Zygmunt Gasiuk „Słoń”
- Proszę opowiedzieć o czasach przedwojennych.
Urodziłem się w Warszawie na ulicy Bugaj. To była najstarsza i najdłuższa ulica starej Warszawy. Był to port, właściwie Podzamcze było portem. Tam był taki ruch jak teraz na Marszałkowskiej. Właściwie cały transport i życie było zgrupowane nad Wisłą, zarówno po stronie praskiej, jak i po warszawskiej. Tak ją pamiętam. Pamiętam flisaków, którzy pływali olbrzymimi połączonymi tratwami. Oni palili ogniska, śpiewali, tańczyli na tych tratwach, a jak drzewo zostało spławiane do Warszawy, to rozładowywali, przychodzili do knajpy (tam było dużo knajp) i posilali się. Na moim podwórku było tak zwane skarbowe. Należało to do państwa i tam właśnie składowano drewno użytkowe, które później przerabiano na domy, na meble. Mój ojciec był kołodziejem. Właściwie prowadził zakład stelmarski. Kiedyś, na początku, to on właściwie był artystą w działaniu, jeśli chodzi o powozy. Budował właśnie karoce, linijki i był potrzebny na zamku. Mój wujek – matki brat – był kowalem. Wspólnie działali właśnie na Bugaju.
Tak. Miałem jeszcze troję rodzeństwa.
Młodsi. Byłem najstarszy, rok po mnie była moja siostra Nela, po niej była Basia i już przed samą okupacją urodził się braciszek, który miał na imię Januszek.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Do szkoły chodziłem początkowo na Rybaki 32. Była tam duża szkoła, ale ponieważ to było dosyć odległe miejsce, więc przeniesiono mnie na Miodową do 110. szkoły. Stamtąd właściwie to musiałem się przenieść, bo nauczycielka, która była nawet naszą kuzynką, spowodowała to, że przestałem tam chodzić, dlatego że... (nie będę opowiadał szczegółów, bo nie warto). Tam były nieporozumienia. Myśmy na przerwach bawili się w żołnierzy, w kawalerię i oczywiście biegaliśmy bardzo szybko. Jak ona wychodziła zza rogu, wpadłem na nią. Ona była dosyć krępa, nieduża, przewróciła się i oczywiście wzbudziła śmiech, bo ona się potoczyła. Rzekomo poderwałem jej autorytet i powiedziała, że nie będzie mnie uczyć, i musiałem się przenieść. Wtedy przenieśli mnie na Zakroczymską, a z Zakroczymskiej na ulicę Starą. To już było najbliżej, ale to była bardzo rygorystyczna szkoła, która się znajdowała w budynku poklasztornym, który wybudował Jan III Sobieski. Jako wotum za zwycięstwo pod Wiedniem wybudował ten klasztor i kościół na Nowym Mieście. Właśnie do tej szkoły chodziłem. W tej szkole katechetą była moja ciocia, a ja byłem chłopak do bicia, bo najłatwiej było bić swojego, bo jak [biło się] cudzego, to się można było narazić na różne nieporozumienia. Zawsze jak mnie lała, to inni się bali.
Miałem drugą ciocię w Danii i ona przysyłała nam listy, i bardzo ładne znaczki. Myśmy wtedy handlowali znaczkami. Na tej lekcji też właśnie żeśmy robili szmuglerkę tymi znaczkami. Za to dostawałem publicznie lanie.
- Do tej szkoły chodził pan aż do 1939 roku?
Tak, do samego [wybuchu wojny].
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Myśmy uważali, że nasze wojsko pobije Niemców i cieszyliśmy się, że wreszcie będzie spokój i ład, bo przecież ciągle przez radio nadawali różne komunikaty, Niemcy nas szkalowali. Pamiętam, radio wtedy już było u sąsiadki na dole i ona stawiała na oknie, i całe podwórko się schodziło i słuchało radia. Właśnie tam... A jak pierwszy nalot nastąpił, to [mówiliśmy], że to są nasze ćwiczenia. Pamiętam, że pierwszą bombę rzucili na Pragę, na ulicę Grochowską, tam gdzie mój ojciec pracował. To była fabryka zbrojeniowa. Tam robili pociski artyleryjskie i do karabinów maszynowych. Pamiętam, że jak rzucili bombę, to w górę unosił się wijący wianuszek, który się robił coraz większy, większy, większy. Myliśmy sobie: ładny interes, na własne podwórko rzuca się bomby, żeby ćwiczyć? Potem się okazało, że to nie ćwiczenia, tylko normalny nalot. Jak następna eskadra przyleciała, to właśnie zaczęli bombardować most Kierbedzia.
- Pamięta pan to bombardowanie?
Pamiętam. Pamiętam, jak rzucili bombę – niejedną, tam wiele bomb [padło]. One przelatywały, robiły dziury i rozrywały się w rzece. Rzeką płynęły olbrzymie ławice ryb do góry brzuchem, bo one były ogłuszone. Myśmy pływali i łapaliśmy najpierw w ręce, ale jak się w rękę złapało, to ona była żywa i się wyrywała, i trzeba było ją zębami chwycić. W zęby jak się ją złapało, to dopiero wtedy można było ją przyholować do brzegu.
- Co jeszcze pan zapamiętał z września 1939 roku?
Mój ojciec był komendantem LOPP. Ponieważ nas było czworo, wobec tego nie wzięli go do wojska, tylko zaangażowali go do obrony przeciwpożarowej. Byłem łącznikiem i całe oblężenie kursowałem po Warszawie. Napatrzyłem się na to wszystko, co tam się działo. Opowiem taki fragment, bo już tak się wyćwiczyłem, że wiedziałem, bo jak Niemcy strzelali z artylerii, to nie jedno działo strzelało, tylko kilka i jak pociski już miały upaść, to był charakterystyczny dźwięk. One furkotały, nie gwizdały, tylko furkotały. Wiedziałem, że zaraz gdzieś upadną blisko. Moja rodzina uciekła na Powązki do ciotki i tam matka z dziećmi przebywała, a ojciec, ponieważ miał posterunek i pilnował domów... Dzięki niemu to bardzo dużo, właściwie [dzięki] i jemu, i kulawej stróżce... To była tak bardzo szlachetna osoba, że ona jedna temu ojca pomagała, a miał siedmiu pomocników. Wszyscy pouciekali, bo tam codziennie było bombardowanie. Nawet pamiętam, że na zamku stały działa już najnowsze (skonstruowane przez Polaków na ulicy Duchnickiej w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej), jakieś magnetyczne, tak że one smugi puszczały. Jak leciał pocisk, to smużył. Wiadomo było, gdzie [leci], jaki jest jego lot, żeby można go było skorygować. Pamiętam, że tego się Niemcy najbardziej bali, bo on nie hukał, tylko dziwnie gwizdał. Na zamku było chyba kilka tych dział. One broniły właśnie skutecznie tego mostu, bo ten most był właściwie najgłówniejszym łącznikiem między Pragą i Warszawą.
- Czyli pan mieszkał w jednym z rejonów największych bombardowań?
Tak. Tam się ziemia dosłownie trzęsła. Pamiętam bezbożnych, jak klękali i prosili Boga o to, żeby ich uratował.
- Czy pana dom został zniszczony?
Tak, ale w Powstanie, bo w 1939 roku ojciec uratował ten dom właśnie z tą stróżką. Oni rzucali takie olbrzymie bomby, one się otwierały i z nich się wysypywało mnóstwo małych kilowych bombek i tam był fosfór. Ten fosfór jak się polało wodą, to jeszcze lepiej się paliło, tak że można to było gasić tylko piachem albo szklaną wodą. Pamiętam, że tam beki szklanej wody były przygotowane i oni właśnie w ten sposób gasili te pożary. Dom oczywiście ocalał w 1939 roku, tylko w Powstanie [został zniszczony]. W Powstanie to w ogóle był zrównany z ziemią. Jak przyszedłem, to nawet nie wiedziałem, gdzie ten dom stał.
- Jak pan zapamiętał pierwszych Niemców, którzy weszli do Warszawy w 1939 roku?
Akurat jak oni wchodzili, byłem na Pradze. Właśnie tam były działki, było dużo działek, stamtąd przynosiłem rodzinie kartofle, kapustę. Oni szli, pamiętam, tacy dumni, butni, pewni siebie, elegancko ubrani, mocnym krokiem piechota szła do Warszawy.
- Co się zmieniło w pana życiu, kiedy zaczęła się okupacja niemiecka? Mógł pan dalej chodzić do szkoły?
Tak. Chodziłem do szkoły, ale już nie na Starą, bo ostatnią klasę kończyłem... Nie zdałem, bo musiałem ojcu pomagać i nie miałem wiele czasu. Nie zdałem do siódmej klasy, musiałem ją powtarzać i powtarzałem ją w szkole, która była przy parku Traugutta. Chyba pół roku tam była i później Niemcy zrobili tam sobie z tego budynku koszary, a nas przenieśli na kolonię oficerską pod Cytadelą do jakiegoś opuszczonego domu, bo tam byli oficerowi polscy. Całe rodziny pouciekały, bo się bały sankcji ze strony Niemców i pouciekali, i te domy były puste i nas tam z tej szkoły poprzenosili do tych małych domków. W takim jednym domku właśnie kończyłem siódmą klasę.
- Co było potem? Zaczął pan pracować?
Tak, pracowałem.
- Gdzie pan pracował? U swojego ojca?
Tak, u ojca, bo ojciec był ranny, bo w obojczyk dostał odłamkiem, leczył się. Musiałem pomagać też ojcu i w ogóle całej rodzinie, tak że...
- Jak wyglądała pańska praca? To była praca w kowalstwie?
Wujka zabrali do wojska i dostał się do obozu wojskowego, do oflagu i dopiero stamtąd wrócił. Wrócił chory chyba po dwóch latach i w czasie okupacji mieszkał na Pradze, a mój ojciec był ranny. Z mamą żeśmy chodzili, zbieraliśmy różny złom, butelki i to żeśmy sprzedawali, i w ten sposób żeśmy żyli, a poza tym zorganizowali takie RGO. To było Rada [Główna Opiekuńcza]. Z RGO żeśmy dostawali obiady. Kościół trochę pomagał, bo moja ciotka katecheta jakoś załatwiła coś, że nam pomagali. Byłem w konspiracji już wtedy.
- Jak pan się związał z konspiracją? W jakich okolicznościach?
To było właściwie przez znajomych. „Dziadek” Lisiecki miał znajomych. [„Dziadek” Lisiecki] był polskim pedagogiem. Zbierał ofiary pierwszej wojny światowej. On sam też był ofiarą pierwszej wojny [światowej]. Oni byli gazeciarzami, bo im załatwiał właśnie... Chodziliśmy do wytwórni gazet, to znaczy do wydawnictwa, sortować gazety, układać, potem sprzedawać.
- To on wciągnął pana do konspiracji?
Nie, koledzy. Taki był kolega – jego wychowanek, miał pseudonim „Tarzan”. Był bardzo przystojny i właśnie bardzo elokwentny. Myśmy wyjeżdżali na ćwiczenia do lasów uczyć się tam topografii.
- Strzelać też pan się uczył?
Też, oczywiście.
- Gdzie były zajęcia ze strzelania? W lasach?
W podziemiach, w tunelach, na Żoliborzu były takie na przykład. Tam jeszcze po urządzeniach rosyjskich były kanały łączące punkty obronne. Nawet mieszkam w takim domu, z którego można nawet dojść do Palmir, tylko że otwory są częściowo pozasypywane.
- Czy miał pan jakieś zadania z konspiracji? Jakiś sabotaż?
Tak, miałem. Sabotaż nie, myśmy pilnowali magazynu broni, a poza tym zdobywaliśmy broń, bo ja właściwie do Powstania poszedłem ze zdobyczną bronią, w której zdobywaniu brałem udział.
- Proszę opowiedzieć, jak zdobył pan broń.
To było, jak Niemcy już uciekali przed Rosjanami. Pamiętam, że Włosi to nawet na karawanie jechali. Poderwali gdzieś karawan i na karawanie, którym na cmentarz wywozili ludzi, jechali.
Na Stare Miasto przyjechał oficer węgierski i robił zdjęcia. Zostawił samochód na ulicy Jezuickiej. Poszedł robić zdjęcia i jak wracał, to myśmy go zastopowali. On [sięgnął] do kabury, a w kaburze już pusto. Ręce do góry podniósł i prosił łamaną polszczyzną, że on ma rodzinę, dzieci, żebyśmy go nie zabijali. [Mówimy]: „My nie będziemy cię zabijać, tylko uciekaj prędko”. On biegł do samochodu, ale myśmy go nie zdążyli [złapać], bo nie wiedzieliśmy... To był straszny moment. On miał za pazuchą jeszcze drugi [pistolet] i jak się odwrócił, zaczął do nas strzelać, ale myśmy byli już w oddaleniu, tak że schowaliśmy się za róg i żeśmy uciekli. Tam był dozorca, który zamiatał ulicę i on do niego podszedł, że [dozorca] musi nas wydać, bo na pewno nas zna. On się zapierał. [Mówił, że nas] nie [zna]. Faktycznie nas nie znał, ale on go zabrał ze sobą czy coś. Właśnie w tym miejscu była akurat nasza łączniczka i to wszystko słyszała, widziała i przybiegła. [Mówi]: „Dzisiaj nie nocujcie w domu. Uciekajcie, bo pewnie przyjadą Niemcy po was”. On go zabrał ze sobą do tego samochodu czy gdzieś. W każdym bądź razie myśmy nie nocowali już wtedy [w domu], ale nikt nie przyjechał.
- Gdzie się pan wtedy ukrył?
Uciekłem do babci, z babcią spałem i ze stryjkiem. Drugi moment to był na Podwalu i też Węgrzy przyjechali samochodem, bo już też uciekali, do restauracji na obiad i tam zaczęli atakować nasze dziewczyny. Też była łączniczka, przyleciała i mówi, że mamy problemy. Myśmy tam pobiegli, żeby ratować nasze dziewczyny. Zastawiliśmy Węgrów, pozabieraliśmy im broń, bo oni byli trochę na rauszu, tak że nie mieliśmy z nimi wiele problemów, zresztą oni oddali sami, bali się, a ja pilnowałem kierowcy, bo kierowca siedział w samochodzie, a my we dwóch [pilnowaliśmy go]: jeden z jednej strony, drugi z drugiej strony. Jechał samochód – odkryty opel i Niemcy zobaczyli, że w samochodzie wojskowym siedzi dwóch cywilów. Zatrzymali się i w pierwszej chwili nie wiedzieli, co robić. Jak myśmy zobaczyli, że oni odbezpieczają peemy, to my choda. Zaczęła się strzelanina. Pamiętam, [uciekliśmy] na pierwsze piętro. Oni szukali nas. Wiedzieli, gdzie my lecimy. Myśmy nie widzieli ich z góry, ale bali się na górę wejść. Porozglądali się dookoła i poszli dalej.
Bali. Na Starówce to oni nie mieli szans. Starówka to była jedna rodzina – jeden drugiemu przekazywał informacje i tylko w ten sposób mogliśmy się ratować przed nimi. Oni się musieli nas bać.
- Jakie jeszcze zadania miał pan w konspiracji?
Kiedy żeśmy atakowali Wyścigi, to była taka sytuacja, że przechodziliśmy przez jakiś rów. Pamiętam, po pas wody było.
- Pan mówi już o Powstaniu?
Tak.
- Rozpocznijmy już Powstanie chronologicznie od 1 sierpnia.
1 sierpnia to był właśnie alarm i przygotowanie do zajęcia pozycji, ale wcześniej, jeszcze kilka dni przed tym, żeśmy dostali zrzut i ten zrzut mieliśmy przejąć. Miałem jechać rykszą, a to było takie ciężkie. To było samo żelazo w tym. Rikszarz nie chciał jechać, bo się bał. Ulica Brzozowa była bardzo spadzista i trzeba było dojechać do dużego domu, który miał front na Bugaju 23, a tył był na Brzozowej i my od ulicy Brzozowej przenosiliśmy broń i amunicję do magla. Wyjęliśmy kamienie z maglownic i powkładaliśmy tam broń. Właściwie tego magazynu żeśmy musieli pilnować wcześniej, bo to było wcześniej – przed Powstaniem.
Już w samo Powstanie mówią: „Ty tam znasz tych furmanów, to musisz iść do nich, bo twój ojciec tam ma konszachty z nimi, bo my nie wiemy, z kim tu rozmawiać, żeby był pewny, bo musimy tą wszystką broń wywieźć do Zagościńca”. To było na drugim końcu Warszawy, na Mokotowie. Myślę sobie: jak go namówię pojechać z bronią i z amunicją przez całą Warszawę? Ale jakoś się tam dogadaliśmy i żeśmy zawieźli broń. Pamiętam akurat nalot nas spotkał już przy samym Zagościńcu. Rosjanie – rosyjskie samoloty zaatakowały Warszawę i musieliśmy się skryć natenczas do jakiejś willi i później stamtąd już na Zagościniec. Tam była wyładowana broń.
Potem właśnie tam 1 sierpnia tramwajami, które pamiętam, że były takie oblepione, że jak gdzieś tylko było jakieś wystające miejsce, to tam jechał ktoś. Jeden z kolegów właśnie tak był wysunięty, że jak przejeżdżaliśmy koło słupa trakcyjnego, to on głową uderzył i już nie dojechał na stanowisko. Został na Starówce, a myśmy wszyscy na Mokotów dojechali. Na Mokotowie właśnie na ulicy Bokserskiej był bunkier, który bronił bramy wjazdowej na wyścigi konne. Mieliśmy zdobyć tą bramę.
Miałem „filipinkę” i Frommer węgierski (zresztą za niego siedziałem później w Warszawie).
- Proszę opowiedzieć o tym ataku.
Atak odbywał się w ten sposób, że była ulica ogrodzona po obu stronach parkanem – płotem i z takiego zaułka żeśmy mieli wyskoczyć i zaatakować bunkier. Parkan, ten płot, miał wystające druty kolczaste przeciągnięte na zewnątrz. Myśmy w pierwszej chwili nie zauważyli tego i kiedy właśnie padł rozkaz do ataku, nasz dowódca [jako] pierwszy, za nim jego zastępca, wpadli do rowu i tym rowem wszyscy mieliśmy biec. W tym momencie salwa z ciężkiego karabinu maszynowego odezwała się z bunkra i od razu położyła ich obu. Jeden dostał postrzał przez lędźwie, a drugi za nim nie. „Zych” – jego zastępca nie był ranny, tylko leżał tam przy nim. Nie można się było już ruszyć, bo wiadomo, było... Nasz karabin maszynowy, który stał po drugiej stronie i miał osłaniać, zaciął się, bo myśmy tą broń dostali jeszcze... (to był karabin maszynowy z 1939 roku). On był gdzieś magazynowany, konserwowany, ale widocznie amunicja była zamoknięta i nie wystrzeliła, i właśnie oni byli pewni, że będzie osłona i będą śmiało mogli iść do przodu, a wypadło inaczej.
- I co się stało? Reszta się wycofała czy ponowiliście atak?
Dowódca zatrzymał atak, a mi się wydawało, że to jak w studni, że bunkier jest zaraz za parkanem. Wyciągnąłem „filipinkę”, pociągnąłem za plombę i chciałem rzucić, a tu nad głową druty. Myślę sobie: się na drutach zawiesi i wszystkich nas pozabija. Odskoczyłem tak ze dwa metry czy trzy i trzymam. Myślę sobie: najwyżej mi rękę urwie, bo nie rzucę, wszędzie są ludzie dookoła. Czekam, czekam, nic. To było czekanie na śmierć. [Granat] nie rozerwał się. Plombę włożyłem z powrotem, znalazłem kapsel, zakręciłem i za pazuchę. Jest rozkaz: będziemy z drugiej strony obchodzić i przez płot będziemy rzucać. Potem to tak było, że myśmy rzucali, ale przez płot to [rzucaliśmy] w niewiadome, bo wychylić się tam nie można było, żeby zorientować się, gdzie jest bunkier. Pamiętam, jednemu handgranat… To był wysoki kolega, w rozkroku rozerwał się granat i on w ogóle nie był ranny. Pamiętam, że on tylko ręce rozłożył i płomień buchnął. Myślę sobie: po nim, a on idzie. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. On sam nie wierzył, przestraszył się ogromnie.
Nic z tego nie wychodziło, ale dalej właśnie
vis-à-vis bramy stał niewykończony budynek, bo jeszcze w 1939 roku był budowany i nie skończyli go, więc jeszcze góra była zabita deskami, a na parterze mieszkali ludzie, ale myśmy nie wiedzieli, kto tam jest. Dowódca mówi: „Musimy zbadać teren. Jeśli tam są nasi, to będziemy z tego budynku starali się dotrzeć do bunkra”. Poszliśmy tam. Dowódca wysłał mnie i jeszcze drugiego kolegę. Wchodzimy na klatkę, a tam otwarte drzwi od piwnicy i słychać głosy. I teraz nie wiadomo, czy to Niemcy, czy to Polacy, kto tam jest.
Zawołałem: „Kto tam?”. – „To my, my Polacy!”. – „A co, wy tu mieszkacie?”. –„Tak”. – „A nie ma tam nikogo?”. – „Nie”. – „A to idziemy”. Zawołaliśmy na resztę i przyszli do tego. Weszliśmy, patrzymy, z pierwszego piętra przez szpary, bo to było deskami pozabijane, jest bunkier, ale tam dostępu nie ma, bo jak byśmy chcieli deski rozrywać, to by nas tam od razu wytłukli. Idziemy na drugie piętro, też to samo. Nie ma innego wyjścia, jak tylko z dachu, ale po dachu nikt nie chodził, a nas ćwiczyli jeszcze przed samą wojną: chodziliśmy po kanałach, po dachach. [Dowódca] mówi: „»Słoń« najlepiej chodzi”. Myślę sobie: po mnie. [Mówi]: „Masz »filipinkę«?”. – „Mam”. – „To dawaj”. Trzy „filipinki” złożyli do kupy, okręcili blachą, drutem i muszę to rzucić, nie mam innego wyjścia. Rozkaz. Doczołgałem się do rynny, a tu z kartaczy Niemcy... W podwyższeniach na Służewcu były takie loże, to właśnie tam mieli postawione kartacze i one się rozrywały w powietrzu. Odłamki sypały się jak groch. Słyszałem, jak to bębni po dachu, ale jakoś żaden mnie nie ruszył. Doczołgałem się tam i myślę: co tu teraz robić, nie widzę tego bunkra. Leżę, myślę: wychylę głowę to po mnie. W pewnym momencie patrzę, pyk – dziura się zrobiła w rynnie. Przez tę dziurę widzę, jak się rusza hełm. On był taki odkryty z góry, był obstawiony balami kolejowymi i widzę hełm. Wtedy ładunek... On był dosyć ciężki. Jak to przerzuciłem przez ulicę, to sam nie wiem. Tylko słyszałem, bo to był spadzisty dach z dachówki i bębnił jak leciał [pocisk]. Jak huknęło, kurcze, to myślałem, że z tego dachu zlecę. Potem słyszę: „Hura! Hura!” – zaczęli chłopaki wyskakiwać, a ja sobie myślę: ilu ja ich tam wybiłem. Miałem problemy z tym. Myślę sobie: przecież zabiłem ludzi, którzy bronili swojego interesu. Przecież oni tak samo [bronili] jak ja. Nie mogłem dać sobie rady długi czas: czy zabiłem, czy nie zabiłem. Pytałem chłopaków, bo oni tam później... Mnie już tam [nie dopuścili]. Mówili: „Lufa była tak skrzywiona... ludzi nie widzieliśmy”. Znaleźli jego plecak i na pamiątkę mi dali drewnianą papierośnicę, która się rozkładała. Jak się rozkładała, to papieros się wysuwał. To było takie fajne. Dostałem pamiątkę widocznie po tym, który operował karabinem maszynowym.
- Jakie miał pan następne zadanie bojowe?
Następne zadanie było już prawie pod koniec Powstania. Jeden z naszych dowódców, „Józef”, był na przedpolu i pilnował przedpola, bo Niemcy podpalali domy i były takie ekipy, które chodziły i wszystkie domy na przedpolu podpalały, ale już dostali widocznie jakąś informację, że będzie atak. Ktoś musi ich zawiadomić, a Niemcy już otoczyli rejon, w którym on był. I teraz jak się tam dostać. Miałem niemiecką panterkę i czapkę leśnika, bo myśmy byli w lesie i tam żeśmy się ubrali – leśnikom żeśmy zabrali czapki podobne do polskich wojskowych, zielone, ale to były niemieckich leśników. Miałem taką czapkę i panterkę. To był taki namiot. Oni mieli kilka takich klinów i jak na polu gdzieś nocowali, to sobie dwa, trzy kliny składali, robili namiot i spali w tym. Byłem tym nakryty i dzięki temu mogłem przejść przez [przedpola]. Niemcy jakby się przyglądali, kopali tam rowy, rozmawiali, a ja szedłem. Mówię sobie: trudno, co będzie to będzie. Doszedłem do „Józefa” i mówię: „Musicie się wycofywać. Jest rozkaz”. – „Fajno, to uciekamy”. Dzięki temu nie dostali się do niewoli.
Wycofali się. Znali dokładnie teren. Opowiedziałem im dokładnie gdzie, co jest po drodze, wszystko.
- Czyli nie byli ostrzeliwani przez Niemców?
Nie, bo atak był następnego dnia.
- W jakich okolicznościach trafił pan do lasów w Kampinosie?
Nie do lasu Kampinosu, tylko to były lasy kabackie. To cały oddział był. Jak myśmy się wycofali, jak nas zaatakowali, wycofaliśmy się do fortu. Tam jest taki fort i tam była radiostacja. Mieliśmy pilnować tej radiostacji. Niemcy użyli wtedy czołgów i zaatakowali nas. Myśmy nie spodziewali się z tej strony ataku i trzeba się było wycofać z fortu. Musieliśmy stamtąd uciekać.
- Przy jakiej ulicy był ten fort?
To był... W każdym bądź razie w tym forcie była radiostacja, ale to było gdzieś tak
vis à vis kolejki Grójeckiej. Nie wiem, jaka to była ulica. Chyba to była ulica Puławska.
- Jak się wycofywaliście, to byliście cały czas ostrzeliwani przez Niemców?
Tak, mojego kolegę zabili. Kiedy się wycofywałem, patrzę, a on leży, ma rękę na piersiach. Mówię: „Sasim, Sasim, co ty? Śpisz?”. Odkrywam rękę, a tu dziurka i zakrwawione trochę. On jakby się uśmiechał trochę, ale już był zimny. Tak jakby się uśmiechnął. Musiałem mu wyjąć dokumenty. Zabrałem dokumenty. On miał na szyi waltera – taki pistolet, który też zdobył sam. Później musiałem oddać bratu ten pistolet, jego bratu, bo w lesie żeśmy się przedostali przez ostrzał. Sporo naszych zginęło przy wycofywaniu. W tym lesie właśnie byliśmy chyba z tydzień czy półtora.
W lesie mieliśmy ćwiczenia. Tam żeśmy się jeszcze dozbroili i atakowaliśmy Niemców, jak jeździli szosą z bronią (to nasi koledzy [atakowali]), a ja byłem w takim oddziale, który miał atakować samochody. Jechał samochód i z daleka zaczął strzelać nasz karabin maszynowy, a tam była amunicja przeciwlotnicza. Jak to wszystko zaczęło się rozrywać, to pamiętam, że się gałęzie łamały, bo spadały, leciały długie gilzy, w których jest proch, bo to się wszystko rozrywało w powietrze. Ten samochód to był skłębiony zupełnie i chyba tam oglądali przy rowie. To było dosłownie kłębowisko metalu.
- Zdobyli panowie broń poniemiecką?
Tak, myśmy zdobywali. Po tym jak byliśmy na Mokotowie, na forcie Idzikowskiego...
- To było już po powrocie z lasów?
Tak, po powrocie z lasu.
Jak żeśmy wracali, jakie to były dziwolągi. Wleźliśmy na artylerię niemiecką. Tam byli ci artylerzyści – Węgrzy. Jak nas zobaczyli [wołali]: „Poloki! Poloki! Polskie wojsko! Dajcie nam orzełka! Orzełka na pamiątkę”. Myśmy nie mieli orzełków, bo przecież skąd. Chcieli orzełka.
Przepuścili, jeszcze powiedzieli, gdzie Niemcy mają stanowiska. Jak żeśmy dochodzili do Warszawy, pamiętam, że zapaliły się reflektory i złapali samolot. Pamiętam jego ekwilibrystyki w powietrzu. Myśmy modlili się, żeby uciekł i on tak spikował i wyrwał im się, bo krzyżowym ogniem artyleria zaczęła w niego walić. Myśmy byli tuż tuż. Żeby nie to, to byśmy weszli na tą artylerię, bo to noc była – w nocy żeśmy szli do Warszawy. Ten samolot nas ostrzegł.
- Doszliście do fortu. Jak później było w forcie?
Doszliśmy do fortu Idzikowskiego na Mokotowie. W forcie byliśmy kilka dni. Tam przygotowywaliśmy się do ataku, robiliśmy różne okopy, wykopy, kopaliśmy rowy dobiegowe. Później nas wycofali, a inna jednostka przyszła na to, żeby bronić fort.
- A wy dokąd poszliście stamtąd?
Myśmy poszli w głąb Mokotowa. Tam żeśmy dostali kwatery i to było (zapomniałem, jak ta ulica się nazywała). W każdym bądź razie to było na Puławskiej, blisko Królikarni – po jednej stronie była Królikarnia, a po drugiej stronie były nasze kwatery.
Tyle tam się działo, że trzeba by opowiadać i opowiadać. Trzeba było dostać się do fortu, bo Niemcy już tam tak... W pewnym momencie... Jak zdobyli fort? Patrzymy, jadą wielkie ciężkie samochody, grupa z plandekami. Myśmy stali w Królikarni na pozycjach. Transport się zatrzymał, bo tam się kończyła ulica. Oni zabłądzili. To była jednostka „Hermann Göring”, która się wycofała ze wschodu i przyjechała właśnie likwidować Powstanie. Właśnie oni jechali (tam piechota jechała) i jak się zatrzymali, to wyszedł rozkaz strzelać. Pamiętam, że oni jak nietoperze wyskakiwali z samochodów, bo samochody nie mogły już zawrócić, bo były z przyczepami i [były] takie duże, a ulica wąska i w ogóle nie mogli skręcić. Tak zostały te samochody. Potem, jak już uciekli, to na tych [samochodach] były miny przeciwczołgowe, mundury, granaty, amunicja, a Niemcy uciekli na kolonię Idzikowskiego. Koło fortu była kolonia domów i tam się pochowali.
- Zabraliście poniemiecką amunicję?
Tak, myśmy potem do samochodów doszli i żeśmy broń i amunicję zabrali stamtąd.
- Pamięta pan jeszcze jakąś akcję zbrojną, starcie?
Pamiętam, że jak właśnie Niemcy zajęli już fort, to obstawili cały teren. Był wał (chyba przeciwpowodziowy) i oni na tym wale mieli ustawioną artylerię, i mieliśmy tą artylerię zlikwidować, bo straszne spustoszenie robili na Warszawie tymi swoimi działami. W nocy atak, też po ciemku. Najpierw przygotowanie. Mówili nam co, jak, gdzie, w którą stronę, jak się zachować, gdzie uciekać w razie ataku, jak nas dopadną. Już dochodzimy do samego wału i [krzyczymy]: „Hura!”. Atakujemy, a tam pusty [wał], nie ma nikogo. Niemcy się przed wieczorem wycofali, artylerii nie ma, a my [krzyczymy]: „Hura!”. Takie były sytuacje śmieszne. Później ruskie, jak myśmy ich nazywali [kukuruźniki], w nocy latały – te dwupłatowce. On mógł wyłączyć silnik i bez silnika jakoś leciał, i strzelał. Jak oni pozycje niemieckie tam wynajdywali, to nie wiem. Co piąty pocisk to był świetlny. Myśmy wiedzieli, gdzie ruscy strzelają. Kilka dni przed samym upadkiem [Powstania], to sztukasy zaatakowały naszą kwaterę. Znad Wisły, z Pragi przyleciały... To były i z polskimi znakami, i z ruskimi ruskie myśliwce. Niemcy strasznie się bali tych myśliwców. Jak pikowali, jak zobaczyli, że tamte lecą, to wszystko uciekło. Parę bomb tylko rzucili. Ci jak wracali, to wtedy pamiętam, artyleria, bo oni bardzo nisko lecieli, bo ci byli nisko i ci musieli się nisko opuścić. Jednego trafili, to pamiętam, ogień, pióropusz ognia za nim, bez przerwy leciał, a oni strzelali w niego, pełno pocisków. Jakoś przeleciał, tylko że palący się. Później gdzieś znikł za horyzontem. Widocznie chciał się do Wisły dostać, żeby nie dostać się do niewoli, do Niemców.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania, kiedy nie było walki?
Kiedy nie było walki, to żeśmy chodzili na wypady, na zwiady, a przede wszystkim broniliśmy budynków, które były podpalane, bo Niemcy organizowali grupy z miotaczami ognia i chodzili, i podpalali wszystko.
- Były kontakty z ludnością cywilną?
Tak. Kontakty były jak najbardziej. Gotowali nam jedzenie. Pamiętam, że na podwórku przed naszym blokiem gdzieśmy byli, w kotłach od bielizny [gotowali] zupy.
- Nie było problemu ze zdobywaniem pożywienia?
Myśmy akurat... Tam były działki, a niedaleko był magazyn niemiecki i w tym magazynie najwięcej było sztucznego miodu, to nawet barykada była zrobiona ze sztucznego miodu, bo beczki z miodem bardzo ładnie się ustawiały. Jak Niemcy strzelali, to z tych dziurek uciekał miód i każdy przychodził, i sobie podbierał miód. To przy Królikarni była taka słodka barykada.
- Jak pan zapamiętał dziewczyny, które brały udział w Powstaniu, sanitariuszki, łączniczki?
Dzielne dziewczyny. Na Wolicy pamiętam, bo jak myśmy dostali rozkaz wymarszu na Warszawę, to najpierw mieliśmy zlikwidować artylerię na Wolicy. Tam też był fort i wieś Wolica. Tam przyjechał jakiś generał i zrobili sobie ucztę, a myśmy akurat właśnie w tym czasie mieli ich zaatakować. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy: jedni poszli na fort, a drudzy na koszary. Ci, co poszli na koszary, to tam tych Niemców... Oni byli zupełnie zaskoczeni. Bez problemów ich załatwili, a tam myśmy dostali taki ogień, że ze wszystkich stron strzelali i nawet i z dział przeciwlotniczych do nas strzelali. Takie całe salwy szły. Jak się leżało, to na plecach było czuć żar, bo pociski jakoś nisko szły nad ziemią. Oni chcieli nas trafić, ale nie mogli. Jednego trafili, to mu nogę urwało. Właśnie sanitariuszki na nosze go wzięły, a ja słyszałem niemiecką komendę:
Feuer! Feuer! Zaczęli walić granatami. Jak się rozerwał granat, to mnie przewrócił. Myślę: nie wiem, czy jestem ranny, czy nie. Ruszam jedną nogą, drugą. Czułem żar na plecach i upadek, ale nogi chodzą, ręce chodzą, to się zerwałem i biegnę. Biegnę, biegnę i wpadłem w kapuścisko i co chwila się przewracałem, bo zawadzałem o kapustę i na drugą wpadałem, a miałem chlebak i w chlebaku pełno amunicji do karabinu maszynowego. Jak upadałem, to mnie dziobały końcówki [pocisków]. Byłem cały pokrwawiony od upadku. Właśnie w tym momencie jak się podniosłem, patrzę, a one z noszami biegną i pytają mnie: „Gdzie?”. Mówię: „Ja też nie wiem gdzie”.
Żeśmy biegli. Dobiegliśmy do jakiejś wsi. Wieś, patrzymy, pusta. Wszystkie chałupy puste, nie ma nikogo, ale w pewnym momencie patrzymy, rusza się podłoga, a tam była klapa, która się podnosi. Ktoś wsadził głowę, a tam byli pochowani Żydzi. Widocznie tam przebywali. [Pytamy]: „Znasz teren?”. – „Znam”. – „To wyłaź”. On był w kalesonach i koszuli jak duch. [Mówi]: „Ja się boję”. – „My się też boimy. Gdzie tu trzeba uciekać? Jak się dostać do lasu?”. W każdym bądź razie nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, bo to się wszystko rozsypało, jak tam zaczęli walić. On mówi: „Tędy, szosą”. Idziemy szosą i słyszymy warkot. Coś się zbliża, [widać] światełka, to myśmy na drugą stronę przeskoczyli. On mówi: „Tam jest las”. Znikł nam, schował się za jakiś krzak czy gdzieś i już nie mogliśmy go znaleźć, musieliśmy sami dostawać się do lasu i faktycznie, był las. W pewnym momencie nadjeżdżają samochody, bo widocznie jakaś odsiecz była zorganizowana z Warszawy, i reflektorami po nas, to my żeśmy padli na ziemię. Pamiętam, jak walili po lesie, to gałęzie nam spadały na głowę. Nie mogli sięgnąć. Teren był nierówny, tak że pociski ścinały gałęzie nam nad głową.
- Jak wydostał się pan z lasu z sanitariuszkami?
To było na przedpolach Wolicy. Równolegle żeśmy dobiegli właśnie do miejscowości Wolice i tam na Wolicy były budynki, ale ludzie się gdzieś pochowali, bo tam była ogromna strzelanina. W tym forcie była dosyć duża jednostka. Ludzie się pochowali, myśmy nie wiedzieli, gdzie jesteśmy, gdzie się w ogóle potem przenieśliśmy i gdzie uciekać, żeby nie wpaść Niemcom w ręce. Tam właśnie żeśmy spotkali tych Żydów. Żeśmy wyciągnęli jednego Żyda z piwnicy i on nas właśnie doprowadził do lasu, tylko że las był po przeciwnej stronie szosy. Właśnie jak usłyszeliśmy warkot samochodów, to żeśmy się przemieścili na drugą stronę, bo tam już było wiadomo, że jest las, to już jest ratunek. Do lasu Niemcy bali się wejść, tak że mieliśmy jedyną osłonę.
Nie, nie na Mokotów. W lesie żeśmy się spotkali z całą jednostką i właśnie dopiero stamtąd wyruszyliśmy do Warszawy i po drodze spotkaliśmy Węgrów, właśnie cała nasza jednostka. Najpierw to była strzelanina, bo myśmy nawet nie wiedzieli, że tam stoją Węgrzy. To była rozsypka. Myśmy się porozsypywali po całym lesie, bo tamci, co zdobyli jeńców, to się wycofali w innym kierunku. To było dowództwo, a myśmy zostali bez dowództwa. Żeśmy weszli w największy ogień i dowódca coś z tyłu krzyczał, ale nikt nic nie słyszał. Nie było nawet wiadomo, o co mu chodzi. Jak zaczęli walić z fortu na nas, to każdy się ratował jak mógł, ale tam ze wszystkiej broni strzelali i z boku, i z tyłu, i z przodu, tak że nie wiadomo było, gdzie uciekać.
- Czyli uciekł pan spod fortu, trafił do lasu?
Tak. Później tam była jakaś chata. W tej chacie żeśmy się napili wody i dalej żeśmy szukali łączności z naszym oddziałem. Weszliśmy i właśnie akurat tam mieli obozowisko w lesie, i tam żeśmy się potem razem już zorganizowali na nowo. Wolica, to właściwie fort nie był zdobyty, tylko spustoszenie było w dowództwie.
- Wtedy panowie wracali z lasu do Warszawy i wtedy spotkali Węgrów?
Tak, idąc do Warszawy, spotkaliśmy Węgrów i właśnie potem [była] cała przygoda z przejściem do Warszawy. Królewską szosą żeśmy doszli do Królikarni. Rano był apel. Pamiętam, ustawiliśmy się... Było nas trochę więcej niż jedna trzecia, a reszta gdzieś poginęła, rozsypali się. Potem się znajdowali jakoś.
- Proszę opowiedzieć o ostatnim ataku.
Jak na fort przyjechały ciężkie wozy „Hermann Göring”, to żeśmy zdobyli dużo broni. Między innymi był najnowocześniejszy karabin niemiecki dziesięciostrzałowy, który mógł strzelać i pojedynczymi strzałami, i seryjnie. Taki karabin dostałem, bo miałem tylko pistolet. Dostałem ten karabin i byłem wysłany na placówkę, żeby obserwować ruchy nieprzyjaciela. Wracałem do swojej kompanii, żeby zdać relację i zdać broń, bo następny brał broń i znów stawał gdzieś na jakiejś pozycji. Nasza żandarmeria mnie zatrzymała i mówią: „Gdzie ty idziesz?”. Mówię, że jestem stąd i stąd. Mówią: „Pokaż ten karabin dziesięciostrzałowy. Dobra, to ten karabin i ty będziecie potrzebni w »Alkazarze«, bo tam [potrzebne jest] uzupełnienie załogi, bo spodziewamy się ataku”. Mówię: „Ja nie mogę, bo przecież jestem po całym dniu służby i zmęczony, i głodny”. – „Wszystko dostaniecie”. – „Muszę meldunek złożyć”. – „My złożymy meldunek do dowódcy”.
Zabrali mnie właśnie do tego „Alkazaru”. Chyba rano [nastąpił atak na nas], ale nie tak wcześnie rano. Niemcy zaczęli strzelać. Tak walili w ten dom... To był betonowy dom, kiedyś masywny, też niewykończony był do końca, tylko duży, masywny i nie mogli go nigdy zdobyć, i dlatego go nazwali „Alkazar”. Jak zaczęli walić, to mnie pozwolili się przespać. Pamiętam, dostałem jeść i taki obiad sowity, że nawet go zjeść nie mogłem. Obudziły mnie strzały. Dowódca mówi: „Na ostatnie piętro idziecie na obserwację”. Myśmy nie doszli na ostatnie piętro, bo go już nie było, […] ale po prostu dusimy się, bo tam z tych [cegieł] był [pył] jak mąka, jakby ktoś zmielił to wszystko. Myśmy tym oddychali. Byliśmy cali w cegle. Patrzę na niego, wyglądał jak Mohikanin, ja też. Mówię: „Nie da rady. Nie pójdziemy już dalej?”. – „No pewnie, gdzież”. Żeśmy zostali na najniższym piętrze, gdzie jeszcze można było coś zobaczyć i na oślep żeśmy strzelali na przedpole. Jak myśmy zaczęli strzelać, to w nas zaczęli walić. Myśmy niżej, niżej. Potem patrzymy, ucichło wszystko, cisza się zrobiła. Nie wiedziałem, co to tu zrobić. Schodzimy na dół. Nie ma nikogo, pusto. Słyszymy już niemiecką komendę pod [budynkiem], Niemcy coś krzyczą, to my uciekamy. Trzech nas tam było wtedy. Rów dobiegowy był wykopany i tym rowem zaczęliśmy uciekać. Mówię: „Jeszcze zobaczę”. Wychylam głowę, a tam stoi czołg. Jak mnie ten czołg zobaczył, to [skierował] lufę karabinu w moją stronę. Schowałem się. Jak on huknął. To był też ciężki karabin maszynowy, to pamiętam darń wydarł do góry, aż stanęła sztorcem, ale myśmy byli poniżej, tak że nie zrobił nam żadnej krzywdy i myśmy się przesunęli dalej rowem. Już byliśmy blisko domu i jak żeśmy wyskoczyli, to on huknął w ten dom. Widziałem ten pocisk, on się rozrywał. Myślę: jak ja stamtąd wyszedłem, jak pocisk strzelił tak blisko i ja cały, i oni też. Wpadliśmy do tego domu. Tam już było porozrzucane pełno amunicji, jakieś granaty leżały, broń leżała. Nie ma nikogo, pusto, powstańcy pouciekali i co tu robić.
- Jaką decyzję pan wtedy podjął?
Mówię: „Pójdziemy na górę. Zobaczymy, co tam jest na górze, żeby zorientować się w sytuacji”. Patrzymy, Niemcy są już na podwórku. Od naszej strony zaczęli strzelać, to oni padli. Jeden krzyczy:
Hilfe! Hilfe! Mein Gott! Hilfe! Nikt do niego nie przychodzi. Jednego chyba zabili, a drugi jeszcze leżał, dogorywał. To już się zaczęło robić szaro, pociski ucichły. Idziemy na dach, bo przecież tutaj nie ma gdzie... Dach był z blachy, to był tak pokręcony we wszystkie możliwe strony, taki był pokiereszowany. Myśmy zaszyli się w te blachy. Przy kominie był kufer. W tym kufrze była świeczka. Widocznie tam był jakiś zbiornik. Ten zbiornik żeśmy wyciągnęli i żeśmy w tą skrzynię się zapakowali. Tam żeśmy przenocowali i w nocy słyszymy...
Vis à vis stał budynek i tam był balkon. Pamiętam, że był balkon i na ten balkon wyszedł Niemiec, i przez lornetkę patrzył. Mówię: „Mamy granaty, rzucimy”. Oni mówią: „Coś ty zgłupiał, przecież nas tutaj rozniosą”. Raptem słyszymy krzyk kobiet, ale taki przeraźliwy. Nie wytrzymałem, złapałem granat. [Kolega] złapał mnie za rękę, mówi: „Człowieku, co ty chcesz zrobić. Sam siebie zabijesz i tamte kobiety pozabijasz”. To było niedaleko. Jakbym rzucił, to bym trafił do nich, ale to był taki impuls, odruch, trudno to nawet nazwać.
To wszystko ucichło. Niemcy szerokim frontem szli na Mokotów. Rano budzimy się, patrzymy, idzie brygada dziadków – starszych ludzi z łopatami, a koło „Alkazaru” był wykopany głęboki rów przeciwczołgowy i Niemcy każą im to zakopywać. Oni pracują przy tym [rowie]. Mówimy: „Co tu zrobić? Przecież tu już Niemcy są, co my teraz zrobimy?”. Nie ma żadnej łączności. Mówię: „Wiesz co, może tutaj masz jakiś sznurek, może się spuścimy”. Słyszeliśmy, że po schodach tego budynku chodzili Niemcy, szli na pierwsze piętro, na drugie, ponieważ tam było natłuczone pełno szkieł, to było słychać chrzęst. Oni niby po cichu szli, ale było ich słychać. Tam nawet jeden grał sobie w nocy na organkach. Rano właśnie ci ludzie kopią ziemię, zasypują. Tam [była] drużyna niemiecka. Było ich kilku, rozeszli się, został jeden wartownik i on tam gdzieś odszedł. Mówię: „Wiecie co, to my się do nich dołączymy i będziemy udawali, że jesteśmy tutaj z tą brygadą, bo inaczej to nie wiadomo, co z nami zrobią”. Broń żeśmy schowali za takie rury ogrzewcze, a ja swój pistolet położyłem na rezerwuar w ubikacji na górę.
Zeszliśmy na dół, nie mamy łopat. Wyrwałem deskę, oni też i tymi deskami żeśmy zsuwali ziemię. Niemiec przyszedł i tak się przygląda nam, ale może i poznawał, że to nie są ci sami, ale nic nie mówił, ale przyszedł drugi [i mówi]:
Polnische Bandit? – Nein. – Polnische Bandit? – Nein. – Polnische Bandit? – Nein, bo nas trzech było. Pytają, dlaczego nie mamy łopat, a my nic nie odpowiadamy.
”Fafluchten! To chodźcie teraz”. Nas wszystkich trzech wziął. Idziemy z nim, myślę: pewnie nas będą [chcieli] rozstrzelać. Dochodzimy, patrzymy, a tam leży Niemiec, karabin miał też [przy sobie] i jak leżał, tak martwy został. Mówi, że mamy go zabrać i zanieść pod budynek. My go bierzemy na ręce, a on... Tak był zastygły, że zupełnie jakby był cały z kości, taki sztywny się zrobił. To nie da rady, to co robić. Żeśmy znaleźli drzwi i na te drzwi żeśmy go położyli. Niesiemy na drzwiach, a tam stały karetki. Patrzymy, a pełno Niemców, już [leżą] poukładani jeden koło drugiego na przedpolu i jego żeśmy tam położyli. Potem przyprowadził nas z powrotem i poszedł sobie. Myśmy znów deskami zasypywali, a to był duży rów. Roboty było na dwa dni. Przychodzi drugi esesman, ale to już był Ukrainiec i mówi, że potrzebuje ludzi, bo jego kamrata – Niemca prawdziwi bandyci zabili. Jeden z naszych znał niemiecki i rozumieliśmy wszystko to, co mówi. Mówił, że potrzebuje ludzi, żeby go zabrać. Nawet przyjaźnie z nami rozmawiał. Mówi: „To był mój kolega – mówi – to na moich oczach tak go pociągnęli i on już jest martwy”. Nie mogliśmy go znaleźć, bo to [było] w takich ogrodach, tam były wille. [Szukaliśmy] między tymi willami. W końcu znaleźliśmy go, ale to znowu będzie trzeba [znaleźć] jakieś drzwi. Zeszliśmy do piwnicy, a tam pełno ludzi rannych i kobiet, ale my mówimy: „Panie, niech pan nam coś da się napić”. Nam już tchu owało, bo ani jedzenia, ani picia. [Mówi]: „To bierzcie sobie”. Tam były różne rzeczy, sprzęty porzucane przez ludzi. Pamiętam, że znalazłem butelkę z jakimś sokiem i walizkę. Wziąłem sok w tą walizkę. Mówi: „Bierzemy te drzwi i tego kamrata na te drzwi”. Bierzemy go za ręce, a on tak się rozpołowił na dwie połowy. Tak go seria przecięła, zupełnie jak nożem. [Rozpołowił] się, bo jeszcze był świeży. Widocznie najpóźniej zginął. Znów [poszliśmy] pod dom, tam, gdzie leżeli pozabijani Niemcy. Później mówią, że będziemy się ewakuować, jak już dół [był zasypany]. Przyszli inni ludzie i zasypali ten dół, i do Pruszkowa nas zaprowadzili.
- Pan szedł piechotą do Pruszkowa?
Nie, były jakieś tory i podwieźli nas. Chyba to był towarowy pociąg. Na towarowym pociągu żeśmy przejechali właśnie do Pruszkowa.
- Co się działo w Pruszkowie?
W Pruszkowie było pełno ludzi, różnych, najrozmaitszych i powstańców też, a oni wyszukiwali powstańców. Pamiętam, tak się jeden mnie przygląda, przygląda. Myślę sobie, co... Uciekłem, schowałem się gdzieś do kąta i on też jakoś się zakręcił, i poszedł sobie dalej.
- Pan się bał, że oni będą zabijać powstańców?
Tak, bałem się, oczywiście. Myśmy cały czas myśleli, że nie przepuszczą nam. Nawinęła się sanitariuszka. Mówi: „Słuchaj, ja ci dam opaskę Czerwonego Krzyża i przejdziesz ze mną do baraku. Może uda ci się uciec”. Zakładam opaskę, a wychodzi Niemiec oficer. [Mówi]:
Komm, komm, komm. Precz i już, koniec. Potem następnego dnia podjechały wagony i wszystkich nas do wagonów. Nas [było] trzech.
Nie, nie odkryte. To były zadaszone, tylko że miały okienka z boku. Jak był nalot w Skierniewicach, to się pociąg zatrzymał. Chciałem uciekać w Skierniewicach. Już byłem połową poza wagonem, ale dwóch kolegów mnie wciągnęło. Mówią: „Nas samych zostawiasz?”. – „Nie, trudno, razem będziemy”. Pamiętam, jak nas przywieźli już do Niemiec. Wyładowali, prowadzili nas do Stutthofu, to takie dzieciaki po osiem-dziewięć lat w krótkich spodenkach z mieczykami pluły na nas i rzucali w nas kamieniami, krzyczeli:
Polnische Bandit! Polnische Bandit!
W Stutthofie pamiętam taki moment, jak doprowadzili nas do bramy i tam był taki niemiecki napis, że tylko pracą możemy się wyzwolić i takie dwie chorągwie ze znakami SS, podświetlone reflektorami. Kapowie przyszli nas przejmować, bo ludzie mieli tam różne bagaże, sprzęty i domowe, i pościel, najróżniejsze, i walizki z żywnością, a myśmy właściwie nic nie mieli. Tak jak ktoś się za długo grzebał, to go zepchnęli z wagonu. Leciał razem z tymi bagażami. Od razu ustawiali [nas] w czwórki. Jeden podchodzi do mnie i mówi: „Tutaj”. – „Gdzie nas wiozą?”. Mówi: „Stąd wyjście jest tylko tym kominem. Widzisz ten komin? Tylko tędy możesz wyjść. Już stąd nie wyjdziesz”. Wtedy zrozumiałem, że to jest już koniec.
- Jakie warunki były w obozie?
Warunki były bardzo ciężkie, bardzo. Pamiętam Żydów, najbardziej było mi ich żal i Cyganów, bo nas to jeszcze jako tako [traktowali]. Najlepiej mieli Duńczycy, Norwegowie, Francuzi, bo im paczki przysyłali z Czerwonego Krzyża, a nam nic. Nawet orkiestrę mieli obozową. Żydów to szczególnie pamiętam. Ci, co już tacy starzy [byli], co już nie nadawali się do życia, to był plac i wydeptany taki krąg, i oni ich tak przepędzali. Co rusz jakiś padał, to go ściągali na bok, gdzieś go zabierali. I znów szli noga za nogą, noga za nogą. Pamiętam takie żywe trupy, wycieńczeni tacy, same kości tylko wystające, oczy zapadłe. Boże, jakież to było straszne, a Cyganów to odgrodzili i pod gołym niebem dzieci, kobiety, ogniska paliły, jakieś papiery zbierały, patyczki i tam siedzieli. Cyganom nawet nie dali dachu nad głową. Takie były warunki.
- Gdzie pan mieszkał? W barakach?
Nas zabrali do baraku i wstępna orientacja. Kazali siadać nam po turecku w takiej dużej sali i [pytali], kto ma papierosy, kto ma pieniądze. Pokazują na tego, na tego, [mówią]: „Wyłaź!”. Rewidują, nie ma, a ja miałem... To było tak, że jak nas wprowadzili, to był taki barak, gdzie musieliśmy się rozebrać i oni nas wygalali brzytwami. Żydówki miały brzytwy, strzygły i wygalały wszystkie włosy i polewali jakimś płynem. Jak mnie skaleczyli, to było tak szczypiące, że mało ze skóry nie wyskoczyłem. Do mykwy. Była mykwa. Puścili zimną wodę, to wszyscy stanęli z boku i tylko ręce [myli], to przyszli Niemcy, nahajami walili, żeby pod tą wodę wejść, to już trzeba było wejść i się zimną wodą [umyć]. Jak żeśmy biegli, bo to w biegu, jeden rzucił jakieś szmaty, żeby się wytrzeć, drugi jakieś portki, trzeci kufajkę, jeszcze inny buty. W biegu żeśmy się ubierali i ustawiali nas czwórkami na zewnątrz poza mykwą. Mówią: „Nauka języka niemieckiego teraz będzie”.
Stillstand – to znaczy baczność;
Auf geradeaus – patrz w prawo,
Mütze ab. Jak ktoś nie umiał, to od razu dostawał kolbą, a ja patrzyłem, bo tam jeden znał język niemiecki i to co on robił, to i ja robiłem, i tylko raz dostałem, bo zrobiłem źle. Nauczyli nas komendy przez całą noc. Na drugą noc był apel i już nas liczyli. Przyszedł Niemiec i liczył wszystkich, czy wszyscy są, czy liczba się zgadza.
I [była też] zupa. Pamiętam, chochlę i olbrzymi kocioł wystawili. [Patrząc] z daleka, myślałem, że to jest makaron, ale to były liście buraczane z białych buraków cukrowych, a białe nici z tych liści to były włókna, zupełnie jak makaron. Jak to powąchałem, nie wiedziałem, co z tym robić. Dostałem miskę, podleciał ruski, [mówi]:
Nie kuszajesz? Mówię: „Masz”. On wszystko wypił. Myślę sobie: w takich warunkach, to długo już tu nie wytrzymam, co tu robić. Przyszedł potem jakiś komendant. [Mówi]: „Kto chce pracować, będzie miał lepsze warunki”. Mówię: „Ja chcę pracować”. [Pyta], co umiem. Wymyśliłem coś, że [jestem] ślusarz czy stolarz. Postawili mnie przed imadłem. Musiałem wkręcić żelazo. Dali mi pilnik i kazali piłować, i [patrzyli], jak to robię. Z tyłu kredą napisał mi jakiś znak. Poszedłem na bok, to do transportu. Ten transport to był kanałami.
Jechaliśmy barkami ze Stutthofu do Elbląga. W Elblągu dostałem się do fabryki „Schichau”. Tam budowali parowozy, w ogóle tam był przemysł wojenny i robili czołgi, samochody pancerne, działa, a ja dostałem się akurat do fabryki parowozów. Giąłem potężne rury parowozowe, które były zasypywane piaskiem. [Była] „felszmida”. Na „felszmidzie” trzeba było to podgrzać. Z drutu były porobione różne wzorce i według tych wzorców trzeba było wyginać rurę. To właśnie robiłem.
Był potem taki moment, że uciekli Francuzi – francuscy jeńcy w nocy uciekli i trzeba było tą zmianę zastąpić, i nas przenieśli na nocną zmianę, a myśmy byli w ogóle wygłodzeni i ta nagła zmiana spowodowała, że spaliliśmy dwie rury, najcięższe rury. Nie było ich gdzie schować, bo to było długie. Sabotaż i pstryczek. Przyszedł nasz majster, a majster to był zniemczony Polak, nie Kaszub, tylko Prusak. Mówił po wiejsku polskim żargonem. On nam nawet pomagał, przynosił nam kanapki, ale zasypywał pod koks, żeby Niemcy nie widzieli. My mówimy, że tak się stało. [Mówi]: „Niedobrze”. Schowaliśmy to, ale jedna rura była taka nie całkiem spalona. On mówi: „To niech ta idzie”. Później, już pamiętam, Niemcy ogłosili
Volksturm, zabrali magazynierów, wszystkich Niemców, co byli na służbie i pozastępowali te wszystkie stanowiska więźniami, a ich zabrali na front. Strażników na wieżyczkach też, wszystkich starców, rencistów, inwalidów poprzemieniali, a tych zdrowych zabrali na front. Widać było, że to już jest koniec. Słychać było huki gdzieś ze wschodu. Następny dzień, patrzymy, już łuny widać.
- Nastąpiło już wyzwolenie?
Jeszcze nie. Była taka historia, że mnie w ogóle mieli powiesić, bo nadpalona rura została wmontowana do parowozu i Niemiec chodził i obstukiwał, bo pod dużym ciśnieniem olej tam wpuszczali do tych rur i on sprawdzał, czy to wszystko jest szczelne. Jak stuknął właśnie to podpalone miejsce, to się zrobiła dziura i olbrzymie ciśnienie gęstej oliwy na niego padło i krzyk się zrobił wielki. No i sabotaż. Zaczęli dochodzić, bo tych „felszmid” było chyba ze dwadzieścia. [Pytali], który to robił, bo już później nie mogli dojść, dlatego że więźniowie pogmatwali im wszystkie kartoteki, tak że oni nie bardzo wiedzieli, kto to robił. W końcu dociekli, bo oni byli bardzo dociekliwi i to był koniec. Sabotaż. W nocy, jak żeśmy przyszli, czekam. Drzwi skrzypnęły, myślę: idą po mnie. Mój pomocnik to był pan profesor, tylko się ukrywał. Nie chciał się przyznać, że był profesorem. Był starszym człowiekiem. Myśmy razem na jednej sztubie byli. Czekamy, nic. Drzwi skrzypnęły, nic. Rano, nic. Idziemy do pracy, nic. Przychodzi nasz Mazur i mówi: „Mieliście szczęście, bo trafiliście na takiego inżyniera, który usłuchał mojej wypowiedzi i przed esesmanami was wybronił, że wy jesteście niezbędnie potrzebni, że to był przypadek, bo wy nie mogliście tego inaczej zrobić. Takie sytuacje się zdarzają i oni to uwzględnili – mówi – bo chcieli was powiesić”. Esesmani [mówili], że to jest sabotaż. Dwa razy mnie wieszali w tamtym obozie.
- Za co miał być drugi raz?
Drugi to był przypadek taki, bo jak już się zrobiło źle, nie dowozili [jedzenia], koksu owało. Żeby się ogrzać na tej sztubie, to nam dawali brykiety torfowe, a później też i tego nie dawali. Myśmy uzgodnili, że musimy się jakoś bronić, kto co robi. Jeden papiery zapakuje sobie do kieszeni, drugi jakieś patyczki czy coś i jak każdy coś przyniesie, to się napali i będzie ciepło. Jak miałem koks, to było najlepsze, bo jak się wsypało na to wszystko koksu, to koks się palił do rana, dawał ciepło. Przynosiłem koks w portkach. Portki sobie sznurkiem zawiązywałem i pchałem, bo jak mnie rewidował, to tak nisko temu Niemcowi nie chciało się sięgać i przechodziłem z tym, ale jak już się krucho zrobiło w ogóle ze wszystkim, to już rewizja była bardzo szczegółowa.
Znaleźli. Musiałem to wszystko wysypać. Kupkę swoją na [niezrozumiałe]. Leżały rury. Musiałem uklęknąć na tych rurach, ręce do góry podnieść i czekać, aż się cała rewizja skończy i [czekać] na wyrok. Coś mi tam napisali na plecach. W pierwszym momencie, ale po całym dniu, dwanaście godzin żeśmy pracowali, to ręce coraz niżej [opuszczałem]. Jak mi ręce opadły, dostałem łupnia w plecy. Musiałem się podnieść i znów [klęczeć], ale rąk już prawie nie mogłem [utrzymać]. [Już mi było] wszystko jedno, jak mnie zabiją, nie mam już siły. Doczekałem się swojego wyroku. Jeden wziął mnie między nogi, a drugi... Były łańcuchy od łodzi czy od czegoś naciągnięte na węże gumowe. Wystawały pojedyncze ogniwka. Oni tym walili. Jak mnie tak siódmy raz uderzył, uciekałem z tyłkiem, nie huknął mnie w tyłek, tylko w kręgosłup, to zobaczyłem całe niebo gwiazd i tak podświadomie ugryzłem tego [esesmana] w udo tak mocno, że zaczął krzyczeć z przerażenia i ci Niemcy zaczęli się śmiać, bo mnie biją, a ten krzyczy. Nie mogli się zorientować, o co chodzi. Skorzystałem z tego zamieszania, wpadłem między chłopaków, stanąłem w szeregu, a oni... Ten, co mnie bił, to patrzył na tych Niemców, że oni się śmieją z niego, że on widocznie za słabo mnie bił. W każdym bądź razie była taka konsternacja i potem chcieli mnie znaleźć. Szukali, patrzyli, ale wszyscy jednakowo ubrani, wszyscy jednakowo chudzi. Patrzyli na mnie, ale nie mieli pewności. W ten sposób się uratowałem.
- Jak się odbywało wyzwolenie obozu?
Wyzwolenia obozu nie doczekałem, dlatego że była ewakuacja przed wyzwoleniem, jeszcze nie weszli Rosjanie, to była ewakuacja i tych wszystkich, którzy się nadawali, byli potrzebni, młodzi, to wszystkich do Niemiec chcieli [przewieźć] jako niewolników do pracy. Żeśmy szli, zima, mróz był, pamiętam, taki, przepływaliśmy przez Wisłę, potem zatrzymaliśmy się w Pruszczu Gdańskim i tam było lotnisko. Na tym lotnisku była żydowska obsługa. Nam nagotowali kawy. Nie dawali nam nic jeść, tylko tą kawę. Pamiętam, że jakaś Żydóweczka się zakradła. Jak kawę wszyscy wybrali, to ona nakładała fusy w manierkę i niosła gdzieś tam. Patrzyłem za nią. Esesmanka – blondynka, gruba, przysadzista baba widziała to i też za nią szła. Ona wchodzi do takiego baraku, a ja patrzę, siedzi [kobieta] gruba jakby bania. Myślę sobie: ona taka gruba, a tu wszystko wychudzone. Ta jej podaje tą menażkę z fusami, a dostaje pejczem po krzyżu jedna i potem druga, ta Żydówka, która trzyma manierkę z fusami. I tak, jak ją uderzyła, tak ten ślad, tak jakby się zatrzymał i wyraźnie było widać, że to jej ciało się zapadło. Dopiero wtedy zrozumiałem, że ona była spuchnięta czy coś takiego. Nie widziałem nic potworniejszego niż ten straszliwy obrazek.
- Co się dalej z panem stało?
Byłem tam jako ten, którego Niemcy mieli przeprowadzić do Reichu jako więzień. Pędzili nas szosą, ale miały przechodzić wojska i musieliśmy zejść na bok, zatrzymać się. Pamiętam, że jak myśmy się zatrzymali, to wszyscy się pokładli ze zmęczenia na śniegu. Jak samochody ruszyły i reflektorami zaświecili, to zobaczyłem opar, [który] szedł od nas. To parowało zupełnie jak dym, bo oni leżeli wszyscy na śniegu, ten śnieg topniał czy coś. W życiu czegoś podobnego już nigdy nie widziałem. Były takie sytuacje, że żaden film tego nie pokaże.
Zapędzili nas do kościoła. Ta miejscowość nazywała się Pomiecino albo Przodkowo. Tam był kościół. W tym kościele była taka sytuacja... Szedłem wtedy już na samym końcu, bo byłem tak bardzo zmęczony, że mnie chłopaki musieli nawet podtrzymywać, bo już nie miałem sił, ale doszedłem jakoś. Usiadłem sobie przy samych drzwiach już blisko [wyjścia], ponieważ byłem na końcu, bo klumpy drewniane, śnieg się przyklejał, to nanieśli tego śniegu w kościele i na ołtarzach spali, na ławkach, na organach. Jeden to z organów spadł i się zabił, bo zasnął i się sturlał, i na chłopaków zleciał. Widziałem to wszystko i w pewnym momencie otwierają się, bo to były takie olbrzymie wierzeje i w tych wierzejach były małe drzwiczki. Otwierają się drzwi, [widać] oświetlony przedsionek i stoją bańki od mleka, i kobiety, i zapach zupy, jedzenia. Mówią:
Komm, komm. Siedziałem blisko, to od razu każdy miał łyżkę i miskę i z tej bańki naczerpała zupy. To była nawet dobra zupa, ale ja z kobiałki nabrałem sobie chleba za pazuchę. Chciałem wyjść, ale tu już się robił tłum. Już wszyscy się pchają do tego pomieszczenia, żeby coś zjeść. Wylali mi zupę. Żebym się nie połaszczył i nie wrócił, to by było wszystko w porządku, ale chciałem jeszcze tej zupy zjeść i wróciłem, żeby drugi raz mi [wlali]. W tym momencie olbrzymie drzwi się roztworzyły, bo tam się rozerwało, huk się zrobił i masa ludzi się wtoczyła na bańki, na tych ludzi i na mnie, to mnie tak zdeptali w przedpokoju, bo wszyscy chcieli jeść. Niemcy zaczęli walić kolbami. Pamiętam, że jak się podniosłem, to Niemiec jak skoczył i uderzył mnie w prawą nogę podkutym butem, to zemdlałem. Ocucili mnie dopiero w kościele, śniegiem mnie nacierali. Patrzę, a moja noga się zrobiła czarna, do niczego, nie mogłem w ogóle na nią stanąć. Myślę sobie: to już jest ze mną koniec, już mi wszystko jedno, co się będzie [ze mną] działo. Sam najpierw obszedłem kościół dookoła, patrzyłem przez okna. Wszędzie stał Niemiec albo przechadzał się Niemiec, nie ma wyjścia.
Tak, uciekłem. Dwa razy obszedłem i usiadłem, bo już nie miałem siły, bo kuśtyk, kuśtyk. Pamiętam, siedział Kaszub, [który] miał wąsy (jedyny, który miał wąsy w obozie). Kiwnął na mnie. Mówi: „Chcesz uciekać?”. – „Tak, chcę”. – „Chodź, bo tutaj ten – mówi – tu jest taki krużganek, to Niemiec...”. Akurat padał śnieg z deszczem. Jak on szedł w stronę okna, to śnieg mu uderzał w twarz i on się chował od czasu do czasu i wychodził. [Kaszub] mówi: „Tutaj możesz uciekać”. Przyłączył się do mnie mój kolega i mówi: „Obaj będziemy uciekali, bo sam nie dasz rady”. Mówię: „Dobra”. Pamiętam, że dali mi lotniczą kurtkę ze sztucznego tworzywa, tylko że była jasna niebieskawa, żeby nie było mnie widać na śniegu, a jemu dali prześcieradło. Kaszub okno pokręcił, pokręcił, jak pociągnął, a zazgrzytało to tak, jakby ktoś mnie nożem... Jak usłyszałem zgrzyt, to myślałem, że Niemcy są już w pogotowiu, bo przecież w nocy taki odgłos, ale nie ma wyjścia: okno otwarte, to ja chlup w ten śnieg, a tam było tak dużo nawiane, że jak wpadłem, to się zrobiła taka studnia. Myślałem, że zaraz blisko jest ziemia, a to śniegu tak nasypało, bo zima była taka śnieżna i w ogóle mroźna, że Niemcy mieli z tym bardzo duży problem. Słyszę kroki: chrup, chrup. Myślę: już idzie mnie zabić, ale przeszedł, wrócił, znów cisza. Widocznie jak wpadłem, to nie było widać tego. I się znów otwiera okno [zgrzytając], bo to było niesmarowane, zardzewiałe. On upadł na mnie. Myślę sobie, że to już mnie osłoni w razie czego. Znów ta sama sytuacja: chrup, chrup, chrup. Znów [kroki] i cisza. On pierwszy. On był żwawy, miał wszystko w porządku i utorował mi drogę w śniegu. Przeszliśmy przez ścieżkę, a na końcu ogrodzenia, bo to była jakaś zagroda, ksiądz miał widocznie stodołę, oborę i do tej obory żeśmy się podczołgali, bo tam już nie było siatki, tylko były deski. Chcieliśmy jakąś deskę podważyć, odsunąć, żeby wejść do obory czy do stodoły (to była chyba stodoła). Ale nic, mowy nie ma, mieliśmy łyżki, ale to wygięło się wszystko, nie da rady. Ręce nam pomarzły, zupełnie zgrabiały. Co teraz robić? Jesteśmy na śniegu, patrzymy, widzimy Niemca. Prawdopodobnie on nas też widział, ale nie reaguje. Myślę sobie: co to jest, jak to się dzieje. On nie reaguje. Mówię: „Wiesz co, to się czołgamy”. Wzdłuż rosły duże świerki. Mówię: „Wleziemy na świerk i po gałęzi się zsuniemy za płot”. Z daleka to wyglądało, że to jest blisko. Jak żeśmy się przeczołgali i właśnie na
vis à vis niego była furtka, bo tak widocznie ksiądz przechodził przez siatkę, były drzwiczki, a tam był taki krużganek i on za tym krużgankiem stoi. Stoi sobie, potem znów chodzi, a my się czołgamy. Doczołgaliśmy się do furtki, ale furtka była zamknięta na haczyk z odwrotnej strony. Miałem tak zdrętwiałe ręce, żebym nic nie zrobił. Mówię: „Wiesz co, tak się oprzemy może mocno plecami, naciśniemy, to może haczyk puści”. Naciskamy, nic, ale on miał łyżkę i tą łyżką jakoś poderwał haczyk i drzwi puściły. Były zasypane, ale to była siatka, to to się jakoś łatwo przesunęło. Jak on tylko taką szparę zrobił, jak się wyrwał, to całe ogrodzenie się zabujało. Myślę sobie: Boże, jak on może tak hałasować. Byłem przekonany, że już koniec. Zaczepiłem się o coś jeszcze portkami, nie mogłem się stamtąd [wydostać], bo już wszedłem w otwór, ale jakoś to urwałem i wyskoczyłem. Patrzę, a na tym podwórku pełno koni, wozów z pałąkami jak Cyganie, konie powyprzęgane, parskają, bo tam coś jedzą. Niemcy uciekali, właściwie Prusacy. Pełno ich w plebani. Nie ma co do nich wchodzić, bo nas wydadzą, to uciekamy na szosę. [Wychodzimy] na szosę... Zobaczyłem go, bo on jednak czekał na mnie, nie uciekał i teraz się naradzamy, co robić. [Postanowiliśmy], że musimy się dostać gdzieś do szosy. Wyskoczyliśmy na szosę, patrzymy, a tam szosa pod górę szła, wszystko obstawione końmi z wozem jeden koło drugiego i z tyłu, i z przodu – tak uciekali. Raptem słyszymy, mignęła jakaś lampka, to my pod wóz i za koło żeśmy się schowali. Szło dwóch żandarmów z rowerami i świecą na nasze koło. Jak oni nas nie widzieli, to nie wiem. Myśmy ich widzieli, oni nas nie widzieli.
- Jak dalej panowie uciekali?
Szosą już nie [uciekaliśmy], tylko [poszliśmy] w pole. Pole było tak zasypane śniegiem i ja z tą kulawą nogą wpadłem w dół i już nie miałem siły iść. Dosłownie dusiłem się, bo śnieg mi sięgał aż do buzi, do oczu, a on zobaczył, że mnie nie ma, to cofnął się i znalazł mnie, wyciągnął mnie z tego dołu. Mówię: „Już mnie nie wyciągaj, idź sam. Uciekaj, ja już tutaj zostanę, już nie mam siły”. – „Nie, nie, ja ciebie wezmę na plecy”. Wziął mnie na plecy, poniósł dwa, trzy kroki, bo to po śniegu i niestety sam [nie mógł]. I co robić w tym śniegu? Dookoła pustka.
Zobaczyliśmy, bo to zaczęło się już przerzedzać, śnieg już przestał padać, jakieś zabudowania. To była... Pierwsze to była ubikacja. Do ubikacji żeśmy weszli, przez szpary oglądamy, gdzie tu dalej uciekać. Jakieś drzewo było z daleka [widać]. Nie wiadomo. To były takie połacie zupełnie prawie gołe, bo śnieżne. Wyszliśmy stamtąd i będziemy dalej szli, zobaczymy, co się będzie działo, żeby tylko nie dostać się znów w ręce Niemców.
- Dokąd w końcu doszliście?
Doszliśmy do chałupy, bo zaraz obok stała chałupa na kurzej łapce. Mówimy: „Tutaj pewnie to prości ludzie [mieszkają], to nas nie wydadzą. Teraz też na pewno cierpią tak jak i my”. I faktycznie. Były nieduże drzwi i firaneczka zasłaniała, ale była szybka. Stukamy do tych drzwi. Nikt nie otwiera. [Pukamy] raz, drugi, [łapiemy] za klamkę, ale potem odsłoniła się firanka, patrzymy, dziadek z wąsami patrzy na nas. Dajemy znaki. Otworzył i ja już przekroczyłem próg, a mój kolega zdjął czapkę, żeby się pokłonić mu, a miał wygolony pasek i było wiadomo, że to jest więzień obozu i on chciał zamknąć te drzwi z powrotem, żeby nas nie wpuścić, bo zdawał sobie sprawę, że jak Niemcy nas tutaj zastaną, to ich zabiją i nas.
Weszliśmy, bo mi tą nogę przyciął i pchał, żeby zamknąć, ale nie mógł, bo tam była moja noga.
Tak, to był Kaszub. My mu tłumaczymy: „Niech pan da nam się tylko napić i my już uciekamy stąd. Nie będziemy panu tutaj zawracać głowy”. On chyba z litości otworzył nam drzwi. Weszliśmy tam. Pamiętam, że jego żona w koszuli była i przyniosła nam dzban mleka. Mleko było zamarznięte. Tłuczkiem tłukła mleko i powlewała z lodem do kubków. Jak się tego napiłem, dostałem takich dreszczy, że zupełnie mną miotało, nieprzytomnie zupełnie, ale jakoś to wszystko się uspokoiło.
Za chwile słychać ujadanie psów, psy głośno szczekają. On mówi: „Już idą Niemcy”. Myślę sobie, co tu zrobić. Stanąłem przy drzwiach i myślę sobie, że jak wejdzie Niemiec, to go zagryzę. Tak sobie postanowiłem, że umrę, ale ich może uchronię. Będzie się bał wejść dalej. Otwierają się drzwi, wchodzi kobieta i mówi: „Czy my jesteśmy z tego kościoła?”. Mówię: „Tak”. – „Bo mój mąż był w szarwarku i się dostał do Stutthofu, i może znamy takie nazwisko”. Podaje nazwisko. My mówimy: „Skąd, tam tylko numery są. Podawali tylko numery, nazwisk nie ma”. Mówię: „Ale wiem, że było tak, że jak na ambonę wchodził Niemiec i jak przyszli jacyś tam widocznie dali łapówkę czy coś, to wywoływał nazwisko takiego i takiego, i się zgłaszał i już nie wracał – mówię – To może się pani tak uda. Niech pani pójdzie do kościoła”. Myśmy nie myśleli, że oni zaraz będą wychodzić. Ona przygotowała paczkę, nas przebrała. Pamiętam, że miała „kozę”, napaliła, aż rura była czerwona. Myśmy byli tak zmarznięci, tak skostniali. Ona widziała, że to była ostateczność, że już byśmy prawdopodobnie stamtąd nie wyszli jak byśmy się dostali na zewnątrz. Przygotowała paczkę, jakieś pieniądze. Już się dobrze widno zrobiło, patrzę przez okno, a już kolumna sunie. Mówię: „Wie pani, to już się nic nie da zrobić”. Była taka sytuacja, jak Kaszub chciał nam pomóc i niósł bochen chleba, szedł szosą, jak myśmy szli i niby zgubił ten chleb, wyleciał mu, to był taki duży bochen, to jak się rzucili, to się zrobiła kupa [ludzi nad nim]. Niemcy zastrzelili Kaszuba, a tych ludzi tak tłukli, że nawet jeden kawałeczka nie wziął, bo wszyscy chcieli.
- Pan już miał nowe ubranie. Gdzie panowie poszli?
Powiedzieli nam, żebyśmy poszli do Kaszubów, bo oni są Polakami i oni nam na pewno pomogą. Faktycznie tak było. Poszliśmy, to nam postawili miednicę kartofli i po talerzu rosołu. Rosół u nas to jest gulasz, ale to był rosół, to myśmy to wszystko zjedli i byliśmy głodni. Mówią: „To teraz pójdziecie spać na strych”. Myślałem, że mnie popękają wszystkie kiszki, tak mnie to bolało. Oni sobie nie zdawali sprawy, a my byliśmy po prostu głodni. Jęczeliśmy, a oni błagali: „Cicho bądźcie, bo nas wszystkich zabiją. Cicho bądźcie”.
- Długo u nich byliście? Aż do wyzwolenia?
Nie. Byłem u innych Kaszubów, bo oni powiedzieli: „U nas nie możecie zostać. Jest nauczycielka, u której są Rosjanie uciekinierzy i prawdopodobnie wam pomoże, bo ona wszystkim pomaga” i żebyśmy pod takie miejsce podeszli, że jak ona będzie szła z mleczarni, bo ona, [ubrana] w jakieś futerko, będzie niosła mleko. I faktycznie ona nas spotkała, myśmy jej powiedzieli, a ona mówi: „Już was nie mogę przyjąć, nie mam gdzie, ale idźcie do Pawłowskiego. On jest wywieziony do obozu, bo nie chciał podpisać listy
Eingedeutsch i tam Niemcy wywieźli całą rodzinę do obozu i tam [gospodarstwo] stoi otworem, całe gospodarstwo jest opuszczone”. Tam żeśmy doszli. Faktycznie drzwi otwarte. Wchodzimy, patrzymy, tu jest łóżko, tu łóżko. Po ciemku to nie było widać i z tego zmęczenia rzuciłem się na łóżko, a tam [były] pióra. Byłem cały oblepiony, zacząłem się dusić, pióra mi [weszły] do nosa, do ucha, wszędzie. Jakieś pierzyny widocznie rozpruli i podobno wyglądałem jak anioł, jak wyskoczyłem z tego łóżka na zewnątrz. Mówię: „Nie da rady tutaj, a poza tym to zmarzniemy”. W oborze słyszymy mruczą krowy, bo jak one usłyszały ludzi, bo widocznie głodne były czy im może pić się chciało. Najpierw próbowaliśmy do stodoły [wejść], ale stodoła była pusta i tam tylko kopa siana leżała, ale to na dwóch by nawet nie starczyło, żeby się nakryć. Mówię: „Idziemy do zwierząt”. Weszliśmy do krów, ale tam mokro. U koni może było bardziej sucho, ale baliśmy się koni, żeby nas tam nie zadeptały, ale słyszymy, odzywają się owce. Mówię: „To chodź do owiec, to chyba będzie ciepło. Jak się owcą nakryjemy, będzie nam ciepło”. I faktycznie, tam było suchutko. Rano się budzę, a owca trzyma na mojej piersi swoją głowę. Tak mnie to rozrzewniło. Słyszymy jakiś łoskot kubłów. Otwierają się drzwi. Wchodzi mężczyzna, poi konie, poi krowy i później przyniósł koniom siana, krowom siana i idzie do owiec. Patrzy, a tu mu się owce w ludzi zamieniły. Wystraszył się i my też. Mówi: „Co wy tu robicie”. Mówię: „Uciekliśmy”. – „A, to dobrze, bo ja też jestem uciekinierem”. Jego Niemcy do wojska zabrali, bo on podpisał
Eingedeutsch listę, ale był ranny i przyjechał na leczenie, i już nie [wrócił].
Pozwolił. U niego byliśmy do wejścia Rosjan. Pamiętam, że była taka sytuacja, że wyszedłem na zewnątrz, bo zrobiła się cisza, a tam biły działa, wszędzie dookoła się paliło. Tu się pali, tam się pali, zupełnie jak nie z tej ziemi. Rano zza obory patrzę, tam było zamarznięte jezioro Białe i z lasu wyjeżdżał jeździec. Myślę sobie: to już pewnie Rosjanin. I faktycznie, on nas zobaczył i do nas przyjeżdża. Z daleka patrzę ma szpichaubę, mundur inny. Co to za wojsko dziwne? Miał drewnianą pochwę i pistolet z długą lufą, i pejcz. [Mówi]:
Od kuda wy? Mówię: „Myśmy popadli w plen, byliśmy w obozie”. Tłumaczę mu. [Mówi]: „A co wy jesteście?”. Mówię: „Ja walczyłem z Niemcami, że to wszystko w jak najlepszym wydaniu”. – „Tak, ale ty byłeś AK”. – „A ty,
job twoju mać, tu przyjdą nasi, to się rozliczą z tobą”. Po rusku rozumiałem, bo siedziałem z nimi w obozie. Mówię: „Jak to?”. Myślę sobie: jakiś Ukrainiec, to nie ruski, chyba Ukrainiec się zabłąkał. Jak Niemcy się wycofywali, to w jakim porządku, w jakim ładzie. Oficer pozwolił nam, nawet nie pytał nikogo, dzielił porcje. Pamiętam, że elegancko załatwiał te sprawy, a Ruscy to tak na dziko wpadli jak stado gęsi.
- Rosjanie też nocowali w pana domu?
Tak, radiostację nawet tam zrobili, taką sztycę, nadawali coś. Najpierw Niemcy mieli tam radiostację, jak się wycofywali, a później Rosjanie.
- Miał pan z nimi jeszcze jakieś kontakty? Rozmawiał pan z jakimiś żołnierzami?
Z ruskami tak. Myśmy zobaczyli tam, bo jak Kaszubi oddawali kontyngent, to dostawali alkohol. Niemcy ich poili alkoholem. Znaleźli całe litrówki denaturatu. Oni przynieśli ten denaturat i [mówią], że będziemy pić za
rodinu, za Stalina, za
swabodu. Mówię: „Ja nie będę pił”. – „Tak, ty nie będziesz pił!? Za Stalina!?”. Mówię: „Nie, to jest trucizna”. –
Niczewo, niczewo. Oni to pili i żyli. Jak oni to robili, to nie wiem.
- Kiedy pan znowu zobaczył Warszawę?
Na Warszawę... Dostaliśmy rowery od Kaszubów, właśnie od tych Kaszubów. [Mówią]: „Na tych rowerach pojedziecie, bo wszystkie pociągi nie chodzą”.
Nie, pozrywali mosty, to potem musieli wszystko naprawiać, bo przecież jak Rosjanie byli już blisko, to Niemcy pozrywali wszystko. Mieli tak zorganizowane, że popodsadzali miny i pociągi już nie chodziły.
- Długo jechaliśmy rowerami do Warszawy?
Dojechaliśmy do takiego miejsca... Na rowerach żeśmy jechali i dojechaliśmy do takiego miejsca, gdzie stał wóz i konie spod śniegu wydobywały sobie trawę. Wóz się przechylił i tam sobie jadły. Nie ma nikogo. Mówię: „Słuchaj, co będziemy pedałować, to weźmiemy konie i pojedziemy końmi do Warszawy”. Żeśmy wyprowadzili konie z rowu. Tam była balia. W tej balii cielak cały zasolony, jakieś walizy, różne rzeczy, sprzęty. Rowery na wóz, bo on jeszcze miał pałąki i tam była taka buda, że można było tam nawet spać, bo oni widocznie uciekli, nie zdążyli przed Rosjanami, bo oni się Rosjan bali jak ognia. Jechaliśmy na wozie jakiś czas i patrzymy, a w przeciwną stronę jadą ruskie wozy. Ruscy jechali, ale konie miały inne pałąki – drewniane. Tak wyjeżdżamy za zakręt, patrzymy, a stoi jeden wóz przechylony, koło się rozsypało i ruscy dookoła wozu obchodzą. Zobaczyli nas, stop. Mówią: „Sobie bieżcie ten wóz, a nam dawajcie to. Jeszcze was zabierzemy, będziecie ziemię wozić, bo tam trzeba nasyp zrobić dla kolei”. – „My jesteśmy z obozu”. Pokazujemy. [Mówi]:
Niczewo. Dawaj wszystko wywalać, pałąki porozłączać. Rzucili taką walizę. Waliza się otworzyła, a w walizie naukładane po sto marek, pieniądze. Ruski to złapał i [mówi]: „To germańskie”. Porozsypywał pieniądze po śniegu. Nie, to się nie nadaje dla nich. Myślę sobie: nam też się chyba nie nada, bo to przecież do podtarcia też się nie nadaje, za twarde, za sztywne. Mówię: „Na pamiątkę sobie wezmę jeden taki wiązek”. Na rowery żeśmy wsiedli. Jedziemy, pytamy się, gdzie ta pierwsza kolej. Księdza żeśmy zobaczyli, jechał ksiądz na rowerze. Pytamy, mówi: „Nie jeźdźcie przez szosę, tylko bocznymi drogami przez łąki, przez las i dopiero tam będą tory, i po torach dojdziecie do pociągu, bo tam już chodzi”. Myśmy tak zrobili. Wjechaliśmy w las. Też było prawie ciemno i raptem [coś] wyskakuje, para jak z parowozu, a tu taki dzikol olbrzym. On się nas wystraszył, a my jego. Mówię: „Ja już dalej nie idę. Tu pewnie jeszcze wilki są gdzieś – mówię – a poza tym, to mnie noga boli. Kładziemy się tutaj”. Tam po rusku było napisane, że jest rozjazd i przy tym rozjeździe był bunkier wojskowy. W tym bunkrze była woda.
Tam chcieliśmy przenocować, ale to się nie dało, bo tam byśmy się wykąpali w wodzie. Śnieg się widocznie roztapiał. Położyliśmy się na śniegu. Przyjechałem na Bugaj, to nie mogłem znaleźć swojego domu. Zobaczyłem taką wystającą belkę z gruzów i na niej napis kredą „Janina Suska. Jestem na Pradze...” pod takim i takim numerem. Tam właśnie pojechałem, to ona miała koleżankę. To była chrzestna mojego brata – sąsiadka z dołu i u niej żeśmy się zatrzymali. Ale co u niej, jak ona była sama u kogoś. Nie dało rady, bo tam zresztą było pełno ludzi. To co? To do „Dziadka” Lisieckiego. U „Dziadka” Lisieckiego dostałem hotelik. Tam pozwolił mi właśnie skończyć kurs samochodowy na Raszyńskiej. Z Pragi na Raszyńską chodziłem na piechotę. Tak podarłem buty, że... Miałem skarpetki i buty, ale tak podarłem, że wszystko było pod spodem gołe.
Rodzina zginęła, wszyscy zginęli w kościele dominikanów. Moją siostrę to potem mi opowiadali, że znaleźli na gruzach. Ona leciała ich ratować i też upadła i nie wiadomo, czy to pękło serce, czy ją zastrzelili, bo ona jeszcze pod pachą miała gazetki. Widocznie była kolporterką. Basię, tą najmłodszą, to prawdopodobnie, bo opowiadał ten, co wykopywał, znalazł dowody mojej mamy, mojej babci, a ojciec był na zewnątrz, to już nie było dowodu, to już nawet grobu nie ma. Nie chcieli nawet napisać, bo ciotka moja mówiła, że oni tam byli wszyscy razem. [Mówili]: „Nie, nie ma dokumentów”. Czerwony Krzyż nie uwzględnił tego, a ojciec zasłużył naprawdę na to, żeby go wyróżnić. On tylu ludzi uratował, domy z taką stróżką kulawą [ratował].
- Czy kiedy Starówka została odbudowana, pan wrócił na Starówkę czy nie?
Nie. Tam jest w ogóle parking i drzewa rosną. Nie ma Bugaju. Bugaj przestał istnieć. Jest tylko wspomnienie. Przykre wspomnienie, właściwie przykre, bo źle się skończyło.
Warszawa, 11 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus