Zbigniew Malczyk
Nazywam się Zbigniew Malczyk.
- Gdzie pan przebywał w Warszawie podczas Powstania, w jakiej dzielnicy?
Sielce.
To było później zmieniane.
- Ale w czasie Powstania był pan na Dolnym Mokotowie?
W czasie Powstania byłem na Dolnym Mokotowie, ale konkretnie nazywano to Sielce.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pan urodził?
Urodziłem się na ulicy Tatrzańskiej w Warszawie 28 marca 1934 roku.
Moja mama była gospodynią domową, a mój ojciec pracował w Państwowych Zakładach Lotniczych na Paluchu. Był bardzo dobrym rzemieślnikiem i pracował w takiej jakby firmie, firma w firmie, w narzędziowni. Produkowali samoloty P.11, P dwadzieścia... I później był budowany samolot (zaraz, niech ja sobie przypomnę) Łoś, ale te Łosie później PZL na Paluchu, przekazał do innej wytwórni. Oni zrobili prototyp myśliwskiego samolotu, którym się za bardzo zachwycił przedstawiciel Stanów Zjednoczonych, który przyjechał oglądać to. On się nazywał Jastrząb, to był bardzo nowoczesny samolot. Jego produkcję mieli uruchomić w listopadzie. Niestety...
- W listopadzie którego roku?
W listopadzie 1939 roku. Niestety nie zdążyli. Wybuchła wojna, pierwsze bomby, jakie spadły, to spadły właśnie na lotnisko na Okęciu i na te lotnicze zakłady, Państwowe Zakłady Lotnicze, płatowiec numer jeden.
- Proszę powiedzieć, w czasie wybuchu wojny, we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, pan miał pięć lat. Czy pan coś zapamiętał z tych pierwszych dni wojny?
Dużo zapamiętałem.
Po pierwsze, zapamiętałem to, że jak były naloty, to żołnierze polscy schronili się w piwnicy.
Tak, a ja chodziłem i chciałem im hełmy z głowy zdjąć, więc oni mnie zdjęli i założyli na mnie.
- Czyli nie odczuwał pan lęku?
Nie, nie odczuwałem lęku, raczej się bawiłem.
- Jakie jeszcze sceny pan zapamiętał?
Proszę panią, scena była taka, że jak już była Warszawa po kapitulacji, więc tam na Nabielaka przy końcu, do Belwederskiej jak się dochodzi, to była fabryka perfum, a dalej była taka, to trudno powiedzieć, czy to hala, ale było dużo terenu i tam ktoś coś miał robić. I tam wtenczas podjechały niemieckie kuchnie polowe, Niemcy oczywiście ustawili nas w kolejkę i zaczęli wydawać. Ludzie różnie się zachowywali. Jedni stali spokojnie, szli, drudzy, jak to się mówi, cwaniactwo było, że gdzieś tam z boku, coś. I ja ciągle miałem takie skojarzenia: jak ci Niemcy wyglądają. No i ja ich wreszcie zobaczyłem, że twarze mają tak jak i my, że wojsko ich ma mundury zielone, nie tak jak nasze. I wtenczas jeden z tych szkopów rozdarł się na całą gębę, że mi mało bębenki nie [popękały], żeby był porządek. Dawali, jak ktoś miał jakiś garnek, zupę grochową i po bochenku chleba. To były oczywiście sceny takie, że właśnie oni są tacy dobrzy, że nie przyszli tutaj mordować, tylko że dają jeść, dają wszystko i musi być porządek,
Ordnung, Ordnung. No to tak.
A potem była taka sprawa, że jak już była kapitulacja Warszawy, garnizon warszawski się poddał, więc Hitler przyjechał do Warszawy i w Alejach Ujazdowskich,
vis-à-vis dawnego GISZ-u, jak to się mówiło, Główny Inspektorat Sił Zbrojnych (w tej chwili rząd ma swoją siedzibę), przyjmował defiladę. I wtenczas te jednostki niemieckie od Belwederskiej szły pod górę, tam do nich. Zresztą Polaków tam wszystkich wysiedlili, nie wolno było [wchodzić] do mieszkania. Wtenczas widziałem ich butę, to wyszkolenie, ten ich krok...
- To znaczy zdawał pan sobie sprawę z tego? Miał pan pięć lat.
Pięć lat. Ale ja byłem ze swoim wujkiem i on mnie tam uświadamiał.
- Czyli pan oglądał tę defiladę?
Ja tej defilady nie oglądałem, ale te jednostki szły, bo później tłuczenie butem i orkiestra to już było,, załóżmy doszli Belwederską do góry, zaczynały się Aleje Ujazdowskie i już tam krok defiladowy był.
- Pamięta pan, jak nazywał się wujek?
Janek.
Zawiślak.
- I on tak panu uświadamiał?
I on mnie uświadamiał.
- Co jeszcze pan pamięta z okresu okupacji? Czy był pan świadkiem jako dziecko jakichś drastycznych scen?
Chodziłem do Szkoły Powszechnej numer 98. Szkoła nasza się mieściła w alei Szucha, mieściła się w takim budynku, jak się weszło od placu Unii po lewej stronie... Podobno to był prywatny szpital przed wojną, ale za czasów okupacji była tam Szkoła Powszechna numer 98. Ja do tej szkoły chodziłem.
- Jak pan tę szkołę zapamiętał?
Zapamiętaliśmy to tak (bo to nie tylko ja): obok były domy, z których wyrzucano Polaków, i tam mieszkali Niemcy, mieszkali po prostu gestapowcy. Parę kroków [dalej] była centrala gestapo. Takie było zdarzenie, że... Szkoła była taka, że ona nie była przystosowana do normalnej szkoły. Nie było na przykład sali gimnastycznej i dużo różnych rzeczy. Dziedziniec taki był, ale na tym dziedzińcu to powiem w dalszej części, co się z tym dziedzińcem działo. Pewnego dnia szkoła nie była czynna, to znaczy była przerwa lekcyjna, ustawiono nas na korytarzach i przyszli panowie gestapowcy, oczywiście z tłumaczem. Dyrektor, ten kierownik naszej szkoły był cały zdenerwowany, człowiek taki już siwy. Widziałem, że mu się ręce trzęsą. Ten gestapowiec mówił po niemiecku, a ten drugi gestapowiec, tłumaczył, że nie wolno krzyczeć, na pauzy jak wychodzą, nie wolno krzyczeć, bo panowie oficerowie bardzo ciężko pracują. No wiadomo, jak później ciężko pracowali, bo tłukli Polaków. Po zamachu na Kutscherę 1 lutego 1944 roku nas wyrzucili.
- Ale jeszcze wrócimy do tej szkoły. Czy zapamiętał pan nauczycieli?
Z nazwisk to już nie pamiętam.
- Jaka była atmosfera w szkole? Czy lubił pan do szkoły chodzić?
Lubiłem chodzić, ale myśmy wiecznie byli zestresowani, jakiś taki podświadomy [lęk].
- Znaczy baliście się tego sąsiedztwa?
Tak, bo jak tam kazano, że nie wolno krzyczeć, nie wolno... Wszystko było zabronione, wychodziło się, to trzeba było prawie na paluszkach wychodzić. A kiedy zlikwidowali Kutscherę, no to w ogóle wynieśli nas, wyrzucili.
Była cukiernia Lardelliego, [ulica] Polna, i nas usadowiono na szóstym piętrze. I tam taki był,, jak to nazwać... W pewnym momencie był straszny huk samolotów. Wszyscy żeśmy dobiegli do okna, co jest. No więc tam skrawek było widać, ale nie wszystko. Cała szkoła zbiegła na dół. Okazało się (później się dowiedziałem), że wracała armada amerykańskich bombowców, która bombardowała rafinerię ropy w Rumuni. I to był widok fantastyczny, olbrzymia taka figura samolotów i te myśliwce takie dalekiego zasięgu, które ich tam broniły. Co było charakterystycznego, że w tym momencie artyleria przeciwlotnicza niemiecka nie oddała ani jednego strzału ze strachu. Dopiero jak ta cała armada przeszła, to oni zaczęli wtenczas strzelać.
- I pan widział to wszystko?
Widziałem to,.
- Zrobiło to na panu ogromne wrażenie?
Ogromne, bo jeszcze takiej ilości samolotów to nie widziałem, już później nie widziałem.
- Czy do szkoły chodził pan sam, czy ktoś z rodziców pana odprowadzał?
Ja poszedłem do szkoły od razu do drugiej klasy, nie do pierwszej. Do tej drugiej klasy to mnie trochę „konwojowano”, mówiąc szczerze, ale potem to już chodziłem sam.
- Czy rodzice instruowali pana, jak pan ma się zachować na ulicy w tej drodze do szkoły?
No, tak, tak.
Żebym się nie zatrzymywał, żebym,... no po prostu [jak] taki grzeczny chłopczyk szedł.
- W co się pan bawił ze swoimi kolegami w czasie okupacji?
Można się uśmiać, w co się bawiliśmy. Dziewczynki były handlarze, a my byliśmy Niemcy i zabieraliśmy im mięso. Pociągiem czy samochodem był trzepak, a myśmy wpadali i krzyczeliśmy:
Hände hoch! Alles raus! – udawaliśmy Niemców.
Co tam jeszcze,... No dom, w których mieszkaliśmy, to był dom trzypiętrowy, Nabielaka 16. Właścicielem tego domu był pan Mączyński, on nie mieszkał. Administratorem był administrator, który przyjmował tam czynsze, pilnował porządku. [Był też] dozorca, wtenczas to mówiło się, że dozorca. Nazywał się ten administrator pan Kozakiewicz, a dozorca nazywał się pan Wojewódzki. Jak się wchodziło z ulicy Nabielaka, to był kawałek takiej bramy, kostka taka, minimalna, terakota wyłożona, i on miał dyżurkę i w tej dyżurce siedział. Lato, jesień, zima, [cały czas] siedział. Jak był w zimie, to miał takie okienko, jak ktoś wszedł obcy, to wychodził, się pytał: „A pan – czy pani – to do kogo?”. Jeśli ktoś nic nie chciał powiedzieć, no to go wyprosił na ulicę.
- Czuł się pan bezpiecznie w tym domu?
Tak.
Tam było tak, że na froncie budynku to mieszkali ludzie bardzo inteligentni i że tak powiem, dobrze im się powodziło. Więc mieszkał kto: mieszkał doktor Wiśniewski, który był generałem rezerwy; na pierwszym piętrze mieszkał oficer lotnictwa w stopniu majora, major Izaczyński. On zawsze jak wychodził, to tak jak z pudełka wyjęty – ten mundur, ten kordzik. Widać to było...
- W czasie wojny ten mundur?
Nie, jeszcze przed wojną.
On w czasie wojny chyba do Anglii się [przedostał], bo on w lotnictwie był, to chyba się ewakuował, bo za okupacji to żona była z córką i nikt więcej.
- A ten pan doktor, który był w stopniu generała, czy też w czasie okupacji mieszkał w pana domu?
Tak, lekarz on tam leczył. Jak Niemcy wprowadzili te zastrzyki przeciwtyfusowe, to robił te zastrzyki. I co jeszcze tam było charakterystycznego? Mieszkała rodzina żydowska, to byli prawnicy i tak jak już powstało getto, to oni już wiedzieli, co ich czeka. I oni, jak ten okres przyszedł, że oni już muszą się stąd przenieść, to pożegnali się ze wszystkimi sąsiadami. Oni mieli syna, który był takim rówieśnikiem nas, załóżmy tych dziewięciolatków.
- A oni się z tego domu wyprowadzili kiedy, już w trzydziestym dziewiątym roku?
Nie, oni byli w trzydziestym... Jak powstało getto w czterdziestym czy w czterdziestym pierwszym roku, to ich Niemcy po prostu zabrali, no, zabrali. To tak.
- Czy pan wie, co się z nimi później stało?
Raczej chyba, wie pani, przez komin „poszli”.
Nie, chyba nie. Oni zresztą jak się żegnali z nami, to powiedzieli: „My to tu już się nie spotkamy”. Po prostu oni sobie zdawali sprawę, co ich czeka.
- A jak pan to odbierał? Miał wtedy około dziewięciu lat.
Dziewięciu, dziewięciu lat.
- Czy zdawał pan sobie sprawę z tego?
Nie zdawałem sobie sprawy z tego. Myślałem, że oni gdzieś indziej zamieszkają czy jak. W każdym razie na to miejsce żaden Niemiec się nie wprowadził. Kto tam, nie wiem, jakaś już rodzina polska mieszkała, ale nie.
Poza tym jak się weszło w ten frontowy budynek, wchodziło się, to były dwa budynki trzypiętrowe i dalej w podwórku był budynek jednopiętrowy i myśmy mieszkali w tym jednopiętrowym na pierwszym piętrze. Budynek dalej, na samym końcu tego podwórka, to była pralnia dla mieszkańców, żeby ludzie nie prali w domu, balie czy coś rozkładali, tylko tam sobie uprali, na strychu powiesili. Nikt nie ukradł, bo tam nikt nie wchodził, pan Wojewódzki pilnował. W końcu podwórka było kawałek takiego ogródka i tam rosły różne kwiatki, a tutaj całe podwórko było wyasfaltowane. Po tym jak się weszło po lewej stronie mieszkała rodzina, która nie przyjęła chyba folkslisty czy coś takiego, bo oni przyjechali z Rybnika tutaj i na parterze mieszkali. Oni mieli dwóch synów, mąż, żona, jakaś tam ciocia była. Później nad nimi mieszkał facet, który miał zakład, fabryczkę taką. Tak że tam ludzie mieszkali, którzy byli zasobni, no i tacy jak moi rodzice, taki pan Wodzyński, pan Bieniada, to był jakiś urzędnik, pan Orzechowski. Lokatorów tam było w sumie chyba dwudziestu, nie więcej. To tak wyglądało.
Nie.
Jedynakiem.
- Wspomniał pan o szkole. Co się stało z podwórkiem? Czy pan mówi o tej szkole, która była przy Szucha, czy już o tej szkole gdzie pana przenieśli?
Tam gdzie przenieśliśmy, to już też nie było. Mieliśmy na szóstym piętrze.
- No dobrze, ale wspomniał pan, że opowie pan o szkole i o podwórku szkolnym, że coś tam się wydarzyło? Powiedział pan, że o tym później opowie.
Podwórko szkolne?
- Czy przy Szucha było to podwórko szkolne?
Nie, nie było. Tylko był taki minipark, minipark dla tych chorych. I jak były przerwy, to żeśmy trochę hałasu robili, ale po pewnym czasie, tak jak już powiedziałem, przyszło tych dwóch gestapowców, jeden „szprechał” po niemiecku, tłumaczył, a ten drugi po polsku. A widziałem, że (teraz to jest dyrektor, a wtedy to był kierownik tej szkoły) temu człowiekowi to wszystko się trzęsło. On potem też mówił, jak tego, że: „Cicho, sza, trudno – mówił – tak jest jak jest”. Ale jeszcze wracając do tej szkoły.
Tak, na Szucha. Tam na drzewach wisiały fragmenty koszul i tak dalej. Nam nauczyciele mówili, że to polskich żołnierzy miały być, coś w tym stylu. Ale tam to potem to było tylko: „Cicho...”. Nawet starali się nas nie wypuszczać, żeby nawet nie mówić. W ogóle nas nie widzieli.
- Czy w pana szkole było harcerstwo?
Za okupacji?
Nie.
- Tak że nie należał pan do harcerstwa. Czy jeszcze był pan świadkiem na ulicach łapanek bądź jakichś innych drastycznych historii?
Proszę panią, widziałem taką rzecz: wracaliśmy... Bo wracaliśmy różnie z tej szkoły. Szucha było bardzo blisko, to myśmy szli sobie Bagatelą, później w Belwederską. I przed pałacem na Belwederze była taka stroma górka wyłożona z kafelków. No i myśmy kiedyś tam schodzili i weszliśmy na tą górkę, wartownik stał, nic nie mówił, gapił się na nas, no to myśmy na tych tornistrach na tym zjechali. To on się zaczął strasznie śmiać i mówi:
Komm. Jeszcze (już nie pamiętam) jakieś nam tam cukierki rzucił i myśmy poszli. Potem doszliśmy do wniosku, że tamtędy już nie będziemy chodzić. I nie chodziliśmy. Chodziliśmy Klonową, potem tam były takie pólka, polka, to tamtędy żeśmy chodzili, tam już Niemców nie było.
Aha, i jeszcze wracając do tego, co ja widziałem. Jak był „Nowy Kurier Warszawski”, redakcja na Marszałkowskiej przy placu Unii, on taką czerwoną cegłą był wyłożony i obok był dom mieszkalny. Taka tam była wnęka i tam szły dwie rury wodne. I myśmy tak zawsze szli, jak była ta redakcja tego „Nowego Kuriera Warszawskiego”, a tam jakoś przyszliśmy na drugą stronę. I co tam zobaczyłem, stał człowiek, Polak, w tą wnękę wciśnięty, przy końcu, jak się kończył chodnik, jezdnia, ustawiony karabin maszynowy i kordon Niemców. Myśmy już, jak to się mówi brutalnie, spode łba zobaczyli i chodu.
- Czy wie pan, kto to mógł być?
Widocznie kogoś, kogo mieli [złapać], rozpoznali go i go tam postawili. Bo później ulicą Klonową żeśmy chodzili... Później żeśmy szli, to już na Szucha żeśmy nie chodzili, tylko tam właśnie do tego Lardelliego, [potem] Polną żeśmy chodzili. Polna, straż pożarna, a dalej to tam były pola. Jak tam Klonową kiedyś żeśmy szli, tam gdzie gimnazjum było i jest teraz, to stali esesmani i szła dziewczyna, ja wiem, tak osiemnaście lat może miała, może dziewiętnaście, nie wiem. Oni chyba ją rozpoznali czy jak, nie wiem, bo w każdym bądź razie ją wciągnęli za włosy, wysypali jej [wszystko] z torby (ona tam miała chyba „bibułę”) i strasznie ją skatowali. A my biegiem, myśmy uciekali i potem żeśmy tą Klonową też się bali chodzić. I trzecie [zdarzenie], to była kolejka wilanowska. Ona tam później pod tą prawie górkę podjeżdżała i taka tam była leszem wysypana droga, dróżka i myśmy tą dróżką wracali ze szkoły. Jak żeśmy zeszli, dochodzimy do tej stacji, patrzymy, a po drugiej stronie leży Niemiec zastrzelony, żywej duszy. Ludzie pouciekali i my też. No to takie zdarzenia, co widziałem.
- Czyli mieliście świadomość, że tam, gdzie jest groźnie, to te miejsca omijaliście?
Tak.
- Czy chciałby pan coś jeszcze dotyczącego okupacji powiedzieć? Czym się zajmował pana ojciec w czasie wojny?
Proszę panią, ojciec mój, jak już okupacja się zaczęła, to powiedział, że on do „pludrów” nie pójdzie pracować, że do Niemców nie pójdzie pracować. Ojciec mój był taki facet obrotny, jak to się mówi, zawsze sobie radę dawał. I on doszedł do wniosku, że wziął się za handel. A w domu tym mieszkali różni ludzie, no trudno żeby doktor, generał czy tam ktoś, no nie wiem, żeby się niektórzy za ten handel wzięli. Ojciec zaczął ten szmugiel przewozić. To zawsze jak ojciec miał przyjechać, to sąsiedzi: „Pani Stefanio, pani Stefanio, może jajka, żeby mąż...”, może to, może tamto. On jeździł do Kielc, ale zaczęły się tam łapanki, też...
- A wie pan, w jakie tereny jeździł ojciec na ten handel?
On jeździł pod Radom aż. Aż pod Radom jeździł z takim kolegą, co pracowali w PZL-u. Ten jego kolega nazywał się pan Mikulski i oni obaj jeździli i na przykład kupowali pół świniaka i transportowali to tam, [także] jajka, mąka i inne rzeczy. Ale potem się zaczęło zaostrzać, bo i Niemcy pilnowali, i rewizja, i tak dalej, no to zahaczył się w takim prywatnym zakładzie. To był zakład... Właściciel nazywał się pan Zieliński. Ta fabryczka mieściła się na ulicy Sandomierskiej, w podwórku Sandomierska 17, oni tam pracowali. A przy niedzieli potrafił tutaj jak Lesznowola tam jeździć i przywozić jeszcze to żarcie. Ale potem się bał, bo Niemcy przyjeżdżali na Służew, na tą stację kolejki grójeckiej, więc on mnie brał ze sobą, ale myśmy już nie dojeżdżali tutaj, tylko wysiadaliśmy w Pyrach i przez pola się szło do domu. Ale też później przestał, bo coraz bardziej zagrożone było wszystko i tak dalej.
- A dlaczego ojciec pana zabierał ze sobą na te wyjazdy?
No bo ja chciałem jechać, bo ja chciałem jechać. Pamiętam, jak pojechał, załatwiał te rzeczy handlowe, ja z tymi dzieciakami tam się w takim strumyku chlapałem. No i byłem taką tarczą jakby.
- Rozumiem. Proszę pana, jak pan zapamiętał 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku? Gdzie pan był?
Proszę panią, jeszcze może powiem, jeszcze przed... Gdzieś przy końcu lipca, jakieś może półtora tygodnia przed końcem lipca czterdziestego czwartego roku Warszawa miała ubaw, bo wycofywali się Niemcy i oni szli mostem Poniatowskiego, Alejami Jerozolimskimi. I to już nie była armia niemiecka z trzydziestego dziewiątego roku, to szło dziadostwo. Krowy, barany, co się dało, to oni pędzili.
Ja to widziałem, bo ojciec mój i mamy brat, poszliśmy tam, wie pani, ludzie po prostu [szli popatrzeć], kordon ludzi stał. Niemcy już mieli takiego pietra, bo front się zbliżał, że oni już... Gestapo na przykład opuściło [Szucha], oni do Skierniewic czy gdzieś tam się dopiero zahaczyli. Ale to było... Przeszli, minęło, uspokoiło się. A jeszcze jak tam na Nabielaka mieszkałem, to panowie wchodzili na strych, ze strychu się wchodziło jeszcze pod górkę, tam było takie okienko, patrzyli na wschód, jak się rozrywają pociski, te fontanny ziemi tryskają. Ja tam zawsze za nimi chodziłem.
- Czy pamięta pan, kiedy to było?
To było gdzieś tak na koniec lipca.
- Też czterdziestego czwartego roku?
Tak, czterdziestego czwartego roku front szedł.
- To teraz wróćmy do 1 sierpnia.
Pierwszy sierpnia. Pierwszy sierpnia to było tak, że ja miałem pojechać właśnie z tym wujkiem Jankiem do jego kolegi. Mieszkał w Zalesiu i tam mieliśmy tam zostać. A że 1 sierpnia od rana padał deszcz, no to żeśmy to odłożyli. „A, to pojedziemy jutro, nie teraz. Deszcz, to nie będziemy tam, tego...”. I wypogodziło się właśnie gdzieś tak przed godziną czwartą i gdzieś koło piątej myśmy wychodzili z domu, bo mama należała do biblioteki na Reytana, na Mokotowie, wymienić książki do czytania dla mnie, dla siebie. Wychodząc z domu, myśmy doszli, może minęliśmy jeden dom, a od Podchorążych sąsiad leci i mówi: „Pani Stefanio, pani się wróci, na ogrodnika napadli ludzie i Niemcy lecą mu pomagać”.
- Niemcy ogrodnikowi lecą pomagać?
Tak on powiedział.
A oni w pełnym rynsztunku, przychyleni, wzdłuż murów podmurówki Łazienek, lecieli do Łazienek.
Niemcy, tak. Niemcy,. No jak tak, to żeśmy wrócili. Wojewódzki, ten dozorca, zamknął tę bramę i zaczęła się palba, strzelanina. Wszyscy siedzimy, każdy podekscytowany, co jest, i tak dalej.
- Podczas tej strzelaniny siedzieliście w mieszkaniach?
Tam było tak, że gdzieś tak do trzynastego, piętnastego sierpnia to nic się działo.
- Nie widział pan Powstańców?
Nie, proszę panią… Niemcy, patrol niemiecki, chodziło dwóch Niemców raz dziennie... Bo tam było co? Na ulicy Bończej, bo to była krótka ulica, było cztery takie budynki nowoczesne, z których Niemcy wyrzucili ludzi, zajęli to oni. Dalej, tam z tyłu tych budynków, jeszcze były dwa, to było sześć. To oni to zajęli. Na Podchorążych to był 1 DAK, 1 Dywizjon Artylerii Konnej, to też zajęło wojsko niemieckie. I tam przy Nowosieleckiej znów była następna jednostka, to też zajęli to. I zajęli jednostkę Szwoleżerów, pułk Szwoleżerów imienia Józefa Piłsudskiego na ulicy Szwoleżerów. To wszystko była enklawa niemiecka. No i to było tak, że nic się nie działo.
- Czy przez te dwa tygodnie wychodziliście z domu, chodziliście po ulicach?
Nie, nie., na ulicy Nabielaka to było tak, że to, co pani mówiłem, że taki plac został i tak dalej, to Niemcy to adoptowali na fabrykę, nazywała się Bruhn-Werke. A po drugiej stronie była fabryka kapeluszy, jakichś tego, [której] właścicielem był Żyd, nazywał się Kuszpit. Oni mu to zabrali, jego wyrzucili oczywiście do getta i tam zrobili drugą halę produkcyjną.
- Wie pan, co oni tam produkowali?
Produkowali części lotnicze do samolotów.
- Czyli nie wychodziliście przez dwa tygodnie?
Nie, nie wychodziliśmy.
No, było cienko.
- Czy sąsiedzi sobie wzajemnie pomagali?
Pomagali. Było cienko, bo po drugiej stronie Nabielaka były Willejki, z których też Polaków wyrzucono, a zajął to cały ten, załóżmy, niemiecki pion techniczny. Oni wszyscy mieli broń. Tak że jeden dom tylko, tam właściciel się nazywał pan Bugaj, to on jeden był, a tak, z jednej strony willa taka, [właściwie] to już nie willa, to już dom, chyba jedno-dwupiętrowy, niemiecki, oni tutaj Polacy, a w bok jest Bruhn-Werke. I było jeszcze tak, że była piekarnia. Jakieś to było, szesnaście, osiemnaście, dwadzieścia dwa, to był taki domek, ten piekarz miał i tam coś, i piekarnia. Ale ulicami się bali przechodzić, bo ci folksdojcze to strzelali do nas jak do kuropatw, jak ktoś tam chciał wyjść. I jeszcze taką scenę tam widziałem, że przyszedł gość chyba po chleb i
Werkschutze, Niemcy z fabryki… On jakoś tak tam siedział w kucki i tak wyglądało, jak on by tam spał. A jego zastrzelili. Pocisk przeszedł przez głowę i tam z tyłu. No to u nas był mur, to wybili dziurę, przez sąsiadów dom przeszli i tak się tą drogą wychodziło po chleb. [Piekarz] piekł chleb dotąd, dokąd miał mąkę. Mąka się skończyła, chleba nie ma.
- Jak długo udało mu się piec ten chleb?
No ja wiem, jakiś tydzień, nie więcej. Tydzień, nie więcej. A potem to tam jeszcze się taka zrobiła rzecz, że w pewnym momencie… Aha, niemiecki patrol przychodził. To oni chodzili raz dziennie, dwóch tych Niemców od Nabielaka przy Podchorążych dochodzili do Belwederskiej i szli z powrotem. No bo to taki był teren niczyj. Ani niemiecki, ani Powstańców. I co tam dalej. Tak była, można powiedzieć, taka idylla.
No tak, tak.
- Czyli w sumie głodu nie było przez te dwa tygodnie.
Bo każdy, wie pani, jakieś tam zapasy miał. Wiadomo było, że jest ciężko, więc ludzie się starali coś tam zabezpieczyć, schować.
Woda była do pewnego czasu, ale woda to jeszcze była nawet jak nasz dom... to była. Bo wody już później nie było, bo Niemcy wysadzili stację pomp na Czerniakowskiej w powietrze.
- Co się zmieniło po tych dwóch tygodniach? Powiedział pan, że pierwsze dwa tygodnie były spokojne.
Właśnie do tego dążę. I gdzieś chyba tak czternasty, piętnasty sierpnia patrzeć, ktoś kołacze do bramy. Wojewódzki patrzy, a on mówi: „Otwieraj pan – mówi – Powstańcy”, kurna. No i rzeczywiście Powstańcy przyszli, biało-czerwona opaska, AK. A w końcu podwórka był murowany śmietnik, do którego się tam wyrzucało te śmieci, i oni weszli na ten śmietnik, a na ulicy Bończej, na dachach budynków, co mówiłem, że były przez Niemców zajęte, byli Niemcy. I oni, jak zobaczyli, to jakoś tak się… A kobiety zaczęły mówić: „Panowie, wy postrzelacie, pójdziecie, a co z nami zrobią, nie wiadomo”.
- A dużo tych Powstańców przyszło wtedy? Ile osób mniej więcej?
Jakoś czterech, czterech ich tam było. No to oni dali spokój. A ja jeszcze wrócę, bo tak niechronologicznie to mówię... Kiedyś straszny szum na podwórku się zrobił. Patrzymy, do okna…
- Czy to było w czasie Powstania?
W czasie Powstania. Niemców pełno. No to teraz tak, [trzeba] ubierać się, bo nas pewno będą… Nie wiadomo, co tu robić. Okazuje się, że w nocy była zrzucana pomoc dla Powstańców i na takich facjatach na ulicy Tatrzańskiej te spadochrony się zatrzymały. Na naszym domu też zawisł, więc oni bali się do tego dojść, to wzięli naszych sąsiadów i innych, żeby to zdjęli. I jak oni to zdjęli, to [Niemcy] te pojemniki zabrali, pojechali w diabły i koniec.
- A ci Powstańcy jak przyszli, to nie strzelali?
Oni tam nie strzelali, zeszli z tego śmietnika. A akurat w tym czasie szedł ten patrol niemiecki, tych dwóch niemieckich żołnierzy. No i tam szwargotali, nic tu się nie dzieje, nikt nie strzela do nich. A ci Powstańcy wyszli:
Hände hoch. Zabrali im karabiny, zabrali im oporządzenie, amunicję i doprowadzili ich do końca Nabielaka i Podchorążych i:
Alles Raus. Niech sobie idą. Więc oni się wrócili. No i to było to, że już się skończyła idylla. Niemcy gdzieś tak, ja wiem, jak to by nazwać, która mogła być godzina.... No druga, pierwsza...
Chrzęst słychać. No to co? Czołg chyba, chyba czołgi. No i ten szwargot. I oni zaczęli od Podchorążych dom po domu podpalać. Te domy takie tam…
- Czyli to było około połowy sierpnia. Około piętnastego.
Tak, chyba około 15 sierpnia. I oni tam… Aha, a Powstańcy przyszli i Powstańcy się potem wycofali. Ta Bruhn-Werke już była zlikwidowana, bo Niemcy wywieźli. Aha, jeszcze wrócę, że Niemcy, może chaotycznie mówię…
Niemcy jak likwidowali tą fabrykę, to wzięli mężczyzn, żeby załadowywali transporty.
- Przepraszam, ale to było czasie Powstania, jak ładowali to wszystko?
W czasie Powstania, tak. No i pewna grupa zrobiła to. No więc oni ich popędzili w aleję Szucha i oni już więcej nie wrócili. Po prostu rozstrzelali ich. I później ta Bruhn-Werke była taka niczyja. Oczywiście ludzie tam, takie cwaniaczki, bo tam na samym rogu to takie cwaniaczki, takie towarzystwo szemrane mieszkało... No to gdzie? No to tam do Bruhn-Werke. I tam jakieś kasze były, worki kaszy, jeszcze czegoś, takie
à la chodniczki były robione gumowe, to oni mówili: „O, będzie dobre na zelówki”, to wszystko brali. A Powstańcy stamtąd się wycofali, bo doszli do wniosku, że tam ich było niewielu, a teren duży, okna duże, więc tam nie było [możliwości] jakichś stanowisk zrobić, żeby nie być rażonym. No oni zajęli taką fabrykę „Blaszankę”, róg Belwederskiej i Piaseczyńskiej, i tam były ich stanowiska.
No i Niemcy zaczęli podpalać. Po tej stronie, co myśmy mieszkali, to były takie te „Pekiny”, jak je nazywali, i był taki dom drewniany. Właścicielka nazywała się pani Berger, miała kawałek sadu, i tam też podpalili. W każdym bądź razie nie wiemy, czy ją tam nie zastrzelili, bo jak się zaczęło palić, no to jak ludzie zaczęli wyskakiwać, to oni salwy. A z tamtego domu, właśnie z tego…
- Czyli oni podpalali domy, wiedząc, że wewnątrz są ludzie.
Tak, tak. I jedna taka pani przynosiła do naszego domu swoje jakieś trochę rzeczy. „Bo jak mi spalą, to ja...” I ona potem doszła do wniosku, że ona nie ma kenkarty przy sobie. A jak zaczną legitymować, a ona nie ma. No ale w tym huku, w tym galimatiasie, to tam ani Niemcom nie było [w głowie], żeby sprawdzać dowody, ani nic. No i takie dziwne rzeczy się zaczęły dziać. Parter był, to tam ta wyższa kasta mieszkających ludzi to sobie tam od frontu wchodzili, było wszystko w drewnie. Mieszkanie pana doktora Wiśniewskiego się pali, mieszkanie państwa Świderskich się pali, pana Żurawka mieszkanie się pali. Niemcy stoją, bo tak po kolei podpalali. Nas taka grupka ludzi stoi. U góry na trzecim piętrze już się zajęło od domów z Tatrzańskiej. I co z nami?
- A wy gdzie stoicie? Na podwórku?
Na podwórku. Matka moja, nie wiem, chyba z nerwów, zapakowała sobie palto i futro i te dwa toboły trzyma. No i teraz tak. Ustawiony karabin maszynowy. Niemcy z pistoletami.
- Znaczy karabin maszynowy skierowany w waszą stronę?
W nas, tak. Bo nas tak w podwórko [wyprowadzili], cofnęli pod ten ogródek, no i tak. Wszyscy [myślą], co będzie.
- A pan? Pan miał dziesięć lat.
Ja miałem dziesięć lat, ale też [byłem] wystraszony. Już wtenczas inaczej myślałem. To już nie było, że to zabawa, tylko groziło w każdym momencie śmiercią. I do pani Gizaczyńskiej, żony tego pana majora, przyszła jakaś jej sąsiadka, nie wiem skąd, z maleńkim dzieckiem. No i ci szkopi stoją, rżą, się śmieją i ten ich dowódca wyszedł, stanął i coś po niemiecku mówi. I ta kobieta uklękła na kolana z tym małym dzieckiem do tego szkopa, po niemiecka zaczęła go coś tam prosić i całowała go po rękach I on tak się spojrzał, kazał się jej podnieść. Złapał, podniósł ją i:
Alles raus. Bramę żeśmy otworzyli, w lewo i: „Tylko środkiem jezdni macie iść”. I teraz tak, strzelą w plecy, wszystko jest możliwe.
- Może pan określić, ilu was było?
Dwadzieścia parę osób. Proszę pani, ja w życiu nie widziałem i chyba widzieć już nie będę tego, co zobaczyłem. Nabielaka lewa strona, Tatrzańska ulica obie strony, dom państwa Bugajów po prawej stronie – pali się. To tak jak mówiło się, piekło Dantego. Wycie tego ognia, takie jęzory, trzask tego – to było coś potwornego. A my idziemy i wszyscy zaczynamy głośno się modlić. Bo nie wiadomo. Kazał wyjść, a teraz powie: „Agoń”. Doszliśmy do końca Nabielaka, skręcamy w Belwederską – Powstańcy. No to my mówimy, oni mówią tak: „Tu już Niemców nie ma. Idźcie śmiało”. I my doszliśmy do ulicy Chełmskiej, skręciliśmy w tą Chełmską, no i idziemy tą Chełmską. I tak minęliśmy ulicę Górską, Stępińską, doszliśmy do Sieleckiej. A róg Sieleckiej i Chełmskiej był dom byłego właściciela kawiarni, Gajewski się nazywał. Nowoczesny dom.
Vis-à-vis był kościół świętego Kazimierza i od Belwederskiej do Chełmskiej po tej prawej stronie były wszystko domki parterowe, niskie drewniane. No i tak. Mama moja spotkała swoją koleżankę z lat szkolnych, która mieszkała na Belgijskiej. Miała też syna takiego w moim wieku (Robert miał na imię) i z mężem była i z małym psem, białym. Ona zamieszkała [u drugiej pani], ta pani się nazywała… Jej mąż w pierwszym rozstrzelaniu w Palmirach został… Bo tam już się zawiązała partyzantka taka, ktoś ich tam podkablował, Niemcy ich od razu [złapali] i w pierwszej egzekucji zginęli. I u niej żeśmy się zatrzymali. Ona miała córkę i syna. Ten syn też był w takim wieku, co i my, taki dziesięciolatek. Tam żeśmy się już zatrzymali i tam żeśmy byli. Znów gdzieś nas wygarnęli gdzieś koło 15 września.
- Czyli prawie miesiąc czasu byliście u tej pani.
Tak, ale później to już było piekło, to już było piekło. Bo tak Niemcy bombardowali Sadybę. Ten port na Sadybie był bombardowany bomba za bombą. Potem jak oni już się uporali, to ta niemiecka armia szła przez te pola jak po maśle. Bo już tam żadnych zabudowań, nic. Z piwnicy się już nie wychodziło. Wody już nie było, bo wysadzone są Filtry. Na ulicy Sieleckiej był taki stolarski zakład (właściciel się nazywał Sosnowski), więc tam się chodziło nocą, bo w dzień był ostrzał. W nocy też potrafili Niemcy od czasu do czasu serię puścić, bo czuli, że tam ludzie chodzą po tą wodę, bo nie było wody. No i z piwnicy się już nie wychodziło.
- Ile czasu byliście w tej piwnicy?
Dwa tygodnie, dwa tygodnie.
- Do 15 września czy od 15 września?
Do 15 września. Początkowo tam parę dni to był [spokój], a potem nie było.
- Dużo osób było w tej piwnicy?
O, sporo, bo i z innych domów przychodzili do nas. Tłok był, tłok, zaduch. W każdym bądź razie okna od piwnicy nieotwarte, z piachem takim wał zrobiony.
A co jeszcze było charakterystycznego, że Niemcy, jak to się mówi, z pedanterią, że zegarek można było sobie nastawić, przyjeżdżali o godzinie siedemnastej i zaczynali ostrzał czołgowy. Jak strzelali? Strzelali po mieszkaniach parterowych albo strzelali [na wysokości] piwnic. No więc te piwnice były zabezpieczone piachem, ziemią, to tak nie bardzo [niszczyli]. I tak było, że słychać było, jak łuski wyrzucają. Bo on tak powoli jechał, jechał i pierwsze, co podpalił, to wszystkie te domki po prawej stronie, tak że od alei Sobieskiego do kościoła Świętego Kazimierza wszystko poszło z dymem. Na rogu ulicy Górskiej i Chełmskiej był taki dom, dosyć wysoki, chyba czteropiętrowy, a te mieszkania dawniej to były bardzo wysokie, wysoki. I w tym domu zaczaili się Powstańcy i podpalili ten czołg niemiecki czy tam nawet coś rzucili. W każdym razie on był unieruchomiony, ale drugi przyjechał i go ściągał potem. No i jak tak się stało, to już poszedł frontalny atak na wszystko.
- Po zaatakowaniu tego czołgu?
Tak. Niemcy chyba drogą radiową dali na Okęcie znać, bo nadleciały trzy sztukasy z lotu nurkowego, [po czym] ten dom przestał istnieć. Kupa gruzu została.
- Ten dom, przy którym ten czołg został zniszczony.
I później jak się zaczęło to walenie, artyleria, moździerze samoloty, sztukasy... Na ten dom Gajewskiego to poszły dwie bomby, to tak jak mówię, dwa piętra zostały zwalone, te pierwsze wytrzymało. Druga bomba uderzyła w podwórko. Wielki lej wyszedł, górka i na tej górce potem nas Niemcy ustawili, a sami tutaj na dole ustawili go tak do góry, no i tak.
- Czyli po tej strzelaninie, po tym bombardowaniu wyprowadzili was z piwnicy, czy sami wyszliście?
Nie, oni jak wpadli, to rozdarli mordę za przeproszeniem –
Raus! Alles raus! – i w tej piwnicy, co myśmy byli, wrzucili granat. Wrzucili granat, ale jakoś tak, że ten człowiek miał nogi poharatane, ale mógł iść. Tam jakoś go ludzie obwinęli…
- Czyli granat wybuchł i poranił tego człowieka?
Tak, ale on się gdzieś jakoś tam schował, bo jakby on się rozerwał, to by masakra była. I ktoś krzyknął: „Rzućcie paczki, bo ktoś z paczką, to rozstrzelają”. No to moja mama to futro i tą kapotę rzuciła, wzięła siatkę, w której miała mąkę i kaszę jaglaną, i to wszystko. I jak żeśmy stali, tak żeśmy wyszli. A z tej drugiej piwnicy to jak wielbłądy ludzie, co mogli, to wzięli. No to mama z taką drugą panią podeszli do tego Niemca i tam mu tłumaczą, jak tam coś tego. On się zamierzył tą kolbą, no to wróciła. No i oni tam nas trzymali.
- Mówi pan, że ustawili was wokół leja po bombie?
Tak, na górce nas ustawili. I tak żeśmy stali i oni też stali i się gapili. Oblecieli wszystkie mieszkania, czy tam kogoś nie ma. I za jakiś czas oni mówią:
Alles raus! I tak, przechodzimy, bo to były takie przejścia już porobione, przechodzimy przez takie podwórko, które już jest zniszczone. Doszliśmy do ulicy Zakrzewskiej. Z jakichś tam budynków jeszcze ludzi wyciągają. Tych ludzi przybywa. No i idziemy. Prowadzą nas przez Zakrzewską i tam zobaczyłam tak: Niemiec leżał, bardzo gruby, ale też chyba od upału, bo ten pasek tak mu tu się wszystko wcisnęło, i kobieta leżała. Ale kobieta leżała głową tak i nogi miała tak charakterystycznie, że piszczel kości było widać, a to wszystko całe, kawałek mięsa było wyrwane. Ale na tego Niemca to tak się nikt… Spojrzałem ukradkiem, ale nikt nie patrzył, bo albo zobaczą, że się cieszą, że zabity, albo tego. I doprowadzili nas na ulicę Hołówki i tam żeśmy się rozsiedli na chodniku, na jezdni, bo to ludzi było już sporo, a oni sobie obiad zrobili, tego, hi hi hi, ha ha ha, i tak dalej. No i tak koło godziny może czwartej sformowali kolumnę, wyprowadzili nas na Czerniakowską, Czerniakowską ulicą do Powsińskiej i jak jest kościół Świętego Bonifacego, taki placyk przed tym kościołem, to nas tam wprowadzili no i…
- I do tego kościoła czy na plac?
Nie, na plac tylko. No i zaczyna się licytacja. Może źle to powiedziałem, ale tak: jakaś pani ma garnek, moja mama mówi: „Ja mam kaszę i mąkę”. Jeszcze tam ktoś coś, jeszcze tam ktoś coś miał. No i jak te drzwi kościelne z takiej jakby boazerii, to ludzie zaczęli to [obrywać], żeby zapalić ogień i ugotować. No i te szkopy się patrzą na to, ale nic nie mówią. No więc jak to się już prawie ugotowało, no to podszedł, kopnął, to się wszystko rozsypało i:
Alles raus! W kolumnę i idziemy. To jest [ulica, która] teraz się nazywa Świętego Bonifacego, do Królewskiej Drogi to była taka piaszczysta, nic tam nie było, pola. I oni nas przez te pola prowadzili i doprowadzili nas do muru Wyścigów Konnych. Ale nie przy Puławskiej, tylko tam dalej jeszcze. No i tam pod chmurką spanie. A już przymrozki były. Tam się moja mama właśnie nabawiła, miała później do końca życia [problemy] z nerkami.
I rano wszyscy tak patrzą jeden na drugiego, jak to wygląda. A mama była, ta sąsiadka, ta pani Bieniada z nią, bo ona mieszkała pod nami na parterze i ona miała… Ten jej synek to miał chyba pięć lat wtenczas, ja już miałem dziesięć lat, to już byłem pięć lat od niego starszy. I tak, matka moja mówi: „Weź tego małego i idźcie tam na słońce, bo jest, to was trochę rozgrzeje”. No ja tak z nim poszedłem. No i patrzę, a z krzaków wychodzi dwóch Niemców w mundurach lotniczych, ale to nie piloci, tylko obsługa. I on wyszedł, ten Niemiec, spojrzał się i do mnie:
Komm. No to ja idę. Do tego Andrzeja mówię: „Chodź ze mną, idziemy”. I ten Niemiec rozejrzał się na lewo, na prawo, i zza munduru wyjął litr mleka. Takie litrowe butelki to były. Te mleko to było ciepłe. Daje mi. A ten drugi – taka była paczka długa, szeroka – suchary. Dwie takie paczki. I on mówi, że w Reichu
Kinder, że takie dzieci ma też. I tak się rozejrzeli i:
Alles raus, raus, raus – na nas, żebyśmy [poszli]. I oni w te krzaki poszli. To jest, wie pani, ewenement taki pozytywny, bym nazwał, no bo jeszcze się spojrzał [i spytał]:
Mutti? Ja pokazuję, że tam i tam. Dwóch ich było.
- I to wszystko działo się około 15 września?
To już było po 15 września, to już był szesnasty i tak dalej. I później stamtąd ruszyliśmy w drogę dalej. Ale nas już tam prowadził Wehrmacht. Wehrmacht nas prowadził i były pola, to tak: ogórki, marchew i tak dalej. I oni tam zrobili postój, żeby swoje potrzeby fizjologiczne załatwić, to ludzie się tam rzucili na te ogórki, na te pomidory i oni dali, nic nie mówili. A potem to już:
Komm, komm i idziemy. Doprowadzili nas do ulicy... człowiekowi już uciekają myśli. W każdym bądź razie wylądowaliśmy na Ochocie. Wylądowaliśmy na Ochocie i nas prowadzą tam ulicą. I co charakterystycznego widziałem. Wypalony dom, nie ma stropów, nie ma nic. Jest obrazek, Chrystus na krzyżu, dookoła ściana niewypalona. Doprowadzili nas do placu Narutowicza i przekazali nas żandarmom. Żandarmi oczywiście to już nie ci [z Wehrmachtu], tylko już mordy, za przeproszeniem, darli, kolbą straszyli. I oni nas poprowadzili na Dworzec Zachodni. Na tym Dworcu Zachodnim już nas na perony wpuścili, przyleciały rosyjskie samoloty i zaczęły ostrzeliwać dworzec. Więc oni, tacy bohaterzy, że wpadli między nas i naszymi tobołkami się przykryli. Rosjanie odlecieli, oni załadowali nas w te pociągi podmiejskie i do Pruszkowa żeśmy przyjechali. To już była godzina taka ja wiem, gdzieś koło piątej.
No i tam w tych zakładach obraz nędzy i rozpaczy. Oliwa, brud, bo to zakłady remontowe, nie ma gdzie usiąść, nie ma się gdzie położyć. Ludzi co niemiara, płacz, jęki. No wszystko było. Przekleństwa, załatwianie się, w tych kanałach smród. Całe szczęście, że to było tylko [przez jedną] noc. Na drugi dzień robią selekcję. No wiec moja mama, niewiele się namyślając, owinęła mi głowę jakimś takim białym gałganem, że ja jestem ranny. I tak idziemy. Ci Niemcy stoją, stał chyba gestapowiec, bo w czarnym mundurze, i Niemcy normalni. No i tak patrzą, [rozdzielają, wskazując kierunek]: tak, tak, tak, tak. Nas trafiło, że my nie. Załadowali nas na takie odkryte wagony towarowe.
- Ojciec był razem z panem?
Nie. Ojca nie było. Ojca Powstanie zastało na Sandomierskiej, a stamtąd go Niemcy zabrali do koszar na Rakowieckiej. Tam ich trzymali.
Później pani powiem. No i jedziemy. Jedziemy, wiozą nas. Gdzie? Nie wiadomo. Pociąg jedzie, jedzie. I co było charakterystycznego, że mijając stację, maszynista zwalniał, a ludzie nam rzucali jedzenie. I tak nas… Aha, po drodze jeszcze zatrzymali pociąg i kazali wysiąść, żeby załatwić potrzeby fizjologiczne. A potem skurczybyki się cieszyli, że myśmy w biegu wciągali jedni drugich. No i dojechaliśmy do Częstochowy. W Częstochowie nas tam trochę potrzymali i ten pociąg ruszył. Ta miejscowość nazywała się Złoty Potok. Otworzyli drzwi i:
Alles raus, wysiadać. No to żeśmy wysiedli. Zaryglowali wagony puste i do Częstochowy wrócili, a myśmy zostali.
No i to tak jak na filmach nieraz, jak kupowali Murzynów na plantacje, tak samo i my. Przyjechali ci rolnicy i tak się przypatrywali, kto, na kogo, co. I podszedł taki gospodarz i tak mówi: „A pani to z tym chłopczykiem?”. Mama moja mówi: „No tak”. – „To pani siada na furę”. No to usiedliśmy i jedziemy. I tego Andrzeja ze swoją matką też tam wzięli jacyś. Przyjechaliśmy tam. No ta żona [gospodarza] była w ciąży, więc on pewnie szukał taniej robotnicy do roboty, nie wiem. I zaczęło się tam… Początkowo to była idylla. Obiad, dwa dania. Pierwsze danie i drugie danie było.
- Czyli stosunek tego chłopa do was był dobry.
Tak, najpierw był dobry. Ale później zaczęło się robić coraz gorzej. Bo już nie dwa dania, tylko zupa. Później się zrobiło, że zupa i dwie łyżki z jednego talerza. I było tak, że tam było te RGO, Rada Główna Opiekuńcza, i tam chodziłem po zupę.
- Czyli ten chłop też nie miał co jeść?
Miał. To był rolnik drugi pod względem majątku we wsi.
- Czyli to on wam zaczął ograniczać jedzenie.
To on nam zaczął. Ta wieś to nie była wieś, to była...
- A jak się nazywała ta wieś?
Przyrów. Ta wieś to była wybrukowana, chałupy po jednej stronie, po drugiej stronie. Rynek to takie minimiasteczko, teraz bym w tej chwili powiedział, że to było. Ktoś nam dał taką bańkę, ja z ta bańką chodziłem, przynosiłem, to już nam nic nie dawali, bo [w ich mniemaniu] myśmy już jeść dostali.
- A co mama robiła w tym czasie? Pracowała u nich?
No wie pani, jak to się mówi, no służąca. I wtenczas matka moja, już pieniędzy żeśmy nie mieli, sprzedała zaręczynowy pierścionek. Ojciec mój do końca życia jej tego… Jak to powiedzieć? Strasznie go to zabolało, że sprzedała. A matka mówi: „A co miałam dać jeść jemu, mnie”. Wie pani, człowiek, jak to się mówi, nauczy się wszystkiego. Ja zaczynałem kraść jajka.
Kraść jajka. Kury mieli, ja dopatrzyłem się, gdzie to jest. Nie wszystkie, żeby… Jeszcze na tyle byłem bezczelny, że ona mówi: „Znów mi uje tych jajek”. A ja mówię: „Proszę panią, takie zwierzątko [widziałem]”. – „To goń go, bo to wydra” – mówi. A ta wydra to byłem ja. Ale próbowała jeździć do Częstochowy na targ sprzedawać, ale bała się, bo aresztowali, łapanki były, to dała spokój. No i było tak, że matka moja zagrała
va banque. Powiedziała mi przedtem, co i jak. Chodziło o to, że jej jakiś tam znajomy kolejarz czy ktoś jak był w Powstaniu, to był Powstańcem, i właśnie na tej Chełmskiej się spotkali. No i jak myśmy tam w Przyrowie byli, to kiedyś oni tam jedli kolację, a myśmy się tylko patrzyli, jak oni jedzą, to matka moja powiedziała: „Wiesz co, ja tam tego pana – i tak dalej – widziałam u nich. On tu jest u »Jędrusiów«”. A tam partyzantów nazywali „Jędrusie”. To ten gospodarz wytrzeszczył gały. „To pani zna »Jędrusia«?”. Matka mówi: „Tak, Powstaniec z Warszawy” – mówi. No i teraz tak, wie pani, albo podkabluje, albo będzie siedział cicho. A tam się zdała taka sprawa, że ta wieś nie oddała na czas kontyngentu, więc przyjechali Niemcy i przyjechali ci „własowcy”.
Proszę panią, oni szukali młodych dziewczyn, wiadomo, na co. Wszystko się gdzieś pochowało. Oni później zabrali, co się dało, te szkopy. Oni tych Niemców w zasadzie to drugi raz w życiu widzieli. Bo tam jak mi mówili: „Panie, oni jak w trzydziestym dziewiątym roku weszli, tak dopiero teraz ich widzę, bo ich nie widziałem”. Tam partyzantka była mocna dookoła. No i toto minęło i teraz tak. Tam dwie chałupy dalej mieszkało takie małżeństwo. Mieli niewykończony dom. Po jednej stronie mieszkali oni, po drugiej była świnia, krowa i tak dalej. On się nazywał Peryga, pracował jako piekarz. On zawsze jak wracał z tej nocnej zmiany, to stawał i wołał mamę i dawał nam taką wypieczoną chałkę. Po drugiej stronie matka z córką były i na maszynie robiły pończochy. Zrobiły nam, matce mojej i mnie pończochy. Bo [wyszliśmy] tak jak staliśmy, no nic nie było. Letnia sukienka, ja krótkie majtki. Buty miałem takie sandały, to jak wziął mnie do roboty, żebym za nim szedł, bo on wykopał kartofle nie wszystkie, potem przeorywał, to ja szedłem z koszem i miałem to zbierać. To zbierałem, a później się nauczyłem, że drugi to przydeptałem i tego. „Co tak tych kartofli mało?”. Ja mówię: „Tyle jest”.
- A potem pan chodził i wybierał te kartofle?
Tak, po kartofle chodziłem, krowy na pastwisko zaprowadzałem, krowy przyprowadzałem i się bałem, bo jedna krowa była cielna, więc jak ktoś ją uderzy, to ja nie wiem, co będzie. No i było tak, że któregoś dnia mama moja wyszła z miednicą wylać wodę i krzyczy: „Stachu!”. Ja, wie pani, [nie rozumiem], co się dzieje. Okazuje się, że ojciec nas odnalazł, bo RGO prowadziło w zasadzie te wszystkie listy uczciwie, że go w Częstochowie mu kazali właśnie do tego Przyrowa pojechać, żeby tam się skontaktował.
- Który to był rok, jak ojciec was odnalazł?
Czterdziesty czwarty. To była jesień, listopad już był. Ojciec mój uciekł z transportu. Ich wieźli do Niemiec do roboty. I gdzieś tam deskę wyrwali z podłogi, a jak przez takie lasy jechali, to maszyniści zwalniali pociąg, żeby [można było uciec]. I oni uciekli. Dwóch ich tam uciekło. I on tu przyjechał i tamta urzędniczka mówi: „A tak, jest tutaj z takim chłopaczkiem pana żona”. I ojciec tak szedł i już mijał nas, szedł dalej. Jak matka krzyknęła: ”Stachu”, on się spojrzał i nas… Tylko żeśmy przenocowali i do widzenia.
Wracaliśmy tutaj pod Warszawę. Ojca ciotka miała… Jej mąż był motorniczym na tramwajach i oni sobie pobudowali willę na Służewie. Wykończyli partner, nie wykończyli piętra. A mieli w Głoskowie taki minisad. Tam śliwki były, maliny były, gruszki. Ale głównie to były maliny. I to też tak, niby rodzina, ale… Ja szedłem trzydzieści kilometrów piechotą. Żeśmy szli polami, bokiem, żeby się nie natknąć gdzieś na Niemców. W takim majątku żeśmy tam przenocowali i rano doszliśmy do Grójca.
- W listopadzie czterdziestego czwartego roku?
Tak. Do tego Grójca żeśmy doszli. Dojechaliśmy do Głoskowa, wysiedliśmy, to już była noc. I do tej ciotki Badurskiej przyszliśmy. Ona z mężem sobie pod pierzyną spali w najlepsze, matka moja z ojcem na siedzący na ławie, a ja na tej ławie na leżąco.
Tak nas przyjęli.
Proszę panią, rano już nas nie było. Już rano nas nie było, bo się okazało, że matki rodzice, dwóch braci i siostra zatrzymali się na takiej wsi, która się nazywała Jesówka. U takiej gospodyni byliśmy.
- To było gdzieś pod Warszawą?
Tak. To jest za Piasecznem. No i tam żeśmy doczekali wyzwolenia.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Proszę panią, siedemnastego już byłem w Warszawie.
- Jak pan pamięta tę Warszawę 17 stycznia?
Jeszcze może pani powiem tak, że ojciec mój to... obrotny facet był. Zawsze wiedział, jak to się mówi, jak kot na cztery łapy spada tak i on. Jak kiedyś wracał (tu się cofnę) do domu po godzinie policyjnej, a przejście było Dworkową, trzeba było przejść, a tam żandarmeria stała. Ale ojciec był trochę, jak to się mówi, po kielichu. No i jak on zszedł, to naraz słyszy:
Hände hoch. To stanął, podniósł ręce... A w butach pod skarpetką miał „bibułę”. Wytrzeźwiał momentalnie. No i ten Niemiec podszedł, mówi. Ojciec coś tam mu chuchnął. A on mówi:
Schnaps, polnische Schnaps. Ojciec mówi:
Ja. „Kenkarta. Gdzie ty mieszkasz?” No to tam napisane Nabielaka 16.
Komm. Przyprowadził go pod samą bramę, zapukał. Ten Wojewódzki wyszedł, patrzy, ojciec z Niemcem pod karabinem. No ale Niemiec go wpuścił. Powiedział jeszcze:
Gute nacht i poszedł. A Wojewódzki mówi: „Panie, ale miałeś pan szczęście”. A ojciec mówi: „Już niech pan mi nic nie mówi. Ja nie miałem szczęścia, ja miałem pietra”.
- Wracając do stycznia czterdziestego piątego roku.
No właśnie, jak ta ofensywa przyszła, spadły straszne śniegi. Śnieg taki spadł i mróz był. I ojciec przyszedł tutaj do Warszawy z drugim bratem matki i tam po Niemcach zajęli mieszkania na tej właśnie Bończej. I jak ojciec przyszedł, to mówi: „To odpoczniesz, to za dwa dni pójdziemy”. Ja mówię: „Nie będę odpoczywał. Jutro idziemy”. No i myśmy poszli, ale z tej Jesówki żeśmy doszli tylko do Piaseczna, bo takie zawieje, śniegi były, że nie szło iść.
- Jak szliście już po mamę, żeby z mamą wrócić?
Mama już była, poszła. Mama już poszła z ojcem.
Tak.
Ja zostałem z dziadkami i z bratem, z matki bratem. On sił nie miał. Jakieś takie czyraki dostał na pośladkach, że on nie mógł się ruszyć. A jego drugi brat i siostra jego poszła, we czwórkę poszli. To żeśmy przenocowali tam u tego, co ojciec jeździł z nim na handel, u tego pana Mikulskiego, i rano wyszliśmy. Aha, jeszcze ojciec jakoś coś tam sprzedał, żeby miał lubelskie pieniądze, miał sto złotych. I wie pani idziemy, wyszliśmy już na tą drogę do Warszawy i jadą Rosjanie. No to ojciec zaczepia. Mówi: „Do Warszawy”. I pokazuje mu, że on ma te sto złotych.
Wodkę imiejesz? Ojciec mówi: „Nie mam wódki”. –
Job twoju mać, uchadzi. No i pojechali. I za moment jechali nasi i nas zabrali, podwieźli nas do Wyścigów. I na Wyścigach stała wacha rosyjska i widziałem pierwszy raz w życiu (i chyba ostatni) ruskiego żołnierza z karabinem na sznurku.
- Jak ten żołnierz wyglądał?
No obraz nędzy i rozpaczy.
Ja już się wtenczas nikogo bałem. Ja się tylko Niemców bałem.
- I kiedy pan wrócił do szkoły?
O, do szkoły to dosyć szybko, dosyć szybko. Szkoła była na Pogodnej, to jest na Dolnym Mokotowie, i w tej szkole stały niemieckie radiotelegrafistki. Tak że szkoła nie była zniszczona, niespalona, ani niezbombardowana, nie, nie. I wtenczas tam było tak: numer 31, 30 i 98. Trzy szkoły były.
- Proszę powiedzieć, czy te przeżycia z Powstania zostawiły głęboki ślad na panu? Pan był dzieckiem, więc różnie dzieci reagują. Czy ten koszmar śni się panu po nocach do dnia dzisiejszego, czy to już jakoś udało się panu wyeliminować?
Nie, to się mi udało. Ja w ogóle w pewnym momencie byłem chyba dumny, że w tym Powstaniu byłem, że ja to Powstanie widziałem, że widziałem różne rzeczy. Że byłem i głodny, i najedzony. Byłem brudny i wszy mnie też oblazły, bo jak nas tylko wyprowadzili z Chełmskiej na Hołówki, to za paręnaście minut moja matka na kołnierzu u mnie znalazła wesz. Ale to się nie dziwię. Gdzie się myć, jak?
- Czyli rozpierała pana duma.
Rozpierała mnie duma.
- Nie prześladowały pana koszmary, które pan widział?
Nie.
- Czy chciałby pan jeszcze jakoś podsumować swoje wspomnienia?
Ja jestem głęboko zakorzeniony w tym. Ja mam, co się tylko dało kupić. Jeśli idzie o Powstanie, to księgozbiór mam dosyć pokaźny.
Żyję i jestem z tego dumny, że byłem w tym piekle, przeżyłem to piekło.
- Ojciec po zakończeniu wojny nie miał problemów żadnych, nie było represjonowany?
Nie. Ojciec nie należał do żadnej organizacji, do żadnej partii.
Warszawa, 26 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna