Aleksander Rębalski „Mesar”
Aleksander Rębalski, urodzony w 25 sierpnia 1907 roku w Kozienicach, gdzie mieszkałem do piętnastego roku życia. W międzyczasie w 1920 roku była wojna polsko-bolszewicka. W Kozienicach stał 35. Pułk Piechoty, garnizon kapitana Grabowskiego, którego pierwszym zastępcą był porucznik Mielnicki. Uczepiłem się ich i poiłem im konie. To było wielkie zamiłowanie do koni. […]
Później przyjechał do Łukowa mój ojciec i zabrał mnie z wojska. Mamusia umarła. Ojciec się zaraz ożenił z drugą niewiastą. Moja ciotka mnie zbuntowała, żebym nie akceptował macochy i wzięła mnie do siebie. To była biedna kobieta, bo jej mąż przyjeżdżał zawsze na saksy.
W Kozienicach. Herbatę się piło nie dla smaku, tylko żeby miała kolor. Do herbaty dosypywało się sody. Najlepszy był cukier w kostkach, bo można było ssać jedną kostkę przez cztery szklanki herbaty.
Skończyłem sześć oddziałów szkoły powszechnej. Przyjechałem do Warszawy. Miałem dwa złote w kieszeni i więcej już nic nie miałem. Ciotka mówi: „Idź do roboty, bo nie będę cię za darmo trzymała. Jest «Kurier Warszawski», idź wcześniej, stań, zajmij miejsce i jak wyłożą [ogłoszenia] «Daję pracę», przyjdź pierwszy, przeczytaj i polecisz tam.” Tak zrobiłem. Było: „Leszno 14 potrzebują chłopaków.” Poleciałem. Byłem zawsze grzeczny, księża mnie nauczyli, że nie można było pić, kraść. Przyjęli mnie na tę posadę. Posada była taka, że musiałem przychodzić na godzinę szóstą rano i smarować bułki. Wczorajsze bułki mogłem zjeść, nawet cztery czy pięć, ale dzisiejszych nie. Nauczyli mnie smarować, po bokach, na wieńcu masłem smarowało się różnie, a w środku już mniej. Później śniadania nosiło się po bankach. Zacząłem smarować.
Później też już nosiłem po bankach. Zaniosłem do Powszechnego Banku Depozytowego Długa 48, pierwsze piętro. Tam zakładali centralę telefoniczną. Stanąłem i się gapię. Telefonista mówi: „Podoba ci się? Chcesz tu pracować?” „Chciałbym.” „Dobrze, to będziesz tu pracował.” „Co robić?” „Jak [ktoś] zatelefonuje, klapka opadnie, w tę klapkę wkładasz sztyfcik. Osiem, to wkładasz pod klapkę, gdzie jest ósmy numer, naciskasz i wszystko w porządku.” Znów dyrektor mnie posyła do miasta. Naprzeciwko była jadłodajnia, delikatesy Hirschfielda, gdzie były najlepsze wędliny. Chodziłem po śniadania dla dyrektorów, przynosiłem. Zawsze dwie czy trzy bułki zostały, znów zjadłem.
Zapisałem się na kursy maturalne. Chcieli mnie przyjąć do trzeciej klasy gimnazjalnej. Mówię, że skończyłem sześć oddziałów. Mówię: „To bardzo dużo. Będę mógł chodzić do czwartej klasy gimnazjalnej.” Zapisałem się. Zdawałem tylko z matematyki i z fizyki. Chodziłem do gimnazjum, a w banku brałem dyżury w niedziele.
Lato przychodziło, wszyscy jadą statkiem na Bielany, a tutaj trzeba siedzieć w banku. Siedziałem w banku, wycinałem sobie znaczki. W Kozienicach miałem jeden znaczek za osiem marek, w jasno kawowym kolorze, z pocztówki, który nosiłem w kieszeni.
„Kurier Warszawski” w niedzielę miał dodatek literacki, w którym były wiersze Prusa, Makuszyńskiego, Konopnickiej. Później zainteresowałem się, że każda koperta z Ameryki, ma inny okręt. Zacząłem zbierać koperty. Po Powstaniu w Piastowie miałem je schowane i mi zginęły albo ktoś zabrał.
- Kiedy pan skończył szkołę?
Szkołę skończyłem w 1926 roku, sześć klas gimnazjalnych. Później miałem małą przerwę. Byłem kawalerem, już się zacząłem oglądać za dziewkami. Później się ożeniłem, już córka żyła, a ja dopiero kończyłem maturę.
W międzyczasie dyrektor jednego z banków zainteresował się mną, bo drugi mu powiedział: „Mam takiego chłopaka.” Wziął mnie do siebie, do Powszechnego Banku Kredytowego na Marszałkowskiej 147. Był zięciem Władysława Długosza, senatora polskiego. Długosz miał małą rafinerię nafty koło Gorlic. U niego skończyłem maturę i już pracowałem w banku. Z tym, że tylko po pensję szedłem do banku, a zawsze miałem kupić bilety do kina, do teatru, zamówić kort tenisowy albo ujeżdżalnię. W 1926 roku zarabiałem już w banku sto osiemdziesiąt złotych. Później był strajk bankowców w 1927 roku. Najniższa pensja w banku dla pracownika bankowego była dwieście siedemdziesiąt pięć złotych. Kolejarz zarabiał sto złotych miesięcznie, pocztylion sto złotych miesięcznie, a tutaj dwieście siedemdziesiąt pięć i co rok dziesięć złotych podwyżki, raz na trzy lata trzydzieści złotych. Doszedłem w banku do czterystu siedemdziesięciu złotych jak miała wybuchnąć wojna. […]
- Pracował pan tam do wojny?
Nie. Pracowałem tam jeszcze w 1947 roku.
- Przez cała wojnę pracował pan w banku?
Całą wojnę.
- Jak pan pamięta wkroczenie wojsk niemieckich do Polski, 1 września 1939 roku?
1 września pierwsza moja czynność to była lecieć na pocztę, zapłacić za los, który miał numer datę urodzenia mojej córki, 22 1 36. Tutaj walą, a ja lecę tam. […]
Byłem w obronie Warszawy. Broni nie było. Pilnowałem. Wojna już była zakończona, Niemcy zostali. Mówię do żony: „Małgosiu, chleb musisz wykupić, torby przyniosę. Musisz suszyć, będziemy wieszali na górze.” Całą wojnę ten chleb wieszaliśmy. W międzyczasie w grudniu 1939 roku jakiś garbaty facet przywiózł mi gazetkę. Później z nim się kolegowałem. […]
- Wróćmy do 1939 roku. Kiedy pan się zetknął z konspiracją, z państwem podziemnym?
Okazało się, że Kazio przyniósł mi gazetę. Mówię: „Od kogo?” Mówi: „Od «Stachlo»” Okazuje się, „Stachlo” to był facet, który mieszkał w Piastowie obok mojej siostry, która tam mieszka do tej pory. Zaraz się wkręciłem do tej organizacji, prawie że do samego szefa. I tak pozostałem. Miałem pod sobą trzynasty i jedenasty komisariat. Wydawaliśmy pismo „Jutro”. To nie było pismo pierwszej klasy, bo legionowe. […] Wszystkie gazety kolekcjonowałem i trzymałem w piwnicy.
Był facet, który miał sklep zoologiczny na Brackiej 6. Nazywał się Rudolf i u niego można było zawsze dostać wszystkie gazety. Przynosiłem „Jutro” a dostawałem „Szaniec”, „Biuletyn Informacyjny”, „Miecz i Pług”. I tak się zaangażowałem. Wszystkie pisma miałem w piwnicy pod węglem. […]
- Gdzie pan mieszkał przez całą okupację niemiecką?
Mieszkałem na Skorupki 3, prawie że do Powstania, po Powstaniu już się nie wprowadziłem. Miałem wszystkie listy, z całej Europy i z Azji, wysyłane do córki, ale tylko kilka mi ocalało. Wszystko mi się zniszczyło, zostało może tylko dziesięć pocztówek. Jak Rosjanie wkroczyli, poszedłem i jeszcze w gruzach znalazłem, ale już nic z tego domu nie wyniosłem.
Później w czasie okupacji Niemcy poprosili mnie do urzędu celnego na Nowy Świat 2. Niemiec mi mówi: „Proszę pana, bardzo pana przepraszamy, niech pan przestanie korespondować, bo nie wypada, nie można.” Przestałem korespondować.
Miałem przydział. Byłem komendantem 9 i 11 Rejonu Polski Niepodległej. Moi ludzie mieli zbiórkę w ZUS-ie, w gmachu na rogu Czerniakowskiej. Myśmy byli skierowani do Netzela, zapomniałem, jaki miał pseudonim, na Grottgera 1 albo 7. Skierowałem tam wszystkich swoich ludzi. Miałem „Pawia”, „Orkana”, „Bibułę”. Jeden nazywał się Socha, mieszkał na ulicy Spiskiej, gdzie zaaresztowali naszego wodza Grota-Roweckiego.
Cały czas byłem w Polsce Niepodległej. Byłem komendantem. Był u mnie instruktor wojskowy, było kilku policjantów. Ale w czasie Powstania dużo zginęło, prawie sześć czy osiem osób. Był inżynier Malinowski od łączności. Przyjęli mnie w czasie okupacji na kurs łączności. Jak wybuchło Powstanie miałem się zgłosić o godzinie piątej do Groniowskiego na ulicę Emilii Plater. Nie przyszedł nasz łącznik, żeby nas zaprowadzić, a w międzyczasie na ulicę Poznańską do fabryki Groniowskiego nadjechała buda niemiecka. Wyskoczyli żandarmi, otoczyli dom, gdzie miała być radiostacja nadawczo-odbiorcza. Oni już przyszli wcześniej. Ja z kolegami czekałem na Hożej 41. Był Władysław, Antoni. Nie przyszli, tylko nas znów zawiadomił Kościesza, że odwołane jest Powstanie. Powstanie było odwołane, ale u Groniowskiego na Poznańską przyszło kilku naszych żołnierzy z plutonu łączności. Wyprowadzili ich na ulicę Wilczą i rozstrzelali.
Malinowski nas kształcił. Przydzielony byłem do 2. plutonu łączności. Nie mieliśmy lokalu. Ulokowali nas na Poznańskiej 16, gdzie było zgrupowanie „Zaremba-Piorun”. Myśmy już tam byli prawie na stałe. Było nas sześciu mężczyzn i chyba ze dwanaście łączniczek. Jeszcze jedna żyje. Znała sześć języków. Nazwiska zmieniała, co trzy miesiące. […] W Powstaniu wziąłem w plecak sucharów ze strychu, woda jeszcze była, studnia już była wyrobiona. W dzień sobie gdzieś w kąciku przespałem, a w nocy chodziłem do Haberbuscha najpierw po cukier, później po jęczmień. W Powstaniu na pierwszej linii nie byłem, na froncie nigdzie nie byłem.
Pamiętam, były naloty. Miałem awans na kaprala. Byłem dowódcą, zastępcą telefonicznego. Było dwóch poruczników, którzy zajmowali się tylko nasłuchem stacji nadawczej. Obok nas był major „Chirurg” od łączności. Był szefem części łączności. Wydawał też przepustki na przejście kanałami.
- Czym się pan zajmował, co należało do pana obowiązków w trakcie Powstania?
[Miałem] naprawić albo założyć linię, do „Golskiego” na Politechnikę, do „Ruczaja” na Koszykową, do „Sambora” na Plac Teatralny, do „Radwana” w Aleje Ujazdowskie […] Raz ciągnąłem linię przez Aleje Jerozolimskie. Wtedy kwatera „Montera” była na Boduena, ale wpadł pocisk i przenieśli ją na Moniuszki 10, gdzie był Powszechny Bank Kredytowy, w którym pracowałem siedemnaście lat. Tak się złożyło, że w moim zastępie zginęło siedmiu łączników, żołnierzy.
- Ilu w sumie było na początku Powstania?
W sumie miałem około czternastu żołnierzy.
Dwóch uciekło. Jeden do tej pory jest, ma dziewięćdziesiąt trzy medale, a ani razu nigdzie nie wyszedł. Ponieważ często chodziłem po jęczmień albo cukier do Haberbuscha, a jego dziewczyna mieszkała na Siennej 83, to go doprowadziłem w nocy do Sosnowej. Ale wrócił.
- Jak wyglądała kapitulacja?
Dostałem dwadzieścia dolarów, dostałem dziesięć tysięcy złotych.
„Monter” dał. „Chirurg” chyba dawał.
Tak. Dostałem [jeszcze] kupon na garnitur dla siebie, kupon na kostium dla żony i dla córki pończochy wiskozowe. Miałem serię chyba dwudziestu znaczków pocztowych. Na punkcie sanitariuszkom, kolporterkom dawałem książkę. Później powiedziałem gdzie mogą iść i zabrać książki. Brały do szpitala rzekomo. […]
Najważniejsza rzecz, co mam robić, czy iść z żołnierzami. Córka i żona były w Piastowie. Spotykam znajomego, który stawia karty. Mówię: „Janek, postaw mi karty.” Stawia karty, mówi: „Jak pójdziesz zaraz sam, będziesz zaraz w domu, a jak pójdziesz razem z kupą, to prędko nie wrócisz.” Idę sam, starszy Niemiec żołnierz stoi, mówi: „Śmiało możesz iść.” Przychodzę na Dworzec Zachodni i wskakuję w ostatni wagon. Przed Żbikowem w Pruszkowie pociąg się lekko zatrzymał, wyskoczyłem na nasyp i leżałem, nie podniosłem się. Niemcy strzelali do tych, którzy się podnosili i uciekali. Pociąg odjechał, zostałem z plecakiem. Żona miała znajomą koleżankę w Pruszkowie na Żbikowie, której brat był w tajnej policji niemieckiej, ale nie dla Niemców. Poszedłem do niego na ulicę Narodową 44, gdzie przenocowałem. Dał mi pół śliwki, kawałeczek gruszki, kawałeczek jabłka, herbatę. Kolejarz wziął plecak. Nie wziąłem plecaka. Mówię do kolejarza: „Czy dojdę do Piastowa na Dworcową 44?” „Dojdzie pan.” A ja zamiast do Piastowa, to poszedłem do Żbikowa, a jemu ten plecak zostawiłem. Kolejarz przyniósł plecak i wszyscy w Piastowie na Dworcowej 44 oglądali i mówią: „To jest Olka.” Żona powiedziała córce i jej ciotecznej siostrze: „Nikogo nie znał, tylko brata koleżanki. Idźcie do nich, na pewno tam będzie.” Córka przyszła z moją siostrzenicą i mnie zabrały do domu do Piastowa, gdzie mieszkałem. Mydło robiliśmy, olej się tłukło, pasztety się robiło z prawdziwej wątroby końskiej.
Wkroczyli Sowieci. Wskoczyłem na prawie że pierwszy czołg i jadę do Warszawy. Przyjechałem do Warszawy. Same gruzy. […] Później mój szwagier jedzie do Sopotu, do wyzwolonych krajów. 1 maja byłem w Sopocie. Poszliśmy na pochód. Deszcz padał, a my słuchamy. Kapitan Wojska Polskiego na końcu mówi: „Marszałek Józef Piłsudski niech żyje!” Wszyscy krzyczeli: „Niech żyje!”
Zacząłem pracować, byłem administratorem domu. Później było ogłoszenie do banku. Poszedłem do Banku Gospodarstwa Krajowego. „Co pan robił?” „Byłem kierownikiem w banku, w dziale rachunków bieżących.” „My tylko podsumujemy.” Przyszedłem na drugi dzień: „To jest pana biurko.” […] Przepracowałem w tym banku chyba cztery lata. Bank Narodowy daje mi sto czy dwieście złotych więcej, przechodzę do Banku Narodowego. Ale w Banku Narodowym UB się przyczepiło do mnie. Zrobił się nacisk i szpiclowanie. Proponowali mi, żebym zapisał się do partii. Mówię; „Nigdy nie należałem do żadnej partii. Jestem filatelistą i do Związku Filatelistów mogę się zapisać.” Ale ja nigdy nie byłem wierny Stalinowi. W końcu mnie z banku wyrzucili w 1951 roku.
- Za konspirację, za państwo podziemne?
Zwolnili mnie bez podania powodu. Mam to zaświadczenie.
- Wyrzucili pana z banku za to, że był pan w Armii Krajowej?
Nie napisałem, [że] byłem w Armii Krajowej.
- Czyli pan się nie przyznał?
Bo nie byłem w Armii Krajowej, nie byłem w Powstaniu. Jakbym był w Powstaniu i w Armii Krajowej, to bym pojechał do obozu. Oto, dlaczego nie pojechałem do obozu. Jak byłem w Banku Gospodarstwa Krajowego, to pan dyrektor się mnie pyta, czy jestem w partii. Mówię: „Tak.” „W jakiej partii?” „W PPS.” „A silny jest pan w tej partii?” „Nie wiem, bo dopiero dzisiaj mam się zamiar zapisać.” Spojrzał się na mnie i uśmiechnął. […]
- Pan pracował w banku do emerytury?
W BGK i Banku Narodowym pracowałem od 1945 do 1952. Wyrzucili mnie i już nigdzie nie znalazłem posady. […] W ogóle nigdzie nie chcieli mnie przyjąć. Nie wiem dlaczego. Nie chciałem pracować z UB. U UB-owca w banku siedemnaście razy pisałem życiorys. Miesiąc pracowałem w Zakładzie Oczyszczania Miasta jako robotnik. [Powiedzieli]: „Postaw litra, to będziesz pracował w [dziale] surowców wtórnych.” Tak zrobiłem, postawiłem litra i mnie zarekomendowali do surowców wtórnych, do zbiórki odpadów i przerobu. […] Byłem jako zawodowy śmieciarz, przepracowałem tam siedemnaście lat do emerytury. […]
Warszawa, 14 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Weber