Andrzej Antoni Heppen „Stasiek”, „Stanisław Waligórski”
Nazywam się Andrzej Antoni Heppen, pseudonim skrócony „Stasiek”. Występowałem też pod nazwiskiem Stanisław Waligórski. […] Miałem dwa epizody czy trzy, ale dojdziemy do tego w trakcie rozmowy, bo pierwsze trzy dni nie byłem nigdzie. Byłem uwięziony w oblężonym obiekcie. Po trzech dniach trafiłem, to co pani wzięła (z UB, nie z UB), że byłem w „Kilińskim”. Później, jak się okazało, że moje okupacyjne czy przedpowstańcze kierownictwo przeszło chyba wtedy ze Starówki do Śródmieścia, zaczęli organizować naszą całą działalność. Przeszedłem z „Kilińskiego” do samych swoich, czyli do „Szarych Szeregów”. Do służby pomocniczej, na zastępcę komendanta (jak zwał, trudno mi dziś powiedzieć po tylu latach) placówki na rogu Świętokrzyskiej. Może nie na rogu, a na ulicy Świętokrzyskiej w Prudentialu. Od strony Świętokrzyskiej tam była kiedyś restauracja w przyziemiu. Na zapleczu mieliśmy swoje kwatery. Później [byłem] na Śródmieściu Południe, na ulicy Chopina.
- W którym roku się pan urodził?
Wstydliwy rok, 1926 rok, Warszawa Powiśle. Chłopak z Powiśla.
- Proszę powiedzieć trochę o swojej rodzinie?
[...] Mama urodziła się w Kijowie. W czasie pierwszej wojny [światowej] była sanitariuszką. Ostatnim pociągiem wojskowym, eszelonem, jak się kiedyś nazywało, wyjechała z Kijowa, zostawiając całą rodzinę. Więcej się z rodziną już nie widziała. Tam rodzina ze strony matki praktycznie cała została wymordowana przez naszego „wielkiego brata”. Natomiast rodzina ojca była na terenie Polski. Z tym że ojciec miał też w czasie wojny przygodę. Urodził się w Łodzi, nazwisko też jest niepolskie, w związku z tym Niemcy gwałtownie mieli chęć na ojca. Kto się urodził w Łodzi... Łódź się nazywała w trakcie okupacji, jak i przed pierwszą wojną [światową], Litzmannstadt. W związku z tym, jak na terenie Rzeszy ojciec się urodził, to
richtig Niemiec, jak się w Tychach może nie mówi, ale w moich stronach już się mówi. Przez to faktycznie zginął w obozie koncentracyjnym. Podobno ojcu proponowali, by był tłumaczem, pisarzem, bo znał perfekt niemiecki, jakby był rodowitym Niemcem. Szkoły niemieckie, wszystko. Ojciec odmówił. Załatwili, tak jak załatwili tatę. Tak to jest na tym świecie.
Mój ojciec był jednym z szefów, była instytucja, która teraz się nazywa po bolszewicku [...] Powszechny Zakład Ubezpieczeń, PZU, chyba. Kiedyś nie było PZU, tylko był Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych, PZUW. Tam ojciec był szefem. Zakład wybudował sobie biurowiec na Kopernika 36, który później, w czasach powojennych, został zawłaszczony przez związki zawodowe, OPZZ, komunistyczny związek zawodowy. Nie wiem, dlaczego PZU się nie starało o zwrot budynku, tylko sobie wybudowało wieżowiec. Tak że ojciec tam był. Mieszkaliśmy wtedy na Pradze. Rodzice mieli trzy pokoje z kuchnią, ze starego typu wygodami, których w Tychach raczej ludzie nie znali, bo to okres był powojenny. Ojciec miał taką sytuację, że żeby nie okres wojny głównie i potem Powstania... Na zapleczu budynku na Kopernika firma budowała sobie, PZUW, olbrzymi, jak to się dzisiaj nazywa, blok mieszkalny dla pewnej kategorii swoich pracowników. Ojciec tam miał zaklepane (nie pamiętam) cztery czy pięć pokoi z łazienką, superluksusowe. To było na alei Na Skarpie, z widokiem na Powiśle, Wisłę, Pragę. Przepiękna lokalizacja. Budynek stał już przed wojną w stanie surowym i diabli go wzięli, mówiąc po polsku. Tak to wygląda.
[Jeśli chodzi o] rodzinę ze strony mojej matki, nie znam bliżej szczegółów. Mogę powiedzieć – bo to będzie przyczynek do mojego udziału w Powstaniu – pradziadek mój ze strony mamy za powstanie styczniowe miał skonfiskowany przez cara batiuszkę majątek. Wysłano go na kurację na Syberię. Z tym że to nie była Syberia bolszewicka, tylko to faktycznie były wczasy. Tak dzisiaj widać z perspektywy czasowej. Później w drodze ukazu carskiego, co mam wiadomość, pradziadek dostał zgodę na opuszczenie Syberii z rodziną. Ponieważ Kijów kiedyś był polskim miastem, bo tam było więcej Polaków niż Rosjan, oraz [było] szkolnictwo polskie, kościoły polskie, zamieszkał w Kijowie. Do Kongresówki, czyli do rdzennej Polski nie wolno było pradziadkowi mojemu wrócić. Mama się przez to urodziła w Kijowie. Co dziadek robił, pradziadek, trudno mi powiedzieć. Bliżej nie znam. Historia była, ciekawostka, mamę wychowywała... Tam było dużo rodzeństwa w rodzinie ze strony mamy. Mama wychowywała się w Moskwie u swojego wujka, którego nazywała dziadkiem. Dzisiaj mogę to powiedzieć, bo już za to nie będę miał postawienia pod ściankę, tylko mogę mówić. Dziadek był jednym z dowódców armii carskiej, w stopniu wysokiego generała. Z własną chałupą w Moskwie, do której też jestem spadkobiercą. Ale nawet jak byłem w Moskwie, nie mogłem się dogadać, gdzie ona była kiedyś. Bolszewiki dzisiaj nawet nie wiedzą o dawnych nazwach dzielnic, ulic. To była strona mamy. Ze strony ojca znowu była historia, że cała rodzina była zawsze w służbie urzędniczej, na kierowniczych stanowiskach. Nawet wczoraj, jak byłem na cmentarzu, to chyba pradziadek, bo tam leży, to był jednym z kierowników Narodowego Banku Polskiego, bo coś takiego kiedyś było. Dziadek znowu mój, bo ojciec urodził się w Łodzi, tam wcześniej dziadek mieszkał, był właścicielem prywatnego banku. Znowu były majątki. Ojciec skończył Politechnikę Warszawską, skończył SGH, czyli dawne SGPiS. SGH jest teraz chyba przywrócone z powrotem. W PZUW urzędował. Tak to było do okresu wojny.
- Powiedział pan, że przeprowadzili się państwo na Pragę, tak?
Urodziłem się na Powiślu i rodzice później zmieniali parokrotnie mieszkanie. Po moim urodzeniu, nie wiem, jak to było, znaleźli się w Brwinowie pod Warszawą. Tam mieszkali. Moja siostra się urodziła [...]. Później z Brwinowa chyba od razu przenieśli się na Pragę. Ojciec jako kawaler, mama jako samotna sierota. Ojciec miał mieszkanko na Tamce. Z tego tytułu byłem chrzczony w kościele na Solcu. Jestem rodowity chłopak z Powiśla. To jest rzecz bardzo korzystna.
- Czy w momencie jak wybuchła wojna, znajdował się pan w Warszawie?
Jak wybuchła wojna, znajdowałem się w Warszawie. Na marginesie mogę powiedzieć, bo to też jest ciekawostka. W tym roku mija siedemdziesiąt lat, odkąd wstąpiłem do harcerstwa, do organizacji harcerskiej. Jak wojna wybuchła, to byłem już harcerzem, czyli w tych latach, jak moje chłopaki w czasie Powstania, to miałem wtedy takie lata. W 1939 roku byłem łącznikiem, gońcem. Różne funkcje pomocnicze robiłem. Z tego tytułu, ku zaskoczeniu wielu ludzi, mam medal [„Za udział w wojnie obronnej] 1939 roku”. Mówią: „Jak ty miałeś dwanaście, trzynaście lat, to skąd masz medal?”. – „Bo jako harcerz byłem zmobilizowany już wtedy pierwszy raz”. Potem całą okupację siedziałem w Warszawie. Z tym że był okres, to też jest dla mnie ciekawe, ale to jest osobny rozdział, do większego opowiadania. Ojciec został ewakuowany z Warszawy – był 6 września – na wschód. Myśmy przeszli cały szlak wschodni polskich Kresów. Ojciec miał brata w Stanisławowie, to myśmy się zatrzymali w Stanisławowie u brata. Dalej już nie mogliśmy, bo byśmy nie rozmawiali. Mieszkałbym w Chicago czy w Nowym Jorku czy w innej dziurze. Tylko do Stanisławowa ojciec dotarł do swojego brata. Dalej już nie mogliśmy [iść], bo już były zagony bolszewickie na tamtym terenie. Do Rumunii już nie było czy na Węgry możliwości przedostania. Wróciliśmy z tego tytułu do Warszawy. Bo to jest cała historia. Zresztą na marginesie muszę powiedzieć. Wiele ludzi mi mówi: „Tyś powinien odłożyć biznes, a wziąć się za pisanie dzieła literackiego, bo masz takie historie, o których ludzie w ogóle nie wiedzą, nie znają”.
Potem... Matka znając bolszewików, bo przeżyła całą rewolucję październikową w Rosji, wiedziała co to za towarzystwo jest – żydokomuna bolszewicka. Mama chciała koniecznie raczej wrócić do Warszawy z nami. Z nami, z mężem, ze mną i z siostrą. Ale znów na Bugu była zamknięta granica pomiędzy Związkiem Radzieckim i Niemcami. To był rok 1939. Komunikacji ani łączności żadnej, nic. Dziwny traf się zdarzył, że trzy dni została otwarta granica w Rawie Ruskiej, która jest położona nad rzeką Bugiem, obecną granicą pomiędzy Ukrainą a Polską. Kto by w ciągu trzech dni zdążył przejść granicę, to znalazłby się pod okupacją nie bolszewicką, a niemiecką. Szczególnie mamie zależało na tym, że myśmy byli zakwalifikowani całą rodziną. Nie wiem, jaki siostra miała status, ale ja byłem zakwalifikowany jako „szachtiur”, czyli górnik przodowy, do wywozu do Donbasu. Takie czasy były wtedy. Mama wiedząc o tym, z czym to się łączyło, bo przeżywała to, stanęła na głowie, żeby skorzystać z trzech dni. Kupiła od jednych bolszewików samochód ciężarowy, który mieli jako wojenny, wojskowy swój. Tam za odpowiednie walory mogli sprzedać. Takie to były czasy. U drugich bolszewików kupiła paliwo. Żeśmy przejechali nad granicę bolszewicko-niemiecką. Naturalnie kolejka kilometrowa czy dziesięciokilometrowa, [tych,] którzy chcieli się przedostać. Mama, że znała zwyczaje bolszewickie, zgłosiła się do komendanta przejścia, który organizował przerzut Polaków z terenów wschodnich do ówczesnej już Guberni Generalnej. Załatwiła z nim, pamiętam jak dzisiaj. Ponieważ mama miała dobra, a wiedziała, że to trzeba chronić. Miała damskim sposobem na sznurku torebkę tutaj [na piersi] ze złotem, z walutą. Koło ucha zaczęła mu trząsać, to on mówi bardzo kulturalnie:
Dawoj! – dawaj. Matka mówi: „
Niet. Będziemy pierwsi w kolejce, to będzie część wasza”. To nas ustawił pierwszych w kolejce. W ten sposób trafiliśmy do [Generalnej] Guberni. Wróciliśmy do Warszawy. Byliśmy całą wojnę i po wojnie sami aż do lat, wyjechałem w latach sześćdziesiątych z Warszawy. Mieszkaliśmy w Warszawie. Ciekawostka jest taka, że jestem z rodziny, która w tej chwili jest chyba najstarszą żyjącą rodziną warszawską. Mam udowodniony rodowód. Żeśmy zamieszkali w latach tysiącsześćsetnych w Warszawie.
- Czyli który to był miesiąc, kiedy państwo wrócili do Warszawy?
To był już początek zimy 1939 roku.
- I wrócili państwo całą rodziną?
Całą rodziną.
- Gdzie państwo wtedy zamieszkali?
W swoim mieszkaniu na Pradze. One ocalało, było pilnowane przez sąsiadów. Tam zamieszkaliśmy w dalszym ciągu.
- Z czego utrzymywała się pana rodzina w czasie okupacji?
Utrzymywała się z tego, że ojciec w firmie swojej przedwojennej dalej pracował. Ona istniała. Dalej pracował. Później, po pewnym czasie, żebym nie wyjechał, gdzie nie potrzeba, to ojciec mnie zatrudnił w tejże samej firmie jako kreślarza.
Tak jest.
- Jak wyglądała pana działalność konspiracyjna?
Moja działalność konspiracyjna była w tym wypadku wyjątkowo prosta. Z racji przedwojennej działalności, to co mówiłem – „działalności”. Żadna działalność nie była, bo nawet nie wiem, czy zastępowym byłem kiedyś w harcerstwie, ale [w ogóle] w harcerstwie byłem. Zaraz po powrocie do Warszawy, na początku okresu okupacji nawiązałem łączność ze środowiskiem harcerskim. Już praktycznie do zakończenia Powstania w tym środowisku siedziałem. Z tym że na Pradze była nas grupka iluś przyjaciół, kolegów. Oni przeszli do oddziałów wojskowych. Ja jednak w dalszym ciągu siedziałem w harcerstwie. Z tym że początkowo to nie było rozgraniczenia. Później, przed samym Powstaniem było rozgraniczenie na trzy szczeble harcerstwa. Były tak zwane [...] „Grupy Szturmowe” – „Parasol”, „Zośka”, „Wigry”. Potem były „Szkoły Bojowe”, tak zwane BS-y. Najmłodsza grupa wiekowa ze względu na konieczność wiekową – „Zawisza”. Mnie los skierował [...] na szefowanie „Zawiszy” w Warszawie. Stąd się dlatego cała moja późniejsza historia wzięła. Skądś widocznie bolszewicy mieli informacje, że byłem przywódcą młodzieżowym w Warszawie.
- Kiedy to miało miejsce, że stał się pan przywódcą „Zawiszy”?
W ciągu którychś lat okupacyjnych. To było tak, że nie mogło być tak, że od razu powstaje zastęp, drużyna, tylko to było na zasadzie pączkowania. Najpierw była nasza przyjacielska grupka jako tak zwany zastęp harcerski, mówiąc językiem powojennym. W czasie wojny to nazywało się patrolem. Potem rozrosło się to do drużyny. Tośmy przeszli na zastępowych już wtedy. Później jeszcze zostałem chyba zastępcą drużynowego. Później okazało się, że organizacja harcerska zaczęła się rozwijać. Przed wojną, to był rok 1943 chyba, nastąpiło przeorganizowanie w Warszawie. Głównie Warszawa była w tych sprawach. Nastąpiło przeorganizowanie harcerstwa warszawskiego na formację, która nazywa się dzisiaj hufcem harcerskim. Wtedy to były tak zwane bloki. Miałem przyjemność i całą historię związaną z blokiem „Zamek”, czyli z hufcem ze Śródmieścia w Warszawie. Mimo że mieszkałem na Pradze, bo takie były przypadki związane ze spotkaniem. Tak jak jedni trafiali do Narodowych Sił Zbrojnych, inni do Harcerstwa Polskiego, HP, takie były rzeczy. Tak że nie można tam było sobie wybierać, gdzie człowiek chciał się znaleźć. Znalazłem się w bloku „Zamek”. Tam było już ileś drużyn. Zostałem z racji tego, że już tylko z naszej paczki, z naszego grona zostałem tylko jeden, to później zostałem zastępcą komendanta grupy. Jeszcze wtedy chyba nie było bloku nawet. Później dopiero powstał blok. Wtedy były GS-y, BS-y i „Zawisza”, do określonych celów. W „Zawiszy” zostałem w dalszym ciągu na [stanowisku] zastępcy. Na tym stołku siedziałem do Powstania.
- Z jakimi obowiązkami wiązało się to stanowisko?
Z obowiązkami takimi, że ponieważ byliśmy przeznaczeni przez kierownictwo czy dowództwo, mówiąc językiem bardziej konkretnym, Armii Krajowej, do służby pomocniczej, więc mieliśmy zadania różnego typu. Między innymi inwentaryzacja wszystkich przejść tajemnych w Warszawie, inwentaryzacja studni pitnych (takowe ówcześnie w Warszawie jeszcze istniały), najrozmaitszego tego typu sprawy. Połączone nawet chyba ze szkicami to było, dla określonych celów później wojskowych, żeby ułatwić oddziałom poruszanie się po mieście. Było to wszystko nastawione na walkę zbrojną. Mieliśmy wspierać swoją wiedzą oddziały. Po drugie, później dochodziły do tego sprawy kolportażu prasy konspiracyjnej. Dochodziły akcje, jak akcja, która teraz… [...] na 1 listopada mieliśmy zawsze obowiązek porządkować i dekorować Cmentarz Wojskowy na Powązkach, żeby na 1 sierpnia było widać, że to jest cmentarz Wojska Polskiego.
Tak. Między innymi z tym się łączy moja przygoda. Ponieważ nie chciałem swoich chłopaków dwunasto-, trzynastoletnich narażać na niebezpieczeństwo... Zostały porobione chorągiewki, wianuszki. To wszystko zostało przygotowane, tak było wszystko zorganizowane odpowiednio. Worek jeden, drugi wziąłem na plecy. Wsiadłem w tramwaj, chyba 31 października czy 30 października. Pojechałem z towarem na Powązki. Pamiętam, [że to był] tramwaj starego typu, który się kolebał na wszystkie strony, jednowagonowy, z korbą. Jadę sam, bo już tam praktycznie Powązki nie były zamieszkałe. Głośno mówiąc, może tak nie było w naturze, ale praktycznie, włos mnie stanął na jeża na głowie, bo słyszę marsze wojskowe. Podjeżdżamy do pierwszego przystanku przed Cmentarzem Wojskowym:
Schnell! Schnell! Abfahrt! Abfahrt, schnell! – wrzaski, krzyki. Patrzę, kompania SS stoi z bronią u nogi, gestapo. Ja z towarem trefnym. Przypomniało mi się całe życie od urodzenia. Mówię: „Co będzie, to będzie”. Podejrzewam, że konduktor i motorniczy kapowali się, że ze mną jest coś nie za bardzo w porządku. Jak zobaczył, co się dzieje... Naturalnie ta część cmentarza wojskowego, która dzisiaj jest wojskowego, frontowa, to była zajęta przez kwatery niemieckie – gestapo, Wehrmacht. Objechaliśmy wagonem pętlę, bo zaraz za cmentarzem wojskowym była pętla. Wracamy. W końcu nie wytrzymałem. Jak mamy mijać cmentarz, to mówię do motorniczego, żeby tu przyhamował, bo z towarem muszę wysiąść do babci czy do cioci. Żadnej cioci w okolicy nie było w zasięgu wzroku czy w ogóle. Tak była ustalona sprawa.
Miałem następną przygodę. Wytarabaniłem się z wagonu, z tramwaju z towarem całym. Tam było wejście wyłącznie dla Polaków, tylko z boku, tam gdzie dzisiaj też się wchodzi, od parkingu, na cmentarz. Wejście, ponieważ było nieużytkowane, to zakrzaczone. Nie zdążyłem zrobić trzech kroków. Czuję, że coś mam pod grzbietem. Słyszę:
Hände hoch! Mówię: „Tu się obroniłem, a teraz leżę”. Ponieważ byliśmy, byłem zapoznany z pewnym szczegółem, to się odezwałem hasłem i otrzymałem odzew. Okazuje się, cała akcja dekorowania Cmentarza Wojskowego, żeby na 1 listopada była gotowa, była pod ochroną „Grup Szturmowych”. Przez „Zośkę”, „Parasol” był cały cmentarz obstawiony, żeby nam włos z głowy nie spadł. Przy okazji mieliśmy jeszcze przyjemność, że nam szwaby podgrywali do dekoracji, chowając swojego nieboszczyka. Tak to było. Później rano na pewno była konsternacja szwabów, że cały cmentarz, na każdym grobie [była dekoracja]. To był obowiązek, na każdym grobie żołnierskim chorągiewka, wianuszek. Naturalnie służba cmentarna była polska, więc ona była wtajemniczona w te sprawy, to nam pomagała. Zresztą sama na pewno wcześniej zaczęła robić porządki z tytułu liści zimowych. Taka była nasza działalność między innymi okupacyjna.
Druga działalność to była, że były zmieniane nazwy ulic w Warszawie. Pamiętam, po śmierci generała Sikorskiego, po jego zamordowaniu w Gibraltarze (bo to faktycznie było morderstw) Aleje Jerozolimskie [...] zostały rozkazem czy zarządzeniem Rządu Polskiego przemianowane na Aleje Generała Władysława Sikorskiego. Teraz, żeby społeczeństwo Warszawy z tym się zapoznało, znowu myśmy dostali rozkaz. W Warszawie były dwa rodzaje tablic ulicznych. Były starego wzoru, zabytkowego, antyczne i były już robione przed samą wojną, nowoczesne. Nowoczesne były głównie w Śródmieściu i jeszcze dodatkowo w części Śródmieścia zajmowanej przez Niemców. Myśmy poszli po rozum do głowy, że jak mamy taką rzecz zrobić, to trzeba zrobić to solidnie i przyzwoicie. Pierwsza rzecz była, że trzeba było zdjąć tablice. Przekazać w określone miejsce, żeby je przepisali na właściwą nazwę. Jak to było robione, to już nie pamiętam. Bliżej szczegółów nie znam. Zdejmowaliśmy tablice. Naturalnie też w odpowiedni sposób. Po ulicach patrole niemieckie, gestapo [chodziły]. Nie wszyscy granatowi policjanci byli Polakami. Tutaj dzieciaki dwunasto-, trzynastoletnie na drabinie siedzące i mocujące się z tablicą w taki sposób, żeby jej nie uszkodzić. Na tym cały dowcip polegał. Druga grupa trzymała drabinę, żeby demontujący tablicę nie zlecieli na chodnik. Następna grupa ubezpieczała ze wszystkich stron, żeby nie było wsypy. Bo co tu dzieciaki majstrują przy tablicy na chałupie? To się skończyło bardzo grzecznie. Nie było żadnej wsypy. Trochę się ludzie na pewno na ulicy dziwili, czemu się tablice zdejmuje. Teraz problem drugi. Tablice są przepisane i teraz trzeba je założyć. Znowu ta sama historia, tylko w odwrotnym porządku. Tablic starych nie ma, bo są wyrzucone czy zdjęte. Nowe trzeba pozakładać. Mieliśmy jegomościa, [...] zresztą później dostał naganę straszną. Dostał zmycie głowy. Bo na Dworcu Głównym w Warszawie, obsadzonym przez gestapo i przez Wehrmacht powiesił na dwóch końcach Dworca Głównego [z napisem] Aleja Generała Władysława Sikorskiego. Jak on to zrobił, cały nasz koleżka, to nie wiem. Myśmy na innych punktach, na rogu Koszykowej, [alei] Niepodległości, przy placu Zawiszy, tośmy tablice wszędzie wywieszali. Znowu na następny dzień sensacja w Warszawie, bo cała ulica z nowymi tablicami. Nie pamiętam już, czy Niemcy później zrywali tablice, czy nie zrywali.
- W jakich godzinach dokonywali państwo zamiany?
To trudno dzisiaj mówić. Na pewno nie po godzinie dwudziestej, kiedy była godzina policyjna. Na pewno nie przed piątą rano, kiedy była godzina policyjna, tylko w czasie dnia, normalnie. Tu był cały majstersztyk, żeby to zdjąć. To na pewno była akcja, że byliśmy podzieleni, że na tym odcinku ci pracują, na tym odcinku ci, żeby wszystko było zorganizowane organizacyjnie. Trudno mi powiedzieć. W ciągu dnia musiało być na pewno.
- Jak długo tablice wisiały?
Tego nie odpowiem. To jest tajemnica. Nie odpowiem, bo nie znam [odpowiedzi] zupełnie. Jak powiedziałem wcześniej, nie pamiętam, czy na drugi dzień ściągali tablice, czy one wisiały. Nic nie pamiętam.
- To była jednorazowa akcja, tak?
Akcja jednorazowa. Takich akcji było sporo, różnego typu – napisy na ścianach.
To się malowało.
- Jakie? Pamięta pan hasła?
Przeważnie my haseł nie [malowaliśmy], tylko PW, to co [obecnie] jest symbolem muzeum. Przede wszystkim, co najważniejsza rzecz, to było szkolenie. Szkolenie było dla naszych podopiecznych, harcerzy. To było harcerskie szkolenie. Nieraz [było] połączone – sobota, niedziela – z pobytem w lesie, nocowaniem w lesie podwarszawskim. Dla nas starszych były różne [szkolenia]. Skończyłem w czasie okupacji szkołę strzelecką i szkołę podoficerską. Dlatego miałem kaprala, po szkoleniu podoficerskim plus jeszcze miałem rzecz, którą też nie wiem, czy jest przekazane do wiedzy muzealnej. Byłem odkomenderowany. Była na Poznańskiej słynna szkoła samochodowa, szkolenia samochodowego pana Prylińskiego, jeżeli mnie pamięć nie myli. Tam zdążyłem do Powstania zrobić kurs teoretyczny. Byłem skierowany do tej szkoły, żeby zdobyć zawód kierowcy, ale nie tylko zwykłego samochodu osobowego czy ciężarowego, ale kierowcy czołgu, samochodu pancernego czy innego środka transportowego. Zdążyłem tylko to zrobić i na tym moja wiedza samochodowa się skończyła. Z tym że była historia, którą mogę powiedzieć, bo myśmy chyba mieli wstępną informację, że po skończeniu szkoły, teoretycznej części (wtedy Powstanie wybuchło, to już to nie miało miejsca) mieliśmy być zatrudnieni jako uczniowie w niemieckich zakładach remontowych samochodowych,
Kraftpark. One chyba się tak nazywały. Był główny [zakład] na Czerniakowskiej i mieliśmy być jako uczniowie. Niby w ramach pracy w
Kraftparku nasi opiekunowie mieli załatwiać, że moglibyśmy wsiąść wtedy siąść za ster czołgu czy samochodu ciężarowego, czy osobowego i zdobywać na ulicach Warszawy praktykę czy gdzieś na peryferiach Warszawy. Do tego jednak nie doszło. Widocznie byłem szykowany do zmotoryzowanych oddziałów.
- Kiedy zaczął się pan przygotowywać do Powstania?
Nie zacząłem się w ogóle przygotowywać. To jest pierwsza sprawa. Tylko gdzieś w granicach… tej daty też nie pamiętam dokładnie. Mimo że to był [dzień], w którym ostatni raz widziałem ojca. To był gdzieś 22, 21 lipca 1944 roku. Dostałem rozkaz z tytułu tego, że mieszkałem na Pradze, a należałem organizacyjnie do zgrupowania Śródmieście – dostałem rozkaz przeflancować się do Śródmieścia, przenieść się, mówiąc po polsku, nie językiem ogrodniczym. W związku z tym że miałem na rogu alei Niepodległości i Alej Jerozolimskich, czyli ówcześnie Generała Sikorskiego, akurat mieszkanie, w którym był mój zastępowy (nawet chyba Stasio Stopczyk był moim zastępcą), jednocześnie i prowadziłem drużynę harcerską i byłem zastępcą komendanta „Roju”. Tak się nazywały wtedy hufce przed samym Powstaniem. U niego uzyskałem od jego rodziców zgodę, że mogę u nich założyć swoją kwaterę. Wtedy, pamiętam, wyniosłem się z domu. Ojciec mnie odprowadzał aż pod zamek warszawski. Targałem tobół różnych klamorów, dziewięćdziesiąt procent niepotrzebnych, których zresztą już później nie używałem. Tam Niemcy od razu się usadowili, na tamtym obiekcie.
- Pana rodzice o wszystkim wiedzieli?
Podejrzewam, że tak. Chyba wiedzieli. Zresztą ojciec chyba też działał na Pradze w Armii Krajowej. Wiedzieli, bo u mnie się odbywały na najwyższych szczeblach odprawy, w mieszkaniu rodziców. Byłem wyrzucany, bo mnie nie wolno było być. Rodzice też szli na spacer. Odbywały się odprawy na wysokich szczeblach u nas w mieszkaniu.
Żebym wiedział, kto. Raz, że na pewno moi przywódcy „Szarych Szeregów” w Warszawie, komendanci, a może jeszcze i ktoś inny. Trudno mi w tej chwili [powiedzieć], bo to była konspiracja. Człowiek się nie pytał wszystkiego. Tak to wyglądało. Na marginesie mówiąc, miałem piękny zbiór okupacyjny różnych dokumentów – swoich nominacji, rozkazów, innych rzeczy. [...] Mój ojciec znał moją tajemnicę. Miałem szafę zabawkarsko-odzieżową w swoim pokoju na Pradze. Zrobiłem podwójną tylną ścianę w szafie. Przedział pomiędzy dwoma ściankami tylnymi szafy to było moje archiwum. „Kamienie na szaniec”, „Dywizjon 303”, „Szaniec”, „Biuletyn Informacyjny”, harcerskie wydawnictwa – tam wszystko gromadziłem. Potem w czasie Powstania ojciec, ze strachu, bo tak to można powiedzieć, wszystko to wyciągnął i spalił. To był przepiękny zbiór. Praktycznie zostałem bez niczego po wojnie. Tak to wyglądało.
- Wróćmy do ostatnich dni przed Powstaniem.
Ja się nie przygotowywałem. Tylko zamieszkałem w kamienicy na rogu [alei] Niepodległości i Sikorskiego. To było mieszkanie słynnego lekarza warszawskiego, profesora Stopczyka, pulmonologa, od chorób płucnych, bardzo zaangażowanego w sprawę podziemną. Tam miałem [kwaterę]. Okres przedpowstaniowy polegał na tym że mieliśmy mieć ze sobą stałą łączność. Czyli na umówione gdzieś miejsce spotkania przychodzili łącznicy z poszczególnych drużyn. Do mnie przychodzili z poszczególnych moich zastępów. Przekazywało się rozkazy, przekazywało się informacje, była stała całodobowa łączność. Z tym że nasza grupa, „zawiszacka”, znaczy nasz szef, komendant, zorganizował u jednego z drużynowych na Szpitalnej, w mieszkaniu rodziców, swoją kwaterę. Była kwatera główna nasza i były kwatery poszczególnych drużyn. Szczególnie następnie, bo się w czasie pierwszych godzin Powstania o tym dowiedziałem. Na Hipotecznej istniała kwatera naszej całej organizacji warszawskiej. Tam była. Tak że to było tak rozgałęzione – Warszawa, poszczególne dzielnice, poszczególne drużyny, zastępy. Całą pajęczyną, mówiąc brzydko, Warszawa była opleciona. Nie byłem przygotowany do Powstania. Byłem przygotowany duchowo do Powstania. Bośmy mieli wszystko przygotowane to, co do nas należało, do obowiązków – szkice, informacje, przydziały do oddziałów, kto będzie łącznikiem, prowadził to wszystko.
Pierwszego sierpnia 1944 roku siedząc przy śniadaniu u państwa profesorostwa Stopczyków, bo on później czy wcześniej był profesorem na późniejszej Akademii Medycznej, dowiedziałem się wybuchu Powstania. Ponieważ wiedzieli, że mówiąc językiem dzisiejszym, młodzieżowym, jestem szeryfem, to do mnie się zwrócili, że o szesnastej jest Powstanie. Zrobiłem wielkie oczy, bo o niczym faktycznie nie wiedziałem. To nie był żaden kamuflaż. Czym prędzej zwinąłem żagle. Zostawiłem wszystkie swoje rzeczy, których później już nie odzyskałem, żadnych, u tych państwa, poleciałem na Szpitalną, na naszą kwaterę. Okazało się, że się żeśmy wszyscy tam, komendanci drużyn, spotkali. Wszyscy dowiedzieli się z różnych źródeł. Jakie dostajemy rozkazy? Nasz komendant też nie wiedział. Też był taki mądry jak my wszyscy. Z tym że wszędzie został zorganizowany na pewno alarm. Wszyscy postawieni w stan alarmowy, bo miałem grupę na Grochowie jedną, drugą na Powiślu, trzecią na Powązkach, czwartą w Śródmieściu, jeszcze tam gdzieś. Myśmy mieli po pięć, sześć grup w różnych dzielnicach Warszawy. Tak siedzieliśmy do godziny dwunastej na Szpitalnej. O tej porze zapadła decyzja naszego komendanta, że musimy się dowiedzieć, co w trawie piszczy. To jest niemożliwe, żeby cała nasza organizacja przygotowana do Powstania nic nie wiedziała. Ponieważ byłem zastępcą komendanta, a komendant wyszedł z założenia wojskowego, że komendant nie może opuścić stanowiska. Zostało zdecydowane, że zostaje z całym towarzystwem na Szpitalnej. Mnie zdradza tajemnice, hasła i inne rzeczy plus materiały, które tam były. Żeśmy w jedną i w drugą stronę bez przerwy przekazywali materiały. Mam się udać na Hipoteczną. Z racji tego, że komunikacja już wtedy była kiepska, czy z drugiej strony byłem obarczony towarem (tam jednak chyba nie chodziły tramwaje na Hipoteczną, to Stare Miasto) puściłem się [...]
per pedes apostolo rum, czyli na piechotkę, na pieszo. Przyleciałem na Hipoteczną. Przekazałem, co miałem do przekazania. Odebrałem paczkę. Jak szedłem, jaką trasą na Hipoteczną, nie odpowiem. Wiem, jaką trasą wracałem, bo wracałem przez Krakowskie Przedmieście. Jak zacząłem wchodzić w Krakowskie Przedmieście, to już była chyba godzina szesnasta czy przed szesnastą czy po szesnastej. Już zaczęło miasto być huczące.
- Szesnasta czy siedemnasta?
Siedemnasta, przepraszam. [...] W związku z tym była sytuacja na Krakowskim Przedmieściu, [że] od strony Grobu Nieznanego Żołnierza były siedziby niemieckie. Z drugiej strony Uniwersytet Warszawski i inne obiekty były [także] obsadzone przez Niemców. Zaczął się ruch już wśród Niemców. Już obsadzali bunkry. Czy nawet była strzelanina. Ponieważ miałem rozkaz dostarczyć wszystko z powrotem, liczyłem się, że w paczce jest rozkaz o wybuchu Powstania. Targałem się z towarem, z duszą na pewno na ramieniu, bo w za dużej strzelaninie nie byłem nigdy w życiu. Po drugie, być może i do mnie celowano. Po drugie niosłem trefny towar. Daleko nie doszedłem z całym interesem, bo tylko do kościoła Świętego Krzyża. Na tym się moja podróż skończyła 1 sierpnia 1944. W kościele tłum ludzi spanikowanych, przerażonych, że dziecko w domu, a matka tutaj. Tego nie znacie, trzeba było to przeżyć. Ponieważ od małego byłem chowany w odpowiedni sposób, nie tylko przez rodziców, ale przede wszystkim przez swoje środowisko harcerskie, więc pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, wchodząc do kościoła, zamieszkałem w jednym z konfesjonałów. Objąłem jeden konfesjonał w swoje użytkowanie. Z tym się łączy historia, którą za bardzo znacie, ale może gdzieś w kościołach jest, że to były zabytkowe, rzeźbione konfesjonały. Księdzu, żeby noga nie marzła na posadzce kościelnej, bo kościoły były nieogrzewane, to była podłoga drewniana. Konfesjonał był zamykany szczelnie. Tam się zamknąłem w konfesjonale. Paczkę mam. Naturalnie, ponieważ z racji swojej działalności miałem tak zwany nóż fiński przy sobie na pewno, dlatego między innymi zająłem konfesjonał. Miałem określone nastawienie. W konfesjonale wbrew przepisom otworzyłem paczkę. Zacząłem czytać. Okazuje się, rozkazu o Powstaniu w dalszym ciągu nie było – to, co oficjalnie historycy stwierdzają, że był bałagan z rozkazodawstwem. Z jednej strony Armia Krajowa była wcześniej w Warszawie postawiona w stan gotowości, później była demobilizowana. Cały bałagan z tym był. Myśmy byli ofiarą bałaganu, jaki powstał. Naturalnie jak zobaczyłem, co jest, to mówię: „Przecież to jest materiał. Jakby Niemcy dorwali, to tutaj wszystkich wystrzelają w kościele, zaczynając ode mnie, od mojej skromnej osoby”. Już pod figurą Pana Jezusa ustawili karabin. Mieli wtedy ostrzał na Nowy Świat, na Krakowskie Przedmieście i na wprost na Kopernika.
- Co znajdowało się w paczce?
Prasa, zwykłe rozkazy, rzeczy nieprzystające do tego dnia. Po co, dlaczego mówiłem o nożu fińskim? Bardzo naukowo to zrobiłem. Oderwałem jedną z podłóg od podłogi w konfesjonale. Podłoga była zawsze wyżej od posadzki kościelnej, żeby księdzu nogi nie marzły. Pod podłogę wsadziłem całą paczkę, dechę zamocowałem tak, jakby była pierwotnie. Na pewno szwaby nie pomyślą o historii, żeby coś szukać. Zresztą tak chyba było, że paczka się spaliła razem z kościołem Świętego Krzyża. Teraz, co tu robić. W odległości pięćdziesięciu metrów jest biurowiec, w którym pracował ojciec. Z tym że ojciec był na pewno w domu. Podejrzewałem wtedy. W biurze go nie było. To jest popołudniowa pora. Tam na pewno było sporo znajomych osób. Po drugie, oni tam zawsze mieli dobrą kuchnię. Myśmy się tam żywili, w tej instytucji. Oni byli nastawieni na pomoc dla swoich pracowników, więc robili tam całodzienne wyżywienie dla pracowników. Jeszcze mieli prawo brać dla rodzin do domu. Co tu robić z tym fantem? Pięćdziesiąt metrów, ale za mną karabin maszynowy. Mówię: „Troszkę za bardzo, nie bardzo pasująca mnie sprawa jest”. Jak to załatwiłem, nie wiem. Z tego, co sobie przypominam, jak przez mgłę, zacząłem rozmawiać z Niemcami na podeście pod figurą Pana Jezusa. Przez to on pomógł mi też chyba wtedy, Pan Jezus, że się z nimi dogadałem, ze szwabami. [Powiedziałem,] że tam ojciec czeka na mnie z matką i mnie skórę zerżną. Miałem trochę dziecinny wygląd, młodzieżowy. [Że] mi skórę zerżną, że mnie w domu nie ma i co ja mam zrobić. Żeśmy uzgodnili czy Niemcy tak zdecydowali, że na piętnaście minut przerwą ostrzał. Jak zdążę wpaść w bramę, drzwi budynku, to będzie wszystko w porządku. Nie miałem innego wyjścia. Musiałem ryzykować. Gdyby to było na olimpiadzie w Atenach czy gdzie indziej, to miałbym złoty medal na setkę na pewno. Jak dałem dubla, to się znalazłem w chałupie.
- Niemcy naprawdę przerwali ogień?
Przerwali ogień. Jednak jakoś kulturalnie. Tam siedziałem trzy dni w budynku. Okazało się, że tam się znalazła zbieranina z różnych oddziałów z całej Warszawy.
Obecnie to jest OPZZ na Kopernika. Dawniej to było Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, Dyrekcja Generalna. Dlaczego tam pracowałem? To jeszcze wrócę, dygresję zrobię. Ojciec załatwił mnie, że będę miał do końca szkoły stypendium. Wróćmy jeszcze inaczej. [...] W 1939 roku skończyłem szkołę powszechną, bo tak to się wtedy nazywało. Ojciec załatwił u siebie w firmie, że dostałem stypendium na naukę. Ojciec mnie zapisał do szkoły, która była numer jeden w Polsce. W Warszawie była szkoła z opłatą miesięczną niewyobrażalną dla zwykłego śmiertelnika. To była szkoła tylko dla superelity polskiej. Ojciec tam mnie chciał wsadzić. Ku konsternacji całej rodziny mojej, czyli ojca, zdałem egzamin konkursowy, eliminując kandydatów z najlepszych rodzin i najbogatszych polskich [rodów]. Pamiętam do dzisiaj, ojciec mnie tam na egzamin przywiózł. Musiał wracać do pracy. To jeszcze było przed wybuchem wojny w 1939 roku. Mnie tam zostawił. Tam samochodami, karetami, powozami babcie, dziadkowie, wujkowie przywozili kandydatów do szkoły, żeby zdawali egzamin. Efekt był taki, że jednak zdałem egzamin. Wróciłem do ojca. Zameldowałem, że załatwiłem sprawę po bożemu, chociaż nie byłem prymusem w szkole. Byłem raczej obibokiem, bo mnie harcerstwo bardziej interesowało niż szkolne rzeczy. Zresztą tam jeszcze inne historie były. Za bardzo się nie przykładałem do nauki. Ale zdałem egzamin konkursowy. Przyjęto mnie. Dlatego byłem później w PZU pracownikiem, praktykantem byłem. Oni liczyli, że po zakończeniu wojny znowu wrócę na status stypendysty. Że będę dalej się uczył. Przypuszczam, to tak było zorganizowane.
- Jak się nazywała ta szkoła?
To było Gimnazjum imienia Jana Zamoyskiego. Głośno mówiąc, dzisiejszym językiem brzydkim mówiąc, to było prawicowe, ale ortodoksyjne gimnazjum. [Mówjąc] językiem ówczesnej Warszawy, o której rozmawiamy, to było gimnazjum narodowe. Zresztą to było ekstra gimnazjum, bo tam obowiązkowe były dwa czy trzy języki obce, obowiązkowa nauka tańca, obowiązkowe sporty, obowiązkowe wyjazdy zagraniczne, inne cuda niewidy. Czesne było, wynosiło miesięcznie trzysta złotych, gdzie ojciec miał pensji sześćset czy siedemset złotych. Też była bajońska kwota na ówczesne czasy. Tam nawet średnia społeczność nie miała szans ubiegać się o tą szkołę. Automatycznie wszystko profesorowie z najwyższej półki. Za takie pieniądze, to tam byle nauczyciel nie miał szansy w ogóle być profesorem. Tylko tam wszystko musieli być profesorowie odpowiedniego [profilu], niestety. Później chyba ojciec trochę przegapił sprawę, że były szkoły podziemne, że jak tam było znany, jako ten, który zdał, to ojciec mógł mnie zapisać pod jakimś szyldem do tej szkoły. Pod innym szyldem na pewno egzystowałem, ale nie zostało to zrobione. [...]
Jesteśmy w budynku. Tam siedziałem trzy dni. W tym czasie też brałem udział w akcji doraźnej, bo Niemcy podpalili Teatr Polski na Karasia. [To było] akurat koło biurowca, o którym mówię. Myśmy tam, nie mając co robić, skrzyknęliśmy się wszyscy przypadkowi, którzy nie mieli tam co robić, ludzie plus pracownicy, plus tak jak ja tam też, inni. Ratowaliśmy. Przeobraziliśmy się w strażaków, ratując teatr, żeby po wojnie mógł podjąć działalność, żeby uniemożliwić Niemcom, żeby go spalić. Wtedy jeszcze woda w Warszawie była, światło, wszystko, więc można było mieć dużo materiału, sprzętu czy środków, które by służyły do gaszenia. Chyba nam wtedy udało się to załatwić. Niemcom żeśmy pogonili kota. Teatr uratowało się. Ale teraz jak się wydostać. Ulica pod obstrzałem karabinu maszynowego z kościoła Świętego Krzyża. [...] Na ulicy, kto bardziej nerwowy wyskoczył, dostał od razu. Pomiędzy naszym budynkiem a budynkami mieszkalnymi na wprost szpitala, który był kiedyś przy pałacu Staszica, koło pomnika Kopernika, już leżały na chodniku ciała ludzkie. Co tu zrobić? Debaty odchodziły w naszym gronie zbieraniny powstańczej, jak sforsować przeskok przez ulicę. Propozycje były najrozmaitszego typu. Chyba doszło do tego, żeśmy stwierdzili, że Niemcy – bo to nie mój pogląd – w różnych jednostkach mieli taki zwyczaj, że stosowali cykliczność – ostrzał, przerwa i znowu ostrzał. Stwierdziliśmy, że trzeba to wykorzystać i z tego tytułu spróbować. Ponieważ już ludzie zastrzeleni leżeli na ulicy czy na chodniku, chyba żeśmy doszli do przekonania, że trzeba metodą zrobić znowu [manewr] z Niemcami w ten sposób, że jak kończą ostrzał, wyskoczyć. Wiadomo, że tej odległości się nie przeskoczy, bo oni znowu puszczą serię, tylko się zwalić na twarz na jezdnię i udawać nieboszczyka. Najlepiej jeszcze jak to przy autentycznym nieboszczyku nastąpi upadek. Chyba w ten sposób żeśmy się wydostali z budynku na Powiśle, gdzie już było Powstanie. Było już normalne życie, wszystko. Nas wszystkich do ciupy wsadzono.
- Który to był dzień Powstania?
Drugi, trzeci czy czwarty, gdzieś w tych granicach. Nas do ciupy wsadzono jako szpiegów niemieckich. Ani dokumentów, ani nic. Wszyscy jak jeden mąż, ten z takiego oddziału, ten z takiego oddziału – dochodzenie. Widocznie w jakiś sposób, nie wiem, jak dla innych, ale dla mnie się skończyło pozytywnie. Mnie z ciupy wyrzucono. Gdzie pójdę? Na Szpitalnej mieliśmy kwaterę, więc wybrałem się na Szpitalną. Naturalnie towarzystwa nie zastałem. Okazało się, że właściciel kwatery a ojciec Jerzego Wojciechowskiego, naszego kolegi, był oficerem w Batalionie „Kiliński”. Nas tam paru się załapało do tego batalionu.
Trafiłem do plutonu ochrony sztabu „Kilińskiego”, który się mieścił na ulicy Jasnej, gdzieś na ostatnim piętrze, przy Świętokrzyskiej. Budynek miał front od Jasnej, oficyna w środku i drugi front od ulicy Szkolnej. Żeśmy tam byli za wartowników w „Kilińskim”. Efekt był taki, że Niemcy mieli jednak wywiad poprzez szpiegów, inne sposoby, trudno mówić mi w tej chwili, że wiedzieli, gdzie się co znajduje. Na nas zagięli parol, żeby nas załatwić poprzez bombardowanie sztukasami. Stąd powiedziałem, miałem uraz i mam resztki do dzisiaj urazu lotniczego. Bombardowali nas. Naturalnie jako wartownik, strażnik sztabu, nie mogę się ruszyć. Co mam zrobić? Raz, że kompromitacja, drugie obowiązek, a tu bomby lecą na głowę. Pamiętam ewenement, ponieważ byłem doroślejszym harcerzem. Przestrzegałem przepisów harcerskich [...]. Ku mojemu zaskoczeniu w czasie największego zaskoczenia wychodzi ze swoich pokoi rotmistrz „Leliwa”, dowódca Batalionu „Kilińskiego” ze swoim adiutantem i ze swoją sekretarką. Sekretarka niesie tacę. Na tacy stoi to, co potrzeba, i stoją kieliszki. Nie wiem, jak moi współtowarzysze warty, ale ja krzyknąłem wielkim głosem, że jeszcze w życiu nie piłem i nie mogę pić, bo jestem harcerzem. Zresztą całe Powstanie chodziłem z krzyżem harcerskim, który mam u siebie w domu przy mundurze, tak że każdy wiedział. Pamiętam dzisiaj słowa majora „Leliwy” Roycewicza: „Panowie, ja się wam nie dziwię, bo jak byłem w czasie pierwszej wojny pierwszy raz na wojnie, to sam spodnie miałem pełne. To jest normalne. Ale gwarantuję wam, że jak chlupniecie kielicha, nie ma przeproś”. Jak rozkaz padł, że mamy wypić, to żeśmy wypili. Później wyglądaliśmy przez okno, gdzie która bomba leci, na nas czy na sąsiada. Taki był efekt. Efekt później był też bardziej przykry, który skończył się dość dobrze. W końcu rąbnęli w naszą chałupę, tam od Jasnej. Zwalili ją do fundamentów, do piwnic. Nas zdążono [przenieść], chyba też samo dowództwo batalionu zdążyło się do piwnic przenieść. Efekt był tylko, że chałupa nam zleciała na głowę. Ale że to były początki Powstania, to i ludność była, i inne rzeczy. Nie pamiętam już, czy żeśmy sami się wygrzebali z piwnic, czy nas odkopano. Wyszliśmy tylko biali troszeczkę z kurzu po bombie. Przenieśliśmy się, dlatego mówiłem tak obrazowo, do środkowej oficyny. Jak mówi przysłowie:
Bóg trojcu lubit, czyli Pan Bóg lubi trzy razy. Rąbnięto w tamtą oficynę. Znów znaleźliśmy się w piwnicy. I w końcu od Jasnej. Tam się nasza kariera, to znaczy moja w „Kilińskim” skończyła.
Wtedy już dowództwo ze Starego Miasta przeszło do Śródmieścia, akurat też w pobliżu siedziby „Kilińskiego” w Śródmieściu, na wprost Prudentialu. Tam założyło swoją kwaterę, chyba pod numerem dwadzieścia siedem, Świętokrzyska. Odmeldowałem się w „Kilińskim” i tam się zameldowałem. Ze szczątków naszej całej organizacji stworzono grupę, która zamieszkała w Prudentialu na kwaterze. Tam też chyba była stołówka nasza. Tam przebywaliśmy. Komendantem naszej grupy został Michał Filipowicz, pseudonim „Ryszard”. Zostałem jego zastępcą i tam iluś nas chłopaków było. Pełniliśmy służbę pomocniczą dla walczących oddziałów. Ona polegała między innymi na tym, co w muzeum jest pokazane. Pocztę powstańczą obsługiwaliśmy. To jest pierwsza rzecz. Druga rzecz, najrozmaitsze sprawy łącznościowe: gońcy, łącznicy, służba łącznościowa, te rzeczy wszystkie, które wchodziły w skład służby pomocniczej. Naturalnie nasza znajomość Śródmieścia była w tym momencie nieoceniona. Znaliśmy wszystkie dziury, przejścia, studnie, nie studnie, inne rzeczy. Tego typu były sprawy w pierwszej części Powstania. Były też już zaczątki wypraw do „Haberbuscha” po zaopatrzenie.
Kolejna rzecz, która najbardziej mi utkwiła, to będzie ciekawostka, ewenement będzie chyba w waszych dokumentach. Jest rok 1999 czy 2001. Jest w Gliwicach spotkanie towarzyskie, uroczystościowe. Jest pewna pani. Wtedy chyba już zacząłem ujawniać pewne sprawy związane z moją osobą. Ona mi mówi: „Ja też miałam przeżycie przez Powstanie”. Pytam się: „A jakie?”. – „Proszę pana, rodzice mieszkali na Woli i była ewakuacja – nie tyle ewakuacja, co exodus ucieczkowy – ludności cywilnej z Woli, bo Niemcy mordowali mieszkańców Woli. Miałam dwa miesiące życia. Matka nawet ojca zapomniała. Gdzieś się zgubił. Mnie złapała na ręce i wśród bombardowania, ostrzału wydostała się od Niemców. Przedostała się na polską stroną, na ulicę Sienną, Próżną, gdzieś przy Żelaznej, na którąś z ulic przy Żelaznej”. Ponieważ tam się zaczęły gromadzić setki mieszkańców, więc była sprawa zaopiekowania się nimi i ewakuacji ludności. Już miasto było w okresie dość gorącym. Pamiętam, jedliśmy śniadanie. Dostałem rozkaz zorganizować ewakuację ludności cywilnej Woli. Ta pani w czasie spotkania w Gliwicach mówi: „Proszę państwa, mama mi opowiadała, bo już nie żyje, że nas młody człowiek uratował, bo mnie wziął na ręce. Dał mi ze swojej chustki do nosa, koloru czarnego, w której się mieścił cukier, który on przegryzł i pomoczył ustami, bo darłam się podobno, tak jakby mnie ze skóry obdzierali. Uspokoiłam się po tym niby to smoczku. Wziął mnie na ręce i całą grupę, która tam była, przeprowadził do Śródmieścia”. Ja się na tą panią patrzę. Mówię: „Proszę panią, to była druga połowa chyba sierpnia. Proszę pani, a ja byłem »komendantem« ewakuacji Woli”. Nawet żeśmy nie zjedli śniadania, tylko [biegliśmy] kanałami, piwnicami, przekopami na punkt, gdzie się ludność gromadziła. Polegało to na tym, że organizowałem z chłopaków grupę trzydziestu osób cywilnych. Oni byli za przewodników i [szli] do Śródmieścia. W końcu jak wszystkich chłopaków swoich wyczerpałem, już nie miałem nikogo, a tu jeszcze dalej się ludzie gromadzą. Po drugie bachor drze się, jakby go obciągano ze skóry. Żołnierze się denerwują nasi, bo Niemców dzieciak ściągnie na głowę swoim krzykiem, ona pewno nie miała zmienianej pieluchy i głodny, i wszystko, niewyspany. Z czego mogłem się zorientować, że mogłem tak postąpić – zrobiłem mu smoczek, zabrałem na rękę. Chociaż może nie miałem prawa tego zrobić, mówię, że trzeba wziąć grupę, bo już nikogo nie było, i przeprowadzić. Najwyżej potem czym prędzej wrócę, żeby organizować dalej przerzut ludności cywilnej. Przeprowadziłem to. Mówi: „Mami mi opowiadała, że nam ten chłop uratował życie”. Od tego czasu ta pani, okazało się, że jest moją córką przybraną. Wszystkie szczegóły zaczęły się zgadzać. Nawet teraz było Tadeusza, jej męża imieniny: „Co słychać, córeczko?”. Jakie są przypadki ciekawe. Masę ludzi było świadkiem tego zdarzenia. Nikt nie chciał wierzyć, że tak się pokrywały wiadomości, które ona miała, już jako dorosła czy podrastająca pannica, bo od matki, z moimi informacjami.
- Gdzie pan wtedy przeprowadził grupę?
Myśmy prowadzili na północne Śródmieście. Okolice Szpitalnej, Jasnej i Świętokrzyskiej, bo tu rozmieszczali wtedy chyba. Tam z kolei przejmowała cywilna służba chyba, która istniała. Punkty OPL-u na poszczególnych budynkach, inne, przejmowali po mieszkaniach. Ludzi rozprowadzali już rannych na pewno po szpitalach. Tam na pewno i poranieni byli. Opiekowali się już ci, którzy tam gospodarzyli. To był jeszcze okres, że była cała administracja. Cała organizacja istniała jeszcze. Takie były historie. Myśmy tak dotrwali do końca sierpnia. Na końcu sierpnia czy z początkiem września przeniesieni zostaliśmy na południowe Śródmieście, z ulicy Świętokrzyskiej. Żeby było jak najbezpieczniej, bo to wszystko dzieciaki małe, dwunasto-, trzynastoletnie pętaki, to ulokowano nas w kamienicy, która wychodziła tyłami na ulicę Chopina. Tam chyba był ogród Chopina czy coś takiego, nazwy nie pamiętam. Tam siedzieli Niemcy, więc myśmy praktycznie byli po sąsiedzku. Z tym że nasze miejsca były obsadzone przez wojsko. Nie wiem, jakie zgrupowanie. Myśmy nad nimi urzędowali w kamienicy. Wiadomo było, że tu bombardowania nie będzie, bo oni musieliby wtedy zniszczyć swoje oddziały. Ani ostrzału nie będzie artyleryjskiego, ani nic. Bezpieczne miejsce było. To był park Chopina, w tej chwili już nie pamiętam, bo to były dawne czasy.
Wracając do rzeczy, ciekawostek. Mieliśmy zwyczaj harcerski. Na Królewskiej był nasz bojowy pluton. Obsadzał chyba któryś z obiektów na Królewskiej. To była grupa w moim wieku, starsza troszkę. My jako najmłodsi mieliśmy zwyczaj, że zawsze wieczorem ci, którzy nie byli na służbie, mieli „wolne”. Była w Prudentialu od strony Świętokrzyskiej restauracja, wtedy jeszcze niezniszczona. Stał tam fortepian. Jeden z nas był troszeczkę grający na fortepianie. Ciekawostka, zresztą to rzecz, którą żeśmy do końca Powstania pielęgnowali, tą tradycję. Godzina dwudziesta, spotkanie w tym miejscu odbywało się. Pogaduszki, piosenki, na środku symboliczne ognisko harcerskie się paliło. Zaczynało się słynną piosenką harcerską „Płonie ognisko i szumią knieje”. Ludność Warszawy okoliczna zaszokowana i zaskoczona. Tu walka, tu miasto walczy, a tutaj taka sytuacja. Tośmy traktowali jako antidotum, jako odprężenie po napięciu całodziennym.
- Spotkania odbywały się do momentu, gdy się państwo przenieśli ze Śródmieścia?
Nie tylko.
Też to samo było.
- Byli państwo w innym miejscu.
W innym miejscu było.
- Czyli bez fortepianu się odbywało.
Chyba na pewno wtedy. To było na sto procent pewne. Z przeniesieniem się w inne miejsce to była ciekawostka. Z tego, co pamiętam, to się odbywało gdzieś w okolicach Poznańskiej, Wilczej, w miejscu, gdzie stacjonowały nasze dziewuchy. Myśmy też tam mieli [komendę], tylko nie pamiętam, gdzie w Śródmieściu Północnym one były zakwaterowane. One też u nas były. Tam, gdzieś w rejonie Poznańska, Wilcza. Stąd pamiętam, bo zbliżała się godzina wieczorowa, że mieliśmy spotkania. Bardzo korzystałem z tego, że człowiek mógł się odprężyć, rozerwać, zobaczyć, kto jeszcze żyje, kto nieporaniony. (Nie wiem, czy już wtedy byłem ranny, czy nie ranny). Pamiętam, idę, ciemno, bo przecież przejścia przez piwnice nieoświetlone. Każdy oszczędzał świeczkę czy co tam miał. Pamiętam, do mnie się gość przyczepił. Naturalnie znałem, bo miałem przepustkę, która mnie pozwalała dwadzieścia cztery godziny [na dobę] po Warszawie się poruszać, łącznie z przekopem przez Aleje Jerozolimskie, bez czekania na zielonym świetle. Gość mnie się pyta, nie pamiętam, co jak. Pamiętam incydent, o sztab, któregoś z oddziałów w tamtym rejonie. Szalenie się mnie dopytuje. Mnie to nie bardzo pachniało. Ale mówię: „Co zrobię?”. Wtedy już chyba nawet nie miałem pistoletu przy sobie, ylko miałem granaty. Mówię: „Granatu nie rzucę. Bo i sam zginę, i tam ludzi nałupię. Zresztą, co mu pomoże granat. Na pewno też może mieć pistolet”. Kombinowałem, bo były już wtedy bardzo ścisłe punkty kontrolne naszej żandarmerii powstańczej. Tak cyrkulowałem, żeby on szedł pierwszy, ja za nim. Pamiętam, był moment, że w pewnym momencie, znałem, w którym miejscu, charakterystyczne. Złapałem któregoś z żandarmów. Zawsze po dwóch stało. Wskazałem im gościa i go zwinęli. Przypuszczam, już nie pamiętam dokładnie, że to był jednak szpieg niemiecki, któremu chodziło o zlokalizowanie naszego sztabu. Takie były przygody.
Z kolei inna historia znowu była, innego typu, że miałem. Mianowicie na Śródmieście Południe już przeszedłem z grupą jako jej dowódca na Chopina. Michał Filipowicz poszedł na uzupełnienie „Zośki” na Powiśle. Myśmy mieli szkolenie wojskowe za sobą. Byliśmy szkoleni, więc on poszedł na uzupełnienie „Zośki”. Po nim przejąłem cała młodzieżową grupę. Z kolei, że znowu miałem szkolenie wojskowe... Pamiętam, któregoś razu (to trzeba by w Kronice Historii Powstania [Warszawskiego] zobaczyć, jaki to był dzień) dostałem rozkaz, że mam pobrać uzbrojenie i wejść w skład grupy wsparcia, która miała zaatakować budynek YMCA na Konopnickiej. Pamiętam, wybraliśmy się tam. Chyba towarzystwo raczej mało znajome, bo to była zbieranina takich, którzy raczej byli na zapleczu, ale mogli stanowić grupę wojskową. Znaleźliśmy się, pamiętam, na Prusa to chyba było, nowe budynki w konstrukcji żelbetowej. Tam miał być punkt wypadowy. Stamtąd mieliśmy atakować budynek YMCA. Pamiętam jak dzisiaj, że skądś, nie wiem, czy Niemcy się dowiedzieli, czy co, trudno jest mówić po takich latach, nastąpił nalot na nasze budynki. Tam był zaraz Instytut Głuchoniemych, na placu Trzech Krzyży. Tam, gdzie dzisiaj jest nowoczesny hotel, to tam stały domy mieszkalne. Myśmy tam siedzieli na parterze, czekając na rozkaz do szturmu. Zbombardowali nasze chałupy, cały odcinek chałup. Pamiętam, z tego wszystkiego wlazłem gdzieś pod ladę, nie ladę. Po samym nalocie wydostałem się. Stwierdziłem, że [zostało] rozbite całe zgrupowanie atakujące. Mówię: „Trzeba wracać do domu” – czyli do swojej grupy. Co ja tu będę robił. Nic z tego nie będzie”. Pamiętam, idę ulicą Wilczą czy którąś tam. W pewnym momencie doskakują do mnie z noszami sanitariuszki, żebym się kładł na noszach. Pytam się: „A dlaczego? Coście się do mnie przyczepiły dziewczyny?”. – „A, proszę pana, panu ze łba bucha jucha”. Mówię: „Może i bucha. Ja z tyłu oczu nie mam”. Potem po wojnie jeszcze chodziłem w kurtce, która miała ciekawostkę. Na środku pleców był pas cały od krwi, której się nie dało sprać w żaden sposób. W granatowej kurtce miałem, zawsze na zdjęciach, które państwo macie tutaj w archiwum, to jestem w tej kurtce. Miałem pas taki. Okazało się, że dostałem odłamkiem bomby w głowę.
Mieliśmy naszego głównego komendanta. On był studentem w czasie okupacji medycyny, [...] Przemek Górecki, pseudonim „Gozdal”. On mnie operował na żywca, wyjmując odłamek z głowy. Pamiętam, on stwierdził, że: „Miałeś szczęście, bo jeszcze milimetr czy dwa i byś był załatwiony”. Co najciekawsze było, że odłamek i bomba chyba, bo to Niemcy później chyba specjalnie robili, że były zatrute. Potem przez dziesiątki lat miałem, że w roku mi się nieraz otwierała głowa i ropa z krwią mnie ciekła. Zresztą teraz też miałem strup na głowie i ślad po tym wszystkim. Takie są przygody. Jak wychodziłem z Warszawy po kapitulacji, to łeb miałem obwiązany całkowicie po tym wypadku.
- To był koniec września, kiedy został pan ranny?
To był środek września. Po drugie tutaj miałem, zresztą jakby się ktoś dobrze przypatrzył, to tutaj miałem wtedy obcięty paluch, tylko mi się dyndał. I tutaj w nodze mam też dziurę. Trzy razy dostałem w czasie Powstania.
- Gdzie sanitariuszki pana wtedy zabrały?
Nigdzie, bo nie pozwoliłem się [zabrać], tylko dałem się opatrzeć. Mówię, że mam dwa kroki na Chopina, w cudzysłowie dwa kroki. Mówię: „Tak mnie opatrzycie, żeby mnie nie ciekło z głowy, to tam będę i zaraz się zaopiekuje mną towarzystwo”. Tak to wyszło. Tamte [zranienie] to nie wiem nawet, w nogę dostałem. Mam dziurę w nodze. Tu łapę miałem obciętą, to nawet mam na to dokumenty. […] Mam z Londynu nawet zaświadczenie, że byłem trzy razy ranny w czasie Powstania.
- Czyli wrócił pan na Chopina, tak?
Tak. Myśmy tam egzystowali już do końca Powstania, lepiej, gorzej. Głównie tam byłem. Ponieważ byłem chłopak starszy, więc mnie zatrudniano. Prowadziłem ekipy tragarzy, „wielbłądów” z środkami żywnościowymi od „Haberbuscha” na Śródmieściu Północnym – w cudzysłowie w Śródmieściu, bo to już były kupy gruzu. Nosiło się tą sprawę, bo byłem już większy. Czyli mogłem wziąć wór na plecy, chociaż byłem lichy na pewno. Trzeba było ratować się. To była ta słynna zupa, bo trzy razy dziennie się wtedy jadło przysmak powstańczy, zupę-„pluj”. Na pewno o tej słynnej zupie państwo słyszeliście. To było ziarno zbożowe, niemielone, nieoczyszczone, tylko z łuską. Bez przerwy, pfu!, pfu!. Kulturalnie to było. Tak to było. Później dostałem rozkaz, że mnie nie wolno iść do niewoli, tylko mam wyjść z miasta ludnością cywilną.
- Od kogo rozkaz przyszedł?
Od nas przyszedł, z naszego środowiska.
- To był rozkaz dla pana, dla całej drużyny?
Dla mnie. Dla dzieciaków, jasna rzecz. Przecież dwunastoletni smyk nie pójdzie do niewoli. Dostałem jako starszy, a niektórzy poszli do niewoli chyba. Tadek Jarosz poszedł, jeszcze któryś poszedł do niewoli z naszych starszych kolegów. Ja dostałem [rozkaz] przejść do podziemia z powrotem. Czy dostałem namiary, już nie pamiętam. Efekt był taki, że z tytułu głowy przede wszystkim rozchorowałem się bardzo ciężko.
- Wyszedł pan z Warszawy z ludnością cywilną?
Tak. Do sławnego obozu w Pruszkowie. Tam znowu miałem przygodę. Przede wszystkim mnie struto tam nieprzeciętnie. Od razu dostałem kakao. Jak mnie zobaczyli w takim stanie – ręka tutaj zabandażowana, noga zabandażowana, głowa zabandażowana – to mnie sanitariuszki, Polki pielęgniarki zaraz kakao, zupę ekstra przyniosły. Przecież jak byłem wygłodzony, to była śmierć dla mnie. Ale jakoś przetrzymałem to chyba. Na drugi dzień po tym do Pruszkowa, w przeciwieństwie do innych warszawiaków, na placu apelowym Niemcy zaczęli robić porządek wśród tych, którzy się tam zgromadzili Polaków. Bardzo grzecznie w tym stanie wyglądający na defekt zameldowałem się, że jako freiwillige, czyli ochotnik, chcę jechać do roboty w Niemczech. Miałem swój plan. Naturalnie Niemcy wniebowzięci, czekoladę dostałem, coś tam jeszcze. Za przykład mnie stawiali, jak to powinno być. Myślę sobie w duchu: „Poczekajcie!”. Skończyło się tym, że o mały figiel nie dostałem kuli w łeb, bo kombinowałem. Dzielili na grupy, która jedzie do roboty do Niemiec. Potem ci, którzy jadą do gazu, do obozów, i ci, którzy są zwolnieni, na wieś, na terenie Krakowskiego, Kieleckiego. [Dzielono] na te trzy grupy. Po to się zgłosiłem, żebym mógł się załapać na grupę wolnościową. Nakryli mnie. Nie wiem, czy tego samego dnia, czy na drugi dzień. Udało mi się dostać do grupy wolnościowej.
- Po tym, jak zgłosił się pan na ochotnika?
Już po, jak mnie wyrzucili z ochotnika z powrotem.
Bo chciałem iść na siłę, przy świadkach przejść do grupy. Mnie nakryli, że bez skierowania tu chcę jechać do roboty, a tu chcę wyjść na wolność. Tu był efekt, że pamiętam, jak dzisiaj, jakiegoś dziadka dorwałem – skąd on to miał? – miał walizę, którą wziąłem na plecy, mimo tego stanu. Widocznie jak człowiek ma trwogę w sobie, to dałem radę. Praktycznie mnie nie było widać. Waliza nade mną szła, a ja pod walizą. Dziadek do tej grupy był. Nas wsadzili. Jak jechałem do Warszawy, żonie pokazywałem, tam jest do dzisiaj mur betonowy od Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Tam akurat pociąg, szczęście widocznie miałem, przeznaczenie, że trafiłem do pociągu, który stał pod murem, od strony obozu. Z kolei po stronie domków Pruszkowa, które do dzisiaj są tam, to tłumy ludzi kłębiły się w ogródkach. Rozmowy były między nami a mieszkańcami Pruszkowa. Nawiązałem kontakt z mieszkańcami i sam się też zorientowałem. Po torach kolejowych, po których w tej chwili pociągi podmiejskie i dalekobieżne jeżdżą, chodziły patrole w sposób, jaki u Niemców jest rygorystyczny. Od połowy ogrodzenia chyba jedne patrole szły w prawo, drugie w lewo. Środkiem była luka. Oni potem z powrotem szli. Ja to wykorzystałem. Z tym że była jedna rzecz (jeszcze żonie mówiłem, bo potem z rękami miałem kłopot), że nad murem betonowym było ogrodzenie z drutu kolczastego. Jak to zrobiłem, to nie wiem. Miałem chlebak, z którym się nie rozstawałem. Tam miałem jedyną pamiątkę z Powstania. Miałem znaczki poczty powstańczej, oryginalne, w jakiejś ilości. Miałem na majątku, nie oddałem do schowania, tylko ukryłem. Wbrew rozkazowi zabrałem ze sobą. Legitymację powstańczą, przepustki, opaskę, to wszystko oddałem do schowania. To już powiedziałem, że nie... Zbierałem w czasie okupacji znaczki. To też jest osobny rozdział. To też nikt nie uwierzy, że coś mogło być w czasie okupacji takiego. Mówię: „Trzeba wykorzystać to”. Nie miałem pewności nawet. Powiedzą, że jedziemy pod Kielce czy pod Kraków, a zawiozą nas, gdzie nie potrzeba. Nie daj Boże, jeszcze do piecyka. To, co to, mnie potrzebne jest? Potem tak z góry zejść na ziemię to jest trochę ciężko. Zacząłem kombinować. Nie wiem, jak to było. Jeden Pan Bóg może wie. Stanąłem na oknie w pociągu, w wagonie. Zrobiłem krok chyba na mur w czasie, jak patrole się rozeszły. Miałem efekt, że miałem obie ręce do kości rozcięte na drucie kolczastym. Znowu, jak wtedy pierwszego dnia Powstania, na olimpiadzie w Atenach miałbym złoty medal, jak ruszyłem przez tory na drugą stronę. Tam nie wiem, czy mnie baby pod spódnice schowały, czy koc narzuciły na mnie. I czym prędzej do domu. Udało mi się.
Naturalnie od razu mnie ręce zabandażowali, tak że jeszcze gorzej wyglądałem. Miałem zaprzyjaźnioną rodzinę w Brwinowie. To jest pewna odległość od Pruszkowa, ale jeszcze taka, że można mówić o tym. Tam, jak mnie trochę oporządziły, do ludzi doprowadziły kobiety, to się puściłem do Brwinowa. Tam znowu reminiscencja związana z Powstaniem. Lato, znaczy to październik, ciepły dzień, ja z chlebakiem, w swoim tradycyjnym stroju, który widać na zdjęciach. Nie pozwolono mnie wejść do domu. Ci państwo mieli dom z ogrodem. [Miałem] tylko usiąść pod gruszką. Za moment przytargali balię i zaczęli wrzątek gotować. Mnie posadzili z chlebakiem. Z tym że tam chyba wybroniłem tylko znaczki, żeby mi wyciągnęli, żeby one nie straciły się. Posadzili mnie w bali i zaczęli polewać wrzątkiem, jaki dawałem wytrzymać. Dlaczego? Potem jak mnie opowiadali już po wszystkim, że trzeba było balię opróżnić z wody na gnojowniku, to podobno najpierw szła balia sama, a za balią oni, chorując, pani na lewą stronę, pan na prawą stronę, tak byłem zawszony. W ogóle wszyscy byliśmy tak zawszeni. Bo ani wody, ani zmiany bielizny. O pościeli to się nic nie mówiło. Że mądrzy ludzie byli, to dlatego mnie nie wpuścili. Potem wszy nie miałem nigdy w życiu, pozbyłem się. Efekt miałem taki, jeszcze wracając, żeby skończyć temat. Spałem wtedy dwa tygodnie czy lepiej. Mnie budzono tylko koło południa. Przychodził lekarz. Akurat pan profesor Stopczyk, bo on tam się gdzieś znalazł w okolicy, zmieniał mnie wszystkie opatrunki. Lekarstw nie było, więc jedyny ratunek to był, że rivanol lano na mnie, na te miejsca. Zmieniał opatrunki. Wstawałem. Też mądrzy ludzie, że mnie nie karmili nic, żebym się nie pochorował na żołądek śmiertelnie. Tylko karmili mnie wtedy po zmianie opatrunków zacierkami na mleku. Zjadałem podobno michę zacierek na mleku i znów szedłem spać. Tak było dwa tygodnie czy więcej.
Wracając do Powstania – epizod był. Jesteśmy na Świętokrzyskiej. Na ulicy Jasnej mieszkał jeden z moich chłopaków, którego rodzice mieszkali na jednym z ostatnich pięter ulicy Szkolnej. Wyleciało mi w tej chwili z pamięci nazwisko tych państwa, bardzo sympatyczni ludzie. Kiedyś jeszcze, jak był początek Powstania, nie byłem jeszcze tak zasymilowany do warunków powstańczych, załatwiłem sobie, że miałem moment wolności i swobody. Wybrałem się do tych państwa wykąpać, przebrać, oporządzić się. Pamiętam, po tym wszystkim bałem się, że mogę mieć kłopot [z obudzeniem się]. Nastawiłem jeden czy dwa budziki, bo pożyczyłem sobie od tych państwa. Nie było gdzie spać, bo tam ludzie byli zupełnie przypadkowi, którzy też mieszkali. Dostałem materac na przedpokoju, gdzie mogłem się położyć i przespać się. Nastawiłem budziki. O czwartej czy o piątek rano już musiałem być gotowym do służby. Mnie się przepustka kończyła. Efekt był taki, że się budzę, nie z tytułu dzwonienia budzików, tylko normalnie. Dziwi mnie, że widzę słońce w przedpokoju. Widzę w drzwiach do przedpokoju trochę głów ludzkich. Pytam się, co to ma znaczyć, bo widzę, że dzień, a miałem wstać o czwartej rano. Zrobią mnie za dezertera. Mówią: „Proszę pana, budzik dzwonił. Myśmy pana dobudzali. Nie było siły, żeby pana obudzić. Zostawiliśmy pana śpiącego na materacu. Jeszcze większy ewenement, to co pan widzi, w oficynę bomba trafiła. Myśmy też, niech pan wybaczy, nie daliśmy pana ściągnąć – to były same kobiety – do piwnicy na samym materacu. O wyniesieniu nie było mowy. Zostawiłyśmy pana w przedpokoju. Dobrze, że panu nic się nie stało”. Nic w ogóle nie wiedziałem, co się dzieje. Tak byłem po pierwszym okresie Powstania wykończony z przestawienia się, z normalnego trybu życia na specjalne powstańcze. Takie były przypadki.
Takich epizodów to można multum [przytoczyć]. Pamiętam, kiedyś idę ulicą. To był chyba już koniec sierpnia. Na ulicy leżała „krowa”, czyli tak zwany niewypał moździerza niemieckiego. Tośmy nazywali kulturalnie „krowa”. W budynku PKO na Świętokrzyskiej była Komenda Główna Armii Krajowej. Tam oficer dyżurny na wartowni siedział. Mówię: „Panie poruczniku, »krowa« jest na środku Świętokrzyskiej” – czy Jasnej, czy Szpitalnej. On mówi: „Niemożliwe, bo przecież u nas jest w kanciapie przy szpitalu, żeby dać chorym mleko czy dzieciom małym. Gdzie, co pan mówisz!”. Dopiero żeśmy się dogadali. Oni też jeszcze nie bardzo łapali, okazuje się nawet, oficerowie gwarę warszawską, że to się nazywało „krową”, taki niewypał. To tam mnie nawet chyba przetrzymali trochę. Wysłali patrol i faktycznie, leży niewybuch. Wtedy Niemców trzeba było wziąć, żeby rozbrajali to. Były humorystyczne przypadki.
Słynny też przypadek miałem – to był początek Powstania – idę z grupą swoich chłopaków ulicą Jasną, całym zwartym oddziałem. Jest nalot czy ostrzał artyleryjski, trudno mi powiedzieć, naturalnie jeszcze swobodny okres w Śródmieściu. Ludzie po ulicach chodzą rozradowani, że jest wolna Polska, i – ostrzał. Sodoma, Gomora się zaczyna. Pierwszy raz w życiu, bo później już byłem zaznajomiony z tym, tu głowa, tu ręka, tu noga. Jatki dosłownie. Jak któryś drze się, jakby go ze skóry obdzierano, to go zaczynam ratować, udzielać mu pierwszej pomocy. Później w czasie akcji, po akcji ratowania, to lekarze chyba mnie mówili, że: „Proszę pana, dlaczego pan tego ratuje, tego, co się tak drze”. Mówię: „Jak on się tak drze, to chyba jest ranny. Trzeba go ratować”. – „Odwrotnie – mówi. – Ten, który nic nie mówi, to tym trzeba się zająć, bo on już nie ma siły nic mówić. Ten, jak ma siłę się drzeć, to niech jeszcze podrze sobie. To w drugiej kolejności będziemy go ratować”. To miałem pierwsze doświadczenie medyczne, jak się powinno podchodzić.
Na Powązkach mam grób dziewczyny, „Niuśki”, ona z „Kilińskiego” pochodzi, była ze mną jako łączniczka. Zginęła na przekopie w obecnych Alejach Jerozolimskich, na słynnym przekopie. Puściłem ją pierwszą i dostała dziewucha. Szesnaście lat chyba miała. Po wojnie matka – przychodziłem na grób do niej zapalić świeczkę, przynieść kwiatek – matka zawsze była. Nie wiem, dlaczego ojca nie było. Chyba zginął w czasie wojny. Ani mama do mnie się nie odezwała, ani ja nie miałem odwagi cywilnej z mamą rozmawiać. Nie miałem odwagi. Epizodów można by było multum opowiadać, nie bezpośrednio bojowych.
Mnie teraz też tak pewna rzecz ruszyła. Wyczytałem na sześćdziesiątą drugą rocznicę we wspomnieniu jednego z moich jegomościów, który opowiadał o słynnej kolejce linowej przez Aleje Jerozolimskie. Też z uwagi na to, że nie znał pewnych spraw zakulisowych, opisywał kolejkę linową. Mianowicie, ponieważ było bardzo ciężko przekopem nosić pocztę, prasę, a były konieczności przemieszczania się oddziałów czy sanitariuszek (jeszcze dodatkowe obciążenie przekopu), wpadliśmy na pomysł zrobienia kolejki linowej. Skąd ona się wzięła? Że my w czasie okupacji, mieszkając w jednym rejonie, połączyliśmy mieszkania, które były na ostatnich piętrach przez ulicę kolejką linową. Przesyłaliśmy sobie informacje, rozmowy, te, co dzisiaj smsowskie są, to w kolejce. Myśmy przez długi okres okupacji stosowali kolejkę linową.
Na Pradze. Przez ulicę Stalową, Inżynierską to stosowaliśmy. Podejrzewam, że to była moja inicjatywa, bo znałem kolejkę, zresztą jeszcze wcześniej, bo miałem jako zabawkę. Jak utworzyli kolejkę linową na Kasprowy Wierch, to w sklepach zabawkowych były zabawki dziecinne z kolejką linową. Taką miałem z racji tego, że mogłem mieć wtedy różnego rodzaju zabawki. Ja chyba byłem inicjatorem całej zabawy, że wpadłem na pomysł, że przecież można zrobić kolejkę. Zanim Niemcy się zorientują, to można poprzerzucać materiał. Taka rzecz była zrobiona. Tamte chłopaki, ten jegomość, Michał chyba w wydawnictwie Muzeum tak enigmatycznie pisze, że oni uradzili kolejkę. Ale to chyba dostali rozkaz, że mają sprokurować środek transportu dla poczty, dla prasy, dla innych materiałów. Wiadomo, że to się nie dostanie w ręce Niemców, bo nie ma możliwości, żeby się dostało. Ten odcinek Alej [Jerozolimskich] był pod polskim i niemieckim ostrzałem. Nawet gdyby to spadło, to wiadomo, że nikomu nic się nie stanie, żeby to ktoś to przejął. Podejrzewam, że to z naszej inicjatywy było, całego kierownictwa, zrobione. Takich rzeczy było multum.
- Przez Aleje Jerozolimskie to było zrobione?
Tak.
- W jakim miejscu dokładnie?
Tam przy przekopie zaraz. Przy przekopie, od strony Marszałkowskiej to było zrobione na budynkach.
- Jak długo to funkcjonowało?
Krótko. Jednak Niemcy później się połapali, strasznie w to wszystko... W sam sznurek to im ciężko było ustrzelić. Chyba przez pewien okres nie udawało im się. Tylko pudło marnowali nam strasznie. To mogli przestrzeliwać. Wracam jeszcze do fragmentów.
Pamiętam, w połowie już Powstania, wrzesień, znowu dostałem informację, że gdzieś znów w ruinach okolic placu Napoleona, w garażach, ruinach garaży jest olej. Podobno stoi w beczkach, w cysternach. To był rarytas wtedy, to była rzecz nieosiągalna. Więc dostałem rozkaz zorganizowania grupy i przetransportowania oleju na Śródmieście Południe. Z kim mogłem [to zrobić]? Ze starszymi chłopakami [wzięliśmy] wiadra i wybraliśmy się po olej. Tutaj jednak już Śródmieście Północ to jedna kupa gruzu, strzelanina, tak że tam nawet ruszyć się za bardzo nie można było, aleśmy dotarli. Odkryliśmy garaże. Wszystko ładnie. Zaopatrzyliśmy się w wiadra pełne oleju. Efekt był, że praktycznie biorąc, to pamiętam jak dzisiaj, że całej ekipie udało się wynieść olej ze Śródmieścia, z tego terenu. Z tym że był jeden tylko wypadek, ale potem miał chyba kłopot straszny. Jak Niemcy zaczęli do nas prowadzić ostrzał, to źle upadł czy w ogóle nie utrzymał kubła, naczynia z olejem – wpadł buzią w naczynie. Tu ostrzał, tu on nie może oddychać, głowę ma w garnku. Humorystyczna sytuacja. Jakoś później go wygrzebaliśmy. Ale znowu nie mając wody, mydła, nic, umyj chłopa teraz z tego oleju całego! Na ulicy Widok targamy to do przekopu przez Aleje [Jerozolimskie], żeby to przenieść na tamtą stronę. Ludność skądś się dowiedziała, że my targamy olej. Wystąpiła do mnie, żeby chociaż z jedno wiadro im przehandlował do robienia smażonych rzeczy czy okraszania żywności. Nie mogłem się na to zgodzić. Ale mnie jakoś chyba ułagodzili, że mnie coś dali za wiadro oleju. Nie pamiętam, coś mnie dali, mąkę czy coś innego. Przehandlowałem wiadro. Później dopiero, po jakimś czasie dowiedziałem się, że to nie był wcale olej, tylko to był stolarski płyn do konserwacji drewna. Ale to było pierwszorzędne, bo było z lnu robione. To był pokost lniany. Czyli nikt nie mógł się zatruć tym, ale to nie był środek praktycznie spożywczy.
- Ale czy było to używane jednak do gotowania?
Tak. Do gotowania nie, ale do kraszenia chyba „pluja” była. Polewało się tym „pluję”. Potem dopiero rozmowy były towarzyskie. Okazało się, że to jest pokost lniany, który używali stolarze. Ani tam nie było wypadku śmiertelnego, ani u nas. Olej lniany, co lepszego jest? To jeszcze na żołądek nawet jest dobry, bo się używa jako lekarstwo siemię lniane. Taka była ciekawostka.
Takich rzeczy mógłbym multum mówić ciekawych. Na przykład teraz, wczoraj miałem rozmowę. Siostrzeniec mówi, że w Chinach jadł psa. Mówię: „Ja też jadłem psa. Ale w Warszawie. Na ulicy Chopina jadłem pieska, Brysia” – jak zwał to. Mianowicie, na jednej z ulic Śródmieścia Południe mieszkali ojca znajomi, którzy mieli rodziców w okolicach ulicy Złotej. Mnie prosili koniecznie, żeby przekazać rodzicom list, że oni żyją, wszystko jest w porządku. Mając swobodę poruszania się, wziąłem list, przeniosłem państwu. Pani mówi czy pan, wszystko jedno, jak oni mi się zrewanżują za to, że im taką wiadomość przyniosłem. Poszli po rozum do głowy. Powiedzieli, żebym parę minut poczekał, to mnie coś przyniosą. Przynieśli mi piękny kawał polędwicy. Wzruszony byłem nieprzeciętnie. Przyszedłem na kwaterę z polędwicą. Zorganizowaliśmy pierwszy raz wtedy na sześćdziesiąt trzy dni Powstania jedną grupę, która poszła na ogródki działkowe po ziemniaki. Pod obstrzałem niemieckim, to też na własne sumienie to wziąłem. Wbrew przepisom, że poszła jedna grupa. Druga poszła grupa po pomidory, trzecia grupa wzięła się za robienie z mięsa pieczeni. Mieliśmy jedyne normalne jedzenie na sześćdziesiąt trzy dni. Wszystko było elegancko.
- Wiedział pan, że to pies?
Potem kiedyś byłem u tych państwa kolejny raz. Mnie się pytają, jak mnie mięso smakowało. Mówię: „Kapitalne było!”. Bo żeśmy, raz, że wygłodzeni, drugie, że ziemniaki, które żeśmy przez te dni nie jedli, ani pomidora – kapitalne było jedzenie. Przyznali się wtedy, że to był Brysio. Bo się okazuje, u nich w domu na Złotej mieszkał hurtownik mięsny, który zatrudniał łepków po cztery, pięć, sześć, siedem lat do łapania psów, kotów i szczurów. On z tego robił i wędliny, i mięso. Ludność cywilną zaopatrywał w towar.
- Jak państwo jedli to mięso, to myśleli państwo, jakie to zwierzę?
A nawet chybaśmy nie myśleli. Tylko każdy zadowolony był, że taka pycha nas trafiła. I to jeszcze po kryjomu chyba żeśmy jedli, żeby sąsiedzi nie widzieli, bo by nam zazdrościli czy przyłączyliby się. Tylko my w swoim kręgu to zrobiliśmy, po kryjomu, raz. Druga rzecz, że nie wolno było wyjść na tereny pod obstrzałem niemieckim po ziemniaki czy pomidory. To było niedozwolone. Myśmy znali różne dziury i przejścia, to można to było zrobić. To było ryzyko, bo mógł ktoś nie wrócić. Co wtedy by było? Wydała by się wtedy sprawa. Tak że to było bardzo ryzykowne.
Co jest ciekawostka – był w Polsce profesor Bartłomiejczyk, który, nie wiem, nie powiem dzisiaj, jakeśmy się z nim spotkali. Mianowicie, na Chopina całą kwaterę mieli przez niego udekorowaną. To był profesor Akademii Sztuk Pięknych, znany grafik, znany malarz. Mieliśmy między innymi (pamiętam, nie mogłem odżałować, bo musiałem to oddać do schowania) przepięknie opracowane przez niego godło polskie, orła na ścianie. Na drugiej ścianie mieliśmy krzyż harcerski. Jeszcze mieliśmy jego obrazki, bo on nam porobił. Udekorował, bo mówi: „Jak to jest? Jak harcerska kwatera, to musi być wygląd przyzwoity”. To wszystko przepadło. Był efekt, że pod koniec Powstania dostaliśmy rozkaz zebrać skrzynki metalowe, pocztowe. [Mieliśmy je] dostarczyć na ulicę Wilczą, bo tam wtedy już całe nasze szefostwo urzędowało. Nie brałem udziału w tym, ale inni brali udział. W skrzynki pocztowe były chowane całe archiwum nasze z okresu Powstania, dokumenty, legitymacje Armii Krajowej. To wszystko było chowane. Skrzynki były zalewane smołą, lepikiem, workowane, oblepiane. Gdzieś w okolicach ulicy Wilczej były chowane w piwnicach. Po wojnie były sygnały… Z tym że nie brałem udziału w tym, tylko były sygnały, że domy były zniszczone. Później były rozbierane. Była plotka, dotarła do mnie. Nie wiem, na ile to prawdą [było], że to archiwum jednak zostało całe.
Powiedziałem, że Michał Filipowicz poszedł na uzupełnienie „Zośki” na Powiśle. W czasie, kiedy był na Powiślu... Okazało się, był rok 1968, siedzimy na Starym Mieście w kawiarence zacisznej. Rozmawiamy o okresie Powstania. On mnie z kieszeni wyciąga krzyż harcerski o trzech ramionach. Pytam się: „Michał, co to ma znaczyć?”. – „On mi życie uratował”. Pytam się: „Jak to życie?”. – „Bo siedziałem na stanowisku bojowym. Słońce mnie oświetlało. Snajper niemiecki zauważył błysk krzyża. Wycelował ze sztucera i rąbnął w krzyża. Tak rąbnął, że ramię krzyża odłamał pocisk. Krzyż wygiął, a ja żyję. Tylko siniaka miałem na ciele – mówi – od uderzenia strasznego”.
Z kolei drugi epizod z nim związany. Przepłynął ciężko ranny na Pragę. Stały tam już bolszewickie oddziały i naszych „renegatów” ze wschodu – 1 Armia Berlinga. Jak tylko otrząsnął się z wody, bo był dobrym pływakiem (u nas w harcerstwie w czasie okupacji szkoliliśmy się w pływaniu), od razu go wzięto pod opiekę. Znalazł się na Syberii, żeby mu Polskę wybić z głowy. Takie były dzieje powstańcze.
Nie, zmarł. Zmarł po wojnie . Kolejne epizody. […]
Wrócę może, powojenne historie. Jak tylko bolszewickie oddziały weszły do Polski, do Warszawy, w okolice Warszawy i pchały się na zachód, wtedy przebywałem w Koluszkach pod Łodzią. Pierwszą rzeczą moją było... Nie wiedząc o śmierci ojca, nie wiedząc, czy rodzina żyje, na Pradze jaka sytuacja… Wracam do domu. Szedł pierwszy transport wojskowy, nie wojskowy, w kierunku Warszawy. Pamiętam jak dzisiaj, rodzina leżała na peronie krzyżem, modląc się do Pana Boga. Na środku parowozu, na froncie parowozu, przodu, była przymocowana sznurkami szafa meblowa. W szafie siedziało dwóch klientów i jedno miejsce było jeszcze na szafie wolne. Umieściłem się na szafie, przed całym pociągiem. Tak się odbyła moja podróż do Warszawy. Pociąg stanął Pruszków, nie Pruszków, gdzieś tam i dalej piechotą. Całe tereny zaminowane. Ścieżkami rozminowanymi szliśmy w kierunku Wisły, doszliśmy do Wisły. Zebrała się grupa przypadkowych osób. Co się okazało, takie było przywitanie w wolnej Polsce. Po stronie praskiej, która była wyższa niż strona warszawska, stały na brzegu karabiny maszynowe. Jak tylko grupy wchodziły na lód, strzelano jak do kaczek. Mnie się udało sforsować Wisłę i przedostać się na Pragę. Przyszedłem do domu. Zastałem matkę i siostrę. Ojca nie było. Matka tylko się zdążyła przywitać. Mówi: „Uciekaj, bo ciebie NKWD szuka”. Tylko się od matki dowiedziałem, że jak weszły bolszewickie oddziały na Pragę we wrześniu 1944 roku, to mamę z mety zapuszkowano. Mama znała perfekt i ukraiński, i rosyjski: „Skąd ty znasz ten język?”. A drugie: „Gdzie są ci dwaj bandyci?” – ojciec i syn. Ja się musiałem przez pewien okres czasu po wojnie ukrywać, z uwagi na to, że chciano mnie skrócić o głowę, przez wyrok śmierci, który miałem na sumieniu.
- Jaki wyrok śmierci to był?
Rosjanie wydali na mnie jako na przywódcę młodzieżowego, w Warszawie to było. Musiałem się ukrywać. Z tego okresu – tego też nikt nie wie – jesteście pierwszymi ludźmi na świecie, którzy znacie moją tajemnicę. Wszedłem do oddziałów konspiracyjnych powojennych, tak zwanego WiN-u chyba, tak się nazywał, „Wolność i Niepodległość”. To był tak zwane „piątki”. Miałem przyjaciela z „Parasola”, Andrzeja, mieszkał na Saskiej Kępie. Nie mam nazwiska, bo nie wolno nam było wtedy zupełnie [posługiwać się nazwiskami]. Wtedy była konspiracja stuprocentowa. Z nim wszedłem. Utworzyliśmy pierwszą bojową „piątkę” po wojnie. Była sytuacja, że musieliśmy pilnować swojej skóry. Teraz przeskakując jakiś okres czasu. Tu mówiłem, dostaję w miesiącu październiku czy listopadzie wiadomość z Politechniki Warszawskiej, dlaczego nie zgłaszam się na zajęcia na studia.
1948. Dlaczego nie zgłaszam się na studia, jak jestem studentem i mam nieobecności wpisane. Zrobiłem oczy nieprzeciętne, poszedłem i zostałem studentem Politechniki.
- Proszę wytłumaczyć, jak do tego doszło, że był pan studentem i pan o tym nie wiedział?
A skąd mam to wiedzieć?
Nie. Musiało moje środowisko na pewno mnie załatwić. Kończyłem w czasie okupacji. Może nie tyle kończyłem, co chodziłem w czasie okupacji do tego, co się dzisiaj nazywa liceum budowlane, robiłem technika. Też pod kątem PZU, ojca pracy. Oni wiedzieli o tym, moi szefowie. Oni byli na Zachodzie. Widocznie mnie to załatwili. Jednocześnie jeszcze z okresu, jak zaczynałem studia na politechnice, byłem wezwany na komisję wojskową,. Z tego czasu mam książkę wojskową. [...] Mam książkę wojskową zaraz powojenną, bo byłem na komisji wojskowej wzywany jako student. Dostałem kategorię D, że jestem do czterech liter z tytułu ślepoty całkowitej. Okazało się na komisji wojskowej, jak stanąłem, była tablica ze znakami pisarskimi. Lekarz, który prowadził kijem po tablicy, żeby sprawdzić mój wzrok. Zorientowałem się, że widocznie jest ustawiony przez podziemie, przez nasze polskie władze, żeby ratować polską młodzież od bolszewickiego wojska. Patrzę się. Postawił kij na literze A. Pyta się mnie, co to za litera. W tym momencie on przesunął kij na literę C. Krzyczy do komisji: „Popatrz, takiego ślepego nam przysłano!”. Potem przez parę minut tak mnie sprawdzał. Akurat specjalnie, już kapnąłem się. Zacząłem specjalnie „od Sasa do Lasa” mówić zupełnie. Oni dali mi kategorię D. Poszedłem wtedy do przychodni studenckiej i mówię okuliście, że jestem ślepy według komisji wojskowej. Pokazuję papiery. On mnie zbadał wzrok i mówi: „Taki wzrok, to mało kto ma”. Zresztą najlepszy dowód, że prawie nie używam okularów. Czytam i wszystko. Taka sprawa była. Trzeci ewenement. Gdzieś do roku 1950 miałem przyznane stypendium króla Anglii, odbierane w Warszawie. Umówione to było w ten sposób, że trzydziestego każdego miesiąca o godzinie przykładowo szesnastej mam być w domu. Jest dzwonek. Otwieram drzwi. Wsuwa się koperta. Nikogo nie widzę.
- Wie pan, jak to zostało załatwione czy też nie?
Musieli [załatwić] moi szefowie, którzy byli za granicą – Broniewski, Jarzębski, Gozdawa. To musieli ze środków Rządu Polskiego na Uchodźstwie przeznaczać fundusze na pomoc dla kraju. Gdybym tam wyjechał, gdybym dostał rozkaz, że mam iść do niewoli, to bym tu nie siedział na pewno dzisiaj. Siedziałbym, ale w sytuacji, że przyjechałbym z Ameryki czy z Australii czy z innego kraju jako milioner. Miałbym zupełnie inną sytuację. Tam się okazało później, że wszystkich, nasze młodzieżowe towarzystwo, zmuszano tam do nauki. Jedni mogli, musieli zrobić maturę. Kuzyn mój skończył Królewską Akademię Architektury w Londynie, ze stypendium. To też ewenement. Po Powstaniu był w niewoli. Później wylądował na Zachodzie. Ożenił się. Miał dziecko. Studiował architekturę. Był studentem biednym i mimo wszystko stać go było, żonę utrzymać, dziecko, wszystko. Bo to wszystko było z polskich środków finansowych. Takie były czasy kiedyś.
- Pomoc, którą pan otrzymywał, była związana z organizacją WiN?
Nie, to raczej z harcerstwem. To było harcerstwo wszystko.
- Powojenna konspiracja nie miała w tym żadnego udziału?
Nie, harcerstwo. Potem rzecz, którą tu mam na piersi. Z tym że to jest tylko fragmencik. Są lata, stan wojenny, 1981 rok. Są lata osiemdziesiąte w Polsce. Wtedy wbrew wszystkim i wszystkiemu, na pewno za wiedzą Służby Bezpieczeństwa... Nie wierzę, żeby nie wiedzieli o mnie. Korespondowałem z Londynem. Dostaję wiadomość, że mam się zjawić w niedzielę, jakiegoś dnia, już nie pamiętam na Jasnej Górze w Sali Rycerskiej pod trzecim sztandarem od wejścia do klasztoru. Tam jest wejście w kącie do klasztoru. I koniec na tym. Pojechałem do Częstochowy. Przyglądałem się, bo człowiek jest trochę ostrożny. Nikogo nie było. Podeszło do mnie dwóch gości. Krzyknęli: „Baczność!”. To stanąłem na baczność. Tam się ludzie zaczęli trochę gapić. „W imieniu Prezydenta Rzeczypospolitej dekorujemy pana – czy jak inaczej mnie nazwali - Krzyżem Armii Krajowej i czterokrotnie Medalem Wojska Polskiego”. – „Ku chwale ojczyzny!” – i już ich nie było. To jest miniatura oryginalna londyńska Krzyża Armii Krajowej. W domu mam oryginalny Krzyż londyński. W stanie wojennym w najgorszym okresie znajduję w skrzynce pocztowej kopertę rozbitą całkowicie i w kopercie dwie legitymacje. Kopertę datowaną i sygnowaną w Londynie. Legitymacje Krzyża Armii Krajowej i czterokrotnie Medalu Wojska Polskiego przyznane przez Prezydenta RP na Uchodźstwie. To gwarantuję, wczoraj nawet mówiłem rodzinie, głowę daje, że to musieli oficerowie otworzyć, którzy byli na cenzurze. SB to by zniszczyło to. Oni jak zobaczyli, że to jest wojskowe, to mówią: „Niech to idzie do gościa”. Dostałem taką rzecz.
Warszawa, 3 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk