Zofia Kurzepa „Zośka”
Nazywam się Zofia Kurzepa, z domu Wróblewska. Urodziłam się 18 lutego 1926 roku z ojca Witolda, matki Genowefy, z domu Jóźwiak. Rodzina składała się z mamy, taty, starszego brata, który zginął w Powstaniu. [Brat] był trzy lata ode mnie starszy, nazywał się Marian. Ja byłam tym młodszym dzieckiem, troszkę uprzywilejowanym w związku z tym, że byłam dziewczyną i młodszą. Do szkoły powszechnej poszłam troszeczkę wcześniej, w 1939 roku. W 1938 roku skończyłam szkołę podstawową, bo wtedy była szkoła podstawowa, która trwała siedem lat, ale jak szło się do gimnazjum, to tylko sześć. Już zdałam do drugiej klasy gimnazjum, II Miejskiego [gimnazjum] imienia Jana Kochanowskiego. W pierwszym roku uczęszczałam do prywatnego gimnazjum, później dopiero do tego miejskiego dostałam się, ale już praktycznie można powiedzieć, że do tego gimnazjum nie uczęszczałam dlatego, że zaczęła się wojna. Wkroczyli Niemcy i wszystkie szkoły (nazywały się zasadnicze) były zlikwidowane. Dla Polaków nie było wyższego wykształcenia, tylko takie podstawowe, żeby byli dobrymi robotnikami, pracownikami fizycznymi.
Gimnazjum było na pół legalne dlatego, że z tego gimnazjum zrobiono szkołę farbiarską – ja akurat chodziłam do szkoły farbiarskiej, ale zdaje się, że było jeszcze jakieś inne odgałęzienie, ale tego nie pamiętam, czy to była krawiecka? Ja chodziłam do farbiarskiej, w związku z tym jakieś przedmioty z dziedziny farbiarstwa miałyśmy, [ale to właściwie była fikcja, dla ewentualnej kontroli niemieckiej].
- Jak wyglądały pierwsze lata okupacji?
Były ciężkie te lata okupacji dlatego, że [było zimno, chłodno i głodno. Brak było jedzenia, ubrania i opału].
- Czy pani rodzina miała z czego żyć, czy problemy finansowe się pojawiły?
[Było ciężko, ale początkowo rodzice robili co mogli, byśmy z bratem nie byli głodni. Mama oprócz obrączek, sprzedała swoje lepsze sukienki]. Matka moja pracowała, ponieważ nie skończyła farmacji, bo jak była młoda, to kobiet na farmację nie przyjmowali, tylko taką specjalną szkołę, gdzie zajmowała się lekarstwami. I ona pracowała, to nie była wytwórnia, to była raczej hurtownia,
nota bene, żydowska, ponieważ te wszystkie wtedy hurtownie należały przeważnie do Żydów, ale w związku z tym, że była żydowska została zabrana właścicielowi i przejęta przez dyrektora Niemca.
Ta hurtownia znajdowała się później na terenie getta. I oni na razie tej hurtowni z getta nie usunęli, tylko mama tramwajem wjeżdżała do getta i wyjeżdżała również stamtąd. Ponieważ była dosyć odważną kobietą, bo przecież miała Żydówki koleżanki, więc starała się jakiś chleb, [słoninę i mąkę]. Niewiele mogła, ale przemycała cośkolwiek dla nich, tyle, ile mogła, żeby się Niemcy nie zorientowali, [bo zdarzały się w tramwajach niemieccy kontrolerzy]. Poza tym szczęśliwie się też złożyło, że hurtownia miała leki bardzo przydatne dla Powstańców, przede wszystkim szczepionki, leki przeciwgorączkowe, jakąś aspirynę, bo to przejęła firma niemiecka „Bayer”, która do tej pory przecież istnieje. Więc, po prostu, mama kradła mówiąc nieelegancko. Nie tylko ona jedna. Jakoś oni mieli odpowiednie [sposoby]. Dokładnie nie wiem, jak to się odbywało, ale w każdym razie otwierali te duże paczki [leków], coś tam wyjmowali, coś tam wkładali [dla utrzymania właściwej wagi]. Dobrze, że mieli dobrego dyrektora, który był Niemcem, ale takim jakimś uczciwszym. On trochę przymykał oczy, bo się przecież wreszcie zorientował, że coś tu nie jest tak.
Ojciec pracował na Politechnice, był laborantem. Mój brat chodził też do gimnazjum, tylko o moim bracie niewiele mogę powiedzieć, bo należał również do AK, ale wtedy się nie mówiło gdzie, u kogo. Im ktoś wiedział mniej, tym było lepiej. Ja, na przykład, o tym, że byłam u „Golskiego” dowiedziałam się dopiero po wojnie.
- Jak wyglądał pani pierwszy kontakt z konspiracją?
Byłam harcerką w ogóle, jeszcze w szkole podstawowej, jako taka zwykła druhna. [Na zebraniu harcerskim dowiedziałam się, że jestem w konspiracji i byłam z tego powodu bardzo, bardzo szczęśliwa]. A później, jak przeszłam do II Miejskiego Gimnazjum, to od razu mnie wciągnęła w to nasza druhna Zofia Byszewska. To był wspaniały człowiek. Ona miała chyba dwa, albo trzy fakultety skończone. Była bardzo mądrą kobietą – wtedy rzeczywiście nie bardzo mogłyśmy ocenić jej mądrość, ale później, gdy już trochę dojrzałam, zorientowałam się, że jej chodziło głównie nie o to, żebyśmy jak niemądre szalały, narażały się, tylko żebyśmy się uczyły, żebyśmy później – jak ona mówiła – były tym trzonem inteligencji. Bardzo jej zależało, żebyśmy się dobrze uczyły. I ona również nas uczyła. Ona organizowała kursy.
Miałam wielkie zacięcie, od małego [dziecka] chciałam być bardzo lekarzem. Wobec tego zostałam sanitariuszką, wcielona do tej grupy sanitariuszek. Najpierw to szkolenie odbywało się [w dziwnych miejscach]. Lekarze robili to w swoich prywatnych mieszkaniach, albo w prywatnych gabinetach. Uczono nas jak robić zastrzyki, jak bandażować, jak udzielać pierwszej pomocy – oczywiście w bardzo niewielkim zakresie, bo nie byłyśmy takie bardzo wysokie, bardzo silne, bardzo wysportowane. Byłyśmy przede wszystkim niedożywione, bo mimo, że nie byłyśmy głodne, bo to jest zupełnie co innego, chleb to był, kartofle były, ale jeśli chodzi o witaminy, o jakieś dobre jedzenie było bardzo trudno. Tym bardziej, że moi rodzice, aczkolwiek pracowali obydwoje, to niewiele zarabiali.
Później, jak już cośkolwiek żeśmy się nauczyły, dostałyśmy przydział do szpitali. Ja akurat dostałam do Dzieciątka Jezus, bo mieszkałam na Koszykowej, więc tam mi było nawet najwygodniej, ale to nie było najważniejsze. Akurat dostałam do [szpitala] Dzieciątka Jezus i tam przeszłam taką pierwszą szkołę życia, pierwszy raz spotkałam się tam ze śmiercią, ze strasznym krwotokiem i (to już tyle lat minęło) do tej pory pamiętam, jak ta młoda kobieta, która się otruła, zostawiła czworo dzieci. Byłam bardzo młoda, ale pomyślałam sobie, że wtedy, pierwszy raz, i do tej pory to pamiętam, że dla żadnego mężczyzny nie można sobie odebrać życia, jak się ma czworo dzieci. Wtedy z panem profesorem, który miał obchód nachyliłam się nad chorą, bo on chciał mi pokazać, że ona miała uszkodzony przełyk, nastąpił krwotok – jak krew chlupnęła na nas, to obydwoje żeśmy zaniewidzieli. To było straszne, do tej pory tego nie mogę zapomnieć. To było moje pierwsze zetknięcie się z taką śmiercią, bo później to już człowiek troszkę zobojętniał, ale wtedy to było pierwszy raz. [...]
- Jak wyglądał okres oczekiwania na Powstanie, bo czuło się już w Warszawie...
Czuło się to Powstanie. [Powstanie „wisiało w powietrzu”. Wiedziałyśmy o nim i tylko czekałyśmy na rozpoczęcie (na rozkaz)]. Przygotowywano nas na to Powstanie. Oprócz tego, że roznosiłyśmy ulotki, pracowałyśmy w Patronacie. To było takie stowarzyszenie zajmujące się paczkami dla jeńców wojennych, dla dzieci tych ofiar, które siedziały w oflagach, czy w obozach koncentracyjnych. I robiliśmy paczki. Niemcy byli tak cholernie złośliwi, że na przykład mówili, że w tym dniu pozwalają wysłać, powiedzmy, pięćdziesiąt paczek i było trzy godziny na to, żeby te paczki zrobić. Więc wszystkie dziewczyny stawały i przeszkadzały sobie bez mała, bo przecież żeby te pięćdziesiąt paczek zrobić, tym bardziej, że paczki były byle jakie, to nie były paczki, to były dwie cebule, trochę smalcu, trochę chleba, czasami kawałek słoniny, to była okropna nędza. Ludzie sobie w ogóle nie mogą wyobrazić, jakie to było wszystko straszne dla nas, bo przecież wiedziałyśmy, ze jeżeli my nie zdążymy tego zrobić, to oni nie dostaną tego, bo tak dostawali.
Następnie chodziłyśmy, jeżeli trzeba było na przykład jakieś dziecko zawieźć, które zostało samo, bo rodzice zostali zaaresztowani, to po prostu któraś jechała, zabierała dziecko, czy dzieci i odwoziła je. Trzeba było tak to wszystko zorganizować, żeby zdążyć przed godziną policyjną, bo to jeszcze wisiało nam nad głową.
Również Patronat obejmował bezdomnych, też trzeba było jakieś paczki robić, ale to już było w mniejszym zakresie. I bardzo często chodziłyśmy, ja na przykład często chodziłam do takiego rannego z 1939 roku, który stracił obydwie ręce i obydwie nogi, to był sam tułów. Po prostu karmiłam go, bo było bardzo mało personelu, więc tak żeśmy na zmianę i inne tam rzeczy, baseny i tak dalej, to cośmy potrafiły zrobić. Bo przecież takie mądre to myśmy nie były wtedy, żeby tak wszystko można było przy chorych zrobić, ale robiłyśmy. W każdym razie z chęcią. Nigdy się nie spotkałam, żeby którakolwiek z moich koleżanek odmówiła.
- Czyli te obowiązki pełniła pani do końca lipca 1944 roku?
Tak. Bo w 1940 roku już wiedziałam, że jestem skierowana jako sanitariuszka i wiem, w razie czego, gdzie mam się zgłosić, a 27 lipca już wiedziałam, że 1 [sierpnia] mam się zgłosić o siedemnastej, na ulicy Suchej, pod numerem 18, to była willa, ile nas tam będzie, to nie wiem, wiedziałam, że trzy moje koleżanki. Tu nie było konspiracji, dlatego że ja, Irena i Jadzia byłyśmy w jednej klasie, więc myśmy się znały, myśmy znały swoje nazwiska. Reszta to tylko były imiona albo pseudonimy. Nikt o niczym nie wiedział.
Pani doktor, to była pani „Basia”, która była z nami. I tam żeśmy się spotkali w tej willi. Willa należała do lekarza, lekarz był gdzieś w Warszawie, jeśli sobie dobrze przypominam, na Długiej, ale mogę się mylić, bo jego żona wzięła małe dziecko i jakąś walizkę i wyniosła się stamtąd, a została tylko jakaś kuzynka z nami, pani w średnim wieku, bardzo dla nas później przydatna, bo świetnie mówiąca po niemiecku, z bardzo dobrym akcentem i ona bardzo nam pomogła w rozmowie z żołnierzami niemieckimi, którzy bez przerwy nas nawiedzali. Tam nic, niestety, nikomu żeśmy nie pomogły, bo szpital, który miał być urządzony, jak tu była ta willa, to tak na skos, w takim budynku gdzie stali Niemcy, AK obiecywała, że zdobędą ten budynek i tam zrobią szpital. Nie udało im się.
- Jak wyglądał ten moment wybuchu Powstania?
Myśmy słyszały strzelanie. Huk, strzelanie i nic poza tym. I to strzelanie towarzyszyło nam, ten huk, ta willa była naprzeciwko Filtrów. Tam Niemcy mieli swój bunkier i z tego bunkra strzelali. Bardzo często, nauczone zostałyśmy przez panią doktor i same doszłyśmy do tego, że właściwie jak wchodziłyśmy na piętro, to posuwałyśmy się na czworaka dlatego, że między innymi, kiedyś jakiś Niemiec puścił taką serię, że nad oknem była taka smuga, podpadał tynk, bo on strzelał tak lawinowo. Więc później to chodziłyśmy tak niziutko, albo czekałyśmy, jak będzie cisza, ale to było bardzo trudne.
Była spiżarnia trochę zaopatrzona, nie głodowałyśmy, nie było tak strasznie źle i głodno, bo coś tam było do jedzenia. Siedziałyśmy i codziennie przychodzili Niemcy i sprawdzali. Przede wszystkim, w pierwszym rzędzie chcieli nas zabrać i uratowała nas ta pani, kuzynka tego lekarza, powiedziała, że, bo na szczęście dla nas, na rogu Suchej i Wawelskiej został przewrócony tramwaj. Chyba Niemcy zaczęli strzelać, ten tramwaj się przewrócił i ta pani powiedziała, że my jechałyśmy tym tramwajem i nie mogłyśmy już później iść do domu, bo był straszny ostrzał. Liczyli nas, bez przerwy, codziennie, jak przychodzili i wszystko było bardzo dobrze, dopóki nie wycofali się Niemcy i nie przyszli żołnierze pana generała Kamińskiego, czyli „własowcy”.
I tu się zaczęło. To nie byli ludzie. W porównaniu z nimi to Niemcy byli święci. Przede wszystkim Niemcy byli, można powiedzieć, kulturalni. A to była dzicz. Na szczęście, dopóki byli Niemcy, oni się zachowywali przyzwoicie. Natomiast z chwilą, 12 [sierpnia] przyszli Niemcy i powiedzieli, że musimy się pakować, bo jutro, czyli 13, musimy [dom] opuścić, ponieważ dom zostanie zrównany z ziemią, spalony i ta cała dzielnica zostanie kompletnie zburzona i spalona. Zaczęła się droga przez mękę. Szliśmy Filtrową do placu Narutowicza, później przez jakiś taki skwer, tam był, i tam „własowcy” zaczęli już co młodsze dziewczyny wyciągać. Każda, która coś miała złotego, usiłowała to schować. Pamiętam, że od matki dostałam na maturę złoty zegarek i wszyłam go sobie w naramiennik. I przeniosłam ten zegarek w płaszczu jakimś, byle jakim. Natomiast dziewczyny, które miały w torbach, oni tylko pokazywali po dziesięć zegarków na ręku, co oni mają za zdobycze i wciągali dziewczyny w jakieś rumowiska, w bramy [i gwałcili], koszmar absolutny. To były przecież wszystko młode osoby, a między nami były jeszcze dwie młodsze dziewczyny. Nas było pięć, była pani doktor, ona przeniosła bransoletkę we włosach, udało jej się. Może to śmiesznie brzmi, ale to była jakaś satysfakcja, że te zwierzęta w ludzkim ciele tego nie zauważyły. Te dwie najmłodsze, niestety, zostały zgwałcone. Nas uratowała ta pani, Wanda, bodajże ona się nazywała, która, po prostu, złapała Niemca jadącego na motorze i poprosiła go, żeby ratował, że to są dzieciaki. Wtedy on przyszedł, wyjął rewolwer i kazał im się rozejść. Oni się posłuchali. [Może to dziwnie brzmi, że chwalę Niemców, ale tak na prawdę było].
Myśmy jakoś dobrnęły do tego zieleniaka. Na tym zieleniaku była sodoma i gomora. Setki ludzi tłoczących się, matki z dziećmi, straszliwy widok, ludzie płaczący, wszyscy byli potwornie zdenerwowani. Nie wiedziałam, co się dzieje z matką, co się dzieje z ojcem, gdzie jest mój brat. Ale właściwie wszyscy byli w tej samej sytuacji. Jeśli chodzi o matki z małymi dziećmi, to były siostry z Czerwonego Krzyża, które dostarczały jakieś mleko, wodę, jedzenie. Nam powiedziano, że jeżeli my nie dostaniemy [do] Pruszkowa, to tu będzie masakra, to możemy nie przeżyć tego, bo jesteśmy za młode, jak ktoś powiedział, za ładne dla tej dziczy i oni się będą na nas wyżywać. Wobec tego jakoś żeśmy się [przedarły].
Nie pamiętam, jak żeśmy szły, ktoś nas przeprowadził do takiej kolejki podmiejskiej i dojechałyśmy do Pruszkowa. I tu się druga historia zaczyna, tam były jakieś hale, gdzie remontowano, czy wagony, czy samochody, też już tego nie mogę powiedzieć i były jakieś prycze, jakieś ławki. I tam nas wepchnęli do piątego baraku. Ludzie tam byli już po kilka dni, ci, którzy przyszli, to był trzynasty dzień Powstania, więc już tam nocowali, koczowali. Zaczęłyśmy myśleć, jak się z tego „interesu” uwolnić, jak stąd wyjść. Próbowałyśmy najpierw włożyć nasze fartuchy i wyjść jako sanitariuszki, niby wyprowadzając ludzi. Nie udało się. Niemiec, który stał, powiedział
Raus! , od razu do nas, z bronią, to żeśmy się wycofały. Ale postanowiłyśmy jakoś tę sprawę inaczej załatwić. [Zaczęłyśmy] rozmawiać z polskim lekarzem, któremu [wcześniej] pomagałam. On młodemu chłopakowi nacinał ropień na podudziu, też pamiętam ten okropny zapach ropy i tę gangrenę. Bardzo się wtedy denerwowałam, czy ten chłopak przeżyje, a ten lekarz powiedział mi, że jeżeli go jak najszybciej do jakiegoś szpitala odeślą, to może mu się uda. I on wtedy powiedział, że ten niemiecki lekarz bierze pieniądze. I parę osób się złożyło. Nie pamiętam, bo przecież nie byłyśmy bogate, nie miałyśmy pieniędzy, ale zebrałyśmy trochę pieniędzy, dałyśmy temu lekarzowi i wyszłyśmy z tego obozu. Oni strzelali, ale w górę, za nami. Widocznie on chciał mieć pokrycie na to, bo tu się zrobił szum. Cztery nas uciekły, dwie zostały i ta lekarka została, w tym obozie.
Później przenocowałyśmy u jakichś znajomych jednej z koleżanek w Pruszkowie, a na następny dzień następna koleżanka, nie wiem jak ona się nazywała i do tej pory nie mam z nią kontaktu, chociaż wiem, że to Powstanie przeżyła, powiedziała mi, żebym z nią poszła, dostała się do Żyrardowa, bo ona ma tam znajomych. Poszłyśmy na stację, wsiadłyśmy do wagonu, powiedziałyśmy konduktorowi, że jesteśmy z Powstania, mówię: „Nie będziemy już kłamać”, zresztą każdy widział: brudne, prawie gołe, bo nam się wydawało, i tak się mówiło, że Powstanie skończy się w parę dni, a ono skończyło się po sześćdziesięciu trzech dniach, więc nie byłyśmy dobrze ubrane. On powiedział: „Dobrze”. Wziął nas do swojego przedziału służbowego, wysadził nas w Żyrardowie. Ona wiedziała, gdzie ci państwo mieszkają.
W Żyrardowie było mnóstwo Niemców. Patrole były bez przerwy na ulicy, jeden po drugim. Wpadłyśmy do jakiegoś ogródka i widzę, że stoi pani, taka w średnim wieku i mówię: „Proszę pani, myśmy uciekły z Warszawy. Niech pani nam pomoże, bo my musimy się na taką, a taką ulicę dostać. Ale to już od pani zależy”, nie miałyśmy wyjścia. Jeżeli pomoże, to pomoże, a jeżeli nie, to wyjdziemy i niech już nas zabiorą, niech nas zagarną, bo co można było zrobić? Nie było innej rady. Ona wtedy takiego chłopczyka, może miał z dziesięć lat, zawołała i pamiętam jak dziś, „Stasiu, powiedziała, przeprowadź te panienki, tylko wiesz jak?”. „No pewno, że wiem”, takie małe to było, w takich porciętach. On nas przeprowadził przez jakieś ogródki. Pamiętam, że się podrapałam okropnie, bo tam i druty kolczaste były. I dostałyśmy się do tych ludzi.
Po nią przyjechała rodzina, a ja tam jeszcze pobyłam u nich, ponieważ miałam ciotkę we Włochach, pod Warszawą, ale oni mi nie pozwolili pójść wtedy, do tych Włoch, zresztą z Żyrardowa do Włoch pieszo, to było bardzo daleko. Ale powiedzieli mi, że postarają się i rzeczywiście, ten pan pracował we Włókienniczej Fabryce Żyrardowskiej i oni tam mieli bardzo dobrze rozwiniętą konspirację i dostałam fałszywą kenkartę jako pracownica młyna. Nie wiedziałam nawet, co tam mogłabym robić, ale miałam taką kenkartę. Jednego razu – tam u nich byłam trochę jako służąca, jako pomoc, pani ta wysłała mnie po coś i złapali mnie Niemcy. [Muszę przyznać, że bałam się].
[Kenkarta to było jedno wielkie oszustwo, ale nadrabiałam miną. Postanowiłam zachowywać się tak jak nas uczono, to znaczy godnie]. Pokazałam kenkartę. Zaprowadzili mnie do jakiegoś, to nie był Wehrmacht, to była jakaś policja. Siedział facet w średnim wieku, zobaczył coś takiego jak ja, bo ci państwo nie byli bogaci, więc mi nie mogli dać [ubrania]. Zobaczył, że zimno było już troszkę, a ja jestem w sandałach i w podartej sukience i w jakiejś bluzszczynie i on wtedy powiedział coś do takiego młodszego oficera, podoficera, nie rozróżniałam tych wszystkich ich szarż, żeby mi przyniósł coś do ubrania. I on mi przyniósł wtedy spódnicę, sweter i jeszcze coś, buty chyba jakieś, tak popatrzył na moje nogi i przyniósł jakieś buty i powiedział mi, że te rzeczy są czyste. Później dowiedziałam się, że to były rzeczy żydowskie, które oni zarekwirowali, które oni później zdezynfekowali i on mi to dał. Popatrzył się na tę kenkartę i widocznie litość go wzięła, bo byłam taka, teraz to ja wyglądam, ale wtedy, to byłam takie chuchro, że się do niczego nie nadaję, że się do pracy nie nadaję, bo co ze mnie za robotnica. I taka była troszkę dyskusja, [której nie zrozumiałam] i wreszcie mnie puścili. Jak stamtąd wyszłam, to nie wiedziałam, jeszcze z tym tłumokiem pod pachą, czy jestem w niebie, czy jestem na ziemi.
Po jakichś trzech tygodniach kolejką dojechałam do tych Włoch i przyszłam do mojej ciotki. Jakoś ją tam znalazłam, bo w międzyczasie ją Niemcy też wyrzucili z mieszkania, ale poszłam do gminy i dowiedziałam się, gdzie ją przekwaterowali i do przyjścia Rosjan przesiedziałam tam.
- Czy pani kiedykolwiek, już po takim „wyzwoleniu”, nazwijmy to, miała jakieś nieprzyjemności związane z przynależnością do Państwa Podziemnego, do konspiracji?
Oni byli za głupi na to.
Nigdy. Proszę sobie wyobrazić, że skończyłam stomatologię i pracowałam w lecznicy Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej, a trzy miesiące czekałam, żeby mnie „prześwietlili”.
- I nie znaleziono żadnych...
Nie, nie, nie. W przeciwieństwie do mojego męża, który, niestety, musiał się ujawnić i ponosił bardzo duże konsekwencje, ale on nie był w Powstaniu, on był w Kielecczyźnie, w partyzantce i on miał duże kłopoty. On skończył farmację i chciał zostać na uniwersytecie, ale go najpierw chcieli wysłać, i już był w drodze gdzieś na północne rubieże, do jakiegoś szpitala, na granicę, tam go chcieli, on już tam jechał, ale okazało się, że jedna z moich koleżanek miała możliwości w wojsku, bo jej mąż był wyższym wojskowym, jakoś to wszystko odkręcili. Ale mój mąż, pięć lat przesiedział w wojsku, tu w Warszawie, w tym szpitalu wojskowym, wtedy ta ulica nazywała się 6 Sierpnia, tam, gdzie teraz jest psychiatryczny szpital.
- Sobieskiego dzisiejszego, na południu Warszawy?
Nie. Czy pan wie, gdzie jest Politechnika? [Na ulicy Nowowiejskiej] jest szpital, w tej chwili psychiatryczny, a wtedy był wojskowy i on tam był, tam pracował. Tylko tyle, że był jako asystent profesora Kubikowskiego na farmakologii i go zwalniali, że po południu mógł ze studentami trochę pracować i to była „wieka łaska”. Ale nie mógł się doktoryzować, absolutnie. Powiedział jego dyrektor szpitala, pan Haberman, nie wiem, czy on był lekarzem, przypuszczam, że tylko miał dyplom, ale lekarzem to on prawdopodobnie nie był, że mu „kaktus na dłoni wyrośnie”, jak Kurzepa zdobędzie doktorat. Ale mój mąż się doktoryzował.
Warszawa, 25 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber