Nazywam się Alicja Pęćko [z domu Tazbir]. Urodziłam się w Warszawie 21 czerwca 1926 roku.
Nieciekawie, bo mama sama nas wychowywała, czwórkę.
Więcej się trzymał linki jak pracy. Mama nie mogła tego znieść i postanowiła sama nas wychować.
Siostrę i dwóch braci młodszych ode mnie. Najstarsza była siostra. Siostra zmarła w 1943 roku. Dwa lata ode mnie starsza.
Poznańska 22, między ulicą Wspólną a ulicą Hożą. […]
Pamiętam, że się szło ze sztandarami do kościoła. Parafią moją był kościół Świętych Piotra i Pawła, pospolicie się mówiło Barbary. Ale ze szkoły żeśmy szli na plac Zbawiciela, tam była nasza parafia szkolna. Ze sztandarami, ulicą Marszałkowską. A do szkoły chodziłam do „czterdziestki”, ulica Wspólna przy Marszałkowskiej.
Różnie. Przed samą wojną to pamiętam, żeśmy stali, a prezydent stał na balkonie. A myśmy skandowali. Należałam do szkolnych harcerzy. Już tak się czuło, że coś jest nie tak. „Na Zaolzie, na Zaolzie, na Zaolzie” – do dziś to pamiętam.
Już nie [pamiętam]. Wiem, żeśmy jeździli do Komorowa na wycieczki, a na kolonii to ani razu nie byłam. U Sobieskiego [w szkole] były półkolonie, to jeden rok tam chodziłam. Tam też byli młodzi harcerze z Mokotowa.
Nie, ja skończyłam tylko powszechną, gdzie miałam przerwę, bo chorowałam. Poszłam do pierwszej klasy, do drugiej nie, poszłam do trzeciej. Dlatego dalej skończyłam w 1941 roku.
O, zapamiętałam. Pojechałam z mamą, bo sąsiadka pracowała gdzieś w piekarni na Okęciu. I pamiętam, tak mówili: „To nie naloty prawdziwe, tylko próby”. Ludzie stali, patrzyli, na przykład na ulicy Poznańskiej. Stali, patrzyli, między innymi mój stryjek. Jeden facet tam usiadł. W końcu ktoś mówi: „To nie są próby, to jest wojna”. I wyszedł policjant przedwojenny i krzyknął: „Panowie, chować się!”. A jeden z żołnierzy ukląkł i z takiego karabinku chciał strzelać do tego samolotu. A ja z mamą i właśnie ta sąsiadka pojechałyśmy tam [do piekarni]. I ona mówi [sąsiadka]: „Tyle jest pieczywa, takich bułek maślanych, rogalików w piekarni, ale nie świeżych”. Ale to jeść się chce. I żeśmy [pojechały], już jak były działania wojenne. Pojechałam z mamą, dojechałyśmy na róg alei dorożką, koło się zerwało. No i chciał nie chciał paru mężczyzn jakoś go tam poratowało. Bo przyszłoby na to, że ten wór byśmy ciągnęły. Ale ten wór się przydał, bo tyle było tam uciekinierów. Była stolarnia duża, w trzecim [podwórzu]. Bo to były trzy podwórka. To i z Łodzi, i z Warszawy [ludzie], jak ktoś tam gdzieś daleko [mieszkał]. I tam te peżetki gotowały. Mama mnie nie puszczała, ale mnie ciągnęło i z żołnierzami [chodziłam]. Bo w nocy oni chodzili, tak jak my w Powstanie, na patrole. I ja z nimi. To później, jak stał tabor na ostatnim podwórku, pamiętam. To takie śmieszne i nie śmieszne. Ale prawdziwe. Pocisk zabił konia. I on [żołnierz] tak odkroił tę skórę, tak zerwał i [powiedział]: „Masz, idź, zanieś mamie”. A moja mama wtedy, bo za okupacji jadła, ale wtedy nie. Bo garnka [było szkoda]. A w tej stolarni peżetki gotowały i smażyły. I ja taka rozgoryczona, bo mówię, że ja bym zjadła takiego kotlecika. I idę tam, a one mówią: „Ala chcesz?”. I takiego befsztyka mi naszykowały. Mówię do mamy później: „Ja zjadłam już w stolarni, bardzo dobre, dlaczego ty nie chcesz tego zrobić?”. Ale potem za okupacji to się jadło […]
To pamiętam, jak szłam Alejami Ujazdowskimi – jak łobuzy szli i tupali. Ten stukot i ten ich śpiew.
Propaganda była. Przy politechnice [Niemcy] gotowali obiady, zupy. Wiedzieli, że naród głodny. Propaganda. A później to fotografowali. Miałam koleżankę i nie mogłam jej tego darować. Była ze mną później w obozie. Matkę straciła tu, bo pocisk padł. Nie bomba, pocisk. Cztery piętra [niewyraźnie]. A ją uratowali moja mama, mój stryjek i ja im tam świecą przyświecałam. Miała warkocze, trzeba było je obciąć. A później ja idę z nią właśnie od politechniki. I przy ulicy Emilii Plater, na ulicy Piusa stał żołnierz na warcie. A my miałyśmy, jak to robili te torebki zwijane, czereśnie. I ona [mówi]: „Czekaj, czekaj, wezmę te [czereśnie]”. I wzięła je i zaniosła [temu żołnierzowi]. Była u nas jakiś czas. A nam też było ciężko, ale my mamę uprosiliśmy. A niech będzie, nie ma matki. Ona się tam sprowadziła z matką, w moim wieku, przed wojną. Ja jej potem mówię: „Ty mu zaniosłaś [czereśnie], dziewczyno? Matkę straciłaś, przecież matka tu twoja została. A ty [mu zaniosłaś]”. – „A, on taki biedny stoi”. – „A kto go tu zapraszał? Co, tyś go zapraszała czy ja, żebyś to dawała mu?”. Byłam bardzo na nią obrażona. Odeszła od nas, bo nam było ciężko. Wychowywała ją taka pani Odłocka, nie mieli dzieci. Później ją wzięli do internatu.
Mama jest krawcową. Ja jak miałam czas, to mamie pomagałam przy tym. A ja powiem szczerze, ojca nie było, nas było tyle, jak przywieźli rąbankę, to Ala wzięła, na koszyk i pod halę. Musiałam mamie pomóc, sprzedać słoninę. Miałam taką stałą klientkę, panią oficerową, która brała ode mnie, bo wysyłała mężowi do niewoli. Przywieźli jajka – jajka [sprzedawałam]. Musiałam jakoś [sobie radzić]. Tym bardziej że i babcię miałam. Bo później od mamy poszłam do babci, bo wujek zginął w obronie Warszawy, a babcia nie miała opieki. Tam sąsiadka robiła pierogi, takie z serem, i przychodziły panie. O, nieraz u sąsiadki wzięłam pierogów, poszłam na plac Kazimierza, sprzedałam, żeby było parę złotych. I babcia tam obierała im ziemniaki. Tak żeśmy żyły.
Dalej nie. No i tak dobiłam, że do Powstania poszłam już od babci.
Ciężkie. Mój mąż był złapany z łapanki. Tu łapanka, tu to. Tu moją koleżankę wyrzucili przy ulicy Nowogrodzkiej już z budy. Już ją wieźli budą i zaczęła tam płakać. Jeszcze widocznie byli nie w humorze, wyrzucili ją, pozdzierała ręce. Szykany wszędzie, jak tu krzyknęli – tu uciekać, tu uciekać. Ciężko było.
Ja w konspiracji nie byłam, ja byłam ochotnikiem. Na ulicy Twardej 40 był punkt zborny.
W drugim dniu Powstania.
Już wtedy, jak żeśmy tam skandowali, to już się przebąkiwało. A zresztą miałam kolegę, który nie był w AK, tylko później, po wojnie jak się okazało, był w „Czwartakach”. Ale nieraz tam w rozmowie coś czułam. Nie powiedział jawnie tego. Ale tak coś [czułam], że był w konspiracji. I był. I coś niecoś tam wspominał, że to już niedługo, że to, że tamto. Zresztą ludzie to wyczuwali. Przykładowo stoję na przejściu w Alejach Jerozolimskich. [Na skrzyżowaniu] z Marszałkowską. I tabory ze wschodu jadą z Niemcami. No to co? To już chyba coś mówi, że uciekają, prawda? Bo całe rodziny z bagażami. To już daje do myślenia. No i ludzie już wtedy, to już głośno, już nie to, że jeden drugiemu do ucha, ale mówiło się [głośno]. Tylko nie wiadomo było, jak to będzie, co to będzie.
Nie.
Przed bramą u mnie właśnie. I widziałam. Ja mieszkałam przy Złotej 54. Ulica Złota 56 – była szkoła przemysłowa, gdzie chodził mój kolega. Ja patrzę, a tam ruch młodzieży. I co? Przychodzili i prosili o jakieś białe szmatki, łatki. No to już coś mówiło. Bo tam robili po prostu szpital i chcieli na bandaże. Bo tak nie było, że pełno wszędzie wszystkiego. Ja i koleżanka – ta moja połówka do noszy, Hanka Zachara, z domu Drela. […] Z tej barykady tu na róg ulic Żelaznej i Grzybowskiej [szłyśmy]. Kolega z nią też od nas – Zdzisiek Szybisz. To właśnie ja, ona i Wacek Koleński – już nie żyje. […] Zmarł parę lat temu, bardzo dzielny chłopak. No i właśnie on, ja, ta Hanka i dwóch braci. Ja nazwiska nie wiem, ale ich przezywali Chińczykami. Jeden zmarł w obozie z wycieńczenia. A ten drugi przeżył, ożenił się i mieszka w Australii. […] I myśmy wszyscy poszli tam na Twardą 40, do majora „Liga”. I nas przydzielił do kompani „Jeremiego”. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, czy będzie „Jeremi”, tylko że pod ten numer. Pierwsza placówka nasza to była ulica Pańska 4, ulica Wielka 23 – narożny dom. I koleżanka Bożena, […] to było jej rodziców mieszkanie, pięć pokoi mieli, on był czapnikiem, miał sklep z czapkami na ulicy Złotej i on udostępnił to na palcówkę.
Na początku to żeśmy siedziały, musztrował nas, bo przecież żadnego przygotowania żeśmy nie miały, żeby być w sanitariacie. Nasz doktor tam był i on nas musztrował, jak mamy robić waciki. A potem żeśmy się śmiały, bo myśmy siedziały, robiły, żmudna praca. A jak przyszło co do czego, to nie brało się przez szczypce, [tylko] rączką, aby dalej. […]
Tak, pamiętam.
[…] Pierwszy to był Tadeusz ranny. A ten pierwszy Niemiec był naprawdę ciężko ranny. Myśmy szły ulicą Warecką. Powiem o nim. Chcieli go nasi rozwalić. No i były zdania podzielone, jedni mówią „tak”, drudzy mówią „nie”.
Tak, Wehrmachtu. O to chodzi, bo esesman to może by tam, wie pan jakoś [inaczej]. Ale tu, co on winien, że jest wojna? I zdania były podzielone. I żeśmy go odprowadziły tam na ulicę Warecką do szpitala z tą Hanką. Natomiast pierwszym rannym to był drugiego września – Tadeusz Borowin.[…]
Nie opatrywałam go, myśmy nie mieli do niego dostępu. Ktoś powiedział mylnie, że jest na placu Grzybowskim, na tym skwerku zakopana broń. I ja, taki Stasio bez nogi (znaczy wtedy to miał nogę), jeszcze koleżanka i dwóch kolegów, żeśmy poszli. A z PAST-y tak grzali… Ale nim żeśmy poszli, to na ulicy Żelaznej po schodkach, był taki sklep. Ja ten sklep pamiętałam za okupacji, bo mieszkałam na ulicy Złotej. Przed pójściem na ten plac chłopcy zaczęli grać w karty, żeby [się] rozluźnić. A my tak żeśmy stały i kibicowały. I Tadeusz właśnie wtedy, a jeszcze żeśmy się nie znali, bo to świeżo tak, parę dni, mówi: „Niech koleżanka usiądzie, bo szkoda nóg, będą potrzebne”. I on bidak tam był ranny. Nie mogliśmy go ściągnąć. Pod wieczór dopiero bosakami chłopcy go ściągnęli. Ale za duży był upływ krwi i zmarł w szpitalu na ulicy Mariańskiej. Natomiast brat jego – Jurek, powiedział: „Tadeusz zginął, ale ja nie mogę, bo nas tylko dwóch braci było”. I obaj leżą z rodzicami na cmentarzu Bródnowskim, po tej stronie, jak kościół ten murowany, w piątej alei. Tam są ich zdjęcia, obaj podchorążacy.
W kilku, gdzie bliżej. Szpitale, takie szpitaliki to były co drugi dom. A szpital to był żydowski. Jak już wiedziało się, że ktoś [musi mieć] operację, coś takiego groźnego bardzo, to wtedy angażowało się [ludzi]. Przecież we dwie byśmy nie uniosły, to się prosiło. Tylko że to różnie bywało. Na początku bardzo miło, pomagali nam bardzo chętnie. A później, pod koniec – to niestety. No ale nie dziwię się, ludzie mieli dosyć tego. Opornie, bardzo opornie. Nieraz [było] tak, że chłopcy mówili: „Podnieś się pan – czy kolego – i chodź”. Żeby pomóc. Tak się złożyło, że właśnie niosłam z ulicy Twardej 16 [rannego]. Wtedy taką masakrę zrobili, bo wyczuli Niemcy, bo przecież granatniki stały w Hali Mirowskiej. I oni namierzali. Zobaczyli jakiś ruch, to prażyli. I tak właśnie było. Przyszli z poczty, bo tam były bardzo duże magazyny żywności. Żydzi mieli takie zaopatrzenie. Na przykład raki przed wojną może trzy czy cztery [razy jadłam]. Stryjenka kiedyś przywiozła, gotowała, to wyssałam. Ale my w Powstanie to jedliśmy sam miąższ, takie puszeczki. Żydzi mieli takie zapasy. Przecież jak się paliło, to szłam na ulicę Złotą do tych moich koleżanek. I moja babcia tam była pod opieką tej mojej sąsiadki, co robiła te pierogi. […] I mówię, chodźcie bierzcie jakieś [torby], bo to się wszystko pali. Z tych okolicznych domów ludzie przychodzili, bo chłopaki to wszystko wyrzucali do bramy. I ludzie przychodzili i brali. Ja do nich, no to jedna chętna, a druga [uje]. Mówię: „Chodź, ja znam przejście, nic ci się nie stanie” – a też miała liczną rodzinę. No i brali. A żywiliśmy się u „Haberbuscha”.
Tak wyglądało, że jak nie było akcji, mieliśmy luz, to żeśmy smażyły z tego prosa, co się wzięło od „Haberbuscha”. I z młyna z ulicy Prostej. Tłukło się, jadło się zupkę-pluj.[…] A jak tu myśmy żyły na co dzień? […] Jak żeśmy były na pierwszej placówce, tam na ulicy Wielkiej, no to pod PAST-ę przecież [szliśmy]. „Kiliński” – jest tam tablica, że on [zdobył]. Ale przecież „Kiliński” nie sam zdobył PAST-ę. Bo myśmy [też byli], my, nasza kompania i jeszcze jakaś kompania. I mnie to drażniło. Bo jak podają te wspomnienia już od lat w telewizji, 2 sierpnia, że nie było wzmianki [o nas], tylko „Kiliński”. A dlaczego? Przecież ja stałam w takiej bramie śmierdzącej pod [numerem] trzecim, na ulicy Bagno, patrol. Dwie nas stało i czekałyśmy. I jak krzyknęli chłopcy, że ranni, to nie to, że się tak wybiegało i już. Tylko oni nam musieli pole oczyścić, popatrzeć, czy tam gdzieś nie ma „gołębiarza”. To było nie takie proste. I jak lżej ranny, to na ulicy Próżnej były dwa czy trzy szpitale. Wiem, że pod czternastką to na pewno, pod dziesiątką. Na ulicy Pańskiej pod „dwunastką”, bo tam żeśmy właśnie spod PAST-y paru też zaprowadzili. I tam mi też koleżanka nie wytrzymała. Nerwy. Dostała jakiejś trzęsionki. Na schodach, a to było drugie piętro – ten szpital. To dobrze, że ja słyszałam głosy na dole i zaczęłam wołać. Bo ją jak zaczęło trząść, to byśmy się wszyscy troje zwalili tam. I nie wiadomo, jakby się to skończyło. Dopiero chłopcy, jak zaczęłam wołać, że potrzebni jesteście i szybciutko, to podbiegli i tak z tyłu nas podtrzymali, i pomogli go [zanieść]. Ale ona została na miejscu, dali jej zastrzyk, bo do niczego była. Nerwy, nerwy po prostu.
Początek był słodki, ale koniec był gorzki. Gorzki, tak jak mówię uczciwie. Trzeba było wyciągać siłą, prosić i siłą wyciągać. A jak nie pomogło, to wiele razy chłopcy [mówili]: „Podnieś się, kolego”.
Nie. Mój brat jeden, drugi – za młodzi byli. Ten starszy tam na ulicy Poznańskiej był pod [numerem] 13. Tam była placówka, trochę była. Ale nie poszedł do niewoli, bo to młody chłopak. Poszli z mamą, byli w Kieleckim, [trafili najpierw] do Pruszkowa. A jak ludność cywilna? Początki były słodkie, bo naprawdę nam pomagali. I przy barykadach. Czy ktoś się chciał wody [napić], czy coś. Na początku na ulicę Wielką to Fogg przyjeżdżał. Jak było z czego ugotować – peżetki gotowały. Była stołówka. No i cywile też tam [jedli], nie tylko [żołnierze]. Z tych okolicznych [domów], kto głodny, nie odmówili. No a później to, co się zdobyło, to się jadło. A że tu był „Pluton”, był „Haberbusch”, chałwa niedorobiona, ale jadło się. U „Plutona” były nawet krówki. Przychodzili i z ulicy Żelaznej i zza Alei [Ujazdowskich]. Jak się dowiedzieli, też jak mieli luz, nie mieli warty czy na jakimś tam stanowisku nie byli, to też przychodzili tu. Bo tu naprawdę Żydzi mieli takie zapasy, że hej.
Przez Aleje to przechodziłam tak: raz nas przeszła trójka. Ja, koleżanka […] Zocha, która u nas w kompanii była jedna tylko jako żołnierz, postury większej ode mnie, taka dziewczyna czerstwa. […] I ona właśnie „Kilińskiemu” pomagała. Bo przecież zdobyli motopompę i dopiero ta motopompa szkopów ruszyła z PAST-y. Bo tyle było podchodów, tam nikt nie mógł się [przedostać]. Oni byli tak obwarowani i mieli amunicji i broni, że hej. Dopiero tą motopompą, jak ich zaczęli oblewać benzyną, dopiero się ruszyli i wyłazili z łapami do góry, popaleni. To tu. A na co dzień, to jak nie było akcji, to jak mówię, to jak było z czego, to się robiło papu.
[…] Jak zdobyliśmy PAST-ę, to właśnie ona [Zocha] z Andrzejem, takim podchorążakiem, przyniosła jeszcze skrzynkę amunicji z dużej PAST-y. [Chłopcy], jak to chłopcy, zdobyli gdzieś butelkę wina i ten Andrzej odbijał, a zapomniał zabezpieczyć broń. No i nie wiem, podobno, nie powiem w stu procentach, ale podobno zmarł w szpitalu. […] To było zakończenie z PAST-ą. A początki to były, jak ta stołówka była, to Fogg przyjeżdżał. Śpiewał nam piosenki. Jeszcze było tak luźno. A później to już okropnie.
A jeszcze w tej dzielnicy tutaj właśnie, na tej naszej północy, to niewiele mniej było gruzu jak na Starówce. Jak tam na Śródmieściu, jak się tam przeszło, to tam jeszcze były szyby w oknach, to dziw był. Ale tutaj to już Pańska, te wszystkie ulice, Złota, oni popalili tymi małymi bombkami. Ja dostałam cynk, że dom się pali, wzięłam przepustkę i idę. Musiałam babcię przeprowadzić. A wtedy gorąco się zrobiło. Ten nasz Luty mówi, że ludzi trzeba [przeprowadzić]. Ja mówię: „Dobrze, ale ja nie będę babci później po piwnicach gdzieś szukać. Muszę przeprowadzić przez Aleje do mamy”. No i przeprowadziłam. A tak się spociłam...
Jak wracałam, porucznik „Wit” stał na klatce schodowej. To już było u Jarnuszkiewicza, bośmy później tam z ulicy Wielkiej przeszli do Jarnuszkiewicza. Nie wszyscy, część tam została. No i przyszłam, tak wcześnie, tak jeszcze zmrok. Wchodzę na klatkę schodową i mówię: „Dzień dobry”. Patrzę, a ten porucznik się odsuwa. To ja dalej krok, a on [się odsuwa]. Mówię: „Co się dzieje?”. I za którymś razem pytam się: „Co pan się tak [odsuwa]”? – ale to takim głosem. „A to ty żyjesz?” – „Jak mówię, to pewnie żyję”. Okazuje się, że była akcja na „Haberbusch”. To między 13 a 15 [sierpnia]. Była nauczycielka, […] pseudonim miała „Alicja”. I jak żeśmy biegły w stronę ulicy Żelaznej, tak prażyło, że przy nas wszystko się żarzyło, no okropny ogień. I ona tak do mnie: „Ja nie wytrzymam, nie wytrzymam, ja się wycofuję, ja nie mogę”. Nauczycielką była. No i wycofała się, a mieszkała pod [numerem] 5 na ulicy Pańskiej. Czyli myśmy stali ulica Pańska 4, a ona Pańska 5 mieszkała. Czy to nie jest przeznaczenie? Padła bomba […], ona tam zginęła. […] Mówią, że „Alicja” zginęła, a ja byłam taka znana. Dlaczego? Bo jak któryś tam coś zdobył, to niósł do mnie. Bo ja umiałam im wytłumaczyć, że każdemu trzeba. Ty zdobyłeś, miałeś [szczęście], a tamten za ciebie na warcie stoi. Jak do jedzonka, no to wszystkim trzeba po równo. No to jak coś zdobyli, no to już mnie, bo wiedzieli, że ja ich podzielę tak jak trzeba. I właśnie ten porucznik myślał, że to ja zginęłam, a to ona. A ja babcię tak przeprowadzałam, że zachrypłam, że nie wiem. […] Żeśmy nosze z tą Hanką stawiały tak przy korytarzu. Jestem na tej klatce i jest ten porucznik „Wit”. I przychodzi starszy sierżant, ale też już wiekiem starszy (ranga rangą, ale wiekiem), już po kampanii wrześniowej, i był rozprowadzającym. I jak to ludzie, jeden jest bardziej aktywny, drugi mniej. A to było dość poważne stanowisko. Bo myśmy stali – ulica Grzybowska 25, a naprzeciwko Niemcy. Ulica Grzybowska 30 – Niemcy. Porucznik „Janusz” był obok – Grzybowska 24, taka odległość, no i do niego. Nie tam – nie psioczył dużo, tylko tak mówi: „Kogoś dał na to stanowisko, przecież bądź co bądź to jest poważne stanowisko”. I on się ujął honorem. Ale przerwę na moment, o tym koledze, co był na tym stanowisku [powiem]. Rzeczywiście był taki – gdzie go postawili, tam stał. Ale jak był ranny, tośmy się tak uśmiały z Hanką, że hej. Bo niesiemy go do szpitala, a on każe sobie drugie nosze [przygotować], bo nazbierał [kołnierzyków]. Zbierał jakieś sztywne kołnierzyki. No książki to tak. I kazał nam to sobie do szpitala nieść. „No człowieku, zastanów się, czy my wiemy, czy jutro ten szpital będzie, czy my tu będziemy, czy gdzie? Przeżyjesz – dobrze. Wrócisz, będzie tu stało”. No i on się ujął honorem, ten starszy sierżant. Poszedł, zmienił go i zginął.
Za jakieś dwie godziny krzyczą sanitariuszki: „Ranni!”. No i biegniemy. A już wtedy mieliśmy poprawioną barykadę w bramie. Bo już nas poczęstowali poprzednio właśnie, jak szłam z babcią, to ten Luty mówi: „Gorąco jest, nie ma co”. No i tak biegłam pierwsza. To hala duża, okna wielkie rozwalone. Ta przestrzeń, co jest między oknami – wszystko poszło. On leżał, ale leżał twarzą do ziemi. Więc ja nie wiedziałam, czy on ranny, czy on zabity. A koleżanka mi dała nogę z pół drogi. I go tak ciągnęłam na [noszach], bo przecież nie dałabym rady [go podnieść], nie byłam Herkulesem. I go jakoś do połowy tej hali dociągnęłam. A chłopcy z korytarza krzyczą: „Spieprzaj stamtąd, bo będzie po nas!”. Ja mówię: „To po co żeście nas wołali? Teraz to mi pomóżcie. Weźmiemy go. Jakżem go tyle dociągnęła, to go dociągniemy dalej”. Dopiero patrzymy – dostał w twarz. Pochowaliśmy go. Już nie było gdzie chować. Już tu te skwerki, co były pod jedenastym [numerem] na Grzybowskiej, tam dalej, to już wszystko było tak wykopane, żeśmy zanieśli go na ulicę Mariańską. Zrywało się te płyty i na chodniku tak chowało. Jak się później dowiedziałam, […] podobno miał czworo dzieci i mieszkał na placu Dąbrowskiego. Taka się fama rozeszła między chłopcami. Czy to nie jest przeznaczenie? Poszedł go zmienić, a sam [zginął]. A my, jak żeśmy tablicę murowali na tym hotelu, to się zgłosiło dwóch starszych panów. Dołożyli nam się do tej tablicy i zażyczyli sobie, żeby oni też tu byli umieszczeni. I są tam. A dlaczego? To jeszcze było na początku, jak żeśmy objęli Jarnuszkiewicza, na Grzybowskiej 25. Przyszło dwóch Powstańców z Mokotowa, z konspiracji i mówią do naszego dowódcy, że tu i tu, w tej i w tej hali. Tam przed wojną to mieli fabrykę łóżek żelaznych szpitalnych i w czasie okupacji oni tam robili polskie steny. No i wziął dowódca naszych chłopców, poszli, oni pokazali gdzie. No i rzeczywiście. Było dwanaście stenów. I porucznik, nasz dowódca, ten „Jeremi” mówi: „No to nam zostawcie”. Nie wiem, trzy czy cztery nam zostawili. Wiem tylko to, że jeden zaraz na Graniczną poszedł. Była jakaś akcja, tylko nie wiem, który tam był z chłopców. Że jeden poszedł i był zabity. Ale [jeśli chodzi o] tego sierżanta, to mówię – czy to nie przeznaczenie? Ujął się honorem, poszedł za niego i sam został [zabity].
Ja nie miałam czasu, ja miałam za ciężkie życie. Mama moja później zaczęła chorować. Chłopcy, no co – młodzi, a jeść trzeba. Ja goniłam za groszem, nie patrzyłam to tam, to tu. […] Tego kolegę miałam, chodziłam z nim. Bo kiedyś nie było tak, że dziś się zapozna, a jutro już bierze się do domu. Latami się chodziło. Ale wyczułam, że [jest w konspiracji]. Nie wiedziałam w jakiej [formacji], ale tak czułam że on należy do [konspiracji]. Był w „Czwartakach”. Bardzo solidny ten chłopak. Jedynak, dla matki wszystko by zrobił.
[...] Ten Jurek był rozprowadzającym. Na tym samym stanowisku koleżanka dostała w głowę. Ja przez nią przebiegłam. Bo wieczorem się robiło obliczenie: ile zginęło, ile rannych i tak dalej. I nawet mi zwrócili uwagę, bo ja już nie szłam dołem. Bo jak krzyknęli, to tam było trzeba od Jarnuszkiewicza z tego podwórka taka deska była, gibała się troszkę, ale można było przebiec i na ulicę Twardą 16. A tam Niemcy zrobili „mięso”. Ludzie powypuszczali dzieci z piwnicy, nie dziwię się. Ile mogą trzymać. Ładna pogoda i tak dalej. Wymacali, takie „mięso” zrobili, że hej. I właśnie między innymi ta Danka. A trzy dni wcześniej przyszła i miała maskotkę – taką laleczkę. I ta laleczka dostała w głowę. I śmiała się, mówi: „To laleczka, a nie ja, dostała w głowę”. No i za parę dni ona dostała w głowę. Ja przez nią przebiegłam, myślałam, że to jakiś chłopak. Ona w spodniach, wysoka, wyższa ode mnie. A potem mi mówią – „Przecież to Danka”. I tam i cywilnych [zabili]. I taki dzieciak mały był ranny. No „mięso” porobili.
I szli też w tym czasie z poczty. Przyszli do „Plutona”, bo jak się dowiedzieli, że tu jest co pojeść, to mają czas i się biegało. Chłopcy przynieśli kawał mięsa psa i cebulkę. „Zróbcie to”. Kto by tam pomyślał, ale nie zastanawiałyśmy się nad tym, skąd oni taki [niewyraźnie] tego mięsa [mają]. Jak się zrobiło, jak się zjadło, to zaczęli szczekać. No teraz to sobie szczekajcie. Zjadło się, dobre było. Zawsze tam coś ktoś zdobył. […] Nie było ani oleju, ani smalcu, tylko taki przeokropny [tłuszcz]. Dzisiaj to nie nadawałoby się to do smażenia. W smaku nie było tak czuć, ale zapach był przeokropny. No ale trzeba było smażyć. W takiej wielkiej miednicy od mycia rozrobiło się placków. Smażyło się, jadło się. A jak już nie było co, już tak pod koniec, to kostki cukru [ssaliśmy] jak konie. W kieszenie żeśmy nosili. Jak się chciało jeść, to się brało kostkę cukru i possało.
Z wojskiem. Spod Ogrodu Saskiego żeśmy wychodzili. Stała babka na gruzach i trzymała obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej. Tak nas żegnała. A my idziemy dalej. Patrzymy, a tam leży noga Powstańca. I jak mówili chłopcy, to znali tego porucznika. On tam zabity był, ale noga była osobno. Właśnie niedaleko tej babki. To tak się utrwaliło, że w obozie potem żeśmy to wspominały. Że ona nas żegnała tym obrazkiem, a tu noga leży. To takie wzruszające. I żeśmy doszli do placu Kercelego, tam było składanie broni. No i później ulicą Wolską do Jelonek. „Kozaczki” nas konwojowali i to tak ostro. Jak już się czuło, że oni są blisko, to trzeba było z drogi, bo nie patrzył. A ludność cywilna w Jelonkach i na tej trasie, jak kto mógł, co mógł, to nam wynosili. Ogórki, pomidory, cebulki. I tak kładli w takich odstępach takie kupki. To jak ci przejechali, to każdy podskoczył tam i chapnął, co się dało. No i jedną noc żeśmy przespali w Ożarowie, w tej fabryce.
Wagony podstawili i wio. Do Lamsdorfu. No nie wiedzieliśmy wtedy, że do Lamsdorfu, tylko że gdzieś nas wiozą. W naszym wagonie było nas pięćdziesiąt dwie. I jak siusiu, to na baczność. Trzeba się było odwracać tak tylko, bo nie było miejsca. I nim się doszło do tego okienka zakratowanego, żeby to wylać, to już reszta była „poświęcona”. No bo wagon się trzęsie. Takie puszki mieliśmy. Niemcy bezczelnie, jak było bombardowanie, w zamkniętych wagonach nas zostawili. To było okropne. Mówimy, jak rąbną teraz w nas, człowiek przeżył, a teraz tu zginie. Ale jakoś nie sięgnęło nas. No i do wagonów też ludzie, księża, nam przynosili [jedzenie]. Koleżanka krzyczała: „Proszę księdza! Tu!”. Bo to takie okieneczko. Ratowali nas jak mogli. Jak nas wieźli z jednego obozu do drugiego, na stacji robili Polacy… […] Najpierw to w nocy nas tam [w zamkniętych wagonach trzymali]. I bombardowanie. Nie mieli ludzi do roboty. Momentalnie stawiali i reperowali te tory. No i Polacy tam robili na tych torach właśnie.
A nas jak przywieźli w nocy, to my – do toalety. Skorzystałyśmy – tam woda gorąca i [można było] się myć. I w Dreźnie chyba Niemka, też taka młoda jak my, przyszła i zaczęła się użalać, że straciła rodziców, że dom zbombardowany. A Wanda Jamiołkowska od nas z kompanii, […] znała perfekt niemiecki. I dopiero jak ona [Niemka] tak się zaczęła użalać, a nie wiedziała kto my, no bo rozebrane, [Wanda] mówi, że my Polki, że to za Warszawę. Bo nas też tak rąbali. No to też były zdania podzielone, bo jedne mówiły: „Daj jej spokój, już ma dosyć. I tak rodziców straciła”. No takie to życie. No i patrzę – pędzą naszych małolatów. I znajomy… Jego brat miał dziewczynę w tym domu, co ja mieszkałam. I poszedł na wojnę w 1939 roku. Lotnik, walczył w obronie Anglii. A Zbyszek to młody chłopak, wysoki. Wtedy to miał około czternastu lat. I tak [mówi do mnie]: „Nie płacz, nie płacz”. Bo ja siedzę z dziewczynami, już żeśmy się umyły, wszystko w dzień, siedzimy przed tym dworcem, na ławce. Patrzę, te małolaty, patrzę Zbyszek. Dobiegłam, bo to kolega mojego brata, tak jakbym brata zobaczyła. No i łzy mi się pokazały. A on tak: „Nie płacz, nie płacz”. Nie wiem, został chyba w Anglii. […] A ci co robili na torach, jak doszli [do nas], zaczęliśmy rozmawiać, że my z Warszawy. Zrzekli się na naszą korzyść [posiłku], bo im przywozili w kontenerach zupki. [Powiedzieli,] żeby nam dali. I Niemcy byli zdziwieni tacy, […] nie oponowali. Dali nam. I pojedliśmy gorącego. Dostawałyśmy paczki, już nie pamiętam na ile, z Czerwonego Krzyża. I przykładowo, jak nas transportowali z obozu do obozu, to przed tym dawali. Ale szkopy […] na początku dawali nam te całe paczki. To znaczy odpieczętowali przy nas i mogłyśmy sobie, co chciały, wziąć. A reszta zostawała na potem. A później to nam zostawało trochę, a oni wszystko otwierali. Zabierali, co chcieli. A dla nas resztę. No i co? Na skargę do Pana Boga?
Nie. Ta babka, którą wzięłam, ona nie przebiegła. Zobaczyła, że ja tak długo leżę, i myślała może, że ja zabita. Mamie powiedziała. Ale mama mnie szukała przez Czerwony Krzyż w Krakowie. Bo mama była w Kieleckim. Tam była silna partyzantka przecież. A że krawcowa, to szyła babkom, co tam sobie zażyczyły. I tak przeżyły ten czas. Ja nie miałam wiadomości. Dopiero w 1946 roku […] zaprosiła nas jakaś jednostka na zabawę. To podjeżdżał wóz. No ile tam? Czterdzieści, pięćdziesiąt [osób zabierał], zależy jakiej pojemności. Jechałyśmy i z powrotem nas odwozili. No i na tej zabawie ktoś tam mówi: „Alka, tu jest facet ze Wspólnej”. A ja na ulicy Poznańskiej mieszkałam. Ja mówię: „Gdzie, daj go”. No i skontaktowali mnie z nim. I ja mówię, że ja mieszkam na Poznańskiej, nie mam żadnej wiadomości od mamy. Że mama jest z dwojgiem młodszych braci. A on żonaty był. Mówię: „Niech pana żona, to jest kawałek drogi, jak pan koresponduje, niech przejdzie się tam i niech napisze panu, żebym ja wiedziała, co i jak”. No i on chętnie, bo tańczyłam z nim. I jeszcze napisałam mu na ręce ten adres. Nie wiem, czy to mówić, ale tak było niestety. Nasi chłopcy się tam rozpili. No bo co? Przeszli całą tę kampanię wrześniową, to wszystko i już był demobil.[…]
Czołgi stały na ulicy w Meppen, przed domami. No i później, jak już demobil, to czołgi do Hamburga. No ale tam były radia. [...] No i radio miałam. Mówię: „Gdzie ja to radio wezmę?”. Nie tylko mnie [dawali]. Kto chciał, to sobie brał. A ja wzięłam apteczkę z żeliwa. [...] Jedno zdarzenie takie. A drugie mieliśmy takie, że transportują nas, jest szpital. Wychodzą siostry niemieckie. Ale nim coś [się stało], to idziemy przez to miasto. I ci co nas konwojowali, to chcieli po prostu uciec. My musieliśmy ich pilnować. A drugie takie [zdarzenie] było, że przy stacji już tory zreperowali. Myśmy tam długo siedziały, a też przed takim transportem tośmy dostawały paczki. No i Polacy, co tam robili [niezrozumiałe], przyszli nas witać. Ale to było w czasie pracy. A później, już po pracy wszyscy się wygalowali, każdy z jakimś jedzonkiem i przyszli do nas porozmawiać. Jak, co i o której godzinie. No i stoi trzech starszych rangą Niemców. Jeden był, może ich tam więcej było, ale ten jeden do nas doszedł, z Wehrmachtu. A myśmy siedziały na kocu, bo to było po Mühlbergu chyba. Tak. […] Papieroski sobie paliłyśmy. [...] I on doszedł i żeby dać mu popalić. A my zaczęłyśmy się śmiać. I ta Wanda była od nas, od „Jeremiego”. I po niemiecku mówi: „Ty zwycięzca Niemiec na wszystkich frontach i od jeńca chcesz papierosa?”. I on dopiero mówi, że tylko jest wcielony do [armii]. A któraś z dziewcząt zauważyła, że miał [Wojenny] Krzyż Zasługi. To propaganda. Na wschodnim froncie uratował jakiegoś Niemca, to mu przykleili. I tym oficerom się nie podobało. Doszli do niego. Wanda nam później wszystko przetłumaczyła [...] Podobno miał im powiedzieć: „Żeście mnie wcielili do armii, nie pytaliście się mnie, a teraz nie dacie mi z moimi rodaczkami porozmawiać”. Coś takiego, a oni nie, żeby wstał. I Wanda mu podpowiedziała: „Wstań człowieku i idź. Bo po co masz zginąć”. [...] Oni jechali, a myśmy razem jechały w wagonach z Niemcami.
W 1946, we wrześniu.
Dlatego że dostałam list. Z tym facetem, z tym Heniem (on był z jednostki podkarpackiej). Dziewczęta mi rano mówią: „O, Alka będziesz miała wiadomość z Warszawy. Henio się tak ubzdryngolił, że hej. Umyje ręce i będzie po adresie”. A jednak. I właśnie dzięki niemu [dostałam list]. A jeszcze jak żeśmy tańczyli, to jak wszędzie, każdy ma tam swoje jakieś towarzystwo. I jakiś kolega jego do mnie uderzał. A ja mówię, że jestem tu ze swoim towarzystwem. Później ten list przyszedł, a do nich do jednostki sto dwadzieścia kilometrów. A ja pracowałam w Meppen w takiej garnizonówce. A jak chłopcy chcieli, wyszli na miasto napić się. Bo w strefie angielskiej żeśmy byli, to bawarkę oni więcej pili jak herbatkę. Ale i herbatkę, i ciasteczka. No i kierowniczka mówi: „Masz telefon”. A ja słucham. „Masz list z Warszawy”. O Boże, jak się ucieszyłam. Ona daje słuchawkę i ja rozmawiam z nim, właśnie z tym Heniem. Ja mówię: „Niestety, ale ja nie mogę przyjechać”. Raz, że pracuję, a drugi raz, że to jest za daleko. Sto dwadzieścia kilometrów, osiemnaście lat dziewczyna, będę jechała sama? I on mówi: „Dobrze, to my przyjedziemy”. No i przyjechał z tym kolegą, co tak do mnie cholewki smalił. […] W Meppen był sztab generała Maczka. I tak się zachowywali, że po jednym pokoju tylko zabierali Niemcom i umieszczali Polaków, a u nas w czasie okupacji to wyrzucali wszystkich, jak im się podobało. Na przykład na ulicy Poznańskiej. Dlaczego?
Do dziś stoi ten dom. Jak ja przyjechałam, to tak płakałam. Ja dopiero zaczęłam płakać. To nie to, co Niemka. Jak przeczytałam ten list. Brat ten młodszy, teraz go pochowałam, to kochany brat. Nie mogę o nim mówić. Trzy lata jak żeśmy go pochowali. Ode mnie sześć lat młodszy. Jak mi napisał, i w takim mundurku marynarskim zdjęcie [przysłał] – „Na dowód tego, że jestem twoim bratem, przysyłam ci to zdjęcie”. To ja całą noc ryczałam. A ta Niemka się pyta tej mojej koleżanki Luśki: „Czego Alice tak płacze? Czy jej ojciec, czy matka?” A ona mówi: „Nie, dostała list z Polski, od brata”. I mówię: „Jadę do Polski. Bo jestem mamie potrzebna”. Mama chora była na serce. Ich dwóch. Ale ja myślałam, że ja przyjadę, [nasz] dom [będzie stał]. Bo to taki sam dom był, jak stoi róg Hożej i Poznańskiej, vis-à-vis pogotowia. To był dom Elektrowni Warszawskiej. Mocny dom. Niemcy spalili po Powstaniu. A pod [numerem] 12 Żyd wybudował dom – jeszcze nie był wykończony, to go wykańczali. I tam całą okupację mieszkały telefonistki niemieckie, które pracowały na ulicy Nowogrodzkiej, na poczcie. I ten dom ocalał do końca. Tam nie spalili, bo one tam mieszkały, a tu wszystko popalone. Przyjechałam z [Dworca] Zachodniego rikszą. Nie wiedziałam, jakie tu ceny. Ile on [rikszarz] sobie zażyczył, tyle mu dałam. I takie koce wełniane angielskie porządne. On ten koc by [chciał], to mu dałam. A mama mówi: „Coś ty zrobiła?”. A skąd ja mogłam wiedzieć. Jak mnie wiózł, to ja mówię adres. Dopiero jak dojechał do ulicy Nowogrodzkiej, do poczty, to mówię: „Halo, proszę pana, za daleko”. „No pani nic nie mówi”. A ja szukałam domu, a domu nie było. Z domu już były te gruzy nawet zwalone. Tak że tylko został ten… Tak jak sklep był, to poza sklepem, tak do tego poziomu. Był dom, mama zamurowała tam sobie dwie maszyny Singera. To jej chleb. Guzik. Tu dopiero płakałam.
No i co? W 1947 roku nas wysiedlili. Tu od ulicy zrzucili te gruzy. A tam mieli dopiero. W 1947 roku, jak był taki wicher wielki, to ludzie w nocy – bo tam było nas w sumie tylko trzech lokatorów po wojnie, po Powstaniu – uciekali w bieliźnie, bo się bali, że to wszystko spadnie. No i wywieźli nas. Płakałam, i tym co przyszli nas wysiedlać, mówiłam: „To ja o Warszawę walczyłam i teraz mam iść gdzieś tam?”. No i na Zbójną Górę [nas wywieźli]. Dzisiaj na Zbójną Górę, bo tam mój brat dłużej mieszkał niż ja, to dochodzi autobus. Taki miejscowy. A wpierw, Boże. Ja mówię: „Ta mama tu umrze z głodu, kto [tu] przyjdzie?”. Musiała zostawić ten fach i iść do Warszawy do pracy.
No jak to dlaczego? No chyba jestem Polką, nie? No jak to? Tyle młodzieży, tyle ludzi ginęło. Na co mieliśmy czekać? Pierwszego dnia stałam, patrzę. […] Ten Wacek, jak żył, [mówi] tym swoim chłopcom: „Dzięki niej to ja poszedłem do Powstania”.
A pewnie. Dlaczego nie iść, Boże.