Nazywam się Błachut Alfreda.
Mam lat dziewięćdziesiąt siedem.
Już miałam te dwadzieścia dwa lata.
Ja chodziłam do szkoły Narcyzy Żmichowskiej. To jest gimnazjum i liceum tam było. To się mieściło na rogu Wilczej i Mokotowskiej, na czwartym piętrze i piątym. Później to już to gimnazjum miało swój budynek, bardzo ładny.
Tak, tak. I tak jak szłam do szkoły, to chyba na Wilczej pod dziewiątym była taka ładna kaplica, śliczna była ta kaplica. Po wojnie poszłam tam, ale nie mogłam znaleźć tej kaplicy.
A taka była ładna. Zawsze można było sobie wstąpić do tej kaplicy, taka piękna.
Więc ja skończyłam szkołę, tylko gimnazjum i liceum pierwszą klasę, a drugą klasę to już tak było na kompletach raczej tylko.
W czasie wojny.
Tak, tak.
Oj, ten wybuch II wojny światowej to był okropny. Człowiek nic nie był zorientowany, a tu ciągle [ogłaszano], że „tu 140” [to oznaczało nalot]. Oj, to było straszne. I od razu to bombardowanie, od razu bombardowanie. Bomby leciały, już człowiek nie wiedział, gdzie się chować. Samoloty to też tak nisko latały, że nawet i strzelali do ludzi z samolotów. Okropne to było.
W trzydziestym dziewiątym roku nie cały czas byłam, ale połowę to byłam w Warszawie. A później to wyszliśmy po prostu z Warszawy jakoś. No ale w Warszawie została moja ciocia i później opowiadała, co tam się działo w tej Warszawie. A my byliśmy – miałam jedną siostrę i rodziców – byliśmy pod Warszawą w Kobyłce. Proszę sobie wyobrazić, że całe niebo było czerwone, czerwone niebo.
Tak, od tych płomieni. To wszystko okropnie wyglądało. Płakać się człowiekowi tylko chciało nad tą Warszawą. I moja ciocia też przeżyła.
Do harcerstwa to każdy należał, wszystkie dziewczynki należały do harcerstwa. To było bardzo przyjemne stowarzyszenie, że tak powiem. No, przyjemnie tam było.
O tak, tak, to zawsze były takie mowy. Na przykład zwiedzałyśmy, bo to były dziewczynki same, zwiedzałyśmy przecież wszystkie kościoły. Wszystko, co się działo tutaj, jak tam, gdzie co było, to były te rozmowy, naturalnie.
Wojna? Tak, to było dla mnie zaskoczenie.
Przed wojną mieszkałam na Woli, [na ulicy Gniewskowskiej, w domku u ogrodnika, dopiero później, po powrocie], na ulicy Wolskiej, tam naprzeciwko tego dużego kościoła.
To zaraz jak się wojna skończyła, to wtedy wróciłam.
Wróciłam do domu. Tylko ten dom to był tak już zniszczony, że w ogóle tam nie można było mieszkać. No i wtedy po tej wojnie… To dopiero po Powstaniu. Ale jakoś tam się mieszkało.
Były, były.
Podczas okupacji to było bardzo ciężko. Powiem, że podczas okupacji było bardzo ciężko. No jakoś tam mamusia, coś tam niektóre rzeczy szyła, jak mogła. Tatuś też pracował. Jakoś tam dawaliśmy sobie radę. Tak prywatnie tatuś pracował.
Raczej innej pracy. Ale mój tata, to jak się mówiło, że jest złotą rączką, wszystko potrafi zrobić. Tak że zawsze sobie coś tam znalazł, że to się zrobiło.
Nie, niestety nie, bo tak się jakoś złożyło, że rodzice się trochę bali.
Zagrożenie było, tak. No a ostatecznie trzeba się też słuchać i rodziców.
Wie pani, że nie pamiętam.
Te komplety to tak były różnie u tych koleżanek, to raz u jednej, raz u drugiej. Nigdy w jednym miejscu i nigdy nie było dużo dziewcząt, tylko kilka. I tak jak się przychodziło, to nie tak grupą cała ta piątka przychodziła, tylko jedna przyszła, poszła tam, potem druga za parę minut, tak, żeby nie było razem.
To różnie było. Nasza dyrektor Kielnikowa jakoś tam trzymała to wszystko.
Mnie się zdawało, że troszkę pobłażliwiej, ale nie jestem pewna. Bo tak jakoś było, rodzinnie bardziej było na tych kompletach, nie tak jak w szkole, chociaż w szkole też nie powiem, żeby było źle. Bardzo dobrze było.
Nie, właśnie że nie skończyłam i trochę mi tego brakowało. No i tak się jakoś to wszystko złożyło, że… Bardzo tego żałuję. No, siostrze się udało skończyć, dlatego że ona ode mnie starsza trzy i pół roku, więc ona akurat w trzydziestym dziewiątym roku skończyła tę szkołę Żmichowskiej. Wtedy była ośmioklasowa… czteroklasowa. Nie tak było, że gimnazjum i liceum, tylko jedno. Tak że ona [skończyła].
W czasie wojny?
Nie, to nie było spokojnie, nie było. Jeździły samochody i po prostu zatrzymywały się i ludzi łapali do tych samochodów, wywozili do Niemiec. To tak różnie było. Albo na roboty do Niemiec wywozili, albo i do obozów…
Trochę tak, bo każdy tylko uważał, czy nie jedzie ten samochód, który ludzi tam łapie.
Oj, te rozstrzeliwania to okropne. Nie chodziłam tam. A te łapanki to wiedziałam, widziałam te łapanki.
Nie, jakoś mnie nie złapali, że tak powiem.
Tak.
Tam, gdzie ja pracowałam…
Tak, poszłam do pracy. I to była Straßenverkehrsgenossenschaft, jakieś [niemieckie przedsiębiorstwo, instytucja państwowa].
Taka uliczna… Firma z samochodami, tymi wszystkimi rzeczami się zajmuje. No i wtedy tam też był kłopot, no bo to była niemiecka, a przecież Polacy byliśmy. I kiedyś to… Po prostu kasjer jak odbierał pieniądze z banku, to te pieniądze przekazał naszym, akowcom i potem się tłumaczył, jak to było, że walizki przemienili, zmienili i tak dalej. No i tak jakoś to ucichło, jakoś nic mu nie zrobili, ale go zwolnili z pracy.
Księgowość.
Tak, miałam dobre papiery, tak że gdyby nawet mnie złapali, to być może puściliby mnie z powrotem. Ale jakoś tam się nie złapałam, bo nie chodziłam dużo po ulicach. Zresztą człowiek wtedy nie miał tak czasu. To raz pracował, a przy tym bilansie to też czasami siedzieliśmy bardzo długo wszyscy, żeby ten bilans zrobić. No i tak jakoś się żyło. Trzeba było gdzieś pracować.
Tak.
[Został wzięty] do obozu w Oświęcimiu mój kuzyn. To nawet taki bliski kuzyn, że tak powiem. To jego właśnie też tam za jakieś takie ulotki, coś takiego. Pracował w Ursusie, to tam dużo mógł… No i tak zginął.
No to właśnie ten, co został…[Felek Woźniak].
Tak, tak.
Trochę się czuło, tylko nie wiedziało się dokładnie kiedy.
Pamiętam, że żadnej skórki się nie wyrzuciło, bo się chleb po prostu, suchy, zatrzymywało, żeby był. Ja nie byłam w żadnej konspiracji, ale syn moich sąsiadów, taki trzynastoletni chłopiec, on się tego dnia… Wiedział, bo [był] w konspiracji, wiedział, że Powstanie wybuchnie i on się tak z tymi rodzicami pożegnał. I mama jego mówi tak: „Co on tak się dzisiaj – mówi – żegnał?”. Już nie wrócił, był łącznikiem.
Nie, 1 sierpnia to nie wiem, czy już byłam gdzieś w pracy. Jakieś ogródki działkowe, pamiętam, prowadziłam dla dzieci. To może to było wtedy.
Jechałam na Czerniakowską, tam była ta nasza firma. Wszyscy wiedzieliśmy już, że coś się dzieje, dlatego że wszyscy ci Niemcy wyjechali.
Nie, nie widziałam, bo nie byłam akurat… Ale w tej naszej firmie, gdzie ja pracowałam, to tam też byli i Niemcy przecież, bo to nie tylko [zarząd niemiecki]. Kobiety takie dwie były, to one się tak pakowały. Wszystkie te rzeczy, porcelany i tak dalej, już tam zbierały i się pakowały. I wcześniej wyjechały. Tak że one wcześniej wyjechały i zostaliśmy się tylko my, Polacy. I ja pojechałam tam, i siostra moja miała też pojechać, ale się jeszcze zatrzymała, bo coś tam w domu miała zrobić, więc mówi: „To ja później do was przyjadę”. I ja pojechałam, i tym sposobem zostałam się na tej Czerniakowskiej. Bo tam były różne jeszcze akta, które mogły się przydać później po Powstaniu. To my się umówiliśmy, że tam przyjedziemy, ci pracownicy, Polacy, co zostali, i przejrzymy dokładnie te akta i gdzieś jakoś zachowamy. Może to się kiedyś przyda.
I tam mnie zastało Powstanie.
Bo już tak jakoś też i chodziło, tak już coś wiedziałyśmy, że miało być to Powstanie, tylko nie wiedziałyśmy, kiedy dokładnie ma być. No i jak ja jechałam Książęcą i zaczęły się strzały, to już wiedziałam, że to Powstanie.
Nie, właśnie…
Tam jechałam. A siostra nie dojechała. Siostra chciała do mnie przyjechać, no ale ją już straże nasze, naszego wojska, już nie przepuścili, bo powiedzieli, że tak daleko nie dojedzie.
Tak, tak. Ja dojechałam, bo ja już byłam na Książęcej, a tam zaraz Czerniakowska dochodzi, więc ja dojechałam tam. No i tam trochę przeglądaliśmy te papiery i co uważaliśmy, że się przydać może kiedyś, no to zachowaliśmy, ale to się i tak potem wszystko… przyszli Niemcy i ci… Najgorsi to byli ci „własowcy” czy jak tam oni się nazywali – ci, to tak strzelali do ludzi.
Tak jakoś było, że początkowo ludzie tam jeszcze byli, to jeszcze tego. Ale później jakoś ludzi ubyło, nie było ludzi już, bo tam wystrzelali dużo też ci, co przyszli.
Niemcy przyszli później. No to oni jeszcze, jak cię mogę byli, jeszcze mogę powiedzieć, ale ci, nie wiem…
Tak. To oni tak okropnie… No i my, nas taka piątka, jak zobaczyliśmy, co się tam dzieje, schowaliśmy się do piwnicy właściwie. I taki budynek był zburzony, ale takie wejście do tej piwnicy było, to my w piątkę tam się schowaliśmy i przeczekaliśmy to najgorsze strzelanie, że tak do ludzi strzelali. No i później wyszliśmy, to już był tam zorganizowany taki szpitalik, no bo nie wszystkich zabili, ranili i tak dalej. Szpitalik był, to później pomagałam w tym szpitaliku, jak mogłam.
No właśnie na Czerniakowskiej, ale pod którym [numerem], nie wiem. Gdzieś tam może koło Czerniakowska 90, dziewięćdziesiąt parę. Pamiętam taką halę. No i jeszcze tam Niemcy byli, w tym szpitaliku. No to w tym szpitaliku to ja trochę pomagałam, co mogłam zrobić, to też tam…
Po prostu tam pomóc przy pielęgnacji chorego, znaczy się „chorego” – to chory był człowiek, bo przecież byli wszyscy poranieni. Co mogłam, to tam robiłam. No nie byłam pielęgniarką, ale jak człowiek coś musi i chce, no to jakoś się tak podporządkuje. Widziałam, jak inne pielęgniarki się zachowywały i pomagałam tym pielęgniarkom. Tak że to dobrze było…
Wie pani, że ja tak różnie nocowałam, bo już ludzi w domach nie było. To jak te „krowy” czy tam jakieś takie nakręcali sześć razy, a potem siódmy raz, to był strzał. Tośmy wiedzieli, że jak nakręcali, to trzeba się chować gdzieś w środku. No to my tak do tych budynków… W tym budynku jak byłyśmy, to tak, żeby nie zaraz z brzegu, tylko gdzieś do jakiejś łazienki, do czegoś tam. No tak to trzeba było się jakoś chować, żeby człowieka nie ten… A też jak na przykład do tych piwnic, to oni mieli takie jakieś maszyny, że taki ogień wpuszczali. Tak że w takich piwnicach to też mogli się ludzie poczuć… Tylko dobrze, że jakoś tak było w tych domach dawnych budowane, że z jednej piwnicy do drugiej, z jednego budynku piwnicy do drugiego budynku można było przejść.
Tak.
Duże, duże były, piętrowe bloki. Były piętrowe bloki. O, co mnie się przypomniało jeszcze. Tak się cieszyliśmy już, bo po drugiej stronie Wisły, bo tam zaraz Wisła, po drugiej stronie Wisły było wojsko.
No tak. Tak, to już było blisko końca Powstania. Ale wie pani co? Że jak ktoś chciał przepłynąć, to stamtąd… Więc to nie było wojsko polskie tam, co nam się tak wydawało, bo strzelali do tych ludzi, którzy chcieli przepłynąć Wisłę. Bo przecież byli tam i też dobrzy pływacy, którzy by tę Wisłę przepłynęli. No tak się to działo.
Jadło się to, co się tam znalazło, nawet i psa się zjadło.
A ja nie wiem. Tylko jak ktoś nie lubi… Ale skąd na przykład było mięso jakieś?
No były takie jakieś „kozy” czy coś tam tego i to się…
Tak, tak.
No bo ja wiem? Ale to przeważnie tak było, że każdy jakoś się dokładał do tego.
Jak tam byli, jak ludzie z tych budynków wyszli, nie było ludzi, to tam jednak ludzie zostawili coś niecoś, na przykład i z ubrania zostawili. Tak że jak już chłodniej było czy coś, to można było się tam okryć, bo tak to przecież było ciepło.
Tak, bo ja przecież nic nie miałam ze sobą, tylko tak jak stałam, że tak powiem. Tak że bardzo ciężki ten okres był, bardzo ciężki.
Nie, nie widziałam. Nie widziałam, bo tam na Czerniakowie jakoś nie było ich akurat wtedy. Też się nie mogli już dostać tam na ten Czerniaków.
Wiedziało się, wiedziało się, co się tam dzieje i dlatego człowiek się tak denerwował i bał się, i tak jakoś…
Na Woli to było okropnie.
Jak byłam na Czerniakowie, to nie, tylko jak wróciłam do domu, to mi siostra opowiedziała.
Nie, nie dochodziły takie wiadomości. No ale ja się bardzo bałam, bo coś trochę tam było. Coś trochę, że coś się na Woli dzieje. O! Tylko tak, że coś się na Woli dzieje, ale co się dzieje, to nie było wiadomo. Ale na przykład jak ja wróciłam do domu, to się okazało, że tam na tej ulicy Wolskiej wszystkich do tego kościoła dużego, taki jest duży kościół Świętego Wojciecha, to podobno tam pięć tysięcy osób spędzili, a potem te osoby wszystkie do tego parku – Sowińskiego się chyba nazywa – park Sowińskiego tam był niedaleko, tych ludzi tam spędzili i wszystkich tam zabili. Dlatego tam w tym parku to jest taki pomnik wielki.
Tak, tak, miałam kontakt. Kto jeszcze był z tych cywilów, to miałam kontakt, bo tam się wszyscy jakoś staraliśmy tak w kupce, no bo to, wie pani, jak to jest wtedy. Tak że tam przechodziłam i…
Narzekać nie narzekali. Byli bardzo zadowoleni początkowo, że to Powstanie wybuchło. Ale z czasem jak tak człowiek widział, że to Powstanie nie zostanie tak, jak by się chciało, no to to później już tak… No po prostu ludzie się bali już tego wszystkiego.
Były tam takie krany z ziemi, więc można się było trochę umyć, ale też nie za bardzo. Bo też woda do czegoś innego była potrzebna.
Do końca Powstania. A później tych wszystkich ludzi, którzy jeszcze zostali, i tych, którzy tam w tym szpitaliku byli… Pamiętam, ja jeszcze byłam trochę silniejsza przecież. No to kto był silniejszy, to tych chorych z tego szpitalika jakoś tam pod pachę i tak go prowadził. No to ja też takiego jednego pana prowadziłam później do tego pociągu, bo tam nas do pociągu [skierowali] i wywieźli do Pruszkowa.
Tak.
Nie. Nie. Jakoś w tamtej stronie, gdzie ja byłam, nie było ich.
Nie wiem, może w innej dzielnicy trochę, ale tam na Czerniakowie… Bo ja byłam w piwnicy przecież tam w tym budynku, domu – coś z tydzień czasu tam chyba byłam – więc bardzo możliwie, że były, bo strzały się słyszało.
Były. Przecież te budynki były poniszczone od bombardowań i od tych „krów”.
Nie, mszy nie było, ale na przykład w piwnicach to były obrazki Matki Boskiej.
Tak.
Nie, nie widziałam.
Nie, to wszystko jakoś było dalej, tak że w tym miejscu, gdzie ja byłam, to tylko był ten szpitalik.
Mam takie wspomnienie. Na przykład jak już wyszłam z tej piwnicy i przechodziłam koło tego szpitalika, jakiś Niemiec mnie zatrzymał i co ja tutaj robię i tak dalej. Więc jeden z lekarzy od razu powiedział do niego, że to jest nasza pracownica, a ja jeszcze wtedy nie pracowałam w tym szpitaliku.
Tak, bardzo, nieznajomi bardzo sobie pomagali. No przecież ja tam zachorowałam, miałam czterdzieści stopni gorączki, no to też znajomy jeden pod tymi strzałami… I oni strzelali z tych budynków tak, snajperzy czy to to jest…
Snajperzy strzelali. I on pod tymi budynkami jakoś do apteki się gdzieś dostał, bo apteka jeszcze była tam czynna, i przyniósł te lekarstwa dla mnie. No to wie pani, to jest bardzo miłe. Później się dowiedziałam, że on tak się zdecydował tam pójść, żeby mnie ratować.
A kto to wie na co? Wiem tylko tyle. Wiem, że byłam nieprzytomna, miałam czterdzieści stopni gorączki podobno.
Pomogły, pomogły. Nie wiem, co to za leki, co to lek. No, uratował mnie ten człowiek.
Na parterze, na parterze. Tak był jak na ulicy, tak jakby. Deski tylko tam jakieś były i jakieś zadaszenie, to pamiętam. Nieduży to był szpitalik.
To różnie było, bo tych łóżek to tak za dużo nie było. To i nawet na sienniku jakimś, na podłodze też. Tak to było.
Wie pani, że nie wiem w ogóle, co ja jadłam i jak jadłam. To się jakoś tak zapomniało.
Nie wiem. Może i jadłam. Bo to człowiek już nie wiedział, co się… Co tam było i tak dalej. To zjadł, co było.
No to już ci Niemcy, jak zaczęli ludzi zabierać do pociągów, to już wiadomo było, że Powstanie upadło, bo już nie było tych strzałów, hałasu jakiegoś wielkiego, to już wiadomo było, że Powstanie upadło.
Nie, nie. Nie wiem, kto tam był za tą Wisłą, że do tych naszych pływaków strzelał.
No właśnie. Bo to nie nasi, nasi nie strzelali. A my się tak cieszyliśmy, bo z góry, na tam drugim czy na którymś piętrze, to było widać tych żołnierzy, tylko nie było widać dokładnie, jak są ubrani. Ale nam się wydawało, że to nasi na pomoc przyszli.
Tak.
Do którego to pociągu… Tam jakieś był podstawiane pociągi. Nie wiem, co to był za pociąg, ale w każdym razie później to jechaliśmy przez Włochy, przez Ursus. Bo ja jeszcze wyrzuciłam kartkę w Ursusie i zawiadowca podniósł, że po prostu chciałam, żeby rodzice byli zawiadomieni, że ja żyję jeszcze.
Tak, tak.
No ale nie dostali rodzice tej kartki. Dopiero dostali kartkę, którą wyrzuciłam, jak już z pociągu nas wyprowadzili w Ursusie, [właściwie] w Pruszkowie. W Pruszkowie prowadzili nas do takiej wielkiej sali, bo tam jakieś przedsiębiorstwo duże było i tam nas do tej sali. To ja tam też wyrzuciłam tę kartkę, bo ciocia mieszkała niedaleko, w Piastowie.
Ta tak. Ktoś uczciwy, jak podniósł tę kartkę, to poszedł tam i zaniósł.
Tam to chyba byłam z tydzień.
Tak, z tydzień czasu byłam. No, jakie to warunki były. Dawali nam jakąś zupę, ale taką z brukwi czy z czegoś, taką rzadką, tylko.
Był tam Czerwony Krzyż, tak zwane RGO. RGO tam było. No ale oni raczej nie roznosili, bo oni tam inne sprawy mieli. Ale z tych, którzy tam byli uwięzieni, to prosili, żeby przyszli do pomocy do kuchni, no i tam niektóre panie poszły do tej pomocy w kuchni i one też przynosiły zupę.
Z niczym. Tam widocznie były, były, tak, naczynia. Tak że zupę tam człowiek dostał jakąś, to się pożywił.
A na podłodze, w czasie jak…
Tak.
Ostatniego dnia.
Zimno było, ale jakoś… Ja nie wiem. Człowiek taki zestresowany w ogóle, to już nie patrzy, co i jak, tylko głowę przyłożyć, żeby gdzieś tam się położyć, taki plac, na podłodze.
Tak, tak. Mężczyzn wzięli, najpierw młodych mężczyzn, i ich wywieźli. Od razu podjechał pociąg, taki już zakratowany i tak dalej, żeby nie mogli wyjść, i tak czwórkami ich ustawiali i do tego pociągu. To najpierw młodych, później wzięli takich starszych, a później kobiety. To też kobiety starsze, a później kobiety młode, na ostatku te kobiety młode. No ja tam byłam na końcu tego. No i tak szczęśliwie, że mnie ktoś z RGO wyprowadził do innego bloku i tym sposobem nie pojechałam do Niemiec.
Do innego bloku, ale do takiego bloku, gdzie już były osoby, które nie nadawały się w ogóle do wywiezienia ich do Niemiec. Tam różne chore, jakieś tam kaleki…
Nie, nie. On w ogóle, jak ja tak stałam tam sama jedna, bo nie miałam już [nikogo], bo ci wszyscy moi to już zostali zabrani, to on podszedł do mnie i tylko zapytał, ile ja mam lat. I powiedział mi: „Niech pani udaje chorą bardzo, tu przyjdzie zaraz pielęgniarka”. No i przyszła ta pielęgniarka i tym oto sposobem, nie wiem, chyba zrządzenie boskie, bo przecież nic innego, ani nie znajomy, ani ja nie znajoma jego. Do tego innego bloku, blok numer trzy. I tam właśnie ci ludzie byli. I tam był jeszcze Polak. Później była taka segregacja jeszcze. Był Polak i Niemiec i ten Niemiec pytał się, na co człowiek jest chory, i tak każdy podchodził. Bo tam już raz badali. No ale później jak ja tam doszłam, to już nie badali, tylko on się pytał – że to niby już po badaniu ja byłam – pytał się, co mi jest. No to ja mówiłam, ale nie wiedziałam co. A ten Polak, wie pani, że on mi przekazał myśl, co ja mam powiedzieć. I jest takie coś… Bo on się tak intensywnie na mnie patrzył. I [Polak] mi podpowiedział. Ja mówię, że dwa lata leczyłam się w Otwocku na gruźlicę. O! Zaraz podpisał, że do Niemiec nie. Ale to tylko ten Polak. Jak ludzie potrafią drugiemu człowiekowi przekazać, co ma powiedzieć.
Stali przy całym tym pociągu, przy tych wszystkich ludziach, żeby który się nie wymknął. Pilnowali.
Nie.
No bo i ludzie się spokojnie zachowywali. Bo co mogli robić? Tam nic nie mogli zrobić. Gdyby mogli jakieś tego czy coś, to by coś może zrobili, ale nie mogli.
Do Andrzejewa albo Jędrzejewa. Bo w ogóle warszawiakom nie wolno było być w obrębie sześćdziesięciu kilometrów od Warszawy (sześćdziesiąt albo osiemdziesiąt); [mówiono], że jak kogoś z Polaków [zatrzymają], miał dowód, że był z Warszawy, to go z powrotem do obozu.
Nie. To już w pociąg nas wsadzili i ten pociąg zatrzymał się właśnie w Jędrzejowie, i tam nas wyprowadzili. I tam była taka jednostka RGO, która się tymi z Warszawy zajmowała, rozdzielała ich po ludziach, każdego gdzieś tam, żeby zamieszkał. I tak to tam było.
Ja nie wiem, jak się ci ludzie nazywali, ale u jakiegoś tam ogrodnika czy gdzieś. Pamiętam, że mnie tam na strychu, tam było takie łoże… Ja sobie myślę: „Ja się tutaj umyję porządnie i sobie pośpię w tym łożu. Taka pierzyna…”. No i tego. Ale później to tylko na okienku siedziałam cały dzień.
Takie były pchły. Pchły takie były, że nie mogłam spać. Takie było nieduże okienko i taki parapecik, i ja na tym parapeciku… Takie były pchły.
Ja tam krótko byłam, bo ja tam byłam dzień czy dwa i starałam się jakoś dojechać do Skierniewic, bo w Skierniewicach miałam ciocię. Skierniewice osiemdziesiąt chyba kilometrów od Warszawy, to tam można było być warszawiakom. No więc jakoś tak na breku takiego pociągu, taki kolejarz mnie tam wsadził i [powiedział], żeby tylko dalej jechać, bo tak to też tam w tym pociągu byli Niemcy przecież. Więc powiedział, że w tym breku… Jechałam i gdzieś tam na jakiejś stacji znów wysiadłam, gdzie już tak było dalej. I znów jakiś pociąg jechał, więc też tak chyłkiem, że tak powiem, i dojechałam do tych Skierniewic, do cioci. No i jak już dojechałam do cioci, to już dowiedziałam się, że rodzice żyją, że siostra żyje.
A oni też przecież wyszli z Warszawy. Udało im się, bo polami wyszli z Warszawy i też tam doszli. I potem byli w [miejscowości], Strobów się nazywał. Taki niedaleko właśnie tego, gdzie ciocia mieszkała, był taki jakiś majątek Strobów. I tam ciocia, ta z Warszawy, która z dziećmi potem tam była, no i tak się jakoś tego… Wiem, że jakiś olej był tam tłoczony, bo tam coś rosło, to olej tam tłoczony. I pamiętam, jakie to było dobre bardzo – kartofle z olejem i z cebulą. O, jakie to było dobre!
Tak. To było bardzo dobre. Później stamtąd to staraliśmy się [być] bliżej tej Warszawy i [jak chcieliśmy dostać się] do tej Warszawy, to była tak bardzo zniszczona Warszawa. To zatrzymaliśmy się w Ursusie, bo w Ursusie też była ciocia.
Boże Narodzenie ja już spędziłam z rodzicami. No bo rodzice byli zameldowani z wcześniejszą datą w Ursusie, że nie są z Warszawy.
Tak. No i rodzice tam właśnie byli u tej cioci w Ursusie. No i jak ja przyjechałam, to też do tego Ursusa, do tych rodziców. Zostałam też zameldowana, też za to samo.
W Ursusie?
Tam ciocia miała swój domek, tak że można się tam było. Ale tam, ponieważ to jeszcze byli Niemcy, to szukali tych z Warszawy. Pamiętam, że pod gankiem była taka piwnica i jak oni szukali, to my na wszelki wypadek do tej piwniczki. Ciocia zakrywała tę piwnicę, zakrywała dywanem i stawiała dziecko z wózkiem. No to już nie wiedzieli, że tam jakaś piwniczka jest.
Tak, tak.
Tak.
Do Warszawy to wróciliśmy… W którym myśmy roku wrócili do Warszawy? Bo najpierw byliśmy w Łodzi, w Łodzi byliśmy i nawet siostra została się w Łodzi.
Tak, tak.
Byłyśmy z siostrą. No i co tam znalazłyśmy? Odkopałyśmy zdjęcia nasze.
Tak, zburzony był. Ale myśmy zakopały te zdjęcia. No to te zdjęcia chociaż miałyśmy z tamtych…
Tak.
Do Łodzi pojechaliśmy. Najpierw jakiś czas byliśmy jeszcze w Ursusie. Jak Niemcy jeszcze byli, to pamiętam, że byliśmy w Ursusie jakiś czas. No, a później…
W Łodzi to znalazłyśmy pracę, i siostra pracowała, i ja też trochę pracowałam. Tam było dużo tych fabryk, co tam pończochy, te różne inne rzeczy robili.
Ruszyła produkcja. Wiem, że siostra pracowała w takiej firmie pończoszniczej i jak dostała pończochy, to jak która wychodziła, to założyła te pończochy, no bo nie było, no. No ale jakoś się to wszystko przeżyło.
Na dobre to ja wróciłam… […] Wróciłam, jak już trochę jakoś było unormowane w tej Warszawie. No ale też wróciłam do takiego budynku, który ocalał częściowo, a był zrujnowany od bomby taki jeden bok. I ten bok był dorobiony po prostu tam. I w tym budynku jakoś tam się ulokowałam… Mieszkałyśmy. To już był jakiś właściciel tego budynku.
Tak, wynajmował.
Na Woli to było, na Woli. Na ulicy Wolskiej, naprzeciwko tego kościoła. Tak że tam byliśmy.
Po Powstaniu jak wychodziłam, to było bardzo dużo [zniszczone], a ja już wracałam, to już się zaczęło trochę jakoś porządkować ten teren i budować takie malutkie budynki, ale takie z małymi mieszkaniami, żeby jakoś ci ludzie mogli mieszkać.
Ja uważam, że to wszystko powinno być.
Mimo takich strat powinno być. Bo gdyby nie Powstanie, tych strat mogło jeszcze być nawet więcej. Nie wiem, ale mnie się wydaje, że Powstanie powinno być.
No, nie żałuję. Już przeszło to, minęło i człowiek wiele zobaczył, wiele przeżył. To już też zawsze zostaje w pamięci.
Chciałam jeszcze powiedzieć […], dlaczego moja siostra nie pojechała ze mną. Bo mamusia gotowała czerninę, a ona bardzo lubiła czerninę, a czernina jeszcze była niegotowa. To ja pojechałam, a ona została i tym oto sposobem została się i nie dostała się do mnie.
No tak, bo to na Gniewkowskiej jak wtedy mieszkaliśmy, to było tam, Wolska i tutaj dalej ta Gniewkowska. To było tak głębiej. No i jak zobaczyli rodzice, co się tam na tej Wolskiej dzieje, bo to wszystko od razu poszło, to tymi polami wyszli do Ursusa.
A o cukrze… To tam w tej piwnicy, gdzieśmy się usadowili, że tak powiem, ta piątka…
Tak, tak, w tej piwnicy. To tam obok był jakiś zakład cukierniczy, tylko nie pamiętam, jak on się nazywał, i tam było bardzo dużo cukru, cukierków, no i woda też tam była. No to my do tej piwnicy, żeby coś jeść, to wzięliśmy tego cukru sporo i tym cukrem się żywiliśmy i popijaliśmy wodą. I tak to było. A tam w tej piwnicy to już ktoś wcześniej był, bo była przywieszona Matka Boska, taki obrazek był przylepiony do tej piwnicy. Ja ten obrazek wzięłam.
Tak, tak, z tym obrazkiem. Z tym obrazkiem wróciłam i w jakiejś kapocinie wróciłam, nie swojej, bo już było zimno. No i tak patrzę, że tak wszyscy tych chorych, jakoś jak mogli, tak ich ciągnęli, że tak powiem, żeby przyszli też. No i tak to było.
A w tym przedsiębiorstwie to razem. Ale to później, jak ona pracowała, na lotnisku była. Tam byli Niemcy i potrzeba było dla AK przepustkę, bo potrzebowali gdzieś pojechać.
Ona nic nie mówiła, ale to było wiadome.
Po prostu ukraść. No i poszła tam gdzieś, ukradła, ale okazało się, że za mało ukradła, bo ukradła tylko na jeden dystrykt, a oni potrzebowali dalej jeszcze. I potem się dostała na Pawiak.
Tak, to było jakieś takie dochodzenie i [odkryli], że to ona wzięła.
Na Pawiaku była miesiąc czasu. No to jak była taka doktor właśnie, jak ona się nazywała, Jerlikowsky… Bo byli tam przecież Polacy. Niby Niemka. To ona dała mi przepustkę dla Izy. Mnie dała, bo ja tam do niej chodziłam i ona mi dała, że Iza jest bardzo chora na płuca i że musi mieć odpowiednie wyżywienie. A z tą przepustką to ja jeszcze chodziłam, pamiętam, do sądu, bo tam znów do jakiegoś pana chodziłam, też to niby Niemiec był, ale tam to był nie Niemiec wcale, tylko nasz. I on znów mi dawał jakąś przepustkę, nie wiem, tak że ja mogłam do tego Pawiaka wchodzić i nosić żywność. No to ja tam chodziłam właśnie, parę razy tam chodziłam. Mamusia gotowała gary takie i ja te gary wiozłam, bo nie tylko dla niej, ale i dla tych kobiet, które tam razem w tej celi siedziały.
Oddawałam. Tam był taki sympatyczny Niemiec, to zawsze wziął ode mnie ten garnki i poszedł im tam zanieść. I jak one zjadły, to później za jakiś czas poszedł i te garnki mi przyniósł puste. Tak że muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o takiego zwykłego Niemca, to też był czasami ludzki.
Tak, to mi pomagało, bo mogłam się dogadać. Teraz to już zapomniałam z tym niemieckim, chociaż kiedyś wzięłam książkę, to jeszcze ten gotyk przeczytałam.
Tak. No tak, tak. Ona wcale nie była chora, ona nie była chora, ale to tak, żeby właśnie można było jej i tym innym więźniarkom coś podrzucić do jedzenia.
Tak.
No jak miała zapisane, że na miesiąc jest do tego Pawiaka, no to po miesiącu ją zwolnili.
Tak, tak. I ja się spóźniłam tego dnia. Pojechałam po nią tam, bo wiedziałam, że ma być [zwolniona], a okazało się, że ją godzinę czy dwie godziny wcześniej wypuścili i ona przyjechała do domu sama. Wzięła jakąś tam dorożkę. Ale powiedziała mi: „Jak ja źle zrobiłam, że jak wyszłam, to pierwsza rzecz, tę kartkę podarłam, że tutaj byłam. A by mnie się – mówi – przydała później w życiu”.
Wiem, że tam gdzieś do jakichś osób chodziła. A! I siostra miała też, to już nie z nami, ale taki przypadek był, że koleżanka nasza z gimnazjum, ze szkoły, w wieku mojej siostry, była w tym AK i przewoziła z Krakowa do Warszawy ulotki. I tak sobie tu miała opasowane. I kiedyś tak Niemiec w tym pociągu, bo to jeszcze Niemcy byli, Niemiec w pociągu przechodzi i mówi do niej tak: „O – mówi – Speck! Tak, Speck, Speck”. A ona mówi: „Tak”. No to kiwnął, że jak Speck, niech tam będzie. Ona już miała stracha. Ona też doskonale mówiła po niemiecku, to mogła takie rzeczy różne jakieś…
Tak. Tak jeszcze harcerstwo było.
Tak, tak.
Tak, tak.
Chyba przynosiła, ale już tak mi się wszystko nie zawsze dobrze pamięta.
Warszawa, 28 marca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek