Zofia Stpiczyńska „Zosia”
Zofia Stpiczyńska, nazwisko w czasie Powstania - Brzeska. Urodzona w 1926 roku. Brałam udział w Powstaniu w zgrupowaniu 654 na Pradze, na Targówku. Pseudonim „Zosia”. Sanitariuszka.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Warszawy nie znałam. Moja rodzina przyprowadziła się do Warszawy w 1938 roku. Byłam wtedy w pierwszej klasie gimnazjum państwowego i zostałam jeszcze przez rok we Włocławku, gdzie mieszkaliśmy. Ojciec założył przedsiębiorstwo budowlane, które działało na terenie całej Polski. Głównie prowadziło roboty z Funduszu Kwaterunku Wojskowego, więc najwygodniejszy kontakt był w stolicy. Wobec tego rodzina przeprowadziła się do Warszawy. Tak, że właściwie zaczęłam mieszkać [w Warszawie] dopiero w roku 1939. Mało znałam miasto. Tak, że mój przydział w czasie Powstania na Targówek był dla mnie dużym zaskoczeniem i dużą niewiadomą, bo dopiero wtedy według planu zaczęłam poznawać ulice, żeby tam w ogóle trafić.
- W jakiej dzielnicy Warszawy pani mieszkała?
Mieszkałam w Śródmieściu, przy ulicy Wspólnej.
- Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła szkoła?
Do szkoły chodziłam we Włocławku i w 1938 roku zdałam do pierwszej klasy Gimnazjum Państwowego imienia Marii Konopnickiej. Dosyć uroczyście obchodzone były rocznice państwowe. Tak, że przekaz patriotyczny miałam ze szkoły; zarówno ze szkoły powszechnej ( wtedy się to nazywało szkoła powszechna), jak i z początków szkoły gimnazjalnej.
Moja rodzina była patriotyczna. Matka [...] była w 1920 roku sanitariuszką. Pod Włocławkiem były dosyć duże walki, bo bolszewicy zbliżali się do linii Wisły i zanim jeszcze tutaj rozegrała się Bitwa Warszawska, to już toczyły się walki pod Włocławkiem. Matka wtedy, w wieku lat osiemnastu była uczestniczką i w szpitalu, jako sanitariuszka występowała w oddziałach. To były ochotnicze oddziały, bo przecież zaraz bo zaborach nie było dostatecznej administracji, żeby przeprowadzić mobilizację. Więc wszyscy, którzy wzięli udział w wojnie w 1920 roku, to byli ochotnicy. Ochotnikiem był też mój ojciec, który urodził się w roku 1900, więc właściwie w tym roku miał koło dwudziestu lat, był w wieku poborowym. Wtedy zgłosił się do wojska i brał udział w oddziałach, które toczyły walki z armią bolszewicką. O matce jeszcze chcę powiedzieć, że była bardzo aktywną harcerką, jeszcze w latach 1914-1915, wtedy się dopiero tworzyło w Polsce harcerstwo. Matka miała funkcję w oddziale harcerskim.
- Jak zapamiętała pani wybuch drugiej wojny światowej?
Pierwsze wrażenie to były pociągi, które przemieszczały odpowiednie oddziały na pozycje frontowe. Tak, że przypominam sobie pociągi załadowane wojskiem (pociągi towarowe oczywiście), które wyjeżdżały z Warszawy i zmierzały do odpowiednich punktów, które były w planie obrony w 1939 roku. Żegnane były na dworcach przez ludność. To [miało miejsce] przed rozpoczęciem działań wojennych.
- Czym zajmowała się pani w czasach okupacji jeszcze przed Powstaniem?
Tak jak cała warszawska młodzież w tym wieku zgłosiłam się do Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi, które mieściło się przed wojną na Placu Trzech Krzyży. To było jedno z bardziej renomowanych przed wojną gimnazjów, z bardzo dobrą kadrą nauczycielską. W czasie okupacji miało dobrą organizację tak zwanych kompletów. To było gimnazjum żeńskie. Uczennice w grupach [po] siedem, osiem osób były tak zorganizowane, że miały wszystkie lekcje wymagane w programie gimnazjalnym. Każda z tych siedmiu osób (bo u mnie było siedem osób, w mojej grupie) codziennie dawała lokal, czyli codziennie mieliśmy lekcje w innym miejscu, w innym mieszkaniu. Tam przychodziły nauczycielki czy nauczyciele, którzy prowadzili poszczególne przedmioty. Tak [było przez] pierwsze lata okupacji. Udało mi się zdobyć świadectwo tak zwanej małej matury, to były cztery klasy gimnazjum w tamtym układzie podziału administracji szkolnej. Jednocześnie trzeba było mieć zaświadczenie, że się chodzi oficjalnie do jakiejś szkoły, więc co rok zmieniałam szkołę. To były jakieś kursy zawodowe, przygotowawcze do szkół drugiego stopnia. Różne były nazwy, trudno mi w tej chwili [sobie przypomnieć], musiałabym sięgnąć do jakichś notatek, żeby powiedzieć, jaka była organizacja tej szkoły. Tak, że młodzież była kierowana do rozmaitych oficjalnie zarejestrowanych placówek szkolnych, bo zabroniona była nauka powyżej szkoły podstawowej. Zawsze miałam jakąś legitymację, że gdzieś uczęszczam na kursy krawieckie czy pisania na maszynie.
- Jakie zajęcie było źródłem utrzymania dla pani rodziny w czasach okupacji?
Mój ojciec był przedsiębiorcą budowlanym, więc współpracował z Zarządem Miejskim, który był pod nadzorem Niemców, jednak w administracji w dalszym ciągu pracowali Polacy. Główne roboty, jakie były wtedy prowadzone, to były remonty zbombardowanych w 1939 roku domów. To były głównie tego rodzaju prace. Ojciec zatrudniał pewną grupę robotników, którzy byli kierowani na poszczególne budowy. Mieli w ten sposób zaświadczenia, że są pracownikami firmy, która pracuje dla administracji miejskiej. W ten sposób mieli jakieś dokumenty, które czasem chroniły, czasem nie, przed łapankami ulicznymi i wywożeniem do obozów.
- Od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?
Oficjalnie przed Powstaniem nie uczestniczyłam. Brałam udział w kolportażu prasy podziemnej. Ojciec był w Kompanii Sztabowej AK, nawet trudno mi powiedzieć, jaką tam pełnił funkcję, bo nie rozmawiało się na ten temat. Również moi dwaj bracia byli w konspiracji, ale każdy w innej grupie i właściwie mało kto coś wiedział o działalności drugiej osoby. Więc raczej [działałam] doraźnie; jak trzeba było kogoś o czymś zawiadomić, o jakiejś zbiórce, czy dostarczyć prasę podziemną, to w tym uczestniczyłam. W 1944 roku na wiosnę już w organizacji w gimnazjum otrzymałam maturę. Matura była u mnie w mieszkaniu, to znaczy nie wszystkie przedmioty, ale z języka polskiego, z chemii, z fizyki - akurat te egzaminy były u mnie w mieszkaniu. Wtedy doszłam do wniosku, że nie jestem odpowiednio zorganizowana, a wszyscy czuli zbliżające się Powstanie. Wtedy, w czerwcu skończyłam kurs sanitarny, pielęgniarski. Później zostałam włączona do odpowiedniego zgrupowania, z odpowiednią numeracją i w ten sposób później miałam wyznaczony odpowiedni przydział w akcji powstańczej.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wiedziałam, że mam się zgłosić na godzinę „W” na Targówek, na ulicę Piotra Skargi, gdzie wtedy mieściło się przedszkole. Tam spotkałam się z grupą sanitariuszek, z którymi później miałam do czynienia. 1 sierpnia przyszła wiadomość, że według ostatnich ustaleń, nasz punkt sanitarny powinien się mieścić na ulicy Kawęczyńskiej 49, gdzie był dom opieki prowadzony przez siostry zakonne. Wtedy (mimo, że to już było wiadomo, że są jakieś ruchy, [mimo, że] przez Niemców byli atakowani ci, którzy wyglądali podejrzanie, bo ludzie przenosili broń pod płaszczami, żeby się na swój wyznaczony punkt udać), myśmy musiały przenieść sprzęt sanitarny z Targówka przez przejazd kolejowy, który był przy ulicy Radzymińskiej, na ulicę Kawęczyńską.
- Gdzie i kiedy służyła pani w czasie Powstania?
W pierwszy dzień Powstania nasza grupa zajęła wyznaczone miejsca i przygotowywała [się] do przyjęcia rannych. Ale pierwsze godziny były spokojne. Nie było kontaktu, żeby było zapotrzebowanie na naszą działalność. Ale już wtedy po głównych ulicach Pragi zaczęły jeździć czołgi. Tak, że wszystkie miejsca, gdzie odezwali się akowcy, natychmiast były atakowane przez oddziały niemieckie; przez czołgi, które się bardzo łatwo przemieszczały. Baza mieściła się w koszarach przy ulicy 11 listopada, tam było zakwaterowanych ponad dwadzieścia czołgów. Poza tym jeździły pociągi pancerne, które ostrzeliwały okolicę, jeżeli tylko okazało się, że jest jakiś punkt, gdzie się toczą walki. Czołgi zaczęły też już jeździć Kawęczyńską. Ale nasz oddział chciał mieć kontakt z jakimś oddziałem bojowym. Więc nasza komendantka, która miała pseudonim „Myszka”, mówi: „Słuchajcie, my musimy się zorientować, czy nie ma akowców na drugiej stronie ulicy.” Bardzo chętnie się zgłosiłam, że przebiegnę ulicę i zobaczę, [żeby] zrobić wywiad, co się tam dzieje. I rzeczywiście, przeszłam na drugą stronę, ale jakiś czołg zaczął jechać i ostrzeliwać okolicę. Jak ludzie zauważyli, że to już jest godzina piąta, że już naokoło jest strzelanina, to pozamykali bramy. Nie mogłam się dostać. Zaczęłam się do jednej [bramy] dobijać na siłę. Dom zamknięty, nie ma mowy, żeby wpuścili, w drugim [tak samo]. Chyba dopiero w trzecim odezwały się ze środka jakieś głosy, bo już zaczęłam się legitymować, że jestem sanitariuszką, że z AK: „Wpuście mnie!” Brama została uchylona, wbiegłam i brama została ostrzelana. Nie wiem, czy przez samochód pancerny, którym Niemcy jechali i strzelali naokoło do okien domów, gdzie tylko zobaczyli, że jest jakiś ruch, do bram. Tak, że brama była później postrzelona. Ale mnie jakoś sprzyjało szczęście, że zdążyłam skręcić w klatkę schodową. Na klatce schodowej byli przypadkowi ludzie. Tacy, którzy szli ulicą; zaczyna się Powstanie i niepokój, strzelanie na ulicach, to zaczęli się chować do najbliższych domów. Wiem, że była jakaś kobieta z dzieckiem, że było kilka osób. Wcale mnie chętnie nie przyjęli, bo odczuli, że to jest jakiś znak, że może być związane z jakimś ich niebezpieczeństwem. Nie byli na to przygotowani, więc nie mogę powiedzieć, żeby [mówili] jakieś epitety, ale bardzo niechętnie na mnie patrzyli. Miałam opaskę i to sanitarną, więc gdyby w tym momencie weszli Niemcy, to już [by było] wiadomo, że [to] ktoś z organizacji AK, to trzeba go zaraz rozstrzelać, bo w ten sposób postępowali. Ale jak tylko zrobiło się ciszej, to wróciłam do swojego punktu na drugą stronę ulicy i niestety musiałam powiedzieć, że akurat w domu naprzeciw nie było żadnego oddziału akowskiego. To był tego typu wywiad, niezbyt ciekawy. Wtedy już były jakieś działania w okolicy i odbyła się operacja. Nie wgłębiałam się w szczegóły, ale to była chyba amputacja ręki rannego. Trzeba było rannego gdzieś ulokować. Okolica była tam w ten sposób zorganizowana, że były wyznaczone kwatery prywatne, gdzie można by przyjąć rannych. Wskazano nam jakiś adres i na noszach przeniosło się rannego do mieszkania, chyba przy ulicy Łochowskiej. To jedna [ulica] w głębi za ulicą Kawęczyńską. Tam była zabudowa [składająca się] przeważnie [z] domków drewnianych, tak że [były] przebite przez podwórka przejścia, żeby była komunikacja. Rannego się przeniosło. Mnie wyznaczono, żeby się nim opiekować. Zostałam jako opiekunka rannego. Później, co do dalszej akcji mojego oddziału, trudno mi cokolwiek o tym powiedzieć. Moje koleżanki mówią, że był bardzo silny ostrzał, również tego obiektu, z czołgów, które kontrolowały wszystkie główne praskie arterie. Na drugi dzień przyszła do mnie starsza sanitariuszka i powiedziała, ze zamierzają likwidować punkt. Wobec tego wszyscy mają udać się do swoich mieszkań, gdzie kto mieszka i pozostać w konspiracji. Kontaktować się natomiast z punktem pierwotnym przy ulicy Piotra Skargi, gdzie mieliśmy wyznaczony punkt wypadowy na Powstanie. Nie miałam dokąd się udać, bo nie miałam na Pradze żadnych [znajomych], nikogo nie znałam. Ale przypomniało mi się, że rodzice mają znajomą panią, kierowniczkę szkoły. Szkoła [była] na rogu ulicy Kawęczyńskiej. Ząbkowska się rozwidla w Kawęczyńską i w Radzymińską, tak mniej więcej w połowie. W tym miejscu jest zbudowana szkoła, która do tej pory funkcjonuje. Kierowniczką (teraz [powiedzielibyśmy] dyrektorką szkoły), była pani Helena Ciesielska. Udałam się do pani Heleny Ciesielskiej, która mnie przyjęła. I tam przebywałam, kontaktując się z moją grupą, ponieważ rozkaz polegał na tym, żeby pozostać w konspiracji i czekać na jakieś polecenia. Spodziewali się wkroczenia, przybliżenia się frontu wschodniego i zajęcia Pragi przez oddziały. Wtedy to były oddziały najbliższe kościuszkowców. Przebywałam u pani Ciesielskiej. I najciekawszy może moment z tego okresu: Pani Ciesielska ukrywała Żyda. To był student chyba prawa, z getta. Był taki okres, kiedy zabierali robotników. Oni mówili, że to robotnicy. Zabierali grupę z getta do różnych robót drogowych, czy tam jakichś, które Niemcy uważali, że są im potrzebne na terenie Warszawy. Ci nie zawsze wracali do getta, tylko w Kawęczynie [gdzie] był zorganizowany obóz, więc ten człowiek nocował w Kawęczynie. Uciekł stamtąd i ukrywał się u pani Ciesielskiej. Ukrywał się tam chyba przez dwa lata, aż do czasu Powstania. Teraz [powiem], co się działo na Pradze w okresie, kiedy z lewej strony Wisły były walki. Na Pradze były niemieckie represje. Raz poszukiwali akowców. Prowadzili wtedy masowe rozstrzeliwania. A z drugiej strony spodziewali się takiego przybliżenia frontu, że potrzebowali mieć zaplecze opróżnione z ludności, więc całe dzielnice były wysiedlane. W pierwszej kolejności mieszkania mieli opuścić wszyscy, którzy mieszkali od Targowej w stronę Wisły. Ci ludzie zostali wywiezieni do różnych obozów w Niemczech, zależnie od legitymowania się. Wielu trafiło do obozów koncentracyjnych. Mój brat był wtedy na ulicy Floriańskiej, blisko kościoła, katedry praskiej i stamtąd był zabrany do obozu. [Był] wywieziony do Leszna pod Poznaniem i tam [przebywał]w strasznych warunkach, bo to był częściowo zakład reperacji sprzętu, a częściowo pewna grupa nocowała w lesie, przy wyrębie drzew. Ludzie z Pragi byli wysiedleni w bardzo złych warunkach. Trafili w różne miejsca, tak że nie zawsze przeżyli. W ciągu sierpnia wysiedlane były poszczególne dzielnice. W końcu sierpnia wysiedlenie dotarło do ulicy Kawęczyńskiej, gdzie mieszkała pani Ciesielska. Mieszkała naprzeciw szkoły. Naprzeciw szkoły jest trzypiętrowy dom, wysoki, znaczny, bo w tym miejscu kończy się Ząbkowska, zaczyna Kawęczyńska. Na załamaniu budynku jest dosyć duża figura Matki Boskiej. Ona mieszkała na trzecim piętrze. Wielki popłoch, ponieważ wysiedlanie wyglądało w ten sposób; [...] Niemcy oznaczali jakiś blok, z którego nie było wyjścia. Ogłaszali, że wszyscy mają wyjść na podwórko lub jakieś oznaczone miejsce i są eskortowani do koszar na ulicy 11 listopada albo na dworzec kolejowy - na [Dworzec] Wschodni, skąd odchodziły pociągi i wywoziło się ludzi. Tak, że było trochę czasu, bo ludzie w popłochu mieli opuścić mieszkanie. Coś chowali, coś porządkowali, coś przenosili. Pani Ciesielska doszła do wniosku, że trzeba ukryć Żyda. Ale nie było jak, bo najpierw Niemcy ogłosili, że wszyscy mają opuścić mieszkania i później chodzili po mieszkaniach i sprawdzali, czy rzeczywiście nikt nie został i czy wysiedlenie będzie kompletne. Ponieważ ten [Żyd] przebywał tam dłuższy czas, to była skrytka uszykowana w piwnicy, zastawiona jakimiś rozwalającymi się szafami, czy czymś. Trudno było, trzeba było przewertować całą piwnicę, żeby go znaleźć. Wtedy zostałam wyznaczona z jeszcze jedną panią, żeby go przenieść do piwnicy. Ale przenieść, to nie było tak łatwo, dlatego, że tak: trzecie piętro, wysokie schody, bo to stare budownictwo. Trzeba było przejść przez bramę, gdzie już stacjonowali Niemcy i przez kawałek podwórka do klatki [schodowej] do piwnic w oficynie, do oficyny, w której były wejścia do klatki schodowej do piwnic. Jak go przenieść? Doszli do wniosku, że trzeba [wziąć] kosz. Teraz już się chyba tego nie spotyka, takich rzeczy. Bieliznę się do magla nosiło w podłużnych koszach. On się położył w koszu, został nakryty jakimiś ciuchami i trzeba go było przenieść i ulokować w skrytce, zanim jeszcze nastąpił moment, że wszyscy muszą wymaszerować, a Niemcy sprawdzają mieszkania. Na próbę przedtem zniosłyśmy kosz bez niego. Tam się włożyło rozmaite przedmioty, nawet jakieś kubeczki, trochę ze sprzętu domowego, bo ludzie wiedzieli, że muszą mieszkanie opuścić i w popłochu zaczęli przenosić różne rzeczy z jednego miejsca w drugie. Pierwsza próba się udała. Drugą on już tam leżał w koszu. Udało się go przenieść. Ale miał bardzo semickie rysy, tak, że każde odkrycie go, to od razu według rutyny niemieckiej groziło rozstrzelaniem jego i wszystkich naokoło. Cała kamienica mogła być narażona. To się udało i [to był] właśnie moment, który zrobił na mnie wrażenie. Co prawda, nie czułam tego. Wtedy byłam jeszcze młoda, miałam niecałe osiemnaście lat. Dla mnie to była trochę bajkowa przygoda. Jak na niego spojrzałam w koszu, [był] taki bardzo podobny do Żyda. I przypomniałam sobie lekcje religii, jak to Mojżesz w koszu pływał po Nilu i wyłowiła go córka faraona. Myślę sobie; przygoda trochę nie z tej ziemi. Najtrudniej mi było po wysokich schodach z trzeciego piętra. Tak się skończyła ta sprawa. Utrzymywałam ciągle kontakt z moją grupą sanitarną, ale do czasu 14 września, kiedy oddziały rosyjskie i wojska polskiego, kościuszkowców, weszły na Pragę. To żadnych działań, wyznaczonych przynajmniej, nie było. Ale po zajęciu Pragi w pierwszej grupie szli Polacy z oddziałów kościuszkowskich, to ludzie ich witali kwiatami. W parę dni potem się okazało, że akowcy są śledzeni i aresztowani. Było ogłoszenie, że wszyscy mają się zgłosić do wojska, a kto się nie zgłosi, to jest dezerterem, więc będzie więziony, wywieziony. Wszyscy oficerowie byli od razu wywożeni do łagrów, także dowódca naszych zgrupowań, bo to był rejon drugi, Targówek. Udało mu się uciec z Dworca Wschodniego, bo był już zakwalifikowany do wywiezienia. Nie wiadomo, w jakim kierunku, w każdym razie do wywiezienia z Pragi. Drugi [raz] nie został uwięziony. Było duże poszukiwanie oficerów. Przede wszystkim poszukiwali oficerów. Tak, że moje koleżanki, które znalazły sobie lokum w mieszkaniu takiej, która mieszkała na Pradze i nowe władze się dowiedziały o tym, że to są sanitariuszki, to robili z nimi wywiady. Gdzie są oficerowie, co oni o nich wiedzą, jak się nazywają... Koniecznie chcieli do nich dotrzeć. Wszyscy oficerowie byli oczywiście wywożeni w głąb Rosji. [...]
- Jak przyjmowała działalność sanitariuszek ludność cywilna?
Byłam akurat w rodzinie kierowniczki. Ona miała sąsiadów, znajomych sąsiadów. Wtedy było wiadomo, że jestem z Warszawy, że jestem u niej dlatego, że nie mam gdzie mieszkać i że jestem w organizacji akowskiej. Wszyscy byli do mnie bardzo serdecznie, tak przyjaźnie nastawieni. W momencie, kiedy było wysiedlanie tego bloku, to była jakaś rodzina kupców, którzy mieszkali na pierwszym piętrze. Prowadzili duży sklep z materiałami włókienniczymi i zbudowali sobie skrytkę w mieszkaniu, do której mogło wejść dziewięć osób. To był odgrodzony kawałek przedpokoju i chyba kawałek kuchni, ale tak zamaskowany, że nie robiło wrażenia, żeby tam dalej było mieszkanie. Zrobili wejście dołem na czworakach. Zastawili to jakąś gablotką ze szklaneczkami. Naokoło było to wyłożone tapetą. Przedpokój wyłożony tą samą tapetą, [tak] że nie robiło to wrażenia, żeby to była jakaś skrytka. Oni to urządzili po to, żeby schować swoje cenne materiały. Wtedy się przeważnie sprzedawało materiały ze sztuki. Na moment, wtedy, kiedy wszyscy mieszkańcy mieli wyjść z obiektu, to [tam] ukryli młodych. Byłam w grupie, która została wprowadzona do skrytki i przeczekałam tam cały dzień, aż Niemcy zakończyli akcję i już pozabierali wszystkich do wysiedlenia z budynku.
- Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości, uczestniczących czynnie albo biernie w Powstaniu?
Nie. Powiedzmy [że tylko] z tym Żydem.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Nie miałam z nimi specjalnie do czynienia. Wtedy, jak Praga została opanowana przez oddziały frontowe i zaczęła powstawać administracja, to pani Ciesielska, która miała duże znajomości w administracji szkolnej, załatwiła mi pracę sekretarki w gimnazjum. Tak, że już od października zaczęłam pracować w gimnazjum. To było Kupieckie Gimnazjum na ulicy Brzeskiej numer 9. Tam już zaczęła [uczęszczać] młodzież, ponieważ dopuścili. Niemcy nie dopuszczali żadnej nauki wyższej niż szkoła podstawowa, a tutaj możliwe były gimnazja. Już młodzież zaczęła się tu zgłaszać i zaczęłam tam pracować, żeby już nie siedzieć bezczynnie, bo nie było żadnych poleceń od strony AK. Teraz jako ciekawostkę to też mogę powiedzieć, że jak tylko Warszawa została zajęta, była zdobyta 18 stycznia. [...]Została okrążona i Niemcy uciekli. Warszawa [to] były tylko puste ruiny. Koniecznie chciałam jak najprędzej dostać się do siebie, do Śródmieścia. Muszę wyszukać, bo mam przepustkę. Wtedy dostałam prawo przejścia przez Wisłę, żeby zrobić wywiad, jak wyglądają obiekty szkolne na terenie [Warszawy]. Taki był powód, żeby mnie ktoś nie zatrzymał, nie bronił przejścia na tą stronę. Dostałam zaświadczenie z kuratorium szkolnego, że wolno mi przejść z Pragi do Warszawy lewobrzeżnej, bo mam tam jakieś zadanie. Rzeczywiście przeszłam. W miejscu mostu Poniatowskiego, trochę w górę, do Placu Trzech Krzyży. Przeszłam całą ulicę Wspólną, ponieważ mieszkałam na rogu Wspólnej i Emilii Plater. Domy były wypalone, zburzone i przewrócone na środek jezdni. Szłam, pośrodku gruzów była już wydeptana ścieżka, na wysokości pierwszego piętra, zanim dotarłam do miejsca, gdzie był mój dom. Zaraz po kapitulacji Warszawy chodziły brygady niemieckie, które zakładały ładunki wybuchowe [na] domy, które jeszcze stały. Tak żeby wszystko leżało, żeby były tylko gruzy. Żeby nawet żadne mury nie stały. Tak, że Wspólna była dosyć dokładnie zburzona. Nie było żadnych domów. Ale mój dom był. To znaczy, tam była placówka akowska i brama była zabarykadowana jakimiś maszynami. Wydawało mi się, że to [były] jakieś maszyny rolnicze. W każdym razie, tak trudno było wejść tym, którzy mieli to wysadzić w powietrze, podpalić, [że budynek ocalał]. Weszłam przez okno na pierwszym piętrze do wewnątrz budynku. Od razu starałam się, żeby zagospodarować to, co jeszcze zostało z dobytku, bo pierwsza tam się dostałam. Dopiero po jakimś miesiącu wróciła matka, która była ranna podczas Powstania i przyjechała z Częstochowy. Wtedy młodszy brat, który miał czternaście lat, był w Szarych Szeregach, to też nie był wywieziony jako dziecko, bo był niskiego wzrostu. Tak, że rodzina powoli zaczęła wracać. Ojciec poszedł z oddziałami akowskimi i był w obozie w Górach Harzu. Wrócił na jesieni, mimo agitacji, żeby nie wracać, bo wszyscy są aresztowani, wywożeni na Syberię. Ojciec powiedział: „Mam troje dzieci i mam zawód, który teraz jest akurat potrzebny, żeby tą Polskę odbudować.” Stopniowo nasze mieszkanie na pierwszym piętrze było jednym z najbezpieczniejszych. Jak wracali inni lokatorzy, to przeważnie zatrzymywali się u nas. U nas było bardzo duże mieszkanie. Była kuchnia, chyba miała z osiemnaście metrów [kwadratowych]. Założyło się piecyk, tak zwaną kozę z rurą za okno, żeby dym wychodził. Kto wracał, to przeważnie pierwszą noc [nocował u nas], jako punkt prawie hotelowy, żeby do tej kamienicy jakoś wrócić. Rzeczywiście, ludzie starali się wrócić do Warszawy, mimo, że ona była kompletnie w gruzach.
- Czy zetknęła się pani osobiście z jakimiś przypadkami zbrodni wojennych popełnionych podczas Powstania?
W czasie przejścia do konspiracji, po pierwszych dniach walk, byłam na trzecim piętrze u kierowniczki, pani Heleny Ciesielskiej. Wyglądając przez okno widziałam, jak po ulicy chodziły patrole niemieckie. Zatrzymywali każdego, kto tylko przechodził i legitymowali. Patrzę, zatrzymali młodego człowieka. On pokazał im jakiś dokument, obejrzeli dokument i powiedzieli: „Uciekaj!” To on zaczął biec. W tej chwili Niemiec wyjął rewolwer i zastrzelił go. Po prostu, on upadł. To było po przeciwnej stronie ulicy. To był przypadek, którego byłam naocznym świadkiem.
- Pomówmy teraz może o pani życiu codziennym w trakcie Powstania. Chodzi mi o żywność, ubranie, noclegi, kontakty z najbliższymi.
Wiedziałam, że Powstanie będzie [trwało] najwyżej trzy dni, nie zabrałam z domu nic. Miałam tylko sandałki. A tutaj się zrobiła jesień i zima. Poza tym byłam u tej pani, która też nie spodziewała się, że trzeba zrobić jakieś większe zapasy. W pewnym momencie przyznała się, że ona ma działkę tam, gdzie teraz jest chyba Stadion Dziesięciolecia (tam, gdzie jest wielki bazar, między mostami Poniatowskiego a kolejowym). Nie bardzo mamy co jeść, pójdziemy zobaczyć, czy tam można nazbierać troszeczkę ziemniaków. Poszłyśmy po ziemniaki. Wtedy rozerwały się w tamtym miejscu pociski, dlatego, że tutaj już Praga [była] zajęta przez naszych wschodnich przyjaciół, a z drugiej strony są Niemcy, więc była wymiana ostrzału. Tak, że w pobliżu, między ziemniakami mieliśmy jeszcze atrakcję, że naokoło się rozrywały pociski. Ale jakoś tam [przetrwaliśmy]. Organizacja akowska jednak była [dobra] pod względem żywności. Targówek był dobrze zorganizowany. Mieli kontakt z rzeźnią - tak jak jest port praski, tak jak jest Most Świętokrzyski, to właściwie Most Świętokrzyski wychodzi teraz na teren dawnej rzeźni. Ci dyrektorzy zgłosili do Niemców, że mają zepsute mięso, które trzeba zniszczyć. Niemcy byli bardzo wrażliwi na tym punkcie, żeby nie było zarazy, więc bardzo duże ilości [mięsa] zostały zakwalifikowane jako nie nadające się do spożycia. W tym czasie, bo to był czas prawie półroczny, 14 wrzesień, październik, listopad, grudzień, styczeń - ponad cztery miesiące, więc ludzie chcieli coś jeść. Było coś. Koleżanki mi opowiadały, że chodziły do rzeźni i przynosiły jakieś prowianty dla ludności. Poza tym „Wedel” (znam [to] tylko z opowiadań tych, którzy z tego korzystali) też rozprowadzał jakieś zapasy cukru, czy jakichś wyrobów, żeby coś było. Na Targówku pracowały takie obiekty jak jakieś młyny, piekarnie i Polacy starali się w ramach nowej władzy zorganizować życie bieżące. Tutaj koleżanki sanitariuszki pomagały w tym wszystkim, żeby rozprowadzić żywność, żeby ludzie mogli jakoś normalnie funkcjonować.
- Jak spędzała pani swój czas wolny, kiedy trafiały się takie chwile?
W tym czasie, kiedy na Pradze byli Rosjanie, a z tej strony Niemcy? Znaczy się, o który okres chodzi?
- Chodzi mi o okres podczas Powstania.
Nie miałam żadnych zadań. Pani Ciesielska miała bardzo ładną bibliotekę, tak że mogłam z niej korzystać. Poza tym mieszkała na trzecim piętrze. Było wyjście na dach i z dachu starałam się obserwować, co się dzieje w lewobrzeżnej Warszawie, bo cała moja rodzina była z tamtej strony. Każdy moment bombardowania; w które miejsce, gdzie samoloty zrzuciły bomby, to starałam się jak najwięcej obserwować z tamtego punktu.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Nie wiem. Już nie mogę sobie przypomnieć. Na wszystkich podwórkach były kapliczki i wieczorem były jakieś modlitwy. Nie mogę sobie przypomnieć, czy na tym podwórku była modlitwa. Ale to było powszechne.
- Czy podczas Powstania czytywała pani podziemną prasę albo słuchała radia?
Nie. Radia nie słuchałam, bo przecież radia były tylko w punktach, które wydawały prasę podziemną, żeby zdobyć [wiadomości], bo Niemcy ogłosili zaraz na początku, w 1939 roku, że nie wolno mieć żadnych radioodbiorników, że wszyscy muszą [je] odnieść na punkty zborne. Więc radia nie były powszechne. Ale były zakonspirowane punkty, które prasę, artykuły opracowywały na podstawie wiadomości radiowych. Bezpośrednio już nie uczestniczyłam w tym w czasie [w Powstaniu]. U nas Powstanie to był okres konspiracji. Pani Ciesielska miała duże znajomości w kuratorium i między nauczycielami. Wiadomości przeciekały ustnie, tak że ciągle się wiedziało, co się dzieje. Przynajmniej, co się dzieje na Zachodzie, bo co się dzieje w samej Warszawie, to już było trudniej. Kontakt był, przepływali Wisłę wpław. Przecież nasz dowódca, który był dowódcą całej Pragi, pułkownik Żurowski, kontaktował się z dowództwem lewobrzeżnej Warszawy, z głównym dowództwem. I przeważnie kontaktował się przy pomocy kurierów, którzy płynęli przez Wisłę w tą stronę i z powrotem. Nie powiedziałam o tym, że była duża grupa takich ludzi... Jak się okazało, że nie można liczyć na zwycięską akcję pobicia Niemców (przynajmniej w jakichś punktach na Pradze), to zaczęły się tworzyć oddziały, które przepływały Wisłę. To były zorganizowane oddziały, razem z bronią. Przepływały na Czerniaków i do Puszczy Kampinoskiej. Na Pradze jest bardzo dużo miejsc pamięci, bo tam były duże represje.
- Teraz zadamy pani być może trudniejsze pytanie, mianowicie, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
To rzeczywiście, to musiałabym się zastanowić. Najgorsze. Chyba moment zawiadomienia, że mamy wstrzymać działalność do czasu następnego rozkazu, który według rozwijającej się sytuacji będzie likwidował, anulował rozkaz przejścia do konspiracji. Przygotowania, starania przez długi okres, a tutaj nagle jest rozkaz: „Słuchajcie, na razie wy macie się ukrywać. Wy jesteście teraz w konspiracji i czekacie na jakieś dalsze rozkazy.” Człowiek był zdezorientowany, nie wiedział, co właściwie ma robić, bo jednak przez pięć lat było przygotowanie. Ludzie wiedzieli, że będzie jakaś walka zbrojna z Niemcami i byli na to psychicznie nastawieni. Mój brat, chociaż był o rok ode mnie młodszy, to oszukał, że on jest już pełnoletni i skończył podchorążówkę. Na Pradze były przecież kursy szkoleniowe dla oddziałów bojowych i wyższy poziom dla podchorążówki. Wiadomo było, że coś będzie, jakaś rozprawa z Niemcami.
- A jakie dobre wspomnienia wyniosła pani z Powstania?
Cała atmosfera, że nareszcie możemy być Polakami.
- Czy przypomina sobie pani jakiś epizod, który wywarł na pani największe wrażenie, najbardziej utrwalił się w pamięci?
Ale z okresu walk?
To może nie jest z okresu Powstania, ale samo przejście przez Wisłę, wtedy kiedy już Warszawa została zajęta, 18 stycznia, kiedy miałam odpowiednie zaświadczenie i prawo przejścia. Właściwie nie było przejścia. Wisła była zamarznięta, tylko płynął wąski nurt bliżej brzegu warszawskiego i była położona wielka decha. Ludzie przechodzili po desze, która z jednej strony była oparta na lodzie od strony praskiej, z drugiej strony na lodzie od strony warszawskiej. [Był] taki moment, że się zawahałam, czy przejść po tym, czy się nie wpadnie w nurt lodowatej wody, w styczniu. Ale właściwie nie zastanawiałam się nad takim pytaniem.
- Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
O tym chciałam tak ogólnie powiedzieć, że myśmy stracili kontakt, bo od razu (wrzesień 1944 ) wszyscy wiedzieli, że muszą się ukrywać. Również i sanitariuszki, bo dziewczyny też były wywożone. Tak, że się absolutnie nie przyznawałam, że byłam w jakiejś organizacji i w ogóle się nie przyznawałam przez dwadzieścia lat. Dlaczego? Bo straciłam kontakt. Raz, że byłam ze Śródmieścia, a większość koleżanek było z Pragi, więc nie było wcześniejszych przyjaźni, tylko był sam kontakt powstaniowy. Tak, że nie byłam w żadnej organizacji podziemnej, patriotycznej. Tylko rodzina starała się odbudować, starała się zagospodarować w Warszawie, w domu, który był. Mury niby były, stały, ale mimo, że mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, to nie było dachu, czy przeciekał... W nocy przesuwałam łóżko, bo woda mi leciała. Trzeba było pomyśleć o tym, żeby były warunki normalnego życia. Żadnych szyb w oknach jeszcze [nie było], ponieważ tam była placówka akowska, więc [były] worki z piaskiem. Okien właściwie nie było. Zapisałam się na SGH, skończyłam tą uczelnię. Zaczęłam pracować. Wtedy było łatwiej z pracą, bo były nakazy pracy. Ogólnie owało inteligencji. Brakowało ludzi z jakimś fachem, z jakimś wykształceniem. Tworzyły się rozmaite organizacje, administracyjnie tworzyły się różne urzędy. Najpierw zaczęłam pracować w MHD – to jest chyba Miejski Handel Detaliczny. Zaczęli budować domy towarowe. Później jakiś czas pracowałam w Ministerstwie Handlu. Wreszcie przeszłam do Ministerstwa Budownictwa. Tak, że to była raczej praca zawodowa, nie jakaś organizacyjna. I o tym właśnie chciałam powiedzieć, że zupełnie inna sytuacja była w jednostkach, które walczyły w Warszawie lewobrzeżnej, bo tam się ludzie dobrze znali. Poszli do niewoli w grupach określonych oddziałów czy plutonów i od razu się przyznawali do tego, że byli akowcami, od początku. Mieli możliwości pisania wspomnień, jest duża literatura na temat „Zośki”, „Parasola”, „Pięści” czy rozmaitych innych [oddziałów], a tutaj od początku zaczęli się ukrywać i nie przyznawać się do niczego. Tak, że są bardzo duże i. I ponieważ nie wiadomo, czy w ogóle coś się tam działo, to w Muzeum Powstania Warszawskiego nie ma wystawionych eksponatów praskich. Mimo że myśmy cały szereg dostarczyli. [...]
Warszawa, 30 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska