Zofia Genowefa Klimek „Diana”
- Gdzie pani mieszkała przed 1939 rokiem?
Od 1938 mieszkałam w Warszawie przy ulicy Wilanowskiej 22.
- Mieszkała tam pani z całą rodziną?
Nie. Mój tato pracował w Warszawie, bo był rymarzem i w piekarniach pracował jako rymarz. Uprzęże transportowe reperował. Ja i moja mama mieszkałyśmy do 1938 roku w Orzeszynie. Urodziłam się w Nowinkach, obecnie Zalesie Górne.
Tak. Dlatego mam taki pseudonim.
- 1939 rok i wybuch wojny zastał panią w Warszawie.
Nie. 1939 rok i wybuch wojny zastał mnie właśnie w Orzeszynie, w miejscu gdzie mieliśmy domek. Rodzeństwo mieszkało w Warszawie, brat Henryk, który wrócił ze szkoły podoficerskiej ze Śremu mieszkał też w Warszawie. On jeszcze nie wrócił wtedy, do 1939 roku. Wrócił dopiero w październiku. Pod koniec października.
- Czy do Orzeszyna szybko dotarła informacja o wybuchu wojny?
Tak. Mama była w Piasecznie. Pojechała, to był piątek, do Piaseczna. Zresztą już wiadomo było, że jest wojna, bo było bombardowanie, huk.
Tak. Huk. Ale samoloty już były nad Warszawą pierwszego września. Już były nad Warszawą. Wtedy sobie wstałam, poszłam do ogrodu, był kawałek ogrodu. Patrzę – obraz całego ogrodu był lekko zamglony, ale nie padało. Lekka mgła była i potem się rozjaśniło. Mama wróciła koło godziny dziesiątej.
Mówi „Słuchaj, wojna.” A jeszcze przed tym, bo nas zatrzymało... Brat pojechał do Śremu w 1939 roku, dostał 27 kartę mobilizacyjną właśnie do mamy, do rodziców, bo taki podał adres jak wrócili z obozu w Nowosielcach Wyżnych w powiecie Dolina. W związku z tym do Orzeszyna, do miejsca zamieszkania moich rodziców przyszła karta mobilizacyjna i brat wyjechał wtedy. A przedtem jeszcze podobno już były tak zwane dyżury, „stróże nocne”.
- W ramach obrony cywilnej?
Tak, w ramach cywilnej obrony. [W okolicach] Szulca, mieszkali folksdojcze, czyli Niemcy, którzy deklarowali się jako Polacy, urodzili się w Polsce i czuli się Polakami. W 1938 roku skończyłam siódmą klasę w czerwcu i od razu przeniosłam się do Warszawy. Miałam taką sprawę, że trzeba było. Wśród kolonistów miałam koleżankę, która była bardzo sympatyczna, to byli koloniści niemieccy.
- I zmieniły się wasze relacje wtedy jak się okazało...
Za okupacji już nie. Ale ona, pamiętam, kiedyś chyba na historii oświadczyła, że mieszkają w Polsce i czują się Polakami. Ale to była piąta kolumna i przed 1939 rokiem przed wrześniem tworzyli grupy i rozmontowywali koleje, niszczyli szosy. Dopóki jeszcze nie było Niemców w Polsce, żeby Polacy nie mogli się bronić. Mieszkańcy tamtejsi chodzili na tak zwane „stróże nocne”.
Tak, oczywiście.
- Jak sobie poradziliście w chwili wybuchu wojny z organizacją życia codziennego? Wybuch wojny zmienił coś w codziennym życiu,?
Zmieniło się. Już wtedy mieszkałam w Warszawie, wróciłam z rodzeństwem, bo rodzeństwo mieszkało, brat Tadeusz, Henryk, siostra Stefania i ja, we czwórkę. Mama była z tatą w Orzeszynie. Już wtedy tato nie jeździł do pracy do Warszawy, bo młodzież już zaczęła zaopatrywać [we] wszystko do domu. Każdą niedzielę, każde święto, zawsze było się u rodziców. Ze szpitala co mogłam [brałam] i siostra też wyciągnęła.
- Jak to się stało, że zaczęła pani pracować w szpitalu?
Moja siostra zaczęła pracować i mnie ściągnęła.
- Ale musiała pani mieć jakieś przeszkolenie w tym zakresie?
Nie. [Pracowaliśmy] jako pracownicy fizyczni, jako sprzątaczki. Siostra pracowała w kantynie. Pamiętam taką głupią sprawę, też jej pomagałam, pracowałam na Lekarskiej. Ale chodziło o to, żeby po prostu mieć kartę pracy. Na Lekarskiej mieszkały Niemki, były sanitariuszki, były...
Nie, od łączności. Salowe to były Polki. Wszystko była służba polska. [To] przecież niewolnicy byli. Moja siostrzyczka mnie zaprosiła, powiedziała „Chodź, to i obiad sobie zjesz.” Robiłyśmy tak: tam byli pracownicy cywilni polscy, Polacy – szewc, krawiec, jakiś robotnik, stolarze i przychodzili z manierkami po obiad. Robiło się tak: kotlet, ziemniaki ubijało i na to zupę. Nie było innej rady. Kiedyś taki „Biały Otto” wpadł „Nie ma! Nie ma mięsa!”
Keine Fleisch! Keine Fleisch! A my [na to że] „Byli żołnierze i zjedli.” On do mnie, co zrobiłam z tym, co było na tacach. Mówię „Nic.” A on mnie z jednej strony w twarz. Ale nie odkrył nic, jak ludzie już zjedli, to co mieli. Tak było, że przepracowało się i dzięki temu mogłam sobie jeździć. Miałam za zadanie tak zwaną penetrację terenów, bo jak nasi chłopcy chodzili...
- To już była pani w konspiracji?
Od 1943 roku tak. Od lipca.
- Proszę powiedzieć jak pani tam się dostała.
W lipcu […] w 1943 roku spotkałam młodego człowieka w pociągu. Poznaliśmy się, rozmawialiśmy. Raz się spotkaliśmy, drugi raz, trzeci i on mi zaproponował, a już brat był w konspiracji u Bródki – Kęsickiego w „Krawcu” i wtedy do mnie docierały już te „Biuletyny Informacyjne”. Mówię, że mam taką sytuację, że brat... A on mówi „Słuchaj, to my się spotkamy z naszym dowódcą.” Kiedyś spotkaliśmy się, właśnie na Mokotowie, bo on mieszkał na Służewcu, Tosiek, jeszcze wtedy, stamtąd zresztą pochodził. Do tej pory ma tam przyjaciół jeszcze. Jego ojciec, rodzice mieli jakieś gospodarstwo. Nie wiem dokładnie, bo nigdy nie pytałam. Nigdy nie pytałam się o nic, nie lubię się wypytywać.
- Wtedy było bezpieczniej nie wypytywać się.
Tak. Dostałam zadanie penetracji po złożeniu przysięgi. To było 27 lipca w 1943 roku.
Tak. Nie pamiętam dokładnie, jaki to był dzień.
- To zadanie polegało na...
Na penetracji terenów Lasów Chojnowskich. Były tam takie sytuacje, że Niemcy rozstrzelali […] Na przykład w lesie pod Czarnowem była linia tak zwana pryncypalna. Nie pryncypialna, tylko pryncypalna, w kierunku Czarnowa jak się szło ulicą...
- Linia pryncypalna to był szlak kolejowy?
Nie. To była w lesie aleja główna. W Lesie Chojnowskim między Stefanowem a Chojnowem. Tam kiedyś Niemcy rozstrzelali chyba ze czterdziestu chłopców. Zdrady dokonał mieszkający przy stacji właściciel sklepu. Miał telefon, ciągle się kontaktował z Górą Kalwarią, wojskiem niemieckim, żandarmerią i jeżeli ktoś był rano już na stacji [około] piątej (przeważnie tak było) to zawiadamiał żandarmerię, przyjeżdżali żandarmi i wtedy wywozili.
Tak.
Jego załatwili nasi w sierpniu. Właśnie między innymi mój podkomendny był, małolat z trzydziestego rocznika.
- Brał udział w likwidacji?
Był świadkiem. Ale dzięki niemu doszło do lokalizacji.
- A ci chłopcy, których on zadenuncjował, byli w konspiracji oczywiście?
Na ćwiczenia przyjeżdżali.
- Na czym polegała penetracja terenu? Jakiego rodzaju informacje pani przekazywała?
Na przykład w danym miejscu, na przykład w Chojnowie, była placówka niemiecka to tam już nikt nie miał możliwości się zatrzymać. Teren Baniochy – wiadomo, że była jednostka niemiecka. Poza tym Zalesie Górne było wolne, za duży był las. Niemcy się bali lasu. Biele, które są dalej w kierunku między Uwielinami a Wągrodnem, Borki, Wągrodno, tamte tereny. Jest taki las, zwany Biele. Tam był wolny teren. Poza tym lasy w kierunku od Chojnowa na Czarnów. Poza tym Zalesie Górne, które doskonale znałam. Tam od czasu do czasu chłopcy nasi mieli możliwość zakwaterować się na ćwiczenia.
- Czy czasem brała pani udział w tych ćwiczeniach, szkoleniach?
Nie.
- A sama była pani szkolona?
Jestem po szkoleniu przysposobienia wojskowego.
- W jakich okolicznościach ono się odbyło?
To było jeszcze przed wojną, przed 1939 rokiem. Miałam szesnaście lat w 1939 roku, to już kawał dziewczyny byłam!
- Jaką drogą dostała się pani do „Baszty”?
Tosiek był w „Baszcie”. Był Batalion „Karpaty” i on był dowódcą kompanii K-3. A w związku z tym, jeżeli u dowódcy składało się przysięgę, to wiadomo było co to jest. W ogóle nie starałam się o żadne uprawnienia, bo dostałam po uszach, mówiąc uczciwie, w 1949 roku, ponieważ od 1947 roku pracowałam... Przypadkowo frontowiec mnie wyciągnął, był instruktorem PWiWF w Grójcu i mnie wyciągnął. Nie wiem skąd, jak to się stało, że powiedział, że może ja, mogliby mnie wysłać na kurs. Kiedyś przyszedł, zameldował, ściągnęli mnie do Grójca na kurs przysposobienia wojskowego. Kurs był w Słupnie koło Płocka w 1947 roku i po tym przeszkoleniu, chociaż miałam wtedy dobre lokaty, dostałam zaświadczenie dobre, jak się zameldowałam od razu zaproponowano mi jeszcze jeden kurs w Garczynie koło Kościerzyny.
- Ale za bardzo odbiegamy, chronologia nam się wali...
Po rocznym kursie zostałam przyjęta na komendantkę powiatową Służby Polsce w Grójcu. Tam dostałam piękne zaświadczenie, że jestem po zorganizowaniu koncentracji hufców szkolnych. Dostałam w Łosiu „piękne” zaświadczenie, że jestem źle ustosunkowana do obecnej rzeczywistości. Przestałam pracować.
- Wróćmy do spraw najbardziej nas interesujących, czyli Powstania. Wiedzieliście, że szykuje się Powstanie?
Już mniej więcej 27 lipca były słuchy, że coś się szykuje. Byłam wtedy na urlopie. Przyjechałam do Warszawy, zgłosiłam się do pracy, a tam już nikogo nie ma. Wszyscy Niemcy uciekli.
- Tak, wtedy było rozprężenie rzeczywiście wśród Niemców. A 1 sierpnia 1944 jak pani zapamiętała?
Właśnie mówiłam, że... Ale to była niezbyt ciekawa historia. Mama została sama, tato już nie żył, bo zmarł w 1943 roku i myślę sobie, że jakieś zaopatrzenie trzeba mamie [zapewnić]. Spakowałam w szpitalu walizkę i pojechałam pociągiem. To była godzina chyba ósma czterdzieści z Dworca Południowego i chciałam wrócić z powrotem rowerem panny Barbary Kulwiczówny. Dała mi rower, mówi „Jedź, może się dostaniesz.” Już wszędzie było zamknięte i wróciłam. Wtedy spotkaliśmy się właśnie na trasie Stefanów – Chojnów z oddziałem. To była już prawie późna noc.
- Już pani połączyła się z oddziałem. Czy jeszcze wracała pani do domu czy już tylko z nimi była?
Do Warszawy już nie wróciłam. Jeszcze walki były pod Piskurką, to dostałam delegację, żeby [znaleźć] materiały, straty, jakie były poniesione tam przez Polaków [były ogromne], tam był pożar niesamowity, Niemcy zniszczyli dużo budynków. Piskurka jest w kierunku Prażmowa, Pieczyska – Prażmów, za Uwielinami. Uwieliny, Piskurka, Wągrodno.
- A co tam się stało? Dlaczego wybuchł pożar? Zakłady jakieś?
Nie. Domy podpalali Niemcy w czasie walk o te tereny. Tak, że miałam za zadanie żeby sprawdzić, zobaczyć, jakie są straty. Dlatego tam byłam.
- Czyli wtedy pełniła pani funkcję łącznika?
Łącznika i miałam zdarzenie jedno, gdzie musiałam udzielić pomocy. Właśnie tam z Piskurki, ale niestety pacjent po przywiezieniu do szpitala w Konstancinie zmarł. Dostał kulą dum- dum.
- Rozrywającą. Gdzie było wasze miejsce postoju, pobytu? Gdzie było wasze miejsce zakwaterowania? Gdzie oddział stacjonował?
Do wymarszu na Warszawę? To był Chojnów przede wszystkim. Do połowy, bo w drugiej połowie były NSZ, oddział leśny.
- Kiedy nastąpił wymarsz do Warszawy?
Z 16 na 17 sierpnia.
- Jak wyglądał ten wymarsz? Jak liczny był oddział?
Chyba kompania była. Z K-3 była cała kompania, oprócz tych, co zginęli na Wyścigach. Z Kompanii K-2 i z „Oazy” byli, część „Oazy” była.
- To było chyba dość kłopotliwe, tak liczny oddział...
Czwórkami szli aż do stacji, później przez las i bokami przeszli na Wilanów. A z 17 na 18 sierpnia był bój o Wilanów i tam zginął mój brat.
- Była pani świadkiem tych walk?
Nie, nie byłam.
- Gdzie oddział wtedy został osadzony, gdzie było miejsce postojowe?
Sadyba i potem w krótkim czasie przeszli na tereny Sielc, ulicą Chełmską i w górę do Alei Niepodległości. Różne oddziały tam były.
- Czy była pani świadkiem jakichś akcji zbrojnych?
Mówiąc uczciwie – nie.
- Pani działalność polegała na kontaktach z...
Na łączności. Wtedy, kiedy odziały odchodziły na Warszawę, dostałam polecenie przeprowadzania części pozostających w lesie do Warszawy.
Około trzydziestu kilometrów.
Chyba tak, chyba tak będzie. Prawie aż pod sam Wilanów.
Na piechotę. Nie było czym dojechać. Teraz każde dziesięć metrów to dla mnie dużo.
- Ile pani zrobiła takich kursów?
Trzy chyba. Trzy kursy. Do mniej więcej chyba... Ostatni kurs miałam najlepszy.
Właściwie to nie był ostatni, to był przedostatni. 25 sierpnia miałam zlecenie na zaproszenie, na kontakt z oddziałami leśnymi i na wymarsz do Warszawy. Z kapitanem „Lancą” miałam spotkanie. To był 19 a potem 24 sierpnia. Ale „Lanca” mi tylko odpowiedział „Ja na Warszawę nie pójdę, bo konie na ulicach, na bruku nic nie zrobią. A na mięso ich wysłać nie mam ochoty.”
- Czyli to nie doszło do skutku?
Nie. Absolutnie. Już było wiadomo, już się czuło... To była historia dosyć nieciekawa, wtedy kiedy jeszcze przed pacyfikacją zabili tego konfidenta. Potem córka jego pracowała w szpitalu, jak pracowałam w służbie zdrowia na Woli i powiedziała, że jej rodziców Niemcy zamordowali, co jest nieprawdą. Mówiła, że jest poszkodowana, bo jej rodziców... A to była taka sytuacja, że jego właśnie przez tego „Niunia” naszego, chłopaczka, wyprowadzili na odczytanie wyroku. Miał chyba dziesięć wyroków śmierci za swoją działalność. Został rozstrzelany. Za kilka dni żona jego poszła i powiedziała „Bandyci! Ja was nauczę jak z ludźmi postępować!” Bandyci. Od bandytów nawymyślała oddziałowi powstańczemu i też ją załatwili w ten sposób, że ją na miejscu w lesie... Po pacyfikacji jeszcze leżała, dopiero później ktoś odnalazł i zabrali na...
- Ale to było już podczas Powstania?
To było w czasie Powstania, w sierpniu. Córka najstarsza zadzwoniła do żandarmerii (prawdopodobnie tak było), powiedziała, że się zemści i że tu nikogo nie będzie. 25 sierpnia rano o czwartej Niemcy już obstawili cały Las Chojnowski. Po pięć metrów jeden obok drugiego. Tyralierą szli. Spalili cały Chojnów, na Pilawie spalili Nalewczyńską, Czapskich. Zginęło pięciu braci Czapskich, którzy byli w konspiracji, ale ich Bródka – Kęsicki zwolnił z Lasów Kabackich, żeby poszli do domu. Mój brat nie poszedł, tylko poszedł do akcji. W każdym razie wyrzucali wszystkich. Nie było tak, że „pół godziny”. Już!
Weg! Dostałam się też (bo byłam, nocowałam u mamy) do obozu. Był taki obóz przejściowy w Żabieńcu. Obóz przejściowy w Żabieńcu skąd Niemcy wywieźli do Worowa tych... A ja o trzeciej w nocy...
- Kiedy dla pani skończyło się Powstanie? Po 25 sierpnia?
25 sierpnia.
- Po tej akcji w Lasach Chojnowskich?
Tak. O trzeciej godzinie w nocy uciekłam z tego obozu. Został brat, którego wywieźli do obozu, starszy. W Feilnbach czy Filenborum, nie pamiętam już nazwy. Do końca był, do kwietnia 1945 roku.
Miejscowość. Tam były obozy, podobno filie obozów koncentracyjnych. To był obóz karny. Moją mamę też wywieziono do Worowa, a ponieważ miała skończone sześćdziesiąt lat, to jakoś udało się kuzynowi, który mieszka w Grójcu wyreklamować [ją].
Tak, w nocy.
- I co pani zrobiła? To był wrzesień...
Nie, to było [jeszcze] Powstanie. Uciekając przez tory kolejowe mniej więcej w kierunku Piaseczna, żeby się dostać na Warszawę dostałam „dobry” jeden strzał. Miałam koc, w kocu ciepłym byłam, bo szybko założyłam na siebie i koc złapałam ze sobą. Dostałam jeden [postrzał] z tyłu... palec został jeszcze i drugi przeleciał, ale szczęśliwie, między żebra a skórę. Musiałam być nachylona, nie pamiętam już. To było zakrwawione... Dostałam się, pamiętam jeszcze.... To już był prawie wolny teren w kierunku Sadyby. Jak się nazywa ulica nie pamiętam już, koło fortu Dąbrowskiego... Niedaleko był szpital powstańczy... Jeszcze wcześniej spotkałam kolegę młynarza, który został w ogóle w Chojnowie, bo w zasadzie był z Gołkowa. Bieńkowski. Jak zobaczył, że tak mam „opakowane” [zapytał] „Co się stało?! Krew ci leci.” Przytkałam koszulą, ściągnęłam do góry. To mnie nic nie bolało! Tylko palec chustką jakąś zakręciłam.
- Ale dostała się pani do szpitala i zajęli się panią?
Dostałam się. Rękę mi obandażowali, zdezynfekowali i było...
- Wróciła pani do powstańczych oddziałów?
Wróciłam, tak. Miałam jeszcze dwie przeprawy na Wilanów. Nie wiem czy doszli, bo kilka osób zostało na miejscu.
- Co to za akcje były na Wilanów?
To była przeprawa na Mokotów. Ale już wtedy nie było możliwości. Oni chcieli koniecznie, bo „idą na pomoc Warszawie.”
- Jak długo do końca... Czy tak jak wielu powstańców z „Baszty” przechodziliście do Śródmieścia kanałami czy nie?
Podobno tak, ale...
Ja nie miałam tej „przyjemności”.
- Czyli dla pani jak się skończyło Powstanie? W którym momencie i gdzie?
To było gdzieś w połowie września. W połowie września był ostatni kurs, ale już chyba oni nie dotarli. Wróciłam z powrotem. Jak Służew jest, to było vis à a vis po drugiej stronie Wyścigów. Te całe pola, [które] były. Tam były bunkry niemieckie, Niemcy byli bardzo ufortyfikowani. Tak, że nie wiem, już nie miałam kontaktu.
- Czy to się wiązało ze składaniem broni, kapitulacją, wyjściem gromadnym czy nie? Jak dla pani to się skończyło?
Z Mokotowa poszli, bo ja zostałam wtedy z obozu. Z obozu jak dostałam się potem na Lasy Kabackie i Wilanów, to już dalej nie poszłam. A oddziały normalnie przechodziły. Zresztą oni byli zgromadzeni też na placu przed Wyścigami. Też bardzo dużo przechodziło tamtędy.
- Czy jeszcze był pani udziałem Pruszków?
Nie, nie.
Wróciłam do mamy po prostu, bo została sama. Ale jak mi opowiadała... To jest jak ktoś wierzy albo nie wierzy – moment śmierci brata, czyli jej syna najmłodszego, był podany w momencie, kiedy zginął.
Wisiała na ścianie patelnia i był taki brzęk jakby kula rąbnęła w tę patelnię. Podobno. Ale ściana nie została przebita. Nic nie było. Od razu jak przyszłam powiedziała „Słuchaj, Heniek nie żyje.”
- Jak rodzina się pozbierała po tym wszystkim?
Tak jak wszyscy. Powoli do wszystkiego się dochodziło.
- Mówiła pani o jakimś rodzaju represji właściwie potem.
To był koniec września, była taka sytuacja. Jeszcze jedna rzecz. Podobno jak był wywiad, doszło to do mnie... Był jeszcze leśniczy Wiśniewski, u którego cała konspiracja, chłopcy się schodzili, łącznie z moim bratem. Podobno był niemiecki wywiad, gdzie kto był. Nasza chałupka to była mała chałupka, pokój z kuchnią. Podobno ktoś powiedział, że jakaś mała chałupka pod lasem też podlega pod zniszczenie. Ale okazuje się, że ta chałupka została, tylko inna mniejsza jeszcze chałupka została. To była własność państwa Łagowskich a mieszkał tam Bąk, inwalida z I wojny światowej. I tę chałupkę spalili. Tylko tę chałupkę spalili w Orzeszynie.
- To było w ramach represji za Powstanie?
Tak. Ale mieli tę naszą spalić. Pamiętam koniec września, już byłam w domu, u mamy. A u nas mieszkali wysiedleni z frontu znad Wisły. Z Szymanowa, Szulca, i mieszkali u nas. To była mała chałupka, ale na górze była przybudówka. Ludzie się gromadzili, cała rodzina była Czesaków. Mieliśmy świniaczka, bo moja mama hodowała świniaczka, zabiliśmy tego świniaka. Kuzyn Czesak zabił. W pewnym momencie oprawiamy – pies szczeka. Wychodzę, warkocze miałam dotąd, było trochę słomy, miałam trochę słomy...
Tak. Patrzę – idzie dwóch mężczyzn. Jeden w kombinezonie sportowym a drugi elegancki, w sztuczkowym garniturze, w kapeluszu ciemnym. Wychodzę i pytam „Przepraszam, panowie do kogo?” „My chcieliśmy rozmawiać z panią Genowefą Klimek.” Na tamtym terenie, ponieważ moja mama była Zofia, to ja nie byłam Zosia tylko byłam Gienia. Mówię „Nie ma jej w domu.”
Ausweis , kenkartę miałam na Zofię. Tylko. Na jedno imię. „A gdzie siostra?” „Siostra poszła do rodziny do Wągrodna. Albo może na Borki?” „A kiedy wróci?” Mówię „Nie wiem, może jutro, może pojutrze.” W momencie jak oni odeszli... Aha, jeszcze wypytywali się o wszystkich. O Dobosza, o Wiśniewskiego, o Żurawskiego...
- Ale kto był? Kto się dopytywał?
Nie wiem. Zaraz powiem, kto to mógł być. O Żurawskiego, o Czapskich się pytali. Wtedy mówię „Góra z górą się nie spotka, ale człowiek z człowiekiem zawsze.” „To my się jeszcze chyba spotkamy.” I poszli. Za jakieś pół godziny, godzinę, miałam łącznika. Wpada do mnie dziewczyna i mówi „Słuchaj, musimy iść.” Bo coś w Wilanowie... nie pamiętam już teraz jak to było. Zatrzymaliśmy się przed Wilanowem, pałacem, w parku. Nie pamiętam już nazwy. Ursynów, nie Ursynów, jeszcze inaczej się nazywa. Nie przypomnę sobie. Załatwiłyśmy sprawę. To było jeszcze przekazywanie od Węgrów broni wtedy. Nie wiem, po co mnie wtedy prosili.
- Pani już była po tym wyjściu z Warszawy?
Tak, tak, już po. To było już dwa, trzy tygodnie prawie. Wracam za dwa dni, bo nocowaliśmy w jednym miejscu, właśnie w tym parku. Był tam domek specjalny i koleżanki tej pani, która była ze mną rodzina jakaś, dozorca. Wracam [do domu] i spotyka mnie na Pilawie przy trasie Warszawa – Góra Kalwaria jedna ze znajomych i mówi „Gdzie ty idziesz?!” Mówię „A co się stało?” „W nocy byli żandarmi.” Przychodzę do mamy, a mama i mieszkanka Czesakowa mówi „Słuchaj, wszystkich nas wyrzucili z domu i szukali ciebie.” Dzięki Bogu tak się stało, że nie znaleźli. To był jakiś agent niemiecki. Ale jeszcze powiedział... Bo mówię „A co panowie tak we dwóch? Kto to jest?” „To jest rosyjski spadochroniarz.” „To po co on tu się znalazł? Sowiecki? Tu?” „No, my się jeszcze spotkamy.” Powiedziałam, że „góra z górą się nie spotka.” I tak się zakończyło.
- Jakie pani miała domniemanie, że z jakiego powodu pani była poszukiwana?
Z oskarżenia po prostu.
Bo pytali o wszystkich.
- Że była pani też powstańcem?
Tak. Takie niewielkie sprawy, ale zawsze pozostały.
- Skończyła się wojna, do Warszawy już nie było po co wracać przez jakiś czas, bo nie było prawie Warszawy, ale rozpanoszyli się nam Sowieci. Czy miała pani jakieś kłopoty w związku z tym?
Jak pracowałam właśnie w PWiWF, był komendant frontowiec, ale porządny człowiek. Jeszcze chyba żyje i mieszka na Mokotowie. Majewski Władysław, porządny człowiek. On mnie zaangażował wtedy po tych kursach, po Garczynie pod Kościerzyną. Tam pracowałam aż do momentu, kiedy Majewski pojechał z młodzieżą męską na tak zwane SP prace.
- A pani pracowała jako kto?
Jako komendantka powiatowa – Służba Polsce Kobiet. Wtedy, po tych kursach. Wtedy po zorganizowaniu koncentracji hufców, bo niezależnie od tego prowadziłam zajęcia po linii SP w szkole w gimnazjum w Grójcu, szkole handlowej w Grójcu, szkole zawodowej wieczorowej w Nowym Przybyszewie, gdzie była szkoła prowadzona przez siostry bezhabitowe. Tam były dziewczęta, które były sierotami po zabitych w Powstaniu Warszawskim. W Pamiątce pracowałam. To jest koło Kopanej, z drugiej strony, jak trasa z Warszawy na Grójec idzie. Pekaesem, nie pociągiem, bo ciuchcia jechała z drugiej strony. Jak wtedy zorganizowałam koncentrację hufców, to zamiast zaprosić z ZMP na szkolenie o świecie i Polsce współczesnej, właściwie o Polsce i świecie współczesnym, to zaproponowałam i zaprosiłam panią nauczycielkę z Góry Kalwarii, której hufiec też przybył na tę koncentrację i o to był wielki kłopot, bo to była nauczycielka przedwojenna od historii Polski. Koncentracja hufców była w Łosiu. Jak się jedzie w kierunku na Grójec jest Kopana, przed Lesznowolą. Po lewej stronie są Lasy Łoskie. To był trzydniowy...
- Na czym polegała taka koncentracja?
Na szkoleniu młodzieży. To było [szkolenie] trzydniowe.
- Ale to szkolenie było związane z jakąś indoktrynacją?
Politycznie, oczywiście. Ale miałam cały czas dogląd nad tym, żeby to nie przeszło za bardzo na „lewo”, bo miałam tę nauczycielkę, panią od historii. Wspaniała kobieta. Ale był bunt młodzieży hufca z Zalesia Dolnego. Była tam szkoła – „Platerówka”. Była panna Izabela Dąbrowska. A wtedy komendantem w Grójcu już był nie Majewski a... Już nie pamiętam w tej chwili [nazwiska]. Krótko był.
- Na czym polegał ten bunt młodzieży i z jakiego powodu powstał?
Z takiego powodu, że pani Izabela Dąbrowska chciała być komendantką obozu, tej koncentracji hufców, bo przyjeżdżała sobie co sobota do pana komendanta. A ja powiedziałam „Nie.” Miałam nocne zmiany, warty, na każdej prawie się nie spało. To były trzy dni. Właściwie wcześniej, bo piątek, sobota, niedziela, w niedzielę po południu było zakończenie koncentracji.
- Czy z jakimiś umiejętnościami wracali z koncentracji młodzi ludzie? Czegoś się nauczyli?
Nie wiem. Nie wiem czy się nauczyli. Ale mam jeszcze jedną sympatyczną byłą junaczkę, która mieszka na tej ulicy co ja teraz, w obecnym czasie. Nie poznałabym jej nigdy, ale kiedyś na przystanku [słyszę] „Oj! Dzień dobry pani komendantko!”
- Taki epizod w życiu, ciekawy bardzo. Jak się dla pani zakończył?
Tak się zakończył, że to była niedziela, byłam zdenerwowana niesamowicie, podobno zemdlałam w pociągu.
- Czym się pani zdenerwowała?
Tą całą sprawą, że dziewczyny mi uciekały z „Platerówki” na zabawy do Zalesia Dolnego, bo tak się okazało. Były podwody gospodarzy miejscowych zabezpieczone, odwozili z lasu łoskiego do stacji, do Kopanej i wtedy przychodzili do mnie panowie i mówili „Proszę pani komendantki. Te dziewczyny to wcale nie zachorowały tylko...” – bo niby chorowały – „...na zabawę wyjechały.” Do Zalesia Dolnego.
- Jak pani po tych wielu, wielu latach już wspomina Powstanie Warszawskie?
Jak wspominam... Gdyby nie było tego zrywu to według mnie... Zresztą to było pielęgnowane tyle lat we wszystkich domach – wolność, ojczyzna. No, to co by było? Bylibyśmy siedemnastą republiką [radziecką].
- Czyli było uzasadnienie dla niego mimo strasznej hekatomby?
Oczywiście. [Chociaż] straty były niesamowite.
- Ale potrzebne było i to był piękny moment w pani życiu. Dziękuję pani bardzo.
Warszawa, 19 marca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt