tak, bo to zaraz… Pracowałam u takiego […] w takiej ortopedii, gdzie właśnie te nogi… Tam pracowali Ślązacy i nie Ślązacy, Polacy, miał swój warsztat prywatny. Gorseciarki też tam były dwie czy trzy. A przeważnie tam robili amputowane nogi, jak ktoś miał, ręce i tak dalej, taki warsztat był. On mnie natychmiast przyjął. Natychmiast przyjął, na drugi dzień poszłam, najpierw zjawić się, podać swoje dane, gdzie jestem, skąd jestem, co i jak. Przyjął mnie do tej pracy i zaczęłam pracować. Zaczęłam od tej pory normalny tryb życia. Ten ortopeda, ten kierownik, był bardzo ze mnie zadowolony, że byłam nawet jego zastępcą. Jak on gdzieś wyjechał po jakieś produkty, po jakieś tam materiały do staników czy jakieś sztuczne nogi, pojechał i mnie zostawił, powiada: „Pani Wando, tu ma pani… Przyjdzie ten i ten, tu proszę mu dać, ma tyle i tyle do zapłacenia”. Pierwszy raz pracowałam, to pracowałam ciężko, ale w Niemczech to co innego, ale tak nie. Jak on przyszedł, to zdałam mu relację, że tu jest od tej pani kwit i tu są pieniądze, a tu jest kwit od tego pana, przyszedł po to… Tylko wszystko mi wytłumaczył, gdzie co jest. Jak już pojechał po te swoje rzeczy wykupić, żeby później robić, był bardzo ze mnie zadowolony. Tam pracował taki Ślązak, który mu robił właśnie nogi.
Protezy, sztuczne protezy robił. […] Bardzo mi się podobał, nawet żałował, że wychodziłam za mąż.
Nie, nie, jeszcze nie. Ten Ślązak tam pracował, ale wyjeżdżał gdzieś na Śląsk i zostawił po sobie mieszkanie. On [pracodawca] najpierw mi zamówił to mieszkanie, zapłacił to mieszkanie i dopiero mi dał dowód, w całości, że to jest moje mieszkanie.
W Warszawie, ale nie pamiętam. Na tej, jak się idzie na dworzec, ta główna ulica?
Na Dworcu Głównym.
Tak. „Dużo się pani nauczyła, dużo pani mi pomogła – powiada – tu ma pani mieszkanie”. „Panie Rubinek…” A ja w tym czasie właśnie mieszkałam w zakładzie, tam dali mi jeść, dali mi tego, tak że nie martwiłam się o to. Ale teraz tak. Co mam zrobić z tym mieszkaniem? Jak mam się dostać? Przyszłam do mojego mieszkania… Aha, to była ulica Słodowa, tak.
Pierwsze mieszkanie w moim życiu. Mieszkałam w zakładzie całe życie, niczego nie miałam.
Zaczęłam pracować, dostałam pieniądze i teraz jak dostałam mieszkanie, to tak jak poszłam do tego mieszkania z Izą, a obok mnie, tak ja teraz tu mieszkam, obok mieszkała Zosia Frąckowiak, która pracowała. Jak ja zobaczyłam to mieszkanie, ani gdzie usiąść, ani… Było mieszkanie…
Tak. Były dwa łóżka, nawet była biblioteka, biblioteczka z książkami różnymi. Miałam gdzie, na czym spać, miałam już troszkę pieniędzy, to sobie ugotowałam, jak nie ugotowałam, to poszłam sobie do baru mlecznego, najadłam się i przyszłam z powrotem.
Takie… Później się wyprowadziłam do Wrocławia.
Bo we Wrocławiu miałam właśnie [pracę], tam ortopeda był i później tam dostałam mieszkanie we Wrocławiu.
Nie w Warszawie, w Warszawie nie. Tam dostałam mieszkanie. A vis-à-vis mieszkała taka Zosia Frąckowiak, ona pracowała w zakładzie na Starym Mieście, tam gdzie…
We Wrocławiu. Zapoznałam się z kilkoma koleżankami i Iza mieszkała we Wrocławiu też.
Zaraz pani powiem. To jest właśnie najważniejszy moment, we Wrocławiu. Tam miałam mieszkanie i tam we Wrocławiu mieszkał kuzyn mojego męża. On się nazywał Żygid, Litwin on był taki, nazywał się Żygid, Halinka, jego żona… Oni mi trochę pomagali, trochę pomagała Zosia.
Tak. Przez nich i teraz tak, już później Zosia za mąż wyszła. Zosia najpierw za mąż wyszła. Pomogła mi to mieszkanie obczyścić, wyporządkować i na moim mieszkaniu brała ślub, w moim mieszkaniu.
We Wrocławiu brała ślub. Tam właśnie, vis-à-vis mojego mieszkania, mieszkała ta Zosia, a mojego męża kuzynka mieszkała na parterze, ale ja ich przecież dobrze jeszcze nie znałam. Już zaczęłam mieszkać u siebie w mieszkaniu, normalny tryb życia, spać i tak dalej…
W pięćdziesiątym roku.
W czterdziestym dziewiątym, bo jeszcze jak go zapoznałam, to byłam we Wrocławiu, to on do mnie przyjeżdżał.
On mieszkał w Poznaniu. Przyjeżdżał do swojej kuzynki, do Wrocławia, tam się zapoznałam w dziwny sposób, bo Halinka miała dwójkę dzieci, nie miała gdzie dzieci zostawić. Ja mówię: „Wiesz co, Halinka? Zostaw mi. Ja umiem się z dziećmi [dogadać]”, bo ja bardzo dzieci kochałam i kocham dalej. Umiem się zachować, kiedyś pracowałam w przedszkolu na zastępstwie, umiem. A oni z mężem poszli do teatru na jakąś sztukę. Wiedziałam, że prędzej nie przyjdzie. W międzyczasie przyjechał właśnie mój mąż, z Poznania. Ja miałam duży pokój i kuchenkę małą, ale pokój z weneckimi oknami, duże okna. Miałam otwarte i zajęłam się tam robotą w domu, już normalny tryb życia prowadziłam. Bałam się trochę sama mieszkać, to przeważnie siedziałam u Zosi, żeby tak samemu nie być. Słyszę, długo ktoś klaszcze: „Halinka! Halinka!”, myślę: „Kto to tak klaszcze?”. Wiedziałam, że Halinka mieszka, ale kto to jest, kto to tam… Nie znałam [wtedy] mojego męża. Wyjrzałam oknem z ciekawości, kto to tak [hałasuje], bo on się do domu nie mógł dostać, bo my zamykaliśmy drzwi wszyscy na klucz, bo tam był sklep i wiara przychodziła i tam sikała. A vis-à-vis moich okien był kościół zbombardowany, jeszcze nieremontowany, nic. Zbombardowany kościół był na tej samej ulicy, to była ulica Słodowa właśnie, Słodowa 31. „Halinka!” Wyjrzałam z ciekawości, kto to tak długo czeka, a on przyjechał z Poznania, zmęczony, do swojej kuzynki. Jak [mnie] zauważył: „Proszę panią! Proszę panią!” i podszedł do mnie, przedstawił mi się, ale ja od razu zapomniałam, jak się nazywa. Bałam się jego po prostu. To jest ładny chłopak, bardzo ładny, […] szczuplutki, czarny, czarne oczy miał, czarne włosy miał.
Marzenie. Bardzo mi się spodobał. Od razu mi się spodobał, ale ja tam byłam ostrożna. […]
Poznań, 15 czerwca 2015 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna