Data urodzenia:
1902-07-19
Funkcja:
lekarz naczelny szpitala, chirurg
Miejsce urodzenia:
Brzustownia
Przebieg służby wojskowej:
Uczestnik Powstania Wielkopolskiego i walk 1918 roku, lekarz dywizjonu artylerii w 7 Pułku Artylerii Ciężkiej. Naczelny lekarz Wojskowego Szpitala Polskiego Zakonu Kawalerów Maltańskich w Warszawie.
Oddział:
"Bakcyl" (Sanitariat Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej) - Szpital Maltański ul. Senatorska 42, następnie przy ul. Śniadeckich 17, gdzie szpital funkcjonował aż do upadku Powstania.
Losy po Powstaniu:
Wyjechał z Warszawy z rannymi - po kapitulacji, jako jedyny szpital warszawski, Szpital Maltański został w całości ewakuowany do Piastowa i ulokowany w fabryce „Tudor”.
Losy po wojnie:
Po zakończeniu wojny Szpital Maltański podlegał Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi i od dnia 23 marca 1945 roku działał jako pomocniczy szpital garnizonowy w Częstochowie. Wtedy też przyjął nową nazwę „Szpital Maltański Czerwonego Krzyża”. W 1949 roku władze komunistyczne ostatecznie zlikwidowały placówkę a jej majątek i wyposażenie przekazały częstochowskiej służbie zdrowia. Dr Dreyza na stałe osiedlił się w Częstochowie. Organizował on m.in. opiekę medyczną dla pielgrzymów przybywających na Jasną Górę.
Wędrówka z rannymi na Wolę:
Po ewakuacji Szpitala Maltańskiego 14.08 w budynku przy Senatorskiej pozostało około 30 rannych, do których niesienia zabrakło ludzi. Następnego dnia Niemcy nakazali bezwzględną ewakuację. Pozostały z nimi dr Dreyza zebrał w okolicy kilkudziesięciu cywili, ratując im prawdopodobnie życie, i ruszył z częścią rannych z flagą Czerwonego Krzyż na czele w kierunku Woli. Towarzyszył im żołnierz niemiecki, który uratował ich po drodze od ekscesów ze strony mijanych oddziałów niemieckich. Dotarli szczęśliwie do Szpitala Wolskiego na Płockiej, pustego po masakrze, gdzie zajęli jeden z pustych oddziałów. W ciągu kolejnych dwóch dni operację powtórzono przenosząc szczęśliwie resztę rannych z Senatorskiej.
Relacja doktora Dreyzy o pracy Szpitala Maltańskiego w dn. 1-14.08.1944:
"Dnia 1 sierpnia 44 około godziny 11 zatelefonował do mnie płk dr Strehl, komendant Szpitala Ujazdowskiego i szef sanitarny KG AK, żebym w tym dniu objął na noc dyżur w szpitalu. Była to między nami umówiona wiadomość, że w tym dniu rozpocznie się akcja powstańcza.
Wybrałem się jeszcze do domu w Szpitalu Ujazdowskim celem zabrania kilku potrzebnych rzeczy, jak piżama, pantofle, przybory do golenia itp. na te kilka dni nocowania poza domem, bo przecież powstanie nie potrwa dłużej jak cztery, pięć dni.
Wracając na Senatorską gdzieś koło południa, zauważyłem na ulicach jakąś inną atmosferę. Ulice i tramwaje były raczej puste. Przemykający się mężczyźni, często w oficerkach, Niemców mało. Na skwerku przed szpitalem uplasował się żołnierz niemiecki z erkaemem, który na mnie idącego do szpitala podejrzliwie spoglądał. Dla wyjaśnienia sytuacji muszę powiedzieć, że budynek szpitala, dawna Resursa Kupiecka, był cofnięty od ulicy Senatorskiej w głąb. Po lewej stronie stał wypalony budynek jakiegoś banku przedwojennego, po prawej kamienice czynszowe nr 36 i 38. W piwnicach ciągnących się pod obydwoma kamienicami był przed wojną skład win. Piwnice te były zajęte przez SS na SS-Verpflegungslager. Na kilka dni przed powstaniem Niemcy zaczęli wywozić zapasy z tych piwnic. Codziennie przyjeżdżała ciężarówka z przyczepą i około trzydziestu Żydów w pasiakach i kilku Niemców z różnych formacji wywozili dziennie kilka ciężarówek zapasów (wina i wódki). Taka sama sytuacja była 1 sierpnia, z tym, że od godziny 12 czy 13 stał tu jeszcze posterunek z erkaemem na skwerku. Krótko przed godziną 17 rozległy się pierwsze strzały na placu Bankowym i wkrótce potem zostało dostarczonych przez Niemców do szpitala dwu rannych Niemców — ciężkie postrzały brzucha. Jak się okazało, był to szofer i pomocnik z ciężarówki Wehrmachtu, która została ostrzelana na placu Bankowym. W tym czasie wpadł do mnie do gabinetu kapitan żandarmerii, który komenderował ekipą wywożącą zapasy z magazynu SS, z zapytaniem, czy może zatelefonować do swej jednostki na Powązkach. Przedstawiając sytuację pytał się, co ma robić. Co mu odpowiedzieli, nie wiem, w każdym razie po tym telefonie zapytał mnie: co się właściwie dzieje, tu strzelają, tam strzelają, na co mogłem mu jedynie odpowiedzieć, że ja nic nie wiem. Do wieczora Niemcy ostrzeliwali się w kierunku placu Bankowego. Również następnego dnia, gdy Niemcy postawili pod kolumnami szpitala karabin maszynowy, zwróciłem się do tegoż oficera z protestem, że teren szpitala pod flagą Czerwonego Krzyża jest pod ochroną konwencji genewskiej i nie może być wykorzystany do działań wojennych. Po tym proteście karabin maszynowy został usunięty z terenu szpitala. Niemcy dostarczali swoich rannych do szpitala, razem około piętnastu.
2 sierpnia zjawił się w szpitalu lekarz wojskowy niemiecki, dowiadując się o tych rannych. Zwróciłem się do niego z zapytaniem, co robić w przypadku, gdy potrzebny jest zabieg chirurgiczny, gdyż istnieje zarządzenie generalnego gubernatora, że lekarzom polskim nie wolno leczyć Niemców, a w tym mundurowych, a tym bardziej nie wolno wykonywać u Niemców zabiegów chirurgicznych. Otrzymałem odpowiedź, że w tych warunkach mamy wszystko wykonywać, co uważamy za konieczne. Poprosiłem go o danie mi tego na piśmie. Pismo takie otrzymałem, zabrał je potem płk dr Strehl, gdy wyprowadzał szpital do Śródmieścia.
14 sierpnia 44. W nocy z 2 na 3 sierpnia przyjechał po Niemców czołg. Niemcy opuścili nasz teren, pozostawiając rannych w szpitalu. 3 sierpnia zjawiły się na terenie szpitala Władze Polskie z płk. „Albrechtem” ł na czele, komendantem obwodu. Pracowaliśmy, jeżeli można tak nazwać, normalnie, jako szpital przyfrontowy. Napływali ranni w coraz większych ilościach, przede wszystkim ze szpitali prowizorycznych na Woli w związku z ruszeniem natarcia niemieckiego na Wolę. Również rannych Niemców dostarczano do nas. Zaczęło brakować miejsca w szpitalu, w związku z czym zajęliśmy lokal po jakimś biurze niemieckim przy Senatorskiej 36 i tam urządzono filię dla lżej rannych. Urządzono oddział na sześćdziesiąt łóżek. Łóżka, materace, pościel itp. dostarczono nam ze zdobytych magazynów niemieckich. Muszę tu podkreślić zasługi jednej z młodych pielęgniarek, która „przygadała” sobie jakiegoś szofera z półciężarówką i sprzęt ten w kilku nawrotach przywiozła do szpitala. Przywiozła również dość duży zapas konserw do naszego magazynu. Również innej żywności, jak mąka, cukier itp. W tych dniach zaczęło krążyć wśród nas i wśród ludności pytanie, co się stało z Żydami, których Niemcy przywieźli do ładowania zapasów z magazynów. Niemcy ich nie zabrali, wycofując się z naszego terenu, salw karabinowych, mogących świadczyć o ich „rozwaleniu”, nie było słychać. W tej sytuacji otworzyliśmy komisyjnie magazyny i w jednym z zamkniętych pomieszczeń piwnic znaleźliśmy wszystkich Żydów i dwu chłopców z drużyny sanitarnej OPL przy szpitalu. Byli to Żydzi węgierscy i greccy. Poza jednym, który umiał parę słów po francusku, nie mówili żadnym zrozumiałym dla nas językiem. Siedzieli trzy dni zamknięci bez jedzenia. Mieli tylko wódkę i całe towarzystwo było dobrze pod gazem. Chłopcy nasi opowiadali, że byli świadkami rozmów telefonicznych dotyczących losu tych Żydów. Chłopcy mogli się domyślać, że władze nakazywały rozstrzelanie Żydów, ale ten „miejscowy” Niemiec bronił się przed wykonaniem tego rozkazu tym, że nie ma za dużo amunicji, a więc nie może jej na ten cel zużyć. I to prawdopodobnie uratowało tym Żydom życie. Przebraliśmy ich w cywilne ubrania, wzięliśmy ich na „garnuszek” szpitalny, a oni nam pomagali przy pracach porządkowych. Przez przebite w murze ogrodu szpitalnego przejście kierowaliśmy ich grupami na Bielańską i dalej na Starówkę. Co się dalej z nimi stało, nie wiem.
Stopniowo, w miarę posuwania się Niemców na Woli napływała też do szpitala ludność z sąsiednich ulic. Początkowo karmiliśmy ich bez ograniczeń. Wobec jednak stale zwiększającej się ilości nowych „loka-torów” ograniczyłem wydawanie żywienia tylko dla tych, którzy nam w jakiś sposób pomagali. Za wykonaną pracę otrzymywano bon na porcję żywnościową. Na ogół zostało to przyjęte przychylnie i ze zrozumieniem poza niektórymi wyjątkami. Wydanie takiego zarządzenia było konieczne ze względu na ograniczone zapasy żywności i na wysoki stan chorych i rannych (około trzystu osób). Toteż „lokatorzy” odpływali stopniowo na Bielańską i Starówkę. Któregoś dnia stanęły przed szpitalem na Senatorskiej dwie krowy. Zostały pochwycone i sprowadzone do szpitala. Trzymaliśmy je w ogrodzie szpitala. I w ten sposób mieliśmy codziennie świeże mleko dla rannych i dla dzieci „lokatorów”.
4 czy 5 sierpnia przybył do nas szef sanitarny KG AK płk dr Strehl ze sztabem, wycofując się ze swego miejsca postoju, o ile sobie przypominam, na ulicy Elektoralnej. Sztab ten przeniósł się również na Starówkę. Płk Strehl pozostał u nas.
Dzień 7 sierpnia do południa upłynął normalnie, bez większych wrażeń. Około godziny 14 stanął na Senatorskiej naprzeciw szpitala czołg i zaczął ostrzeliwać budynek szpitala z działka i karabinów maszynowych. Równocześnie Niemcy posuwali się wzdłuż domów Senatorska 36 i 38, wypędzając wszystkich mieszkańców na ulicę, odprowadzając ich dalej w kierunku placu Bankowego, w tym też lekko rannych z oddziału na Senatorskiej 36 oraz kilka pielęgniarek, które miały tam swoją kwaterę. W tej partii była też przełożona szpitala, siostra Glińska. Zastrzelili wtedy jednego z naszych .„lokatorów”, pana Milewskiego, który nosił długie buty oficerskie. Zastrzelili również jednego z rannych z ręką na wyciągu. Całą tę grupę odprowadzono do obozu w Pruszkowie. Po dojściu Niemców do szpitala ostrzeliwanie ustało. Do holu szpitala wpadł oficer SS w stopniu porucznika, „SS-obersturmfiihrer”, z zapytaniem, czy w szpitalu są niemieccy żołnierze. Potwierdziłem to, wskazując mu drogę na pierwsze piętro, gdzie leżeli niemieccy ranni. Po niedługiej chwili powrócił z góry do holu i dalej już rozmawiał innym, łagodniejszym tonem ze mną. Jak mi potem opowiadano — ranni Niemcy wymyślali mu za strzelanie do szpitala, zapełnionego rannymi i chorymi. Nie można tego wykluczyć, że pobyt tych rannych Niemców w szpitalu uratował nas przypuszczalnie od losu, jaki spotkał szpitale mieszczące się na Woli (Szpital Wolski, gdzie rozstrzelali wszystkich chorych i personel, szpital skórny na Chłodnej — dawny Łazarza z Książęcej, gdzie budynek został podpalony bez ewakuacji chorych i rannych.) Przy tej okazji mieliśmy te przysłowiowe pięć groszy szczęścia. Niemcy leżeli na górnej sali (dawnej balowej) w środkowym rzędzie. I właśnie ponad tym rzędem przeszedł jeden z pocisków działka, uderzając w ścianę przeciwległą. Odłamki specjalnie nikogo nie poraniły. Gdyby tor jego przebiegł o pół metra niżej, zabiłby wszystkich Niemców. I dalszy nasz los byłby chyba taki sam jak wymienionych szpitali na Woli. Chyba i temu łutowi szczęścia przypisać muszę taką historię: w holu przy wejściu z dworu stało dwu Niemców z karabinami. Przechodząc z Izby Przyjęć przez hol na salę chorych, w momencie kiedy byłem odwrócony tyłem do Niemców, usłyszałem odgłos repetowania zamku w karabinie. Pierwsza myśl, że strzeli do mnie, i to w plecy. Kroku nie przyspieszyłem, wtem odezwał się głos widocznie drugiego Niemca: „Zostaw, to przecież lekarz.” Na tym dzień 7 sierpnia się skończył. Żadnych ekscesów nie było. Niemcy wycofali się z terenu szpitala. Następnego dnia zabrano wszystkich Niemców.
W jednym z tych dni zgłosił się do mojego gabinetu żołnierz niemiecki w pełnym uzbrojeniu. Rzucając karabin, pas itd. oświadczył, że ma już wszystkiego dosyć i prosi o wzięcie do niewoli. Przydzieliłem go jako sanitariusza do obsługi rannych Niemców. Następne dni po 7 sierpnia były spokojne. Niemcy wycofali się z terenu szpitala. Byli natomiast w Ogrodzie Saskim, skąd od czasu do czasu przychodziły patrole. Czasami w nocy strzelali, gdy kogoś zobaczyli na skwerku przed szpitalem. Została właśnie w ten sposób postrzelona oddziałowa, siostra Adamiee. Na zapleczu szpitala z ogrodu przez wybitą dziurę w murze mieliśmy połączenie z Bielańską i Długą. Stąd przychodziły też do nas patrole polskie. Był cały kłopot, żeby się nie spotkały na terenie szpitala. Wydałem odpowiednie instrukcje, żeby dyżurny personel pilnował te krążące po szpitalu patrole. Zdarzyło się jednej nocy, że patrole polskie i niemieckie chodziły po szpitalu, odpowiednio oprowadzane i nie spotkały się. Byliśmy w tej sytuacji właściwie terenem bezpańskim między frontami. Lżej rannych w miarę możliwości odsyłaliśmy do szpitala na Długą, tak że u nas pozostali ostatecznie ciężko chorzy i ranni. „Lokatorzy” też częściowo odpłynęli w tym kierunku, mimo to dość duża ilość pozostała w szpitalu i w chwili ewakuacji szpitala w dniu 14 sierpnia bardzo nam się przydali. 14 sierpnia w godzinach rannych zjawiła się na naszym terenie kompania SS z brygady „Dirlewanger”. Przyszli w roli zdobywców i odpowiednio się zaczęli zachowywać. O godzinie 12 ich dowódca Obersturmfuhrer Lagna zawezwał mnie i patrząc na zegarek oświadczył: „W ciągu dwóch godzin należy tę «budę» opróżnić.” Na moje obiekcje, że mam w szpitalu tylko ciężko chorych i rannych, że nie mam odpowiedniej ilości noszy i ludzi do noszenia oświadczył: „Das geht mich nichts an, um zwei Uhr wird die Budę engezundet.“2 Na takie dictum nie pozostało nam nic innego, jak wynosić chorych na łóżkach na skwerek przed szpitalem. Wynoszenie odbywało się przy pokrzykiwaniach, poszturchiwaniach i innych szykanach. Jednego z naszych rannych oficerów kazali wynieść do ogrodu szpitalnego i tam go na łóżku zastrzelili. Pobili również kolbami przy wychodzeniu naszego rentgenologa dra Lewandowskiego. Po wyniesieniu wszystkich chorych Lagna znowu mnie zawezwał i oświadczył, że tu jest teren walki, że mu zawadzamy i mamy się z chorymi wynosić. Ma pozostać na miejscu trzech lekarzy, pięć pielęgniarek, obsada kuchni i apteki. Na moje pytanie, dokąd mamy iść, oświadczył: „Das geht mich nichts an”.
Stan szpitala wynosił w tym dniu około dwustu rannych i chorych, wszyscy leżący, niezdolni do marszu. Odbyliśmy krótką naradę z płk. Strehlem. Wychodząc z założenia, że Szpital Maltański był organizacyjnie filią Szpitala Ujazdowskiego, postanowiliśmy, że wymaszerujemy w kierunku Szpitala Ujazdowskiego. Lagna zgodził się na tę koncepcję. I szpital wymaszerował prowadzony przez płk. Strehla w kierunku placu Bankowego. Ranni byli niesieni na łóżkach i tu „lokatorzy” nam się bardzo przydali. Wychodząc z założenia, że z tym personelem, który ma się zatrzymać na miejscu, powinien jeden z nas pozostać, ustaliliśmy, że zostanę ja. Jak już wspomniałem, kolumna poszła w kierunku placu Bankowego. W jakim kierunku dalej poszła — na razie nie wiedziałem. Niestety nie wszystkich można było zabrać. Zabrakło ludzi do niesienia. Pozostało sną miejscu –trzydziestu rannych i chorych. Łóżka stały na skwerku. Początkowo nie pozwolono nam w ogóle zbliżać się do rannych. Lagna kazał mi urządzić punkt opatrunkowy w podziemiach banku — notabene był już tam punkt urządzony dla OPL i tam mieliśmy opatrywać rannych Niemców. 14 sierpnia żadnych rannych nam nie przyniesiono. Między łóżkami na skwerku postawili Niemcy granatniki i strzelali z nich w kierunku Banku Polskiego na Bielańskiej. Na noc spędzili nas wszystkich z pozostałego personelu szpitala do jednej z sal szpitala na pierwszym piętrze. Przy drzwiach stanął posterunek, nie wypuszczająć nikogo. W nocy była jakaś kontrakcja polska. Walki zaczęły się prze-nosić na teren budynku. Niemcy chyba jednak opanowali sytuację, bo nad ranem umilkły strzały i wybuchy granatów ręcznych. Następnego dnia zjawił się na naszym terenie kpt. lekarz (Stabsarzt) ze sztabu grupy „Reinefahrt”. Zwróciłem się do niego: „Wojna — wojną, ale przecież ostatecznie jesteśmy lekarzami, więc proszę o decyzję, co dalej z tymi rannymi, co leżą na skwerku?” Zadecydował, że mamy urządzić w pod-ziemiach szpital dla nich i wszystkich ich tam przenieść. Gdy się z tym zwróciłem do Lagny, ten mi oświadczył, że go nic nie obchodzą decyzje lekarza nawet ze sztabu, on jest tu dowódcą i on tu decyduje. Powiedział, że mamy się wynosić z tymi rannymi, obojętnie dokąd, byle prędzej, i jeszcze dodał, żebym ja się też wyniósł i nie zawracał mu głowy. Powstała kwestia, jak wynieść tych rannych. Ludzi do niesienia łóżek nie było, a wchodziło tylko w rachubę niesienie chorych i rannych na łóżkach; noszy przecież nie było.
Tak się zdarzyło, że w tym czasie sześciu mężczyzn Polaków przyniosło na opatrunek rannego Niemca. Zwróciłem się więc do Lagny, że ich zabiorę do noszenia. Zgodził się. W tych też dniach złapali Niemcy dwu sanitariuszy, gdy ci nic nie wiedząc o tym, że w szpitalu już urzędują Niemcy, wracali z ulicy Bielańskiej przez dziurę w ogrodzeniu szpitalnym. Postawili ich pod ścianą szpitala i tam kazali im stać. Ja znowu do Lagny: niech mi tych dwu odda, przecież stoją tam i nic nie robią. Oddał ich do mojej dyspozycji. Nie wiadomo, czy to ich akurat nie uratowało od rozwalenia. Poprzedniego dnia w podobny sposób schwycili naszego stróża, o ile pamiętam, nazwiskiem Górny. Trzymali go najprzód pod ścianą do wieczora, a potem, jak się ściemniło, zabrali i zastrzelili go obok parkanu „pałacu błękitnego”. W ten sposób udało mi się zebrać około czterdziestu osób — wystarczająca ilość do wyniesienia dziesięciu łóżek. I z tą partią dziesięciu łóżek ruszyliśmy w kierunku placu Bankowego. Ja na czele z flagą Czerwonego Krzyża, obok mnie żołnierz, którego dał nam Lagna jako eskortę i potem dziesięć łóżek z rannymi. Jakimi drogami poszła pierwsza większa partia szpitala, nie miałem pojęcia. Plac Bankowy był pusty. Poszliśmy w kierunku ulicy Elektoralnej. Elektoralna pali się po obu stronach. Żywego ducha nie widać. Ani Niemca, ani Polaka. Doszliśmy tak do Chłodnej i tam spotkaliśmy Niemców, Zapytani — odpowiedzieli, że w ogóle żadnego „przechodzącego” szpitala nie widzieli. Idąc dalej Chłodną i Wolską doszliśmy tak do Szpitala Wolskiego na Płockiej, pustego po masakrze personelu i chorych tegoż szpitala przed paru’ dniami. Po drodze na rogu którejś z ulic poprzecznych spotkaliśmy oddziały kozaków z Ostlegionu. Podeszło do mnie dwu podoficerów i jeden z nich wskazując na rannego niesionego na pierwszym łóżku w szeregu powiedział: „Eto buntowszczyk.” Odpowiedziałem mu: „Takoj buntowszczyk kak ty”, i dodałem: „Jak będziesz ranny, to cię też będę tak niósł.” Na to ten drugi odezwał się: „Prawilno gawarit”, i dali nam spokój. Nieco dalej podszedł do jednej z pielęgniarek podoficer niemiecki, odsunął ją od łóżka, które ona niosła i dobry kawałek drogi niósł to łóżko z polskim rannym. Taka sama historia powtórzyła się jeszcze raz z innym podoficerem niemieckim. W Szpitalu Wolskim zajęliśmy jeden z pustych oddziałów. W dwu następnych nawrotach przenieśliśmy resztę rannych z Senatorskiej. Ewakuacja Szpitala Maltańskiego z Senatorskiej była ukończona. Obiektywnie trzeba przyznać, że ten eskortujący nas żołnierz ochronił nas chyba od jakichś ekscesów ze strony mijanych oddziałów niemieckich.
I tak się skończyły te czternaście dni powstania w Szpitalu Maltańskim na ulicy Senatorskiej".
Maszynopis, oryginał, marzec 1967, IH PAN.
Informacje dodatkowe - rodzina biorąca udział w Powstaniu Warszawskim:
Żonaty z Marią z domu Jarocką. Jego syn Jerzy Wojciech Dreyza (1932-2012) był harcerzem na Mokotowie i należał do oddziału pomocniczego zajmującego się zdobywaniem zaopatrzenia w żywność dla oddziałów i szpitali powstańczych oraz łącznością.
Publikacje:
"Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim" PIW 1973; Stanisław Bayer: "Służba zdrowia Warszawy w walce z okupantem 1939-1945", Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1985
Źródło:
MPW-baza uczestników PW, TLW