Andrzej Ciałowicz „Boy”
Moje nazwisko Andrzej Ciałowicz. Urodzony 31 marca 1924 roku w Siedlcach. W czasie Powstania byłem w Pułku „Baszta”, kompania B-1, Batalion „Bałtyk”, 3. pluton. Moja funkcja to dowódca drużyny – do końca Powstania. Pod koniec Powstania byłem w stopniu plutonowego podchorążego. Pseudonim „Boy”.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się rodzice?
Mój ojciec był zawodowym oficerem. Jak urodziłem się w Siedlcach, był w stopniu majora. Później został przeniesiony do Warszawy, do GISZ-u – to był Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych. Później ojca przeniesiono do Równego na Wołyniu – to był ważny ośrodek wojskowy, gdzie ojciec był zastępcą dowódcy pułku artylerii. Mieszkaliśmy tam przez pięć lat. W 1937 roku znowu przeniesiono ojca do Warszawy. Był pierwszym oficerem do spraw artylerii w GISZ-u. Ojcu udało się ulokować mnie w Gimnazjum imienia Batorego – z dumą nosiłem tarczę numer jeden. Ukończyłem dwie klasy gimnazjum.
Nie, byłem jedynakiem. Resztę nauki pobierałem też w gimnazjum Batorego, ale na kompletach tajnego nauczania.
- Gdzie pan mieszkał w Warszawie przed wojną?
W Warszawie mieszkaliśmy w Alejach Ujazdowskich. Były to właściwie wojskowe mieszkania. Po pięciu latach – po powrocie z Równego – mieszkaliśmy na ulicy Podchorążych 103. Ciekawostka: w czasie oblężenia Warszawy w 1939 roku na naszym balkonie było stanowisko naszego ckm-u. Mieliśmy bańki z miodem – nie wiem, skąd ojciec to zdobył – były w szafie pod oknem. Żołnierze z nudów dziurawili ją bagnetami i pili ten miód. Tak że cała podłoga była zalana miodem.
- Wybuch wojny zastał pana w Warszawie?
Tak, w Warszawie. Na dwa dni przed wybuchem wojny ojciec został przeniesiony do Lwowa na dowódcę artylerii dywizyjnej i z tą dywizją – to była 5. Dywizja Piechoty generała Zulaufa – najpierw brał udział w obronie Modlina, później w obronie Warszawy. Dowodził całą artylerią na prawym brzegu Wisły. Jak odprowadziłem ojca – na dwa dni przed wybuchem wojny – później go nie widziałem przez dwadzieścia lat. Dopiero jak do nas przyjechali.
- Jak się tata nazywał? W jakim był stopniu?
Jan – dyplomowany pułkownik [doktor, odznaczony czterokrotnie Krzyżem Walecznych i Orderem Virtuti Militari klasy V i VI]. Jan Ciałowicz.
- Jak zapamiętał pan wrzesień? Obronę Warszawy w 1939 roku?
Nas nie było. Ewakuowali nas jako rodzinę wojskową – byliśmy na Polesiu. Tam ledwo uszliśmy z życiem, bo się do nas dobierali [Białorusini]. Uratował nas patrol bolszewicki, który zorientował się, co nam grozi i zabrał nas na podwody do Brześcia. Później przechodziliśmy zieloną granicę między Rosją a Niemcami. Było strasznie zimno – to była zima stulecia, trzydzieści stopni mrozu, odmroziłem sobie wszystkie możliwe kończyny. Później całą okupację byliśmy w Warszawie.
Tak, na ulicy Podchorążych. Z tym że Niemcy nas z tego mieszkania wyrzucili. Przenieśli nas do mniejszego – bo to było mieszkanie czteropokojowe – też na ulicę Podchorążych. Później znowu nas wyrzucili. Przyjęła nas pani – wiem, że [miała] pochodzenie arystokratyczne – na ulicy Dworkowej w pałacyku Szustra. Mieszkaliśmy tam przez sześć miesięcy i znowu nas Niemcy wyrzucili, po raz trzeci. Wtedy mój wujek postarał się o przydzielenie nam dwupokojowego mieszkania na ulicy Puławskiej 130. Tam byliśmy do końca, do wybuchu Powstania.
- Jak związał się pan z konspiracją?
Do konspiracji wstąpiłem pod koniec 1940 roku. Początkowo nie chciano mnie przyjąć ze względu na młody wiek, więc dodałem sobie dwa lata, twierdząc kłamliwie, że wszystkie dokumenty, akt urodzenia, chrztu – wszystko zaginęło, co nie było zgodne z prawdą. To był tak zwany… Batalion „Narew”, Zgrupowanie „Narew”. Byłem tam do 1944 roku, aż do wybuchu Powstania. Przechodziłem kurs podchorążych, który ukończyłem w stopniu kaprala podchorążego. Później byliśmy wykładowcami – wszyscy elewi z tego właśnie kursu – w szkole podoficerskiej. Ale z moim kolegą mieliśmy troszeczkę dosyć ciągłego szkolenia i udało mi się dostać do kontrwywiadu – równocześnie. Moi przełożeni w Zgrupowaniu „Narew” o tym nie wiedzieli.
To niestety było bez mała przyczyną mojej wpadki, dlatego że brałem udział w zamachu na pułkownika żandarmerii niemieckiej na ulicy Willowej – to była boczna Puławskiej. Nazywał się […] Groesser […] znany z okrucieństwa w stosunku do ludności polskiej. Zapadł na niego wyrok. Bezpośrednio nie brałem udziału w zamachu, ale byłem odpowiedzialny za przygotowanie gruntu pod ten zamach. Pamiętam tylko dwa pseudonimy, bo ten kontrwywiad był strasznie zakonspirowany: porucznik „Rola” i później niejaki „Rajski”. Okazało się, że to był [człowiek] bardzo wysoko postawiony w wywiadzie. Właśnie jemu podlegałem. To było chyba w maju 1944 roku. Akurat dwa dni po zamachu mieliśmy spotkanie w niemieckiej dzielnicy. Zamach był pełnym sukcesem, bo został zastrzelony [Gresser], jego kierowca i jeszcze granatowy policjant, który niepotrzebnie sięgnął po broń.
Było to zebranie świeżo upieczonych podchorążych na ulicy Słonecznej, na najwyższym piętrze. Było nas jedenaście osób. W pewnym momencie popatrzyłem przez okno i widzę, że dom jest otaczany. Było kilkudziesięciu Niemców w czarnych mundurach, policja i tak dalej… Zorientowaliśmy się, że otaczają nasz dom. Wtedy z dwoma kolegami wyszliśmy, żeby odwrócić uwagę i zaczęliśmy iść w stronę placu Unii Lubelskiej. W pewnym momencie poczułem, że jedzie za mną ciężarówka. Był tam lekki spadek i wyłączyli silnik, żebym go nie słyszał. Oczywiście otoczyli mnie. Poznali mnie na ulicy Willowej, a właściwie Słonecznej, bo miałem charakterystyczną, czarną jesionkę. Dwa dni później na to spotkanie poszedłem w tej samej jesionce, co mnie prawie że zgubiło. To była dzielnica niemiecka, Niemcy patrzyli przez okno i poznali mnie po jesionce. Całe szczęście kazali mi zdjąć jesionkę i wsadzili mnie do tak zwanej budy służącej do łapanek na ulicach Warszawy. W tylnej kieszeni spodni miałem plan niemieckiego granatu obronnego o bardzo wielkiej sile obronnej. Miałem to z kontrwywiadu, miałem się z tym zapoznać i miało być przekazane do kuriera i pójść do Londynu, do Anglii. Ręce skuli mi z tyłu i jak siadłem w budzie na ławce, udało mi się ten świstek papieru wyciągnąć i wyrzucić. Czy wyleciał na ulicę – tego nie wiem. Całe szczęście, że jesionkę miałem na plecach, że kazali mi ją zdjąć, bo jakbym miał na sobie – nie wiem, czy by mi się to udało. Gdyby Niemcy to znaleźli, to oczywiście czapa na miejscu, od razu.
Najpierw zawieźli nas na komisariat na ulicy Willowej. Rozkuli nas i kazali trzymać ręce na ścianie. Mój kolega poznał granatowego policjanta, który pochodził z tej samej wioski spod Lwowa. Byliśmy pewni, że z życiem z tego nie wyjdziemy, ale ten mój kolega zaczął do niego mówić bardzo nieprzyzwoite słowa, że taki owaki, wysługuje się Niemcom. On to Niemcom przetłumaczył i strasznie go wtedy skatowali. Później zawieźli nas na aleję Szucha – tam było wstępne badanie. Muszę przyznać, że nie byłem ani katowany, ani bity – nic takiego nie miało miejsca. Troszkę mnie zaciekawiło, że się tak obchodzą ze mną raczej w rękawiczkach. Później na Pawiak – byłem tam jakieś pięć tygodni. To był okres masowych rozstrzeliwań w ruinach getta. Siedząc w celi, liczyliśmy salwy – każda salwa to było dziesięciu. Przeważnie było dziesięć salw, to znaczy, że stu ludzi rozstrzelanych. Chciałem nadmienić, że miałem bardzo serdecznego kolegę – Krzysztof Bartoszewicz, dwa lata młodszy brat Jurka Bartoszewicza. Też chodził do gimnazjum Batorego, tylko nie wiem dlaczego był o klasę wyżej ode mnie. Nawet się z niego śmiałem, że jego mama była dyrektorką gimnazjum Konopnickiej dla dziewcząt i on skorzystał z tej protekcji, i dostał się wyżej. Był aresztowany na Żoliborzu razem z ojcem i starszym bratem. Akuratnie chyba w Wielki Piątek 1944 roku była na Żoliborzu olbrzymia obława. Domyślam się, że Niemcy szukali ludzi pochodzenia żydowskiego. Wpadli do ich domu i poczuli, że w kominku coś było palone. Ojciec palił różne gazetki i tak dalej, dokumenty, bo też był w konspiracji. Dlatego ich aresztowali.
Kilka tygodni po nich ja jestem aresztowany. Na tyle tysięcy osób aresztowanych na Pawiaku spotykamy się w jednej celi właśnie z tą trójką. W każdej celi było po dziewięciu. Była strasznie malutka, do tego stopnia, że jak przewracaliśmy się na słomie z boku na bok, to na komendę – nie było tyle miejsca na ramiona. Razem byliśmy jakieś dwa tygodnie. Jurek zorganizował nam mecz siatkówki, skądś wynalazł sznurek, każdy musiał dać jedną parę skarpetek, zrobił piłkę i graliśmy. Trzeba było uważać, żeby Niemiec nie wpadł. Przychodzi jeden dzień, jest godzina w pół do dziesiątej – a z celi wywoływali między dziewiątą a dziesiątą. Jestem wywołany. Byłem do tego stopnia pewien, że oczywiście rozstrzelanie w ruinach getta, że chciałem zostawić tą czarną jesionkę i buty. Krzysztof mówi: „Nie wygłupiaj się, do ostatniej chwili nie wiadomo, co będzie!”. Wsadzono mnie do separatki, gdzie był jeden bardzo młody chłopak z partyzantki, zupełnie załamany, kompletnie. [Miał] trzynaście, czternaście lat. Doczekałem się ostatniej salwy – było dziesięć salw, czyli rozstrzelano stu ludzi i później cisza. Zacząłem dziękować Bogu, że żyję przynajmniej jeden dzień dłużej. Po kilku godzinach ulicami Warszawy zostałem odtransportowany więźniarką na aleję Szucha. Było tam dziwne badanie. Pytali się, dlaczego obserwowałem komisariat policji, żandarmerii niemieckiej na ulicy Willowej. Niestety, to było zgodne z prawdą. Powiedziałem: „Absolutnie tego nie obserwowałem, przechodziłem na skróty na plac Unii Lubelskiej” – można było iść Willową, później ulicą Słoneczną. Pokiwał tylko głową i powiedział, że po zakończeniu pobytu w obozie [pracy] mam się zgłosić do warsztatów kolejowych na Pradze, (z których miałem legitymację). Byłem tam wszystkiego dwa razy. Dzięki znajomości mego wujka z inżynierem wyrobiono mi
Arbeitskartę – to mnie troszeczkę chroniło. Niemcy myśleli, że tam rzeczywiście pracuję. Był też jakiś przekupiony Niemiec i tak dalej…
Najpierw skierowali mnie do obozu pracy na ulicy Litewskiej. Były dwa takie obozy: na ulicy Gęsiej, tak zwana Gęsiówka i na Litewskiej, było tam gdzieś 150 więźniów. Po pięciu tygodniach pobytu znowu mnie wzięli na aleję Szucha, znowu było to pytanie, dlaczego obserwowałem i tak dalej… Zwolnili mnie – to było na dwa dni przed wybuchem Powstania. Jak jechałem tramwajem widziałem, że za mną jechał „anioł stróż”. Z przyzwyczajenia w biegu wyskoczyłem z tramwaju – to był nasz sport w czasie wojny – na Puławskiej 130. On też wyskoczył, potknął się i przewrócił. Skorzystałem z tego i skoczyłem do bramy. Ale tak czy inaczej – adres wiedział, widziałem go później w bramie.
Szalona radość mojej mamy. Dopiero po dwudziestu latach, jak rodzice przyjechali do [Anglii], dowiedziałem się, co mnie właściwie ocaliło. Mieliśmy jeszcze przedwojennych znajomych. Ojciec był w artylerii, jego znajomy w stopniu podpułkownik był dowódcą 45. Pułku Piechoty – też w Równym. Stąd ta przyjaźń – byli razem na Wyższej Szkole Wojennej. On nie poszedł do niewoli i był związany z NSZ. W gestapo mieli swoje wtyczki. Jak mama się dowiedziała, że jestem aresztowany – bo koledzy widzieli przez okno, a Niemcy wtedy do tego domu nie weszli, zadowolili się aresztowaniem naszej trójki – od razu tam pojechała. Powiedzieli, że będą próbowali mnie uratować. Nawiązali kontakt z wysokim rangą gestapowcem, który powiedział, że odpowiedź da za kilka dni i że sprawa jest za poważna, nie chce się [w nią] uwikłać. Podkochiwał się w żonie naszego innego znajomego, który był wysiedlony z Łodzi (znam jego nazwisko do tej pory, ale mama mnie zobowiązała, żeby tego nie mówić). Gestapowiec powiedział, że jeżeli ta pani ulegnie jego namowom i tak dalej, to on postara się zrobić coś w mojej sprawie. Tak się stało. Z tym że był warunek, który on dotrzymał: to było jednorazowe i on tę panią zostawi w spokoju.
- To była wielka odwaga ze strony tej kobiety…
Szalona odwaga. Było to na ulicy Wilczej 49, gdzie mieszkał Solski i Dymsza. Taka ciekawostka: jechałem kiedyś windą z Solskim i wsiadł Dymsza. Solski wysiada i powiedział: „Z tym panem nie będę jechał”. Dymsza w czasie okupacji nie zachował się czysto – niepotrzebnie związał się z wydziałem propagandy niemieckiej.
- Jako aktor był bojkotowany?
Był bojkotowany i – jeśli chodzi o wywiad Armii Krajowej – był na czarnej liście. Dostał ostrzeżenie, którego nie usłuchał, później [dostał] drugi raz. Ale to nie było do tego stopnia, żeby dostał wyrok śmierci – po prostu ostrzeżenia. Nie tylko on jeden był związany z niemiecką propagandą. Niektórzy związali się z tym nieświadomie.
W czasie pobytu na ulicy Litewskiej myśmy się panicznie bali wezwania na Pawiak, bo to było jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Jak już ktoś dostał się na Pawiak, to już koniec. Koledzy bali się ze mną nawiązać kontakt, bo wiedzieli, że dom jest obserwowany. Ale w końcu dostała się jedna łączniczka i powiedziała, że tego i tego dnia mam się stawić o tej i o tej godzinie na rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej. To był ten pierwszy alarm, który został odwołany.
Dwa dni później był właściwy alarm. Przychodzę i dostaję na papierku, że: „Podchorąży »Boy« jest mianowany zastępcą dowódcy plutonu. Czekać na dalsze rozkazy”. Pod sobą miałem czterdziestu chłopaków. Do tej pory zachowałem jeszcze w notesiku pseudonimy tych chłopców. Uzbrojenie na czterdziestu ludzi stanowił jeden przedpotopowy Mannlicher – sprzed I wojny światowej. Wykopany z ziemi – jeszcze z ziemią w lufie. Do tego cztery sztuki amunicji. Jeden Nagan – cztery sztuki amunicji, jeden granat obronny i jeden granat zaczepny. Z tym że miałem czekać na dalsze rozkazy.
W międzyczasie
gros Zgrupowania „Narew” było już na ulicy Książęcej i na placu Trzech Krzyży. Myśmy byli od nich zupełnie odcięci. Wysłałem jednego gońca, który zginął, drugi goniec nie mógł się dostać. W międzyczasie zbliżali się do nas Ukraińcy. Wpadłem na pomysł, żeby jeden mój chłopak wziął karabin, przywiązał sznurkiem bagnet (bo jeszcze do tego mieliśmy bagnet) i wystawiłem go na ulicy Czerniakowskiej. Później ludność cywilna opowiadała nam, że podobno Ukraińcy zbliżali się do nas, ale myśleli, że to jakaś większa siła i wycofali się. W międzyczasie tłumy powstańców szły ulicą Czerniakowską w kierunku Wilanowa. Dziwili się, że my tu w dalszym ciągu tkwimy. Powiedziałem: „Mam rozkaz – czekać na rozkazy, muszę czekać”.
Na drugi dzień Powstania zorientowałem się, że nie połączymy się z naszymi głównymi siłami i zdecydowałem się rozpuścić wszystkich chłopaków. Nie chciałem mieć ich życia na sumieniu, bo [byli] zupełnie bezbronni. Większość zresztą pochodziła z Czerniakowa. Na drugi dzień Powstania słyszeliśmy strzały z ulicy Czerniakowskiej. Co się okazało – to był 3. pluton B-1 „Baszty”, który szedł ulicą Czerniakowską w kierunku Łazienek po nieudanym ataku na stanowiska reflektorów przeciwlotniczych. Ich warunkiem przyjęcia nas było posiadanie broni. Wziąłem karabin, kolega Nagant, jeden [kolega] bagnet i jeden dwa granaty – czterech nas przyjęli do „Baszty”. Od tej pory moje losy były związane z „Basztą”. Poszliśmy w kierunku Łazienek. Pamiętam mur okalający Łazienki. Nie wiedzieliśmy, że za tym murem są stanowiska niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Jeden chłopak wdrapał się na ten mur i Niemcy go zastrzelili. Później wycofywaliśmy się jakimiś ogródkami i w pewnym momencie ktoś zaczął nas ostrzeliwać. Zorientowałem się, że to z balkonu na drugim piętrze. Na poręczy tego balkonu wisiała kołdra. Domyśliłem się, że to tak zwany gołębiarz, czyli snajper – przypuszczalnie folksdojcz. Strzeliłem z Manlichera zapominając, że jest zupełnie nieprzestrzelany – kopnęło mnie niesamowicie, bez mała nie przewróciło do tyłu, huk niesamowity, ale – o dziwo – usłyszałem niesamowity krzyk i z balkonu zleciał karabin. Trafiłem go – to był numer jeden, jeden z pierwszych Niemców na moim sumieniu.
Później była reorganizacja tego oddziału. Pamiętam, że poszliśmy na Siekierki w stronę Wisły. W ogródkach działkowych był postój, [pamiętam], że były tam cieplarnie. Wtedy powiedziano, że ci, którzy chcą iść do domu, mogą pójść. Zgłosiło się kilku chłopaków, dzięki czemu dostałem nowiusieńki karabin Mauser. Bardzo dobrze mi później służył.
Potem szliśmy marszem ubezpieczonym – mieliśmy przewodnika i okazało się, że prowadził nas na stanowiska niemieckiej artylerii przeciwlotniczej na lewym brzegu Wisły. Został rozstrzelany. Do dzisiejszego dnia nie wiem, czy było to słuszne, czy nie. Takie są prawa wojny. Pamiętam, że później nocowaliśmy w jakiejś stodole. Następnego dnia doszliśmy do przeciwległego brzegu jeziorka Czerniakowskiego. Z jednego brzegu na drugi był most. Dowiedzieliśmy się, że po drugiej stronie jeziora jest majątek folksdojcza prowadzony przez Ukraińców i że jest tam dużo trzody chlewnej. Ponieważ chłopcy byli bardzo głodni, bo prawie trzeci dzień człowiek nic nie jadł, wyprawił się tam mój kolega – kolega, z którym bardzo się zaprzyjaźniłem w czasie Powstania, Aleksander Truszczyński – pseudonim „Aleks” – wtedy w stopniu kaprala, później został plutonowym. Zarżnął prosiaka i go do nas sprowadził. Niestety nie zdążyliśmy go przygotować do konsumpcji, bo Ukraińcy zawiadomili Niemców, [którzy] nagle znaleźli się na tyłach jeziorka Czerniakowskiego – kilka bud z żandarmerią, z lotnikami i tak dalej…
Poprzedniego dnia inny mój kolega, pseudonim „Syn” – Piotr Dębowski, który teraz jest wielkim uczonym w Stanach Zjednoczonych – otoczył i napadł na ciężarówkę niemiecką, spalił tę ciężarówkę i wziął do niewoli niemieckiego majora, właściwie Austriaka. O ile wiem, przeżył wojnę, zresztą dzięki temu, że był Austriakiem. Zaczęliśmy się wycofywać. Odbywało się to w bardzo dużym popłochu, do tego stopnia, że nieotrzaskani z ogniem chłopcy zostawili lekki karabin maszynowy w oknie willi. Myśmy już byli po drugiej stronie jeziorka Czerniakowskiego i nasz dowódca plutonu – „Cygan”, bardzo odważny, do końca Powstania – wrócił na drugą stronę jeziora i później, czołgając się pod obstrzałem, przedostał się z erkaemem na naszą stronę. Z moim drugim kolegą z „Baszty”– pseudonim „Jastrzębiec” – ubezpieczaliśmy odwrót. Nasi chłopcy już dochodzili do ulicy Czerniakowskiej, a myśmy jeszcze wstrzeliwali się w Niemców. Pamiętam, był stok, Niemcy byli po drugiej stronie jeziorka Czerniakowskiego, a myśmy byli zupełnie [odkryci], mogli strzelać jak do kaczek. Dlaczego nie strzelali – nie wiem. Udało mi się wtedy ustrzelić dwóch Niemców. Jednego na pewno zabiłem, a drugiego co najmniej zraniłem.
Wtedy przyleciał [„Cygan”]: „Chłopcy, chłopcy! Wycofujemy się!”. Pamiętam, przechodziliśmy obok willi Waltera – znanego przedwojennego aktora – który jakoby był folksdojczem. Pamiętam, że patrzył się przez okno i tylko kiwał głową, nie bardzo aprobował nasze wyczyny. Co się z nim później stało – nie wiem. Później zaczęliśmy się wycofywać w stronę Mokotowa, w ogóle nie wiedząc, co się na Mokotowie dzieje. Szliśmy w stronę Królikarni. Znowu ubezpieczałem tyły. Był taki moment, że na Czerniakowskiej zatrzymał się motocykl z przyczepą. Jeden z Niemców wysiadł, żeby się załatwić w przydrożnym rowie – byłem dosłownie kilka metrów od niego. Mogłem tych trzech Niemców wystrzelać bardzo łatwo, ale były rozkazy, żeby nie zdradzać naszych stanowisk. Doszliśmy do Królikarni i dopiero tam dowiedzieliśmy się, że w naszych rękach jest połowa Mokotowa.
Los chciał, że zatrzymaliśmy się na tyłach mojego domu – Puławska 130. Były tam trzy bloki. Poprosiłem jakąś panią, żeby zawiadomiła moją mamę. Mama zaraz przyleciała z niejaką panią Strzelecką, która z nami mieszkała i jej córką, która była moją wielką miłością – była może trzy lata starsza ode mnie. Bardzo mnie to imponowało. Pamiętam, że później mieliśmy kwaterę na ulicy Odyńca w mieszkaniu mojego kolegi – walczył na placu Trzech Krzyży. Był bratankiem znanego malarza Leona Wyczółkowskiego, było tam pełno jego obrazów.
Później, pod osłoną nocy osiągnęliśmy ulice Grażyny, Szustra i prawie że Madalińskiego. Dalej nie mogliśmy się posuwać, bo tam już byli Niemcy. Dom Wedla – Dworkowa – był bardzo silnie obsadzony przez Niemców. Moja drużyna była w narożnym domu zbudowanym z pustaków. Jak Niemcy posyłali serię, to wszystko przechodziło jak przez masło. To był tak zwany placyk Szustra, gdzie czasami były karuzele – ośrodek zabaw dla dzieci, lunapark, coś w tym rodzaju. W tym momencie placyk był pusty i zapuściła się tam ciężarówka z Niemcami. Znowu udało mi się ustrzelić dwóch Niemców. Trzeci był ciężko ranny i nie mogliśmy go dosięgnąć, bo uciekł z ciężarówki. Niemcy później sprowadzili czołg, holowali tę ciężarówkę. Było kilka sióstr szpitalnych – pielęgniarek niemieckich. Zaczęły zbierać broń po Niemcach. Jeden z moich kolegów – pochodzący z Poznania i doskonale mówiący po niemiecku – powiedział: „Jak zabierzecie broń, będziemy strzelać”. One zostawiły broń i w ciągu nocy myśmy ją do nas ściągnęli. Do końca Powstania utrzymaliśmy linię na ulicy Różanej i Szustra.
Wyżywałem się głównie na nocnych patrolach. Dostawałem zawsze dwóch chłopców, było tam pełno szkła, więc – żeby nie zwrócić uwagi Niemców – poowijałem nogi szmatami. Dostawałem się dosyć głęboko na tyły Niemców, bo aż na ulicę Narbutta, na ulicę Sandomierską. W pewnym momencie na którymś z patroli, na ulicy Sandomierskiej wyszło dwóch rozbawionych, pijanych Niemców. Udało mi się ich przy okazji ustrzelić. Miałem już prawie ośmiu Niemców na sumieniu. Mieliśmy zdobywać dom Wedla i Dworkową – które były bastionami nie do zdobycia. Było przedpole i bardzo się tam wykrwawił Batalion „K” – „Karpaty” – też z „Baszty”. Nasz pluton był plutonem odwodowym. Myśmy zostali odcięci przez Niemców. Nie można było przekroczyć ulicy Madalińskiego – Niemcy byli tak wstrzelani, że mowy nie było, żeby przedostać się na drugą stronę. To było straszne, bo jeśli chodzi o „K” to zginęło ich prawie 140, tak przynajmniej mówili. Czy to są prawdziwe cyfry – tego nie wiem. Weszliśmy do piwnicy jednego domu (właściwie to był parter, a nie piwnica), gdzie był stół, przy którym siedziało dwunastu mężczyzn. Były butelki niedopitej wódki – wszyscy nieżywi, ale nie zastrzeleni. Musieli być przez Niemców zatruci jakimś gazem. To był potworny widok. Tam zaatakowali nas Niemcy.
Wielką naprawdę odwagą odznaczył się podchorąży „Piotruś” – obecnie wielki uczony, wykładowca na KUL w Lublinie, żyje do dziś dnia. Pod koniec Powstania przy Królikarni stracił rękę. Niemcy nas atakowali. „Piotruś” stał na balkonie, a nasz dowódca „Cygan” podawał mu granaty. Niemcy [ponieśli] straszne straty – sądzę, że zginęło ich wtedy około czterdziestu. Moim zadaniem było pilnowanie otworu w murze, żeby Niemcy się tędy nie dostali. Niemcy tak się wstrzelali w podwórko, że zginął jeden z naszych chłopaków, syn pułkownika-legionisty – nosił po ojcu maciejówkę. Pamiętam nieprzyjemny widok: leżał na kozetce, mózg mu wypływał – dostał postrzał w głowę, okropnie charczał. Później, na następną noc żeśmy się wycofali. Madalińskiego nie była już pod obstrzałem, czekał na nas dowódca kompanii, porucznik Szymczyk – pseudonim „Jacek”. Był pomysł, żeby domy Wedla zaatakować od podziemi. Przebić się kanałami i tak dalej. Kto się zgłosił na ochotnika? Akuratnie staliśmy na apelu, było kilkudziesięciu chłopaków. Wystąpiłem i myślałem, że za mną wystąpi co najmniej kilkunastu. Patrzę się – tylko ja i taki jeden z tyłu. Nie wypadało się już cofać. Zrobili mnie dowódcą grupy wypadowej – miałem czternastu, piętnasty chłopaków, jednego sapera z materiałem wybuchowym. Była to oczywiście misja samobójcza. Całe szczęście zaniechali tego projektu. Przypuszczalnie nie opowiadałbym dzisiaj tej historii.
Później, cóż tam… patrole…Ciągle nas używali do wypadów, braliśmy udział w ataku na [Fabrykę] Bruhn-Werke na ulicy Belwederskiej. Jedna ciekawostka: był pierwszy tydzień Powstania. Wyznaczyli mnie do patrolowania ulicy Dolnej – to było bardzo daleko od naszego stanowiska. Miałem dwóch chłopaków. Pamiętam, doszedłem od ulicy Dolnej do – chyba nazywała się Piaseczyńska czy coś takiego. Tam zostawiłem tych dwóch chłopaków. Pod osłoną nocy dostałem się na ulicę Grottgera. Pod koniec ulicy Grottgera – od strony Dworkowej – było zupełnie pusto. Domyśliłem się, że Niemców nie ma. W pewnym momencie ktoś otworzył okno i powiedział: „Proszę pana, tu jest jeden ranny powstaniec”. Poszedłem tam i okazało się, że był to ktoś chyba z grupy „Granat” – też z Mokotowa. Miał przestrzelone obie nogi, zupełnie nie mógł się chłopak ruszać. Za szafą leżał jego zabity kolega. Następnego dnia rano, jak się przejaśniło, w pewnym momencie naprzeciwko otworzyła się brama, wyszło dwóch Niemców z żandarmerii niemieckiej. Między sobą trzymali człowieka średniego wzrostu, zupełnie łysego. Powiedzieli: „Mamy tu waszego mistrza! Jak się nie poddacie, to damy mu w czapę”. Moja ciotka, która mieszkała na ulicy Grottgera, przedstawiła mnie kiedyś Kornelowi Makuszyńskiemu. Domyślam się, że to był on – w stu procentach nie jestem pewien. Przypuszczam, że to był on. Niedużo się namyślając, ustrzeliłem jednego Niemca. Na pewno go zabiłem, bo celowałem w serce. Musiałem bardzo uważać, jak się przymierzałem drugi raz, żeby nie trafić w Kornela Makuszyńskiego, ale drugi Niemiec uciekł. Wtedy powiedziałem: „Mistrzu! Niech mistrz ucieka, tam na tyłach są ogródki działkowe!”. Zresztą on doskonale wiedział, bo mieszkał w tym domu. Wiem, że przeżył wojnę – tak że ocalał. Do dzisiejszego dnia nie jestem w stu procentach pewien, czy to był on.
Później miałem straszną gehennę z wycofywaniem się w ciągu nocy. Ciągnąłem tego rannego chłopaka, miałem jego karabin, swój karabin, troszkę amunicji. Szczęście, że on był niezbyt dużego wzrostu, ale bezwładne ciało jest dwa razy cięższe. Ciągnąłem go, troszkę niosłem na plecach. Doszliśmy – pamiętam – do szkoły, która była pod koniec ulicy Grottgera i otoczona siatką. To było dosłownie kilkanaście metrów od stanowisk niemieckich na ulicy Dworkowej. Błagałem tego kolegę, żeby przypadkiem nie jęczał, tylko cichutko się zachowywał, bo nas Niemcy usłyszą. Udało mi się dotrzeć. Wiedziałem, że na ulicy Belgijskiej są nasi chłopcy. Byli z dywizjonu „Jeleń”, który tak bardzo się wykrwawił w ataku na aleję Szucha. Na terenie parku Szustra (na tyłach pałacyku był park, znałem ten teren, bo mieszkałem tam z mamą kilka miesięcy, dopóki nas Niemcy stamtąd nie wyrzucili) chłopcy z grupy „Jeleń” wykopali okopy. Dostałem się do tych okopów i w pewnym momencie krzyczą: „Podaj hasło!”. To już było dwa dni, hasło się zmieniło i mówię: „Hasła nie znam, przez dwa dni byłem na patrolu”. Zaczęli strzelać w moim kierunku – całe szczęście, że nie trafili. W końcu jakoś wciągnęli mnie do okopu i kolegę, którego niosłem za sobą. Cicho się zachowywał i mówię: „Jak mój kolega?”. Mówią: „Panie podchorąży, pan dźwigał trupa”. Niestety zmarł, a ja dźwigałem trupa, nie wiedząc o tym. To jedna z ciekawostek.
- Wie pan, jaki miał pseudonim?
Nie wiem. Domyślam się, że był z grupy „Granat”, ale nie jestem w stu procentach pewien. Powiedział mi pseudonim, ale – niestety – nie pamiętam tego. Zresztą to był długo brzmiący pseudonim.
Później ciągle patrole, patrole, obrona ulicy Różanej, Szustra i Madalińskiego. Był moment, że byliśmy na najwyższym piętrze gmachu, gdzie zrobiliśmy dziurę w murze, żeby obserwować Niemców. Snajper niemiecki wstrzelał się w ten otwór. Koło mnie stał kolega wyższy o całą głowę – młody chłopak, bardzo mocno zbudowany, pseudonim „Słoń” – dostał w prawe ramię. Było to na wysokości mojej głowy – też bym tego dzisiaj nie opowiadał. Z krzykiem wyleciał i zorientowałem się, że całe piętro jest pod niemieckim obstrzałem. Wycofaliśmy się stamtąd. Później, po wszystkich patrolach, broniliśmy chyba ulicy [Wiśniowej], gdzie nasi chłopcy wycofali się w popłochu. Były tam wykopane przez naszych chłopców okopy i Niemcy je zajęli. Doszło do tego, że wycofując się, mieliśmy zejść do kanałów, ale już robiło się jasno – to było w dzień kapitulacji, 27 września, wtedy Mokotów kapitulował. Byliśmy jednym z ostatnich osłonowych oddziałów, który szedł do kanałów. Jak przechodziliśmy koło okopów [widziałem], że Niemcy chodzili i czuli się zupełnie pewnie, więc rzuciłem jeden granat obronny – nie wiem, ile ich wtedy zginęło. Huk był ogromny. Był to angielski granat obronny, który miał bardzo dużą siłę rozprysku.
Zeszliśmy do kanałów i zaczęła się makabra nie z tej ziemi. W kanałach byliśmy siedemnaście godzin. Pamiętam, że w naszej drużynie była radziecka rusznica przeciwpancerna i chłopak, który schodził przede mną ugrzązł w kanale. To była strasznie długa lufa i ani się wycofać, ani iść dalej. W końcu musieliśmy rusznicę zostawić. Co się działo w kanałach – nie da się opisać. Myśmy ocaleli dzięki temu, że trzymaliśmy się razem, że nasz dowódca plutonu –„Cygan” – jak tylko ktoś zaczął narzekać to [mówił]: „Cicho, bo strzelę w łeb!”. Dzięki temu w końcu wyszliśmy. Wyszliśmy na ulicy Dworkowej. Pamiętam, że było jasno, było słońce. W pewnym momencie słyszymy salwy i strzały. To był moment, w którym Niemcy rozstrzelali – moim zdaniem – 120, 140 powstańców, głównie z „Baszty” i dwudziestu ludności cywilnej. W pewnym momencie – jak stanęliśmy pod klapa – klapa się otwiera i Niemiec woła do nas:
Komm! Komm! Komm! Strzały ucichły. My z kolegą „Olesiem” mówimy: „Chyba strzelimy sobie w łeb, bo przecież wiadomo, że nas rozstrzelają”. Najpierw wyszedł „Cygan”. Później wrócił i powiedział: „Chłopcy, biorą nas do niewoli jako jeńców wojennych. Wychodźcie”. Porzuciliśmy broń – miałem wtedy rosyjską pepeszę – wyszliśmy na zewnątrz zupełnie oślepieni słońcem.
Niemiec zwraca się do mnie, żebym wrócił po broń. Udałem, że nie rozumiem po niemiecku i odmówiłem. Dostałem wtedy kolbą, rozcięli mi brew. Miałem z tym później kłopoty, bo w tych warunkach nie było możliwości założenia żadnej klamry, to mi się ciągle odnawiało i tak dalej… Przyjechał jakiś generał – niektórzy twierdzą, że to był von den Bach, ja wątpię – w każdym razie generał, miał czerwone wypustki – i dopilnował tego, żeby nas wzięli do niewoli. Rozstrzelali tylko kilku chłopców, którzy chcieli uciekać – lecieli w stronę tak zwanego Morskiego Oka. Nie wiem, jak to się dzisiaj nazywa, był dosyć duży staw, bardzo mulisty. Pomaszerowali nas do Fortu Mokotów i tam był von den Bach. Stanął na podwyższeniu, przemówił do nas i tak dalej, i tak dalej… Pogratulował dzielnej postawy, [powiedział]: „Jesteście uważani za kombatantów, nic się wam nie stanie, jedziecie do niewoli w Niemczech”. Jak wychodziliśmy z terenu fortu mokotowskiego, stał szpaler Niemców, którzy byli wzięci do niewoli i wyszukiwali tych, którzy się jakoby nad nimi znęcali. Wyłuskali kilku chłopaków.
Później normalne dzieje. Do Niemiec jechaliśmy trzy dni bez żadnej żywności – dopiero w Berlinie dostaliśmy zupę. Potem siedmiomiesięczny pobyt w obozie jenieckim w Sandbostel. Najpierw niesamowicie nas głodzili, karmili tylko brukwią – zupa z brukwi, surowa brukiew i tak dalej… To nas uchroniło przed szkorbutem. Później starali się nas nakłonić do wyjazdu na roboty do Niemiec. Mnie jako podchorążego, który był uważany właściwie jako oficer, nie mogli wziąć. Odmówiłem z kolegami. Część chłopców pojechała, uważając, że może uda im się uciec z tych robót, co zresztą było zgodne z prawdą.
- Wróćmy do Powstania. W którym miejscu schodził pan do kanałów?
Właśnie nie wiem, jak się nazywała ta ulica. Albo Bałuckiego – nie wiem, czy to jest możliwe. W każdym razie, jak zeszliśmy, dosłownie kilka minut później był następny właz, staraliśmy się go otworzyć. Trafiliśmy na opór. „Słoń”, który był ranny przy mnie – mocny chłopak – starał się otworzyć klapę. Okazało się, że jesteśmy pod niemieckim czołgiem. Do dzisiejszego dnia nie wiem, muszę popatrzeć na mapę. Byłem tam kilkakrotnie. Zupełnie nie poznałem tych terenów – wszystko tak się zmieniło…
- Z Bałuckiego na Dworkową jest bardzo mały kawałek…
Byliśmy pod Łazienkami, byliśmy na brzegu Wisły – były okna zakratowane, co w „Kanale” przedstawił Wajda, to było zgodne z prawdą.
- Błądziliście w tych kanałach?
Tak, niesamowicie błądziliśmy. Byliśmy pod Belwederem, pod Alejami Ujazdowskimi. Ciągle powstawał popłoch – nie wśród nas, ale wśród ludności cywilnej – że Niemcy wpuszczają gaz. Okazało się, że wrzucają karbid, który mieszał się z wodą i była to substancja trująca, przede wszystkim oślepiająca.
- Czy faktycznie w kanałach były dantejskie sceny? Wszyscy chcieli się rzucać.
Były dantejskie sceny. Pamiętam, przechodziliśmy koło pułkownika w przedwojennym mundurze, pełno orderów i tak dalej – zupełnie postradał zmysły. Charczał i rzucał się, i tak dalej… Sceny były straszne. Błędem, moim zdaniem, było to, że zaczęto puszczać ludność cywilną, która spowodowała popłoch. Gdyby to było samo wojsko – część dostała się na Aleje Ujazdowskie, tam wyszli włazem. Nawet dostał się nasz dowódca kompanii w stopniu [podporucznika], który nam tu przewodniczył w Londynie – Złotnicki, pseudonim „Witold” – i jeszcze kilkudziesięciu powstańców z Mokotowa.
- Pan wyszedł na Dworkowej, w momencie jak Niemcy już rozstrzelali innych?
To było pięć minut po fakcie rozstrzeliwania, kiedy dostali rozkaz brania do niewoli.
- Cześć osób się uratowało?
Były dwa włazy – myśmy wyszli górnym włazem na skarpie. Dolny właz był na wysokości ulicy Dworkowej i właśnie ci, którzy [wyszli] dolnym włazem, byli rozstrzelani.
- Dolny właz był na dole, jak Zajączkowska, a górny był na Dworkowej, przy Puławskiej…
Byłem tam ostatnio, jak było pięćdziesięciolecie wybuchu Powstania. Znalazłem, o dziwo, dwa włazy i byłem zdezorientowany. Bo ten, gdzie nasz kolega zostawił namalowane białe ślady – jak myśmy wychodzili z włazu – to nie był ten właz, którym wyszedłem. Wyszedłem tym na skarpie, na górze. Jak wyszliśmy, to pamiętam, że byliśmy na skarpie. Jak oczy się przyzwyczaiły do mocnego światła słonecznego, to zorientowałem się, że jesteśmy na skarpie.
- Gdzie leżeli ci rozstrzelani?
Masę leżało na stopniach i na ulicy Dworkowej. Z tego co się orientuję, klęczeli wzdłuż ulicy Dworkowej. Byli zmieszani z ludnością cywilną. Bardzo dużo [powstańców] było z B-1. Zdawali sobie sprawę z tego, że grozi im rozstrzelanie i kilku chłopców rzuciło się na Niemców z gołymi rękami. Tak słyszałem. Czy było to zgodne z prawdą – nie wiem. To było przyczyną rozstrzelania ich wszystkich. Z ludności cywilnej zginęło też koło dwudziestu ludzi.
- Pamięta pan, że jak przechodził pan z kolegami obok zabitych, padł rozkaz, żeby im salutować?
Rozkaz wydał nasz dowódca „Cygan”. Zatrzymaliśmy się, żeby złożyć im hołd. Chcieliśmy zrobić też minutę milczenia, ale Niemcy nas popędzali. To jest prawda. [Rozkaz] wydał plutonowy [podchorąży] „Cygan” – nazwisko Falkowski, bardzo bojowy chłopak.
- Pan Jan Wieruch – może to jest pana kolega?
Nazwisko Wieruch? A pseudonim? Trudno mi powiedzieć…
- Bardzo bliski przyjaciel „Piotrusia”.
W takim razie musiał być w B-1. Spotkałem „Piotrusia” dwa lata temu na ulicy Puławskiej. Jest tam mały zakład zegarmistrzowski prowadzony przez [człowieka], który uważa się za „basztowca”, a w czasie Powstania miał dwa lata. Tam właśnie spotkałem „Piotrusia”.
Grzelak, tak. Podobno on ostatnio wystąpił w mundurze z 1939 roku. Niech mu będzie.
- To było duże przeżycie, jak szliście i widzieliście zabitych?
Tak, oczywiście duże przeżycie i też fakt, że jednak nas nie spotkał ten sam los.
- Wracając do Powstania: mógłby pan poopowiadać o swojej sympatii? Czy pan się z nią spotykał? Miał pan czas na randki?
W czasie Powstania spotykałem się, bo ona była sanitariuszką w B-2, o czym w ogóle nie wiedziałem. Ona nie wiedziała, że jestem w konspiracji, bo to było bardzo zakamuflowane i tak dalej. Pracowała jako pielęgniarka w klinice położniczej, na ulicy bodajże Chmielnej u niejakiego doktora Webera. Pamiętam – ona mi to opowiadała – że kiedyś był przeniesiony ranny zamachowiec po wykonaniu wyroku. Któraś z pielęgniarek zadzwoniła na granatową policję i policja zawiadomiła gestapo. Ale w międzyczasie jego koledzy zdążyli go stamtąd usunąć. Klinika doktora Webera – nie wiem, czy nie był folksdojczem, nazwisko miał brzmiące [niemiecko], pochodził z Poznania – zresztą bardzo zdolny lekarz ginekolog – moja sympatia tam właśnie pracowała.
Znajomość powstała stąd, że jak myśmy mieszkali na ulicy Podchorążych, mama zaopiekowała się naszą znajomą jeszcze z okresu, jak byliśmy w Równym na Wołyniu – żona doktora Strzeleckiego. Miała troje dzieci. Najstarszy – Tadeusz – w 1940 roku dostał się do granicy węgierskiej i tam, zdaje się, został zastrzelony. Marian – mniej więcej w moim wieku – i o trzy lata starsza od niego siostra, właśnie Krystyna. Między nami nawiązał się bardzo przyjemny stosunek i romans.
- W czasie Powstania miał pan czas, żeby się z nią spotkać?
Nie, ona była u mnie kilka razy. Przyszła z wiadomością, że matka zginęła – bardzo nieprzyjemna historia. [Moja] mama ściągnęła ją do piwnicy, jak był nalot sztukasów i ona nie wytrzymała napięcia. Wyskoczyła załamana psychicznie i akurat w tym miejscu padła bomba. Znaleziono po niej tylko ślady – pantofelki i kawałek torebki. To wszystko, co po niej zostało.
- Jaki pseudonim miała pana sympatia?
Krystyna Strzelecka „Krystyna II” – jest wymieniona w spisie B-3, sanitariuszka. Nie pamiętam, jaki miała pseudonim.
- Jak wyglądał pana pierwszy dzień wolności?
Nasze przygody nie skończyły się jeszcze po pobycie w Sandbostel. Bo bardziej bojowy element został z Sandbostel ewakuowany. Byli to głównie powstańcy z AK, głównie z Mokotowa do obozu Westertimke. Pamiętam – jak szliśmy tymi wioskami – to było tam bardzo dużo polskiej ludności wiejskiej, wywiezionej na roboty. Matki, jak się dowiedziały, że to są Polacy, to obejmowały nas za nogi, całowały i tak dalej… To było bardzo wzruszające. Myśmy szli bardzo bojowo. Mieliśmy harmonistę – niejaki Zbigniew Wiernicki pseudonim „Maciej”, też mój kolega z B-1. Śpiewaliśmy patriotyczne piosenki, Niemcy strzelali w powietrze – nie zwracaliśmy na to uwagi. „Marsz, marsz Polonia” i tak dalej… Westertimke to był obóz chyba po podchorążych lotnictwa rumuńskiego, który byli internowani przez Niemców. Większość obozu była zajęta przez doborowe oddziały angielskie i amerykańskie – lotnicy, marynarze, spadochroniarze w niewoli. W pewnym momencie orientujemy się, że zbliża się do nas tyraliera niemiecka. W międzyczasie rozbroiliśmy Niemców, było ich około siedemdziesięciu – starzy wachmani i młodzież. Anglicy odmówili udziału w rozbrajaniu, wyglądali tylko zza firanek – po prostu stchórzyli. Tak że tylko my – akowcy – rozbroiliśmy całą wartownię. W pewnym momencie widzimy, że zbliżają się do nas Niemcy. Co się okazało: były to oddziały Hermann Göring Panzer-Division, z którymi między innymi biliśmy się na Mokotowie. Przypuszczalnie dowiedzieli się, że są tu powstańcy z Mokotowa i przypuszczalnie chcieli nas wykończyć. Całe szczęście, że coś ich wstrzymało i w międzyczasie zbliżyli się do nas Anglicy – spadochroniarze. Wtedy ci Anglicy, Amerykanie wylegli, wiwatowali i tak dalej…Ale w rozbrajaniu Niemców nie brali absolutnie udziału.
Będąc w Równym, mieliśmy psa – dobermana – którego ojciec nazywał Boy. Byłem zakochany w tym psie. Myśmy go później sprowadzili do Warszawy. Niestety, nie nadawał się do życia w dużym mieście. Nakładaliśmy mu kaganiec, to trząsł się jak galareta, a jak się go puściło bez kagańca, to gryzł wszystkie psy naokoło. Musiał wrócić do mego stryja, który był nadleśniczym w Kiwercach, blisko rosyjskiej granicy.
Był też ciekawy moment, jak nas bolszewicy uratowali i ewakuowali [do Brześcia]: mama pojechała później do mojego stryja, potem mnie tam sprowadziła. Boy poznał mamę od razu, a mnie nie, bo już wyrosłem, przechodziłem mutację i tak dalej, inny głos…Warczał na mnie i strasznie to przeżywałem. Był bardzo wzruszający moment: siedzę w saloniku u mego stryja, otwierają się drzwi – on sobie otwierał drzwi nosem – wchodzi do pokoju, patrzy się na mnie i kładzie mi łapę na kolanach. Wtedy zdałem sobie sprawę, że mnie poznał. Od tej pory nie rozstawaliśmy się.
- W czasie Powstania miał pan dwadzieścia lat. Jakby pan znowu miał dwadzieścia lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Na pewno tak… Na pewno tak… Bez względu na konsekwencje. [Chciałem jeszcze opowiedzieć historię mojej ukochanej kuzynki Olgi Kamińskiej. Przed wojną spędzaliśmy większość letnich wakacji razem i niesamowicie dokazywaliśmy, była wspaniałym kompanem do zabaw i sportu, pięknie zbudowana i wysportowana, nauczyła mnie pływać kiedy miałem siedem lat. Była harcerką w Katowicach i dlatego została ewakuowana z obawy przed Niemcami, była o trzy lata starsza ode mnie. Zaangażowała się w ruch podziemny i przeprowadzała zbiegłych z niewoli angielskich oficerów przez Węgry a później przez Jugosławię. Cała polska podziemna siatka została zdradzona i wydana Niemcom przez dwóch angielskich oficerów (znam ich nazwiska). Oleńka po urodzeniu dziecka w szpitalu w Wiedniu (dziecko zostało wykradzione przez pielęgniarkę Austryjaczkę i po wielu tarapatach przekazane mojej ciotce w Krakowie) została ścięta gilotyną w Moabicie w obecności Himmlera, który napisał list do matki Oleńki gratulujący postawy jej córki w obliczu śmierci, to wszystko jest opisane w książce Edmunda Odorkiewicza wydanej w 1971 roku pod tytułem „Kryptonim Dorsze”. Na wieść o śmierci Oleńki przysiągłem, że zginie za nią dziesięciu Niemców. Przysięgi dotrzymałem> – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
Londyn, 28 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama