Alicja Ejsmond „Piątkowa 200”
- Gdy wybuchła wojna, miała pani czternaście lat, a mówi pani o przynależności do Narodowych Sił Zbrojnych. Kiedy pani przystąpiła?
Dosyć wcześnie. Zdaje mi się, że musiałam mieć piętnaście lat wtedy (czy szesnaście), dlatego że mój numer – 200 – był jednym ze stosunkowo niskich numerów.
…przydziale w ramach konspiracji.
Tak, to była moja niby-oficjalna nazwa.
- Kto panią zwerbował, zachęcił?
Miałam starszych kuzynów. Mieszkałam na Żoliborzu, miałam ciotecznych braci, starszych, którzy byli tej samej orientacji narodowej w tamtych czasach.
- Uważali, że można tak młodą dziewczynę wciągnąć?
Dlatego że było dużo rzeczy, które ktoś taki młody mógł bardzo łatwo zanieść czy przynieść.
- Do takich funkcji panią wyznaczono początkowo?
Nawet niektóre funkcje były bardzo prozaiczne, jak na przykład wożenie jedzenia do ludzi, którzy ukrywali się.
- To nie jest prozaiczne, to bardzo odpowiedzialne zadanie.
Wiedziało się, co się ma robić, jak się miało zlecenie.
- Miała pani kierownictwo, które decydowało o tym.
Tak, oczywiście.
- Czy składała pani przysięgę?
Składałam przysięgę.
Dokładnie nie pamiętam. Na początku. To była przysięga dosyć uroczysta. Już nie pamiętam nawet tekstu.
- Czy rodzice wiedzieli o tym?
Rodzice wiedzieli, ale niestety nie mieli w tamtych czasach wiele do powiedzenia. To był bardzo ciężki okres dla rodziców, trzeba przyznać. Był dużo cięższy niż dla nas. Dla nas to była jednak i pewna emocja, i zainteresowanie, i zaangażowanie.
- Państwo się urodzili w wolnej Polsce, jako pierwsze pokolenie od ponad setki lat wolne, w związku z czym były pewne przykazania moralne, że trzeba ojczyźnie się poświęcić.
Zdaje mi się, że wszystko było zupełnie naturalne. Trudno było raczej sobie wyobrazić kogoś, kto by w tym wieku w nic nie był zaangażowany, zwłaszcza że wszyscy chodzili na komplety.
- No tak, jeszcze nauczanie tajne.
Oczywiście. Chodziłam do sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu. W ogóle mieszkałam na Żoliborzu. Oczywiście była nauka oficjalna i nieoficjalna. U sióstr Zmartwychwstanek również zdawałam maturę.
- Czy były jakieś zagrożenia w czasie wykonywania różnych tajnych zadań?
Zagrożenia były takie, że bardzo często były rewizje. Pamiętam, jak u nas kiedyś była rewizja na Żoliborzu.
W całej dzielnicy. Mieszkałam w domu, gdzie było bardzo dużo młodzieży wysiedlonej. To wszystko była rodzina – byli wysiedleni z różnych miejsc i wszyscy mieszkaliśmy w jednym, dużym domu na Żoliborzu. Pamiętam taki, nawet dosyć zabawny, przypadek, kiedy była rewizja, dom po domu, całej dzielnicy. Dostaliśmy zawiadomienie i nagle moi kuzyni, moi bracia – każdy wpadał do domu i zaczynał coś wyciągać z przeróżnych miejsc. Nie bardzo wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Włożyliśmy wszystko do kosza, przykryliśmy bielizną i z moją przyjaciółką wyszłyśmy do magla na ten czas.
- Ale nie było konsekwencji?
Nie, konsekwencji nie było, dlatego że nic w domu nie było, wszystko zostało wyniesione. Było ostrzeżenie, że będzie rewizja. Ale to było normalne, wszyscy mieli podobne przejścia.
- Trwało to parę lat i nadszedł rok 1944. Gdzie zastał panią 1 sierpnia 1944?
1 sierpnia zastał mnie na mieście. Miałam przydział w szpitalu na Kopernika. Jechałam [do szpitala].
- Ale nie była pani przecież sanitariuszką?
Miałam przeszkolenie sanitariuszki i łączniczki. Przeszkolenie ogólne. Teraz mi się przypomina, że nawet musiałam chodzić na praktykę do szpitala, w ramach nauki sanitarnej.
- Czy wykorzystała pani tę praktykę?
Nie. W czasie Powstania nie.
- Czy dotarła pani do szpitala?
Dotarłam do Szpitala na Kopernika, gdzie byłam przez pierwsze dni Powstania. Wchodziłyśmy z noszami, nosiło się, ale to było w szpitalu, tak że samej akcji sanitarnej, jeśli chodzi o opatrywanie rannych, nie miałam nawet jeszcze okazji [mieć], bo to było w szpitalu.
- Ale ranni już byli dostarczani?
Tak, ale to były pierwsze dni, kiedy jeszcze wszystko dobrze szło, zwłaszcza w tamtej dzielnicy, więc nie było to, co później – Stare Miasto. Potem z moją przyjaciółką byłyśmy wysłane ze specjalnym rozkazem na Stare Miasto. [Rozkaz] miałyśmy doręczyć do naszych oddziałów na Starym Mieście.
- Czy pamięta pani, kiedy to było?
To musiał być może szósty dzień Powstania. W każdym razie to było tuż przed tym, jak Stare Miasto zostało odcięte. Dlatego z moją towarzyszką zostałyśmy na Starym Mieście, [gdzie] zostałyśmy właściwie w luźnej sytuacji.
Bez przynależności.
- Gdzie się panie zgłosiły?
Potem formował się oddział, który się nazywał bardzo szumnie Brygada Zmotoryzowana „Koło”. Brakowało im łączniczek i my zostałyśmy tam przesłane. Resztę Powstania przebyłam w tym oddziale. Byliśmy na ulicy Bonifraterskiej, a ostatnie dni Powstania na Ratuszu. Moim zadaniem było, między innymi, siedzieć w piwnicy przy komendzie i czekać, czy będą jakieś instrukcje do naszego oddziału. I chodzenie z naszym dowódcą, który zawsze miał zwyczaj mówić „Łączniczka idzie przodem”.
Nie wiem, nie pamiętam dobrze. Zdaje mi się, że się nazywał kapitan „Smok”, ale to może być moja wyobraźnia. Potem, jak nasz oddział miał wziąć udział w przebiciu się do Śródmieścia – to był, chyba, 31 sierpnia – to się nie udało, tylko część przeszła, były duże straty. Staliśmy całą noc koło Pasażu Simonsa, koło placu Krasińskich. Potem, następnego dnia rano, wojsko wychodziło kanałami do Śródmieścia. Byliśmy małym oddziałem, który w końcu nie dostał się do kanału, zostaliśmy.
- Ma pani na myśli wejście przy ulicy Długiej?
Tak. Zostaliśmy na ulicy Długiej i nasz dowódca – nie pamiętam, kto [nim] wtedy był, chyba nie ten kapitan – powiedział nam, że mamy zdjąć opaski i wyjść z cywilami, bo wtedy była historia, jak [Niemcy] zajęli cały szpital na Długiej i bardzo dużo ludzi było rozstrzelanych, zlikwidowanych. Poszliśmy z ludnością cywilną do Pruszkowa. Pamiętam marsz przez miasto kompletnie zniszczone, spalone. Straszne wrażenie robiło na nas. Prowadzili najpierw Krakowskim Przedmieściem, a potem którędy, to nie pamiętam. Oczywiście Stare Miasto było tak zburzone, że to nie była dla nas nowość – ruiny. Z przeżyć ze Starego Miasta pamiętam dobrze dwie rzeczy. Pierwsza – zrzuty na placu Krasińskich, kiedy czekaliśmy i ogromne cylindry spadały. Szereg zrzutów wylądował na placu Krasińskich.
- Czy dotarło to do waszych rąk?
Tak. To były zrzuty na placu Krasińskich, nie potrafię powiedzieć, którego dnia to było, ale to musiało być jeszcze jakiś czas przed końcem Starego Miasta. Drugie [wspomnienie] to 13 sierpnia, wybuch [pułapki] – czołgu. Będąc w Narodowych Siłach Zbrojnych w czasie okupacji i mając duży kontakt z oddziałami, które tam były – Anna i Aniela od „Gustawa” – oczywiście wszyscy… Tylko doszła wiadomość, że coś takiego się stało. Pamiętam to żywo…
- Czy była pani gdzieś w pobliżu?
Od razu tam poszłam. Wygląd ulicy po wybuchu to było coś niesamowitego! Wszędzie były szczątki ludzkie, przecież tam bardzo dużo [osób] zginęło.
To pamiętam jako przeżycie, które utkwiło mi w pamięci.
- Jak pani pamięta tamte dni – sposób przetrwania, bo przecież trzeba było też jakoś przeżyć.
W piwnicach się żyło, jak wszędzie. Z oddziałem się ruszało z miejsca na miejsce.
- Czy musieliście sami zadbać o swoje potrzeby, czy jakaś służba dostarczała, na przykład, wyżywienie?
Nie wiem dokładnie, jak to było. W każdym razie nie pamiętam specjalnie uczucia głodu. Ale nie byłam zainteresowana stroną aprowizacyjną czy kulinarną. Gdzie się było, tam zawsze coś można było [dostać].Pamiętam, na przykład, w szpitalu, siedzenie przy rannych, którzy byli właściwie… Pamiętam jednego doskonale, który był już umierający. Przy nim siedziałam i w pewnym sensie czekałam, kiedy już [odejdzie]. Człowiek był nieprzytomny, ale musiałam, znaczy, chciałam z nim być. Różne wspomnienia są – na przykład ludzi potwornie poparzonych.W Powstaniu nie miałam specjalnego uczucia obawy, dlatego że jestem człowiekiem o małej wyobraźni. Natomiast potem, jak czasem myślałam o tym, co było, to ogromne…
- To przerastało wyobrażenia.
Pamiętam rzeczy mało ważne, powiedzmy, a dla mnie bardzo istotne. Jak się przechodziło z miejsca na miejsce przez dziury w murach – w pewnym momencie szłam z moim oddziałem i musiałam się zatrzymać, żeby zawiązać sznurowadło. Gdybym się nie zatrzymała, to akurat upadł granat po tej stronie muru, gdzie miałam być. Jak wszędzie – przypadek grał ogromną rolę.Pamiętam nudę – jak trzeba było siedzieć w piwnicy i czekać, czy będzie jakiś rozkaz.
- Waszymi miejscami postojowymi były piwnice.
Tak, przeważnie. Ale na przykład czekało się – też nie potrafię powiedzieć, w którym miejscu to było dokładnie, przypuszczam, że gdzieś na Długiej – z oddziału były łączniczki, siedziało się i czekało, czy będzie jakiś rozkaz. Miałam też dużo znajomych w Powstaniu, od czasu do czasu gdzieś się spotykało.
- Czy wiedziała pani, co się dzieje z rodziną?
Nie wiedziałam. Mój brat, młodszy, miał przydział na Żoliborzu i wiem, że nie dotarł na Żoliborz, dlatego że na Żoliborzu Powstanie wybuchło wcześniej. Całe Powstanie martwiłam się o niego, nie wiedząc gdzie był. Moi rodzice byli w Śródmieściu i moja siostra, która była z nimi, w połowie ciąży, więc to była moja wielka troska. Ale przez całe Powstanie nie miałam żadnego kontaktu z rodziną ani ze Śródmieściem.
Tak. Przeszli, tak jak wszyscy, przez Pruszków.
Nie. Nie poszli do obozu, dlatego że moja siostra była w ciąży i trafili na Niemca, który bardziej [po ludzku zareagował], tak że wyszli z Pruszkowa i byli potem w Milanówku. Ludzie wszędzie pod Warszawą chcieli się jakoś [ulokować]. Mój brat był do końca w Powstaniu. Był w Domu Kolejowym. Oddział nazywał się „Warszawianka”, zdaje się.
- Co pamięta pani po Pruszkowie?
Po Pruszkowie pamiętam dobrze. Przyszliśmy do Pruszkowa i ze mną było jeszcze parę osób z naszego oddziału. Oczywiście postanowiliśmy, że chcemy iść na Zachód, a nie gdzieś uciekać. Można było, ostatecznie, wymknąć się z pociągu – niektórzy ludzie to [robili]. Czy nawet z marszu, bo przecież prowadzili tłum ludzi. Mógł ktoś uskoczyć w bok, jeśli mu się udało (ci, którzy chcieli zostać). Myśmy nie chcieli zostać. Chcieliśmy posuwać się w kierunku zachodnim. Było ogłoszenie, że Niemcy potrzebują kolejarzy i tramwajarzy i jeżeli jest jakaś rodzina, to całą rodzinę wywiozą do wielkich zakładów […] pod Monachium. Nas było dziesięć osób, które się znały i zrobiliśmy rodzinę – jeden był dziadek, jeden był brat…
Fikcja. Na przykład byłam pod nazwiskiem Dąbrowska, bo mój towarzysz z Powstania nazywał się Dąbrowski. Jeden był moim bratem. Wszyscy pojechaliśmy pod Monachium do obozu pracy.
- Czy rzeczywiście miało to związek z kolejnictwem?
Tam były zakłady kolejowe, wielkie warsztaty kolejowe. Byliśmy tam do momentu, aż przyszli Amerykanie. Wszystko zważywszy, to była praca… To już było pod koniec wojny, więc warunki nie były takie ciężkie w obozie. Przynajmniej mnie się wtedy wydawało, że nie były ciężkie.
- Kiedy Amerykanie wkroczyli?
To musiał być początek maja – już nie pamiętam, czy to był 4, czy 5 maja. Myślę, że to był maj. Wiosna. Zresztą piękna okolica była. Śliczna wiosna była wtedy.
Wtedy już wszystko było bardzo proste. Wsiedliśmy na rowery – mówię o sobie i moim koledze z tamtych czasów – rowery zostały [przez nas] zarekwirowane i pojechaliśmy do Murnau. W Murnau mogliśmy się zweryfikować, przez jakiś czas pracowałam w biurze u pułkownika Uszyckiego, w biurze weryfikacyjnym, tam spotkałam szereg ludzi, bo to był punkt przejściowy – ludzie szli z Polski i do Polski, przez Murnau.
Spotkałam dużo moich znajomych i tam, ku mojej wielkiej radości, zjawił się też mój brat. Potem pojechałam autostopem do Lubeki, bo tam miałam narzeczonego i potem – normalnie, stamtąd do II Korpusu i potem byłam w II Korpusie. Najpierw do Lubeki, potem do II Korpusu – już wtedy z moim mężem.
- We Włoszech, do II Korpusu?
Tak. Był obóz dla kobiet w Maceracie. Byłam w Maceracie, później byłam w podchorążówce w miejscu, które nazywało się Altamura i z wojskiem, tak jak wszyscy, przyjechałam do Anglii w 1946 roku. Potem był
Resettlement Corp. [Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia] i ludzie urządzali sobie życie, jak mogli.
- Czy nie myślała już pani o powrocie do Polski?
Myślałam nawet, ale miałam wiadomości stamtąd, żeby nie wracać. Myślałam, bo bardzo tęskniłam za rodziną i był moment, że chciałam wracać.
- Czy dochodziły listy od rodziny?
Tak, oczywiście. Listy dochodziły normalnie. Ale nastrój był taki, że nie wraca się. Zresztą moi rodzice nie zachęcali mnie do powrotu.
Mój brat – to było co innego. Był dużo młodszy ode mnie, jeszcze był w ogóle w średniej szkole. Był też w szkole we Włoszech, gdzie były szkoły dla junaków, młodych. Pracował na poczcie i wiem, że mój ojciec powiedział mu, żeby wracał, że musi się uczyć, [bo] widzi, że on tutaj nie chodzi do szkoły, tak że brat wrócił do Polski. Jeszcze w pierwszym momencie był taki nastrój, że może tam można się uczyć, że Polskę trzeba odbudowywać – ludzie [stawali] wobec trudnej decyzji.
- Zapewnienia były, żeby wracali, bo Polsce są potrzebni.
Ponieważ już byłam mężatką i mój mąż dostał się na studia, więc wtedy dla mnie moment powrotu nie istniał, ale mój brat, [dlatego] że był nieletni, a ojciec chciał, żeby wrócił, to wrócił do Polski, skończył studia…
- Czy nie był represjonowany?
Nie był represjonowany, zagrożony w pewnym sensie, aż do 1968 roku, dlatego że – moje nazwisko z domu jest Natanson – to był niesławny moment, kiedy było bardzo antyżydowskie [nastawienie] i [brat] wtedy wyjechał do Kanady. Był w Londynie, potem pojechał do Kanady. Już tam został i tam jest. […]Więcej pamiętam, co było potem, ale w samym Powstaniu… Nie wiem, może to, że to było takie silne przeżycie i było tyle momentów, których wtedy nie przeżywałam tak silnie, jak później, myśląc o tym. Właściwie, jeżeli ma się coś do roboty – jak się niesie nosze czy idzie – to wtedy element strachu jest odległy, dlatego że ma się coś do zrobienia. Najgorzej jak się siedzi czy czeka. Na Ratuszu, pamiętam, że front był bardzo duży i że przez gruzy latałam z jednego końca na drugi. Jeszcze trzeba się było schylać, bo były okna po drodze. [Biegałam] z różnymi instrukcjami z jednego końca [na] drugi. Ale potem już, oczywiście, na Starym Mieście była wielka groza. Wtedy w Śródmieściu nie było tak groźnie, jak na Starym Mieście. Później było wszędzie to samo.
- Znalazła się pani w oku cyklonu….
Stare Miasto? Tak. Zwłaszcza że byłam tylko z jedną moją koleżanką, której zresztą udało się przejść do Śródmieścia.
Tak. Było trochę zamieszania, dużo cywilnej ludności chciało wejść. Czekaliśmy na rozkaz, kiedy będzie nasza kolejka, rozkaz nie przyszedł, więc…
- Nie było rozkazu i dlatego nie weszliście do kanału?
Nie wiem. Pamiętam, że było straszne zamieszanie w tym momencie. To było jeszcze po tym długim pobycie nocnym. Mój oddział – nie wydaje mi się, żeby był tak świetnie zorganizowany. Były oddziały może bardziej zdyscyplinowane. Ale nie pamiętam dokładnie, jak to było. Wiem, że mój towarzysz, który był bardzo wysokim człowiekiem i już przedtem był w kanałach, takich bardzo wąskich, miał całe nogi poobcierane i miał straszną awersję na samą myśl o kanale. Ale u mnie to nie grało roli, tylko po prostu nie dostaliśmy się do kanału. Albo za mało było inicjatywy, żeby pójść. Nie wiadomo było, w którą stronę iść – czy iść do szpitala, czy iść do…
- Sytuacja się ciągle zmieniała, można było różnie trafić.
To był krótki moment, bo jednak tysiące przeszły. To nie było tak, że można było iść, stanąć, wejść, wyjść.
- Jak pani, z perspektywy lat, ocenia ten okres?
Myśli pani o tym, czy Powstanie powinno było być?Oceniam to w ten sposób: Powstanie było nie do uniknięcia. To jest moja opinia. Wszyscy byli już tak na to przygotowani, tak napięci – przecież była jedna mobilizacja, która została odwołana, potem następna. Zdaje mi się, że wszyscy ludzie, którzy byli w Powstaniu, nawet jeśli uważają, że może to było szaleństwo… Ale cała sytuacja, że wojsko rosyjskie jest, słychać strzały, są tu, że to już jest ten moment, bo są obok… Ale nawet, gdyby w tej chwili byli ludzie, którzy rozumieli, że Rosja będzie czekać, aż nas zniszczą – jak zatrzymać taką rzecz? Jak zatrzymać? Jeszcze – jeśli chodzi o młodzież, to wszyscy byli [nastawieni] niesłychanie entuzjastycznie do Powstania. Byliśmy [pełni] entuzjazmu.
- Bardzo jednomyślni w działaniach. Nie zawiodła się pani na rówieśnikach?
Z mojego otoczenia? Nie, na nikim. Nigdy. I w czasie całej okupacji znałam ludzi, którzy bardzo bohatersko zginęli. Znałam takie wypadki, że ktoś poświęcił się dla innych. Było masę bohaterstwa.
Londyn, 19 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt