Zbigniew Warzyński „Mały”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniew Warzyński, urodziłem się w 1928 roku w Warszawie. Pochodzę z rodziny o głębokich korzeniach patriotycznych. Dziadek był powstańcem styczniowym, ojciec legionistą, wiernie służył ojczyźnie, niestety nie doczekał końca wojny, ponieważ został w Oświęcimiu.
Chodziłem do szkoły w Warszawie, do szkoły [numer] 127. Pragnieniem moim było, żebym był członkiem harcerstwa. Spełniło się to marzenie. Najpierw byłem zuchem, następnie harcerzem. Przyrzeczenie harcerskie złożyłem w maju 1939 roku, na kilka miesięcy przed wojną. Niestety, niedługo służyłem w harcerstwie, bo wiadomo, wojna i okupanci zabronili wszelkiej działalności młodzieży. W szkole też byliśmy wychowani w bardzo głębokim patriotyzmie. Tak się złożyło, że w 1935 roku nastąpił zgon marszałka Józefa Piłsudskiego. Z osobą tą byliśmy bardzo związani, ponieważ ojciec był legionistą i kilkakrotnie zabierał mnie na spotkania w Sulejówku. Byłem bardzo dumny, jak mi marszałek raz podał rękę. Rosłem jakby na drożdżach.
Niestety rozpoczęła się wojna. W Polsce wiadomo, co się stało. Od razu skontaktowałem się z kolegami ze szkoły. Włączyłem się w ruch „Szarych Szeregów”, bo tak się wtedy nazywało harcerstwo. Przyrzeczenie złożyłem 3 maja 1941 roku. Nasza praca w „Szarych Szeregach” polegała na tym, że rozklejaliśmy ulotki, rysowaliśmy na ścianach znak Polski Walczącej. Następnie drużynowy Zygmunt „Nowina”, nie pamiętam jego nazwiska, zapytał mnie, czy nie byłbym chętny sprzedawać na ulicy papierosy. Z czym to się wiązało? Okazało się, że drużyna była związana z jakimś ruchem podziemnym Armii Krajowej i stanowiliśmy na ulicy skrzynkę kontaktową. Dlaczego my? Ponieważ jak by ktoś stał na ulicy długo, dorosły człowiek, to szpicle by się nim zainteresowali. Za to taki młody chłopak sprzedający gazety, kręcący się od jednego rogu do drugiego, nie wzbudzał takich zainteresowań szpicli. Co jakiś czas ktoś przychodził do mnie, pod pozorem kupowania papierosów, zostawiał mi kartkę. Oczywiście wszystko to odbywało się na hasło, którego w tej chwili trudno zapamiętać. Po jakimś czasie przychodził znowu ktoś, odbierał te kartki i tak szła praca dalej. Co było dalej, to trudno mi powiedzieć, ponieważ nie byliśmy wtajemniczeni, zresztą i słusznie, bo w razie wpadki, to wiadomo, czym by to groziło, zdekonspirowaniem.
Czasami polecono nam spisywać numery samochodów niemieckich. To odbywało się na ulicy Stalowej róg Środkowej w Warszawie na Pradze. Na Pradze stacjonował jakiś garnizon wojskowy przy ulicy Szwedzkiej i tam często samochody zajeżdżały.
W 1943 roku, po ukończeniu szkoły podstawowej, rozpocząłem pracę w zakładach przemysłowych na Marymoncie. Tam była szkoła zawodowa, zresztą o bardzo niskim poziomie, jak wszystkie szkoły w czasie okupacji. Tam spotkałem się z kolegami, namówili mnie do udziału do prawdziwej konspiracji. Było to Zgrupowanie „Żywiciel” na Żoliborzu. Dlaczego „Żywiciel”? Od pseudonimu dowódcy okręgu wszystkie pododdziały nosiły nazwę na literę „Ż”. Należałem do Zgrupowania „Żubr”, 3. kompania, I pluton. Odbywaliśmy zajęcia… W sobotę szkoła musiała sprzątać zakład. Pod pozorem sprzątania zakładu mieliśmy zajęcia w grupie. Mieszkający na terenie zakładu Niemiec rzadko się interesował, tylko ktoś po niego chodził, żeby mu zameldować, że zakład został sprzątnięty. To trwało od 1943 roku do momentu wybuchu Powstania. Wiedzieliśmy o tym, że coś będzie, ale co, to nikt nie wiedział. Polecono nam tylko: „Bądźcie gotowi”. Słyszeliśmy, że radio moskiewskie nawoływało bardzo często Polaków, żeby porwali się za broń i walczyli z Niemcami. Jakie to dało efekty ze strony Rosjan, to wiemy do tej pory.
Rozpoczęło się Powstanie. Wymaszerowaliśmy pierwszego dnia. Dowódca Zgrupowania „Żywiciel” wydał rozkaz, żeby zgrupowanie całe wyszło do Kampinosu. Tam byliśmy dwa dni. Otrzymaliśmy trochę broni. Czym to tłumaczył „Żywiciel”, to trudno mi powiedzieć, bo za mały byłem…
Zapomniałem jeszcze powiedzieć o swoim pseudonimie, że ponieważ byłem mały, to nazwano mnie w „Szarych Szeregach” i w Zgrupowaniu „Żywiciel” – „Mały”, i tak zostało przez cały czas Powstania.
Walczyliśmy na Żoliborzu… Ja do 23 sierpnia. Ponieważ później dostaliśmy butelki do rzucania, bo szły, atakowały czołgi. Wyszedłem z butelką, rzuciłem w czołg. Niestety czołg się zaczął palić, a ja dostałem kulą w głowę. Potem wyczołgałem się, ponieważ Niemcy nachodzili. Po przeciwnej stronie w tej chwili ulicy Broniewskiego były ogródki działkowe. Doczołgałem się do tych ogródków, schowałem się przed Niemcami. Niestety, akurat przechodziła grupa ludności cywilnej, którą Niemcy wywozili do obozów, i znaleźli mnie Niemcy. Całe moje szczęście było to, że znałem trochę język niemiecki. To mnie uratowało, bo uważali, że jestem bandytą. Powiedziałem, że: „Skąd, kulą dostałem niewiadomo skąd. Leciała kula i dostałem w głowę kulą”. Legitymację akowską i opaskę wyrzuciłem gdzieś w krzaki, zasypałem ziemią, żeby nie było śladu, że jestem z Armii Krajowej.
Wyprowadzili nas przez zrujnowane już miasto, bo przecież miasto się już paliło, aż na Wolę do kościoła Świętego Stanisława. Przenocowaliśmy noc, stamtąd pognali nas na Dworzec Zachodni, na Dworcu Zachodnim w kolejkę i do Pruszkowa. W Pruszkowie mnie opatrzyli trochę, tam był punkt sanitarny i w pociągi towarowe nie wiadomo dokąd. Zatrzymaliśmy się aż pod Malborkiem, pozwolili wyjść na tory dla załatwienia potrzeb fizjologicznych, z powrotem w pociąg i dowieźli nas aż do Nowego Dworu Gdańskiego. Tam przeładowali na kolejki i powitanie przez okolicznych mieszkańców, że my bandyci. Oczywiście kilku z nas dostało porządnie kijami od nich, bo obsługa nie reagowała wcale, tylko milcząco się przypatrywała, jak jesteśmy bici. Po przesiadce w kolejkę wąskotorową wieziono nas piękną okolicą. Myślimy sobie: „No, dobrze, że tu trafiliśmy. Będziemy pewnie pracować. Ładne domki, ładna okolica”. Rozczarowanie przyszło szybko, jak wjechaliśmy w las. Zobaczyłem flagę czarną z napisem: „SS” i trupia główka i Waldlager. Co było dokładnie, to nie wiedziałem.
Dojechaliśmy do bram obozu, tam wyładowanie i wprowadzili nas do obozu, oczywiście z powitaniem kijami przez funkcyjnych więźniów, którzy krzyczeli, dlaczego poddaliśmy się w Powstanie. Byli to przeważnie kryminaliści, bo bardzo dużo w obozie było kryminalistów, którzy się wyżywali na nas. Doprowadzili nas do rejestracji, tam każdemu dali pasek z numerem. Odebrali mi nazwisko, pozostał mi tylko numer, który pamiętam do tej pory: 78438. Tym numerem musiałem się zawsze meldować na stojąco Niemcowi i wytłumaczyć się, że: „Więzień numer 78438 melduje się na rozkaz”.

  • Jakie pan prace wykonywał w obozie?

Zaraz będę mówił. Zabrali nam wszystkie rzeczy, ogolili włosy wszędzie, gdzie się dało, i otrzymaliśmy pasiaki. Po kąpieli wyprowadzili nas na obóz. Miałem szczęście, ponieważ byłem już w drugiej grupie, bo nas przyjechało w tym transporcie trzy tysiące mężczyzn. Kobiety oddzielili na drugą stronę, kobietami zajęli się po kilku dniach, natomiast nas wprowadzili na blok, a pierwszą grupę wprowadzili też na drugi blok. Mówi się szumnie blok, a to były drewniane baraki. Pierwszą grupę, około półtora tysiąca więźniów wsadzili na jeden blok. Stamtąd ich po kilku dniach wywieźli do innego obozu, aż pod Hamburg do Neuengamme. Pracowali bardzo ciężko, zresztą tak jak my.
Pierwsze dni nie chodziliśmy do pracy. Dlaczego? Dlatego że była bez przerwy musztra, ćwiczenie mitzen up, to znaczy jak przychodził na apel Niemiec, to musieli wszyscy słuchać, bo na komendę mitzen up, jedno uderzenie czapką o udo, o nogę. Tego nas uczyli przez kilka dni, później brali do takich robót, gdzie się dało. Plantowanie do lasu, karczowanie lasu. Po miesiącu sytuacja się… A jeszcze wspomnę o tym, że byliśmy traktowani nieludzko przez blokowego Emila, Niemca z Gdańska, któremu humor się zmieniał w zależności od tego, jak nie dostawał listu od żony. Jak nie dostał listu od żony, to humor jemu się psuł od razu. Miał do pomocy pomocników swoich. Był taki sztubowy, ten który się opiekował izbą, nazywaliśmy go Kwa Kwa. Nie można było go w ogóle po niemiecku zrozumieć. Pędził nas, w przejściu jak wychodziliśmy z baraku, to on stał wyżej, na stołku, trzymał lachę porządną albo kabel elektryczny i tym kablem bił po głowie. Dostałem nie raz tym kablem. Sytuacja się poprawiła po miesiącu. Ponieważ przyjechał transport więźniów z Warszawy, z Mokotowa, z „Baszty” i zajęli nasze miejsca, a my zostaliśmy rozkwaterowani na inne bloki.
Trafiliśmy na polski blok, gdzie blokowym był Polak Benek, który początkowo pracował jako palacz w krematorium, później awansował na blokowego. On trochę miał inny charakter niż ten „kochany” Emil. Zajmował się nami trochę lepiej niż tamten. Zebrali grupę małolatków, tych wszystkich, którzy nie mieli ukończone siedemnaście lat. Mieliśmy jechać w transport. Benek to wykorzystał, ponieważ zrobił z nas brygadę zamiataczy. Codziennie rano musieliśmy asystować przy krojeniu chleba, przy noszeniu kawy z kuchni. W obiad przynoszenie zupy, pomaganie przy rozlewaniu zupy. To się kończyło tym, że dostawaliśmy w nagrodę porcję zupy. To było dla takich młodych chłopaków jak ja bardzo dużo. Patrzyli na nas starsi od nas więźniowie z zazdrością, że potrafimy sobie zorganizować. Ale to nie nasza wina, on się opiekował.
Nawiązałem kontakty ze starszymi więźniami, którzy… Bo mieliśmy jechać w transport. Dokąd? Nie wiadomo. Ci starsi więźniowie radzili mi: „Ty, uważaj. Nie jedź w transport, bo zobacz, jak wyglądają ci więźniowie, którzy wracają z tak zwanych komand, grup roboczych”. Wracali wynędzniali, porwane ubrania, bo nie było się gdzie kąpać ani myć, ani czym zacerować ubrania czy wymienić ubranie na… Wreszcie pewnego dnia nastąpiła zbiórka. Słyszę krzyki: „Małolaty zbiórka!”. Schowałem się pod łóżko, czekałem, co to będzie. Jak mnie znajdą, to trudno, dostanę najwyżej po głowie i będę musiał jechać. Był taki pisarz blokowy, który zajmował się tym naszym transportem do wyjazdu. Stwierdził, że jednego uje. „Kogo uje? Brakuje któregoś”. Napatoczył się kolega jeden, który chciał jechać w transport, a nie był na liście. Koledzy mi opowiadali później. Pyta się: „Chcesz jechać?”. – „Chcę”. No to dostawiło go i mówi: „Ja mu dam zajęcie, jak go spotkam”. Oni wyjechali, apel wieczorny, staję na apel. Zobaczył mnie ten pisarz. „Gdzie ty byłeś?” Mówię: „W pracy byłem”. – „Przecież wiesz, że wam nie wolno do pracy chodzić”. Mówię: „Tak”. Jeszcze dostałem po głowie za to, że powiedziałem, że do pracy.
Załatwił mi dobry przydział do pracy. Pracowałem jako obieracz kartofli. Odnosiło się to do tego, że dostawaliśmy znowu porcję zupy, trochę lepszej niż normalnie, bo nasze wyżywienie składało się… Rano kawałek chleba, około dziesięciu dekagramów, trochę kawy niesłodkiej i kawałek margaryny. Na obiad litr zupy, w zależności jakie się trafiło. Jedni dostali zupę z zielska, a drudzy dostali zupę z kaszy. I na kolację taki sam kawałek chleba jak rano, lekko trącony marmoladą. Na czubku noża brał marmoladę i smarował nam ten kawałek chleba. To było nasze całodzienne wyżywienie. Paczki nie wszyscy dostawali. Ponieważ my z Warszawy, już listy nie dochodziły. Dostawali paczki ci, co mieszkali na terenach jeszcze nie objętych frontem.
Poznałem tych kilku kolegów starszych wiekiem, którzy siedzieli dłużej. Zaopiekował się mną jeden z litości, taki więzień, Piotr Kubiak, który otrzymywał bardzo duże paczki. Otrzymywał paczkę wielkości blachy do pieczenia ciasta i paczkę tytoniu, bo tytoń był walutą w obozie. Okazało się, że w chlebie więcej było mięsa niż mąki, bo on miał możliwość kontaktu, wysyłał grypsy do domu. Były takie możliwości przez jego kolegów, którzy pracowali poza obozem i wysyłali listy do domów. Napisał rodzinie, co mają mu przysyłać i tylko to mu przysyłali. Dlaczego tylko sam chleb? Ponieważ jak przychodziły paczki, to na blok przychodził tak zwany Rapportführer, esesman i blokowy otwierał paczkę, patrzyli, co jest w paczce. Oczywiście miał ostry nóż i teraz jak coś było lepszego, to paczkę dzielił. Trochę dla Rapportführera, tego esesmana, trochę dla blokowego, resztę oddawał więźniowi. Tak że więzień dostawał jedną trzecią zawartości paczki.
Ta przygoda moja trwała do grudnia. Ponieważ były ciężkie warunki – to znaczy nie ciężkie w pracy, tylko były złe warunki lokalowe, obieranie kartofli, pracowaliśmy we wiacie, tylko dach był – przeziębiłem się, dostałem zapalenia płuc. Potem poszedłem do szpitala, na początku stycznia, a 25 stycznia nastąpiła ewakuacja obozu. W najgorszy mróz nieubrani więźniowie zostali wygnani, ustawieni w kolumny i pognani, aż wylądowali niektórzy w marcu pod Lęborkiem i w Wejherowie. Po drodze wielu z nich zostało na stałe. Na szczęście zostałem w szpitalu. Warunki były o tyle głodowe, ale nie stawałem na apelu, a apele odbywały się w ten sposób, że poranny apel trwał krótko, ale za to wieczorny trwał… Nieraz staliśmy całą noc na apelu, bo coś się nie zgadzało, owało jednego więźnia, który uciekł czy gdzieś się zaplątał albo nie mogli się doliczyć…
Było kilka egzekucji za ucieczkę. Dwóch Rosjan powiesili za to, że uderzyli młotkiem esesmana. Egzekucje odbywały się… W święta Bożego Narodzenia stała na placu apelowym choinka, przy niej stała szubienica i powiesili właśnie tych dwóch Rosjan. Jak złapali więźnia, to był taki kozioł, kładli tego więźnia na kozioł, musiał zdjąć spodnie i dostawał dwadzieścia pięć… Był starszy obozu, który wymierzał karę. To był Niemiec, Zielonke się nazywał, on wymierzał karę. Jak więzień się pomylił, to liczył jeszcze od początku. Było kilka takich egzekucji też i to wszystko się odbywało na oczach więźniów, bo wszystkich więźniów spędzali, więźniowie musieli patrzeć na to, co się dzieje.
Wygnali mnie ze szpitala, poszedłem na blok. Pracowałem przy wyrębie lasu. Ciężka praca, bo złe narzędzia, poza tym miałem lat siedemnaście, nie za wiele siły, a oprócz tego jeszcze kapo brygadzista miał długa pytę do bicia. Jak się jemu ktoś nie spodobał, to po plecach dostał zdrowo. Tak dotrwałem przy wyrębie tego lasu do 24 kwietnia.

Dwudziestego piątego kwietnia 1945 roku zrobili nam apel, pognali nas wszystkich aż do Mikuszewa ze Stutthofu, tam załadowali na barki, pontony na Hel. Na Helu przenocowaliśmy noc. Ponieważ stało tam wojsko, to Hel był bombardowany przez rosyjskie lotnictwo, przeważnie kukuruźniki latały nad nami. Wieczorem wyprowadzili nas z tego lasu, zaprowadzili do portu, tam na nas czekały barki drewniane, służące do przewozu po rzece zboża czy innych rzeczy. Pięć barek stało, załadowali nas na barki. Trafiłem na jedną barkę „Vaterland”, druga barka „Deutschland”, razem płynęliśmy. Bo jak się dowiedziałem, to jedna barka zatonęła, zatopili Niemcy. Jedna barka z kolei wylądowała w Szwecji, jedna barka wylądowała w Danii. Tymi barkami płynęliśmy przez pełne morze, nie dostając nic do jedzenia, ani wody nawet do picia. Wodę piliśmy z morza. Dopłynęliśmy barkami aż do zatoki lubeckiej. Tam przyczepili nas do dwóch okrętów, na których byli więźniowie właśnie z Neuengamme pod Hamburgiem.
W nocy koledzy, ci, którzy mieli więcej sił, odczepili nas od tych okrętów i na pych deskami z pokładu starali się jak najbliżej brzegu dopłynąć. Było już rano, kiedy dopłynęliśmy do brzegu, to znaczy było trochę, że musieliśmy przejść wodą przez morze na brzeg. O godzinie dwunastej rozpoczął się nalot angielskich samolotów. Na tych statkach, to były pasażerskie okręty „Kap Arkona” i „Tilbeck”, dość duży kilkupokładowy okręt, byli więźniowie, właśnie jak wspominałem z Neuengamme koło Hamburga i drugi okręt „Tilbeck”. Statki te zostały trafione bombami, zaczęły się palić. „Tilbeck” poszedł bardzo szybko na dno, uratowało się dwudziestu trzech Polaków. To co wiem z tego, bo pracowałem później po wyzwoleniu w biurze, w Polskim Związku Polaków i zarejestrowaliśmy wszystkich uratowanych z tego „Tilbeck” i wszystkich z „Kap Arkony”. Na „Kap Arkonie” były podobno siedem tysięcy więźniów przypędzonych przez Lubekę na ten statek. Uratowało się bardzo niewielu, bo to był 3 maja, woda była zimna, więźniowie wygłodzeni, nie mieli siły płynąć. […] „Tilbeck” był mniejszym statkiem, też więźniowie byli z Neuengamme. W porcie czekał na nas, na więźniów z Stutthofu, statek „Ateny”, na który mieli nas załadować i wywieźć w morze. Z tym że cały szkopuł był w tym, że na żadnym statku nie było paliwa. Na szczęście nie zdążyli nas wywieźć. Z „Kap Arkony” trochę więźniów się uratowało, ale zimna woda i wyczerpanie więźniów, głodówka, nie wszystkim pozwoliły dopłynąć do brzegu. Poza tym do brzegu było około pięciu czy sześciu kilometrów. Tym bardziej sprawnym udało się, ale nie wszyscy mieli to szczęście. Niemcy miejscowi nie wypłynęli po rozbitków, dopiero w tym czasie kiedy był nalot, do miasta wjechały czołgi angielskie. Anglicy z miejsca zorganizowali pomoc, wypłynęli łodziami, jakimi tylko się dało, i zmusili pod pistoletami tych Niemców, którzy byli na brzegu, na łodziach, żeby wypłynęli po więźniów. Część miała szczęście, że uratowała się, reszta poszła na dno. Poza tym mieliśmy szczęście, że zajęliśmy koszary łodzi podwodnych w Neustadtcie, w tej miejscowości w pobliżu, tam przesiedziałem do listopada 1945 roku. W 1945 roku w listopadzie wyruszyłem do Polski, do zrujnowanej Warszawy, mimo tego że miałem namowy kolegów, żeby zostać, bo była okazja jechać do Szwecji czy jeszcze gdzieś indziej. Tęsknota za matką, za rodziną była większa niż, powiedzmy, pokusy podróżnicze.
Teraz jeszcze może wrócę do Powstania. W czasie Powstania (początkowe dni po powrocie z Puszczy Kampinoskiej) rozpoczęliśmy stałą walkę z Niemcami. Byliśmy trochę dozbrojeni przez partyzantów w Puszczy, ale to nie było jeszcze wszystko. Z tym że w pierwszych dniach odnosiliśmy sukcesy, ludność pomagała trochę, zdobyliśmy olejarnię na Marymoncie. Okoliczna ludność miała na czym piec placki. Represji od Niemców nie doznałem specjalnie, dlatego że dostałem się wcześniej do niewoli i wcześniej mnie zagarnęli do Pruszkowa. To były takie powstańcze… A w Powstaniu wiadomo jak było. Ciężko… Jeszcze wspomnę, ale to dowiedziałem się dopiero po powrocie do Polski, że za ten mój czyn, opowiadali mi koledzy, którzy zostali do końca kapitulacji Powstania, że za ten czyn zostałem przedstawiony do oznaczenia Krzyżem Walecznych i awansem na starszego strzelca. Krzyż Walecznych otrzymałem dopiero w 1991 roku. Dlaczego? Dlatego że dowódca zgrupowania, „Radosław”, on był dowódcą w Śródmieściu i na Woli, pojechał do Londynu i z Londynu przywiózł rozkazy, kopie rozkazów powstańczych. Mając okazję w Związku Powstańców obejrzeć te rozkazy, znalazłem tam swoje nazwisko, swój pseudonim i nazwisko i zgrupowanie. Wystąpiłem do Ministerstwa Obrony Narodowej o weryfikację tego odznaczenia i MON wydał mi legitymację i było wręczenie w 1991 roku tego Krzyża Walecznych i oczywiście nominacji do starszego strzelca. Z tym że nominacja na niewiele się zdała, dlatego że na podstawie ustawy wszyscy kombatanci mogą być awansowani do dwóch stopni oficerskich, w tej chwili mam stopień porucznika.
Ponieważ studiowałem na uczelni wieczorowej, nie było studium akademickiego, tak że nie awansowali inżynierów, ludzi z wyższym wykształceniem, bo nie mieli studium wojskowego, tylko normalnie z wojska jak ktoś był. W 1949 roku zostałem powołany do zaszczytnej służby wojskowej. Tam byliśmy z kolegami. Całe szczęście, że nic nie mówiłem, że byłem w Armii Krajowej, bo informacja wtedy działała bardzo. Koledzy, którzy przyznawali się do tego, że byli w Armii Krajowej, to zmieniali bardzo często miejsce postoju. Znajdowali się albo w kompanii budowlanej, takie były oddziały, albo w kopalniach. To na dobre nie wyszło. Miałem szczęście, bo zostałem zwolniony z wojska po roku na skutek rozkazu Rokossowskiego o rozciągnięciu służby wojskowej w armii polskiej do trzech lat i zwolnieniu połowy rocznika. Miałem to szczęście, że znalazłem się wśród tych szczęśliwców, którzy służyli rok tylko w wojsku. Pracowałem po wyjściu z wojska, nie przyznawałem się w ogóle do tego, że byłem w Armii Krajowej. Informacja wojskowa, poza tym UB szukało takich i wielu z moich kolegów znalazło się w Rembertowie, a stamtąd transportem sobie pojechali, „pociągiem przyjaźni” nad morze Beringa czy na Syberię.

  • Czy chce pan jeszcze coś dodać?

Nie, chyba… Tyle mówię na spotkaniach w szkołach z młodzieżą. Z tym że inaczej… Młodzieży trzeba jeszcze opowiadać o „Szarych Szeregach”. Przecież nie będę mówił o „Szarych Szeregach”, o Batalionie „Zośki” czy o Batalionie „Parasol”, które nie są tematem naszego spotkania dzisiaj. Ale w szkole to trzeba mówić dzieciom, zresztą bardzo chętnie słuchają, mam kilka szkół tu na Woli i jedną szkołę mam w Miedzeszynie, taką, która często bardzo mnie zaprasza do nich na spotkania. Dzieci bardzo chętnie zadają szereg pytań, pytają się o przyczyny Powstania, dlaczego Powstanie wybuchło, dlaczego skoro w Paryżu nie było czy w innych państwach nie było Powstania, a dlaczego w Warszawie było. Młodzież ma swoje pytania i trzeba odpowiadać im na te tematy.





Warszawa, 20 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Skwierczyńska
Zbigniew Warzyński Pseudonim: „Mały” Stopień: strzelec, łącznik Formacja: Obwód II „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żubr” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter