Zofia Piwońska
Piwońska Zofia, urodziłam się 22 lipca 1929 roku w Warszawie. Mieszkałam w Warszawie przy ulicy Przyokopowej 1.
- Była pani mieszkanką Woli, która wiele wycierpiała podczas Powstania.
Tak.
- Proszę powiedzieć, jeśli pani pamięta, jaki był 1 września 1939 roku? Miała pani dziesięć lat. Z czym się pani kojarzy ten dzień? Czy był szczególny? Czy zapamiętała go pani?
W 1939 roku tylko tyle pamiętam, że ojciec był zmobilizowany do wojska. Chodziłam do szkoły, ale nic poza tym [nie pamiętam].
W naszym domu nic, tylko tyle, że nie było ojca, zostałam z mamą.
Wokół była atmosfera niepokoju, ludzie byli przygnębieni tą sytuacją, bo nigdy nie było wiadomo, co się w danej chwili może stać. Tylko tyle mogę powiedzieć. Jeśli chodzi o moją rodzinę tylko tyle, że ojciec był wezwany do wojska. Byłam jedynaczką.
- Jak matka sobie poradziła? Pracowała?
Mama pracowała fizycznie. Ale ojciec był bardzo krótko zmobilizowany.
Wrócił z powrotem. [Poza domem] był chyba koło sześciu tygodni. Specjalnie [o tym] nie opowiadał, nie uczestniczyłam w tych rozmowach.
Tak, chodziłam do szkoły. Wtedy mieszkałam na Wolskiej, bo my żeśmy się przeprowadzili. Chodziłam do szkoły na Bema, chyba do drugiej czy trzeciej klasy. Byłam bardzo nieśmiała. Tylko dom i szkoła, w domu przeważnie siedziałam i nie kontaktowałam się z nikim.
- Czy okres okupacji jakoś utkwił pani w pamięci? Czy coś się działo? Inny tryb życia prowadziliście? Odczuwało się jakieś zagrożenia?
U nas w domu nie. Dopiero odczułam, jak nas wywieźli do Auschwitz. 1 sierpnia nasz dom został już spalony.
- O tym będziemy rozmawiać. Czy w związku z tym, że były lata okupacji i mnóstwo warszawiaków było w konspiracji, czy tata też się w to włączył?
Nie pamiętam tego. Na pewno tata wychodził wieczorami, miał spotkania z kolegami, ale nie mówił nic, nie uczestniczyłam w tych rozmowach, raczej z mamą rozmawiał, mnie prawdopodobnie starał się odsunąć od tych spraw. Normalnie się uczyłam i byłam w domu.
- Czy potem, to, co nastąpiło w pierwszych dniach sierpnia, jak wybuchło Powstanie, też dotyczyło ojca?
Byliśmy wszyscy w domu. 1 sierpnia nasz dom został spalony.
To było około godziny siedemnastej, jak się tylko rozpoczęło Powstanie Warszawskie. Po prostu była rzucona bomba, chyba zapalająca, dom stanął w płomieniu. Mama jeszcze zdążyła wynieść z piwnicy niektóre rzeczy, bo były popakowane. Miała dużą walizkę. Pamiętam, szłam wtedy do Pruszkowa w kożuchu, bo jeszcze ten kożuch ocalał. Ja, mama i ojciec, całą trójką już 1 [sierpnia] popołudniu, wieczorem byliśmy w Pruszkowie.
- Dochodziliście na piechotę?
Pieszo. W ogóle wszyscy z naszego domu i z sąsiednich domów.
- Otaczał was jakiś kordon?
Tak, Niemców. Żeśmy tak chyba dziesiątkami maszerowali do Pruszkowa. Pamiętam, były tam ogromne sale, hale, mnóstwo ludzi, to znaczy starcy, dzieci. Ludzie leżeli na podłodze. Byłam przerażona, ale po prostu zorientowaliśmy się co się stało. Tam byłam chyba ze trzy dni. Stamtąd wywieźli nas wagonami bydlęcymi.
Nie, razem jechaliśmy do Auschwitz, wszyscy w jednym wagonie, tata, mama i ja. Z tym że maszynista co jakiś czas, jak dojeżdżaliśmy do lasu, zwalniał pociąg i bardzo wielu mężczyzn wyskakiwało, uciekało. Ojciec też chciał to zrobić, ale ja ojca kurczowo trzymałam za rękę, nie pozwalałam. Tak że ojciec z nami dojechał do Oświęcimia.
Przyjechaliśmy, to już było wieczorem. Przyjechaliśmy do Oświęcimia. Na raz patrzymy, było mnóstwo Niemców z psami, wygrużali nas z tych bydlęcych wagonów i rozdzielali. Rozdzielili mnie z mamą, a tata oddzielnie poszedł, bo mężczyźni byli oddzielnie, kobiety oddzielnie. Gdybym była chłopcem, to pewnie z ojcem bym poszła. I kontakt z ojcem się skończył.
W ogóle już ojca nie widziałam.
Ojciec zginął w Auschwitz, ojca zamordowali. Pamiętam, jak jeszcze syn był w Polsce, to kiedyś pisał podanie, prosił dyrektora [muzeum] Auschwitz, czy taki więzień był. Odpowiedział, że być może był, ale w momencie likwidacji obozu Niemcy zacierali ślady.
- I niszczyli dokumentację.
Tak. I nie było. Po kilku latach wracałam kiedyś z mężem z sanatorium i zwiedzaliśmy ten obóz. Wchodzimy do obozu, patrzymy, a na głównej tablicy jest nazwisko ojca, tak że się widocznie odnalazły papiery, że zginął.
- Proszę teraz przypomnieć, jak długo pani tam była i jak wyglądał dzień powszedni w obozie.
Jak przyjechaliśmy, wygrużyli nas z tych wagonów, byłam z mamą, ojciec był oddzielnie. Na placu tego obozu były rozstawione stoły, stały więźniarki. Dostałyśmy jak gdyby papierowe worki, [do których] wrzucało się całe ubranie i obuwie. [Więźniarki] jakoś to numerowały. Potem była kąpiel.
Normalna. Było ścinanie, golenie włosów. Ogromne sale, bez mydła, bez niczego żeśmy się troszeczkę opłukały i dostałam tylko pasiak, sukienkę i nic więcej. Bez butów żeśmy tak chodziły, bo buty były zabrane, drewniaków jeszcze żeśmy nie dostały. Odeszłyśmy potem do innej więźniarki, która w wiadrze miała czerwoną farbę. Na plecach był namalowany taki krzyż. Miałam naszyty trójkąt. Ale nie wie, kto mi to naszył, czy to było przypięte, czy ja to naszyłam, czy przypinałam, tego już nie pamiętam. Miałam numer i czerwony trójkąt, jako polityczna. Ale jaka ja byłam polityczna jako dziecko? Numeru nie mam. Mam tylko numer z Ravensbrück, nie wiem, dlaczego. Pisałam i syn pisał. Napisali, że byłam jako więźniarka, ale nie zachował się numer, więc nie wiem, co się stało z tym numerem.
- Jak wyglądała codzienność?
Były ogromne bloki, są do tej pory, prycze piętrowe. Zawsze spałam z mamą na dole, bo mama miała kłopoty z nogami. Spałyśmy po cztery na pryczy. Byłyśmy przykryte tylko jednym kocem. Ten koc był brudny, cuchnący. Straszne robactwo było, nie da się opowiedzieć jakie. Ciągle nas niby kąpali, dezynfekowali. Dezynfekcja, kąpiel polegała na tym, że trzeba było swój pasiak zwinąć i szło do odwszawiania, do specjalnych pieców. A my stałyśmy, leciała zimna woda. Tak kąpiel wyglądała, okna pootwierane z jednej i z drugiej strony i nieraz czekałyśmy kilka godzin na ubranie, czy był mróz czy śnieg, obojętnie. Po kilka godzin czekałyśmy na ubranie, potem numerami wywoływali, bo każda z nas była numerem. Potem żeśmy wracały do bloku, [gdzie] z kolei te koce, sienniki były zlane karbolem, wszystko było mokrzusieńkie. Po cztery żeśmy spały. Pamiętam jeden moment, jak jakaś pani miała dur, biegunkę, cała byłam zabrudzona, bo spałam z mamą z jednej strony, a jakieś dwie panie z drugiej strony.
Głód był straszny. Na początku, jak żeśmy przyjechały z mamą, to w ogóle brzydziłam się jeść tej zupy, nie chciałam jeść. Były garnuszki, a nie było łyżek, ręką się to wszystko brało. Poza tym robactwo mnie odpychało, nie jadłam po prostu. A potem, jak głód był taki straszny, to [człowiek] by wypluł, a ja podniosłabym i zjadła z przyjemnością. Tak było niestety…
- Czy była tam jakaś przymusowa praca?
Mama pracowała, gdzieś jeździła. Pamiętam, że czasami mówiła, że zakopywali gdzieś zwłoki, jak [ich] nie palili. Piece bez przerwy w noc się paliły, czuć było ten zapach. Tam nie było żadnego drzewka ani żadnego ptaka, w ogóle nie spotykało się. Ja cały czas byłam w obozie, jakoś mi się udało, że cały czas byłam z mamą. Mama szła do pracy, wracała wieczorem, a ja byłam. Chorowałam na zapalenie płuc, leżałam na rewirze. Pamiętam, przyszła lekarka niemiecka, stanęłam i coś mówiła po niemiecku, nie rozumiałam. Zrozumiałam tylko: „Dziesiąty blok”. Miałam już być skierowana pewnie do pieca, nie wiem. Wróciłam z tego rewiru z temperaturą z powrotem do bloku, gdzie moja mama była. Ale przyszła do mnie blokowa, [która] prawdopodobnie, tak mówili, była córką prezydenta Krakowa. Podeszła do mnie i mówi, żebym nie płakała, że ona mnie na dziesiąty blok nie odda, że zostanę z mamą. I tak było. Z temperaturą wychodziłam na apele. Apele były codziennie, chyba piąta, szósta rano chodziła blokowa z kijem. Niektóre więźniarki nie mogły się podnieść, bo były chore, słabe, to ona przypominała, że trzeba wychodzić. Miała taki długi kij i waliła. Bardzo dużo było takich kobiet, które w ogóle nie wychodziły. Jak umarła czy była ciężko chora, nie ruszała się. Ale zawsze liczba musiała się zgadzać. Żeśmy stały na apelu ustawione dziesiątkami i auswierka liczyła. Jak się nie zgadzało, jak nie było jakiejś osoby, to żeśmy stały dotąd, aż się odnalazła osoba.
Pamiętam jak przez mgłę, że blokowa miała mały pokoik w danym pomieszczeniu. Przez ten cały barak, w którym mieszkałam, przez całą salę przechodził piec. Czasami miałam zapalenie pęcherza, to cegłę albo jakiś kamień (skąd miałam kamień, nie pamiętam) żeśmy nagrzewały.
Poza tym nie zapomnę, jak tam wyglądały ubikacje. Ogromna ubikacja. Tam nas wchodziło chyba ze sto osób albo więcej. Z jednej strony były otwory i z drugiej. Sama czasami się zastanawiam, jak to było, czy nas wpuszczali, czy każda mogła tam wchodzić, nie pamiętam tego. Ale to też było bardzo kompromitujące.
- Czy były tam jeszcze inne nieduże dziewczynki?
Mało było. Mnie się jakoś wyjątkowo udało. Ja byłam bardzo drobna. Były kobiety różnej narodowości, były Czeszki, Rosjanki, Niemki.
Też były, tylko że miały inne [naszywki]. Czarne [oznaczały, że] podobno prowadziły się niemoralnie. Czy tak było, nie wiem. Ja miałam czerwony trójkącik.
Wszystkie miałyśmy jedzenie. Każda dostała półlitrowy garnuszek, była brukiew albo jarmuż, dziesięć deko chleba na dzień, bochenek na dziesięć osób, to malutki kawałek. Mama mi przeważnie oddawała swoją porcję. Byłam kościotrupem. Nie tylko ja, ale wszystkie.
Najbardziej się denerwowałam, że włosów nie mam, ale wierzyłam, że wrócą, że może będę miała. To było coś niesamowitego. Pamiętam, jak zobaczyłam swoją koleżankę, jak nie ma włosów (głowa jest bardzo niekształtna bez włosów), to mnie taki śmiech ogarnął. Siebie nie widziałam, bo tam przecież nie było luster. Dla mnie największe przeżycie było, że nie mam włosów. Taki miałam rozum wtedy. Ale wierzyłam, że wyjdę. Tata niestety nie wrócił, ja z mamą wróciłam.
- Kiedy dowiedziałyście się panie o ojcu?
Po wojnie dopiero, już mama nie żyła, nawet nie wiedziała, że ojciec tam zginął. Żeśmy liczyły, że może był przesłany do innego obozu.
- Jakie były dalsze losy? Mówiła pani o Ravensbrück.
W październiku byłam wywieziona z mamą do Ravensbrück. Identycznie było tak jak i w tym obozie. Ale też nie pamiętam. Potem z Ravensbrück byłam wywieziona do Szwecji.
Nie, też z mamą. Mogłam zostać. Miałam bardzo dobrą opiekę. Mnie odebrał gospodarz ze Szwecji, taki młody mężczyzna przyszedł, podobałam mu się. Byłam u niego na odżywianiu chyba ze trzy miesiące, tak że nabrałam tam siły. Poza tym leżałam w Szwecji w szpitalu.
Byłam już rozwiniętą dziewczynką. W momencie kiedy byłam w obozie, to wszystko się zatrzymało. Okazuje się, że dosypywali jakiś proszek. Może i dobrze, bo myć się nie było gdzie ani ręcznika nie było. Jak byłam w Szwecji, jak mnie lekarz zbadał, to od razu poszłam na oddział ginekologiczny. Tam miałam różne nagrzewania, oglądania. Pamiętam, strasznie to przeżyłam. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, dlaczego mnie tak badają. To było dla mnie bardzo krępujące. To nie jak dzisiejsza młodzież, że się niczego nie wstydzi, ja zakompleksiona, nie chciałam, nie pozwoliłam się zbadać temu lekarzowi. Ale przez różne nagrzewania, rożne leki, które otrzymywałam, nie wiem, jakie, [organizm] wrócił [do normy]. Wrócił i przecież dwoje dzieci mam, a mogłam nie mieć. I normalne dzieci są po tym.
Pamiętam, że jak byłam w Auschwitz, to miałyśmy robione zastrzyki w piersi. Po co to było robione, nie wiem. Każda z nas miała. [To były] jakieś doświadczenia.
Ja miałam, mama też miała. To było dosyć bolesne.
- Nie było dalszego ciągu? Nic się z tym nie działo?
Nie i jakoś do tej pory u mnie nie. Może akurat taki organizm. Mama miała na plecach wrzodziany wielkości budzika. Niczym się nie leczyło. Wyleczyła sobie cebulą. Na terenie obozu za chleb można było wszystko kupić. Więźniarki, które były tam kilka lat, pracowały w kuchni, miały widocznie możliwości. To był taki bazar. Za dwie porcje chleba można było sobie kupić cebulę. Wtedy trzeba było nie jeść tego chleba. Mama tą cebulą przykładała i to przeszło. Ja też miałam taką wrzodziankę i przeszło. Tam po prostu organizm sam zwalczał. Tak jak leżałam na zapalenie płuc i żadnego leku nie brałam, tylko tyle, że nie wychodziłam na apele. Nic nie dostawałam, tylko leżałam.
- Widocznie silny organizm.
Byłam dobrze odżywiona, jedynaczka, mama dmuchała. Tak było.
- Jak długo pani była w Szwecji?
Byłyśmy ze trzy miesiące. Jak tylko było można wyjechać do Polski, to w ogóle żeśmy się nie zastanawiały. Przecież mogłam zostać, tam mnóstwo moich koleżanek zostało. Żeśmy pierwszym transportem przyjechały do Polski. Byłyśmy wyposażone bardzo dobrze. Każda z nas miała prawie dwie walizy wypełnione pięknym ubraniem. Jak żeśmy przyjechały z Ravensbrück, jak nas przywieźli do Danii (bo przez Danię jechaliśmy najpierw, a potem do Szwecji), to każda z nas nie miała siły wyjść z wagonu. Po dwie pielęgniarki nas prowadziły. Przede wszystkim każda z nas była umyta, włosy były wyczyszczone, bo przecież były bardzo zanieczyszczone wszami, każda z nas miała jakimś płynem posmarowane, chusteczka na głowie. Znowu ogromna sala i żeśmy podchodziły do stolików. Przy jednym była czysta bielizna, pończochy, swetry, sukienki, tak że Szwedzi bardzo pięknie się zachowali. […] Tam żeśmy mieszkały z mamą w szkole. Była duża szkoła. Co jakiś czas przyjeżdżali Szwedzi i zabierali Polki do siebie.
Tak, do domu. Mojej mamy nie wzięli, a mnie akurat taki młody wziął. Pamiętam, miałam piękny pokój u niego. Miał ogromne gospodarstwo, był taki uprzejmy, że nawet mi radio postawił i nastawił audycje polskie, które płynęły. Tylko że nie mogłam się z nim porozumieć. Słownik mi nawet też załatwił, przecież on tylko po szwedzku mówił, a ja nie mogłam się z nim porozumieć. Tam bardzo odżyłam. I żeśmy wróciły.
- Co zastałyście w Warszawie?
Ruiny były straszne, nie do poznania. Młodzi nie wierzą, że tak było, domy zniszczone. Mama pracowała w domu Boduena [na ulicy Nowogrodzkiej] dzięki pani Irenie Sendlerowej. Akurat moja mama znała panią Irenę Sendlerową. Nie mogę się nadziwić. To była śliczna kobieta. Mieszkała na ulicy Ludwiki. Mamie załatwiła pracę, a mnie szkołę. Chodziłam do Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego na Górnośląskiej.
Tak, po Powstaniu Warszawskim. Pamiętam, chodziłam do szkoły muzycznej na Wiejskiej. Uczyłam się na fortepianie, też dzięki pani Irenie Sendlerowej. Ona chyba córkę ma. Pamiętam, jak u niej w domu byłam, to ściany były takie pomazane, dziwiłam się. Ona mówi: „U mnie dziecko musi się swobodnie czuć”. […] Jej ojciec zginął, tyfus złapał. Był lekarzem gdzieś pod Warszawą.
Mama pracowała. Ja byłam cały czas z mamą. Potem chodziłam do liceum pedagogicznego. Były organizowane kolonie letnie, [na które] jeździłam jako praktykantka. Wtedy nie płaciło się, to było w ramach praktyki szkolnej. Bardzo się podobałam organizatorce. Ona mnie po prostu zatrzymała u siebie. Potem poznałam męża. Dostałam mieszkanie i tak się potoczyło dalej. Tyle mogę o tym powiedzieć. Przykre były przeżycia, bardzo wiele się zatarło w pamięci.
Warszawa, 16 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt