Wojciech Wiewiórowski „Wojtek”
Wojciech Wiewiórowski, urodzony 22 czerwca 1928 roku w Częstochowie. W czasie Powstania byłem najpierw na Woli u „Radosława”, a później w Śródmieściu w Batalionie „Miłosz”; byłem w stopniu kaprala, [pseudonim] „Wojtek”.
- Proszę powiedzieć w paru zdaniach coś o latach przedwojennych. Pan się urodził w Częstochowie...
Tak, urodzony w Częstochowie, mieszkający w Częstochowie, w Łucku, w Bydgoszczy i w Poznaniu aż do momentu wybuchu wojny.
- Dlaczego pan tak jeździł?
Mój ojciec dostał pracę... Był bankowcem i pracował w Banku Polskim, gdzie płacili bardzo dużo pieniędzy tym ludziom, którzy jechali na Kresy. Mój ojciec przerzucił się na Kresy, bo [tam] miał znacznie wyższą pensję. Mieszkaliśmy [przedtem] przez trzy lata w Częstochowie. Dziadek i babcia zmarli, więc dom był w zasadzie pusty. Ojciec nie miał specjalnie czego szukać. Dostał pracę w Łucku, w Banku Polskim, w świeżo wybudowanym budynku i mieszkaliśmy tam przez trzy lata. Ponieważ prawdopodobnie miałem alergię na klimat kontynentalny, dostawałem tak zwanego „fałszywego krupa”, dusiłem się i nie mogłem oddychać, lekarz powiedział ojcu: „Proszę pana, jak chce pan zachować dziecko przy życiu, niech pan się stąd wynosi natychmiast gdzieś na Pomorze, gdzieś w tamtą stronę.” Wyjechaliśmy do Bydgoszczy. Mieszkaliśmy [tam] przez trzy lata. Rodzice się [tam] rozwiedli. Matka z nami, [to] znaczy z siostrą i z bratem, przeniosła się do Poznania. Siostra w Poznaniu studiowała medycynę. Ojciec został i późniejsze sprawy... jego życie było inne, [już] nie nasze. Jak wybuchła wojna, to nie zostaliśmy wysiedleni tylko dlatego, że moja mama była komendantką schronu (bośmy mieszkali w takim budynku, gdzie był schron zbudowany chyba z półtora metra betonu). Żadna osoba nie chciała podjąć się dyrygowania tym całym interesem. Moja mama się podjęła. Jak w czasie nalotów niemieckich samolotów na Poznań ludzie chcieli wyrzucić ze schronu pod te bomby dwóch Niemców (bo w naszym budynku mieszkało dwóch Niemców z rodzinami), [to] moja mama powiedziała: „To są też ludzie” i zabroniła. W związku z tym, jak zaczęli wysiedlać w Poznaniu ludzi (gdzieś koniec listopada, początek grudnia 1939 roku), to pan Meller przyszedł do nas do domu i powiedział: „Pani Wiewiórowska, wiem, że dzisiaj w nocy mają przyjść i państwa wysiedlić. Załatwię państwu przepustki i wyjedziecie do Generalnej Guberni.” I pojechaliśmy. Ponieważ w Częstochowie mieszkała cała nasza rodzina, to znaczy i siostry mojej matki (dwie ciotki) i jeszcze na dodatek wujek, to [było] jedyne miejsce, gdzie można było [pojechać]. Poza tym mieliśmy jeszcze chałupę w Częstochowie, więc się sprowadziliśmy do Częstochowy i byliśmy [tam] do roku 1941. W 1941 roku, jak wybuchła wojna rusko-niemiecka, to moja siostra przeniosła się do Warszawy. Mieszkała w Warszawie, [w] międzyczasie wyszła za mąż i była w ciąży. Moja mama była z nią w kontakcie i pojechaliśmy do Warszawy. Mieszkaliśmy [tam] w wynajętym pokoju. Mama pracowała w fabryce celofanu, gdzie pracowały żony oficerów siedzących w Oflagach albo [tych], którzy zginęli w czasie wojny. To była taka samopomoc wojskowa, że utworzyli fabrykę, gdzie pracowali tylko ludzie związani z wojskiem. Moja mama pracowała razem z siostrą chyba z półtora roku. Ja zacząłem chodzić do szkoły w Warszawie, ale szkołę po pewnym czasie zlikwidowali. Mieszkałem na Fabrycznej, na Wilanowskiej była szkoła. [Jak] zamknęli szkołę, to przez dwa czy trzy miesiące byłem sam w Latowiczu koło Mińska Mazowieckiego. Mieszkałem u jakiejś rodziny mojej mamy w związku z tym, że w Warszawie nie było co jeść. Pasaliśmy krowy i wyżywienie, wszystko miałem. Potem, po paru miesiącach, przeniosłem się z powrotem do Warszawy. Moja mama zmieniła pracę, dostała pracę w Miejskim Domu Kobiety na Leszno 96, gdzie pracowała jako kasjerka. Dostaliśmy pokój, mieszkanie, już było gdzie mieszkać i była stołówka, gdzie można było coś zjeść, gdzie było lepiej, w związku z czym naprawdę nam się poprawiło. Ale w międzyczasie do Warszawy przyjechał ojciec i poprosił, żebym u niego popracował w sklepie. Ojciec otworzył sklep komisowy, przez dwa czy trzy lata ten sklep prowadził i pomagałem mu [tam] jako ekspedient.
- Co to był sklep komisowy? Na czym to polegało?
Ludzie wstawiali rower, kuchenkę gazową, meble, wszystko, co kto miał... Wstawiali, a inni kupowali. To był tak zwany sklep komisowy. Ojciec brał chyba dziesięć procent za przetrzymanie towaru. Tam [były] zegarki, nie zegarki, wszystko można było kupić, masło, mydło, powidło.
- Gdzie ten sklep się znajdował?
W Częstochowie na ulicy... Aleja Najświętszej Maryi Panny 55, chyba, o ile pamiętam. U ojca pracowałem do pewnego momentu. Żył w konkubinacie z jakąś Ukrainką, więc jak wyniknęła kwestia, że tak powiem, atakowania przez tą kobietę mojej mamy za niewinność, to porwałem się kiedyś do bicia jej, bo co? Ponieważ awantura była nie z tej ziemi, 19 kwietnia 1943 roku (dokładnie pamiętam) przyjechałem do Warszawy, bez żadnej kenkarty, bez niczego. Nie wiem, jak to zrobiłem, w każdym razie bilet miałem, pojechać pojechałem. Przyjechałem i akurat było Powstanie w getcie, więc moja mama obróciła mnie w drzwiach, kopa w tyłek i: „Wracaj natychmiast, bo tutaj zginiesz!”. Wytrzymałem jeszcze do września i we wrześniu w 1943 roku przyjechałem już na stałe do Warszawy. Przez kupę czasu nie mogłem się w ogóle z domu ruszać, bo nie miałem żadnej kenkarty, żadnej legitymacji, czegoś takiego. Dopiero moja mama wynalazła mi gdzieś jakąś fałszywą kenkartę, nie wiem, jakimś cudem to dostała. W międzyczasie w Miejskim Domu Kobiety, gdzie moja mama pracowała, obijałem się z kąta w kąt reperując wszystko, co się da, żeby coś robić, żeby mieć jakieś zajęcie. Skontaktowałem się z młodą dziewczyną, Hucułką zresztą, nazywała się Prakseda Matejko. Aż szkoda, bo zginęła w pierwszych dniach Powstania... Przez nią skontaktowałem się z Szarymi Szeregami. Jak mama wykombinowała mi tą kenkartę, to zacząłem chodzić do szkoły gdzieś na Saskiej Kępie, to było zakamuflowane liceum mechaniczne (nie pamiętam nazwiska w tej chwili, czyje to było). Jeździłem przez całe miasto tramwajem, do szkoły i z powrotem. Zostałem zaprzysiężony w gimnazjum Batorego na Powiślu, o ile się nie mylę to jest Karowa (gdzieś tam na dole)...
Możliwe, już Warszawę w tej chwili słabo pamiętam.
- Przysięgę pan składał właśnie w liceum imienia Batorego?
W liceum Batorego... Mówię: „Przeżegnać się lewą ręką w drugą stronę”, jak to było zrobione, że szkoła puściutka, nikogo nie ma, a my w środku, cały oddział (było nas z czterdziestu chyba) przysięgaliśmy. Jakim cudem stamtąd wyszliśmy, to już nie wiem. Potem utworzyli z nas trójki. Miałem takiego kumpla przy Placu Grzybowskim, który tam wtedy mieszkał i był kontaktowym, a myśmy byli później dwaj dochodzący. Z jednym się zresztą spotkałem już po Powstaniu, w niewoli mi tam gdzieś przeleciał. Ten drugi to w ogóle się nie pokazał. 24 lipca byliśmy już gotowi do wymarszu do Puszczy Kampinoskiej.
[Tak], już był alarm. Znowu też tak samo lewą ręką żegnać się w drugą stronę, jak ci Niemcy patrzyli na nas, bo myśmy chodzili przecież z plecakami z kocami zrolowanymi! To już kompletny idiotyzm! No, ale chodziliśmy, nieważne. Miały się zjawić łączniczki, które miały powiedzieć: gdzie, co, jak, kiedy się mamy zgłosić. 1 września wybuchło Powstanie, a ja zostałem jak flacha (bo nic nie wiadomo) sam w domu. Mieliśmy jeszcze taki śmieszny numer: w Domu Kobiety była duża brama i dwaj Niemcy władowali się do nas z końmi. A ja [co], z palca strzelić? Nie było czym. Przeskoczyli o jedną bramę dalej, a tam byli chłopcy z bronią. Rozbroili ich, zabrali im wszystko. Ponieważ obok, na narożniku Wroniej i Żytniej pokazał się oddziałek podchorążych „Walczaka” i „Bohuna”, to od razu doskoczyłem do nich. W Domu Kobiety przygotowali nam wszystkie rzeczy, ubrania, nie ubrania, wszystko, co możliwe, żebyśmy tylko mieli w czym się pokazać na zewnątrz, bo [człowiek] był koszuli, goło, nic więcej. Z tym plutonem chodziliśmy na parę akcji. Śmiali się ze mnie, że powinienem mieć pseudonim „Granat”, bo atakowaliśmy… Na przykład, na rogu Żelaznej i Leszna była szkoła obsadzona przez żandarmerię niemiecką. W czasie ataku na tę szkołę, pamiętam, żeśmy byli chyba na czwartym piętrze (budynek był wysoki) i atakowaliśmy żandarmów. Chłopcy mieli karabiny, to strzelali. Ja dostałem granaty i rzucałem granatami. Pamiętam, był u nas kapral, który nomen omen, miał też pseudonim „Granat” i miał dyrygować z innego okna, patrząc, jak ja rzucam granatami. Chodziło o zniszczenie karabinu maszynowego, który był na wprost nas, tylko nie wiedziałem czy na trzecim, czy na drugim piętrze. Raz rzuciłem granatem, mówi: „Nie, nie w to okno.” Drugi [raz] i już przy trzecim rzucie granat wleciał do środka! Bach, po wszystkim i Niemców nie ma! Ale od razu po rzucie (to też szczęście, że człowiek miał jakiś instynkt samozachowawczy) człowiek padał. Tam było akurat takie miejsce, gdzie stykały się dwa domy i był podwójny mur, w związku z czym kule pe-panc nie przechodziły przez [niego]. Ale przede mną, przed nosem, tam gdzie były pojedyncze, to widziałem, jak przez tapetę przechodzą pociski. No, byliśmy na tej akcji. Potem jeszcze poszliśmy, byliśmy gdzieś u Philipsa, dobrze pamiętam. Przedtem była szkoła na Lesznie, normalna szkoła, gdzie Niemcy zrobili szpital dla swoich rannych, takich trochę rehabilitantów. Tam było siedmiu czy ośmiu Niemców. Nasi to zaatakowali, zdobyli. Byłem akurat wtedy w innym miejscu i trafiło mi się tylko to, że złapałem Niemca po prostu w momencie, kiedy wychodzili, rannego zresztą. Pamiętam, że zdjąłem mu pas niemiecki, taki z napisem:
Meine Ehre Heist Treue Ludzie go chcieli rozszarpać, to myśmy po prostu zabronili, bo jakże... Konwencja Genewska – człowiek nie miał o tym zielonego pojęcia, ale jak można rozedrzeć ludzi w strzępy, dlatego że ranny (bo to jeszcze ranni byli). Zaprowadziliśmy [ich] do naszego punktu sanitarnego w Miejskim Domu Kobiety. Prowadziła go siostra Maria Fiszer, Żydówka zresztą. Tych Niemców odtransportowano potem do jakiegoś obozu. Myśmy potem poszli na jakąś inną akcję. W ciągu trzech, czterech dni to się działo. Oddział zaczął się rozrastać, [miał] koło siedemdziesięciu osób, ale broni było bardzo mało i zjawili się nagle wśród nas dwaj Holendrzy z SS „Nederland”, którzy (chyba ze względu na te dziewuchy) postanowili z nami współpracować. Współpracowali opasani amunicją, granatami, w butach, w cholewach, za pasem broni od metra, umundurowani, rękawy zawinięte za łokcie... Atakowaliśmy żandarmerię na Chłodnej i Żelaznej (bo były dwie żandarmerie: jedna była przy Lesznie, a druga przy Chłodnej, kawałek dalej). Pamiętam, że [Holendrzy] byli tak zgrani, tak sprecyzowani, że kiedy jeden strzelał, to drugi już zmieniał amunicję. Jak w zegarku: trrr, trrr. Kapitalnie to wyglądało. Po ataku na żandarmerię na Chłodnej, wracając na stanowisko, (pamiętam, już było ciemno, późno) spotkaliśmy na Ogrodowej jakiegoś pana (to się tak w pamięć wbiło, że hej): jasny płaszczyk przepasany pasem, buty z cholewami, dziwna narciarka (była taka moda wtedy, szpan oficerski). Okazało się że on, jest porucznikiem Wojska Polskiego i nas po prostu przejął. „Walczak” i „Bohun” (to tylko pseudonimy, nie pamiętam ich nazwisk) zostali, byli u nas kierownikami drużyn. Razem z [porucznikiem] wróciliśmy na stanowisko na Wronią. Z ulicy Wroniej mieliśmy właśnie wypady gdzieś na Philipsa (to w tej chwili Kasprzaka… było przez długie lata po wojnie, ten sam budynek). Gdzieś jeszcze była jakaś mała akcja, coś się robiło. I wreszcie „Pantera” wykombinował właśnie to, żeby przejść do Kampinosu. Jak się nie udało, to z powrotem d... w troki i na Żytnią wróciliśmy...
- Dlaczego się nie udało przejście do Kampinosu?
„Radosław” nie pozwolił, zabronił. Porucznik poszedł, chyba z trzy godziny siedział u niego. A myśmy siedzieli i patrzyli, jak strzelają do siebie... to znaczy my z „Pantery” do niemieckich czołgów wychodzących gdzieś z boku. [Te] z boku wychodzące dostawały raz po raz... Rąbali się między sobą.
- Mam pytanie o Holendrów. Wspomniał pan, że oni się do was dołączyli.
Oni się dołączyli, ale kiedy i gdzie nie powiem. W każdym razie byli z nami przez jakieś cztery, pięć dni.
- Wspomniał pan jeszcze o jakichś dziewczynach.
Oni przyszli z dziewczynami, Polkami. Nie wiem czy to były panie na literę „k”, czy jakieś inne, nie ważne, w każdym razie wiecznie byli z nimi razem i jak powstała koncepcja... Nie pozwolili nam pójść do Kampinosu, więc „Pantera” wykombinował: „To pójdziemy do Śródmieścia.” Ale „Radosław” wszystkim rozkazał: Starówka. Kto [nie chciał], ten wróg. Wiem, że tylko dwa oddziały nie poszły na Stare Miasto.
- Ci Holendrzy już nie poszli?
Szli! Zaraz powiem. Cała koncepcja była taka, że oni na przedzie, umundurowani po niemiecku, gadający po niemiecku, prowadzą cały oddział. Myśmy wszystkie opaski zdjęli, mieliśmy chyba mundury straży więziennej, które bardzo przypominały niemieckie mundury Wehrmachtu. (W tym mundurze chodziłem aż do wyjścia 10 listopada z Sandbostel z Niemiec. Potem dopiero nam zmienili i Niemcy dali nam jenieckie mundury, oryginalne, z napisem
KGF – Kriegsgefangenen.) [Holendrzy szli] na przedzie z tymi Polkami i [za nimi my] szliśmy. Jestem święcie przekonany, że to było na Królewskiej, bośmy przeskakiwali z Parku Saskiego przez Królewską na druga stronę ulicy. Do nas jeszcze nasi strzelali, dopiero jak się zaczęliśmy drzeć, że to Polacy, to przestali. Przeskoczyliśmy na drugą stronę ulicy, siedemdziesiąt osób było, może tam ktoś zginął, tego już nie powiem. W każdym razie sprawa wyglądała w ten sposób, że jako młody chłopak mogłem się nie najeść, tylko nażreć cukru, bo barykada była z cukru. Więc jak padłem za barykadą, mówię – cukier. To było niesamowite, cukru można się najeść, ile [się] chce. Pamiętam tyle, że przechodziliśmy... tam była chyba jakaś palmiarnia w Ogrodzie Saskim, jakiś oszklony budynek... Wiem, że szliśmy po szkle. Holendrzy rozmawiali cały czas po niemiecku i nikt z Niemców do nas nie strzelał. Nikt! Doszliśmy aż do samej ulicy i jak przebiegaliśmy na drugą stronę, to zaczęli nasi strzelać. My wtedy wrzeszczymy: „Nie strzelajcie! Polacy, Polacy! Dajcie nam spokój!” i przedarliśmy się na druga stronę. To był [chyba] 7 sierpnia. Poszliśmy całym plutonem (wiadomo – różnymi przejściami, przekopami, czort wie, gdzie i jak) na ulicę Hożą albo Wspólną, gdzieś w tej okolicy. (Mieszkałem na Żurawiej przez pewien okres czasu, więc tą okolicę dobrze znałem, tylko nie pamiętam...) Byliśmy w jakimś mieszkaniu, puściutkim, nikogo nie było. Rzucili nas do tego mieszkania i byliśmy [tam] przez dzień czy dwa. Wtedy „Pantera” dostał, że tak powiem, przydział w Śródmieściu na rejon: Frascatti, Nullo, Wiejska, Konopnickiej, bo to był rejon zupełnie nie obsadzony (tam gdzieś „Czytelnik” jest obecnie). Na początku wysłaliśmy czaty, pierwszych paru chłopców poszło, zresztą Bronek zginął przez głupotę. Jak jest brama z prętów, a on sobie za bramą stoi i zapala papierosa, to wiadomo: strzał i po wszystkim. Zatłukli go. To był nasz pierwszy chłopak do pochowania. Potem się pomału zaczęliśmy wszyscy przenosić, a to był rejon opuszczony przez Niemców całkowicie, bo byli po drugiej stronie ulicy, ale po naszej nie. Tak więc myśmy tu siedzieli. Tam są potworne garaże pod spodem (do „Czytelnika”), samochodów można było chyba setkę zmieścić, więc to było świetne miejsce do schowania się, do wszystkiego... Mieszkania niemieckie opuszczone, zostawione wszystko, więc jak był szaber (myśmy to nazywali „szaber”), to się szło do jakiegoś mieszkania i się kombinowało. Ja, na przykład, potrzebowałem buty, bo mi się rozsypały. Znalazłem niemieckie, nowiusieńkie, wojskowe buty, to miałem aż do końca niewoli. Kolega szukał butów – znalazł myśliwskie buty, takie pod kolana, sznurowane, piękne! Coś pięknego! Perfum tośmy mieli pełną wannę, bośmy je wszystkie zlali do jednej wanny, żeby [mieć] się w czym myć, bo wody nie było (lada moment wysiadła elektrownia, filtry, wszystko). Napełnialiśmy wodą wszystkie możliwe wanny, żeby trochę było. W tym miejscu następnego dnia, jak przyszliśmy całym plutonem, to porucznik został zawezwany do sztabu i wrócił. Ale w międzyczasie w całym tym sektorze byłem tylko ja z kolegą (nawet gdzieś mam jakieś papiery, jego nazwisko). Miał zeza. Byliśmy tylko we dwójkę przy wjeździe do środka na teren posesji, gdzie była ustawiona barykada z cegieł, a Niemcy w międzyczasie zaatakowali Wiejską (nie wiedząc o tym, że my jesteśmy po tej stronie). Idąc na Wiejską jeden z żołnierzy niemieckich wpadł do tego wjazdu, schował się za drzwiami (umundurowany, z granatami, z karabinem, ze wszystkim). Kumpel tylko ,,Lebela” miał, taki francuski karabin. Mówię: „Strzelaj mu w plecy! Najprostsza sprawa”. Nie strzelił w plecy. Ale zeza miał, chyba w ogóle mu się wszystko pokićkało. Wyszarpnąłem mu ten karabin, a Niemiec wyskoczył na drugą stronę ulicy i położył się pod murem. Tam go utłukłem. Dostał, widziałem, tylko opadł i cześć. Był taki placyk przed Izbą Przemysłowo-Handlową, na rogu Wiejskiej i Frascatti. Podczas ataku na placyku musiało paść sporo Niemców. Jak wrócił porucznik i ja wróciłem obładowany z jakiegoś szabru, pod panterką miałem ze trzy litry wódki, papierosy Mewa (pamiętam, takie okrągłe pudelka były) i aparat fotograficzny Voigtländer (zapamiętałem nazwę, bo to był pierwszy w życiu własny aparat fotograficzny, który miałem w ręce). Mówię: „Nie będę tego brał, dam to porucznikowi”. Pamiętam, że leżał na kanapie na dole, w schronie... My mieszkaliśmy głównie na parterze, wszystkie okna były pozasłaniane kocami, bo Niemcy walczyli z nami głównie moździerzem. Byliśmy za blisko, żeby artyleria mogła rąbać, dlatego rąbał tylko moździerz. I słyszało się: „pank, trrr, trrr, trrr, trrr, bum!” i znowu: „pank, trrr, trrr, trrr, trrr...” – świergot tego lecącego [pocisku] moździerza. Dałem [porucznikowi] to wszystko i usłyszał, że [na zewnątrz] leży broń. Wyskoczył... Był tam taki malutki tarasik, było okno do piwnicy, ale duże. Przez to okno wyskoczył, złapał z dwa czy trzy karabiny (nie wiem, co tam złapał) i wrócił z tym towarem. Rzucił go i wyskoczył jeszcze raz. W Izbie Przemysłowo-Handlowej na samej górze, był zaś zamontowany niemiecki karabin maszynowy. [Niemiec] przymierzył się, puknął: „prrrr!” i porucznik został... W związku z tym moje zdanie jest takie, że popełnił samobójstwo. Został zdegradowany do stopnia szeregowca za niewykonanie rozkazu pójścia na Stare Miasto. Ten drugi pluton, który też się tam przedostał gdzieś przez Żelazną Bramę – nie wiem, jak się zachowali, czy zostali ukarani, czy nie. [Z nim] w każdym razie, moim zdaniem, było tak, że po prostu honor polskiego oficera wymaga. Wziął i wykonał to zadanie. To był już drugi czy trzeci poległy na tej posesji.
- O tym, że „Pantera” został zdegradowany, dowiedział się pan później?
Później się dowiedziałem. Skąd mogłem wiedzieć, szara rybka? Przecież wtedy byłem tylko zwykłym chłopaczkiem, po prostu dobrym do rzucania granatów, do niczego więcej. Potem już na tym miejscu siedzieliśmy aż do zakończenia Powstania, czyli do 2 października. W międzyczasie odpieraliśmy ciężkie ataki niemieckie. Było w ten sposób, że obok nas, na Prusa, były domy mieszkalne i Instytut Głuchoniemych, a obok był budynek YMCA, gdzie siedzieli Niemcy i Ukraińcy. Myśmy byli w tej naszej enklawie, ale do nich się dobrać nie było jak, bo jar pod obstrzałem. Mieli broni i amunicji, ile chcieli – to mogli strzelać. My nie mieliśmy za bardzo czym, chociaż sytuacja się poprawiła, bo już było trochę broni. Jeden z tych karabinów, który „Pantera” capnął z ulicy, to był ten, który miałem do 15 czy 16 września. Dopiero roztrzaskał go (zresztą zginął przy tym kolega) czołg strzelający do budynku YMCA. Świetny karabin, taki celny, że hej! Myśmy byli w budynku przy Prusa. Był [to] taki stary budynek, piętrowy. Od strony budynku YMCA, czyli od strony Konopnickiej, było tylko jedno okno, zabarykadowane jakimiś cegłami, czymś takim. Myśmy w tym budynku robili obserwację. Okazało się, że w tym całym budynku kwaterowali Niemcy. I zostało po [nich] całe mnóstwo różnych rzeczy, jakieś książki, nie książki i oczywiście Gitler, czyli Hitler... obrazy, fotografie, nie wiem... W każdym razie to był Hitler. Okna w tym budynku otwierały się na zewnątrz (ciekawe, że nie do wewnątrz, [jak] my otwieramy, tyko na zewnątrz), więc myśmy robili takie numery, że ściągnęliśmy okno do siebie, zawieszaliśmy na tym oknie obraz Hitlera i wysuwaliśmy to drutem z powrotem. Niemcy strzelali do niego, jak do tarczy! Myśmy kwiczeli ze śmiechu, bo strzelali sami sobie. Przy tej zabawie zresztą zginął kolega. W międzyczasie Niemcy nie atakowali nas żadna inną bronią, tylko moździerzami. Pewnego dnia pomyliło się coś lotnikowi niemieckiemu i zaatakowali kościół [Świętego] Aleksandra na Placu Trzech Krzyży, zbombardowali Instytut Głuchoniemych i budynek przy Prusa. Pamiętam, [że] Żydzi się chowali gdzieś tam na czwartym piętrze – byli porozwieszani od góry do dołu – trupy przez całą długość rozwalonego bloku. Ale w międzyczasie coś się stało: jedna z tych bomb upadła za blisko budynku YMCA. Jak padła za blisko, to wdmuchnęła wszystkie niemieckie bunkry w szyby, wszystko wdmuchnęła do środka. I koledzy, którzy akurat wtedy blisko stacjonowali, wpadli do środka i zdobyli budynek. Wtedy to „Wirski” (Kryst, ten lekarz) został poparzony. „Wirski” to był pseudonim. Został poparzony i żyje dzięki temu, [że] wrzucili go do wody. Potem pognali Niemców dalej. Mieli rów łącznikowy przez park koło budynku YMCA i uciekli na Frascatti. Nasi poszli za nimi. Ja w tym udziału nie brałem. Byłem wtedy gdzie indziej, coś innego robiliśmy albo po służbie byłem. W każdym razie zdobyliśmy Frascatti, kilka budynków na tej uliczce [i tam] się zadomowiliśmy. Po pierwsze – pomidory, rzeczy od paru tygodni nie jedzone, takie których człowiek dosłownie nie widział. To wszystko człowiek mógł dostać, w ogóle zjadł jakieś warzywa. To trwało do 12 września.
- Pan bezpośrednio nie brał udziału w zdobywaniu budynku YMCA?
Nie, nie brałem. W obronie budynku YMCA [tak], ale nie w jego zdobywaniu. Kryst brał w tym udział, cała kupa kolegów brała [...] (oni tak się trzymali grupką, ta cała paczka). Byli, że tak powiem, z innej paczki. Skończyło się na tym, że 12 [września], kiedy Niemcy nas zaczęli wypierać z Frascatti i z Nullo, oberwałem w łeb odłamkiem granatu. Miałem polski hełm polowy – hełm przebiło, opaskę przebiło, skórę przebiło, drugą skórę przebiło, miałem takiego burola na głowie i nic więcej; czyli po prostu udało mi się uratować. Jak padłem uderzony odłamkiem, to taki odłamek zgoliłby mi głowę! Ale jakoś udało się... Potem atakowali nas Niemcy. Chcieli rozpędem zdobyć i budynek YMCA i nasz rejon. To były nocne boje... Wrzaski były nie z tej ziemi, bo [jak] Niemcy w butach wbiegali na szkło, to myśmy wtedy rzucali granaty. Granaty po prostu leciały im na łeb! Mieliśmy tak zwane granaty zadraskowe, czyli nie wyciągane łyżką; tylko trzeba było potrzeć o ścianę, żeby się zaiskrzyło jak zapałka i można było tym rzucać. Myśmy dosłownie rzucali im te granaty na łeb! Nie udało się im. Jeden z tych Niemców wlazł przez parterowe okno do nas do środka, ale w środku... Byłem razem z kolegą, Rysiem Chojnackim (już dawno nie żyje) w jednym budynku: ja na trzecim piętrze, a on na pierwszym. Na drugim piętrze mieliśmy szafę na korytarzu, gdzie były zapasowe granaty, taki podręczny magazyn. Na dole zaś byli chłopcy ze Starówki (bo Starówka już wyszła kanałami, dotarli do nas). Oni byli na barykadzie na parterze. W piwnicy, po lewej stronie tego budynku (to był środkowy budynek na wprost Konopnickiej, puste, przelotowe bramy, bardzo fajna chałupa, po wojnie łaziłem tam zwiedzić, żeby zobaczyć, jak to wygląda) był Dreyse, niemiecki karabin maszynowy, który miał ryglować albo budynek YMCY, albo Frascatti. W pewnym momencie spotykamy się z Rysiem przy szafie, patrzymy, a tam już nie ma granatów. Idziemy więc na dół. Schodzimy, patrzymy, a tam barykada pusta, nikogo nie ma. Schodzimy niżej. Zaplątałem się w pistolet maszynowy leżący na ziemi, pozbierałem – to była „Błyskawica”. Pozbierałem jeszcze magazynki... Budynki były [ustawione] jak w podkowę, ale w środku był jeszcze jeden blok i nasi wycofali się do tego środkowego budynku. Jak wychodziłem z naszego budynku, od Konopnickiej, nagle słyszę wrzask:
Halt! Hande hoch! Mówię: „Czy wyście zgłupieli!? Przecież to my jesteśmy! O co chodzi?”. „Tam są Niemcy! Tam są Niemcy!”. Wzięliśmy ten pistolet i poszliśmy z Rysiem do porucznika. Wtedy już dowódcą był „Bończa”. Zanieśliśmy mu pistolet i mówimy: „Co z tym zrobić, bo to przecież nie nasze?”. On już zadyrygował. Wyciągnął spod tapczanu skrzynię i dał nam... Pamiętam, że miałem panterkę całą wyładowaną granatami, ale zabezpieczonymi łapkami, żeby się nie zatarło, bo kamikadze od razu bym się zrobił. W związku z czym cofnęliśmy się na dane miejsce... A jeszcze w międzyczasie, jak zaczęli nam wrzeszczeć: „Tam są Niemcy!”. Mówię: „Gdzie są Niemcy?”. „Tu, w tym oknie!”. To wziąłem granat, spokojnie „bum!”. Okazało się, [że] utłukłem Niemca siedzącego w pokoju, był tam gdzieś w środku. Potem musieliśmy go chować. [Był] z SS obozu koncentracyjnego.
Tak, jakiś kapo nie kapo, nie wiadomo co. W każdym razie tego Niemca na drugi dzień chowaliśmy, już po tym ataku. A kiedy Niemcy byli już po drugiej stronie, na Frascatti, to jak widzieli, że rzucamy granaty, to tak rąbali do nas... Siedziałem w narożniku (tam były też podwójne mury) i granaty rzucałem lewą ręką (przez okno, którego nie było, bo zostało wystrzelane) na idących Niemców. Oni za każdym razem [widzieli] – iskry lecą, jakbym petardą się bawił. I strzelali. Ta ściana... rano poszliśmy zobaczyć, co tam się działo. U Rysia Chojnackiego i u mnie były wystrzelane dziury, ja wiem, dwa na dwa! Wszystko wyrąbali, tak do nas tłukli, bo im na łby leciały granaty. Potem już było w zasadzie spokojnie, bo tylko takie ostrzeliwania. Oczywiście nasi bratni sąsiedzi, czyli Ruski, jak nam posłali pociski z największych moździerzy, jakie mają, to zrąbali nam Wiejską. Zginął wtedy kolega. Pamiętam, że jak już była kapitulacja, to jego rękę leżąca na ulicy musiałem wkopać do kanału, bo [po] co ma leżeć na wierzchu. I potem już koniec.
- Pan miał w Powstaniu stopień kaprala. Czy pan awansował w czasie Powstania Warszawskiego?
Porucznik „Bończa” awansował mnie na kaprala w momencie marszu ku niewoli, bo normalnie byłem szeregowym. Mówię do niego: „Panie poruczniku, może dostanę jakiś wyższy stopień, bo cały czas walczymy razem?”. „Ach tak, tak, rzeczywiście”. I pamiętam, że mnie awansował do stopnia kaprala.
- Ci Holendrzy byli cały czas z wami?
W momencie, gdy myśmy przechodzili przez Ogród Saski, spłynęli, nie było ich.
Razem z Polkami.
- Tam, gdzie była ta barykada, już ich nie było?
Nie, już ich nie było. Właśnie się dziwiliśmy, zginęli nam jak bańka mydlana: pstryk, nie ma, po wszystkim. Ale fajne chłopaki byli.
- Imion już pan nie pamięta?
Nie.
- Znali jakieś słowa po polsku?
Coś mówili, ale słabiutko. Te kobiety głównie z nimi rozmawiały, może to były jakieś folksdojczki. Tego to już nie powiem.
- Przyszedł moment kapitulacji, wyjście do niewoli, jak to wyglądało?
Było śmiesznie, bo myśmy byli przecież przygotowani na lato, a nie na zimę. W pewnym momencie się zorientowaliśmy, że [jak] idziemy do niewoli, to przecież trzeba mieć płaszcz, trzeba mieć w co się ubrać. Byliśmy ubrani na lato, wiadomo. W międzyczasie, jak się kapitulacja miała do końca odbywać, to nagle dostaliśmy przydział masła, czegoś tam, i po dwadzieścia dolarów ze zrzutów amerykańskich. „Dwadzieścia dolarów... Co mi z tego papierka? Co ja z tym zrobię? Do czego mi to potrzebne?”. Znalazłem kolegę, który postanowił zostać po Powstaniu w Warszawie i mówi: „Wiesz co? Dam ci pistolet Parabellum za te dolary”. Mówię: „Dobra”. Wziąłem pistolet. Mówię: „Co teraz będę robił z pistoletem?”. Coś trzeba z tym zrobić. Na Mokotowskiej był taki jakby ryneczek, gdzie można było sprzedać i kupić wszystko: jedzenie, picie, ubranie... Poszedłem z pistoletem na ten ryneczek, bo mi kumple powiedzieli, że są ludzie , którzy skupują broń. Okazało się, że znalazł się chętny i za pięć rubli, taki malutki złoty pieniążek, dałem mu ten pistolet. Wziąłem ruble i teraz co tu [z nimi] zrobić? Chciałem koniecznie mieć jakiś płaszcz czy coś takiego, żeby po prostu mieć w co się ubrać. Zima idzie, a ja wiem, gdzie wyląduję i w co będę chodził ubrany? Jakaś kobieta sprzedawała płaszcz, gabardynowy, śliczny wełniany płaszcz.
Machniom? „No, to
machniom za pięć rubli, w porządku”. Wziąłem płaszcz i już miałem co na tyłek włożyć, [żeby] było ciepło w razie czego. Jeszcze w czasie szabrów trafiliśmy na mieszkanie jakiegoś Niemca (tam gdzie wannę perfum mieliśmy), gdzie znalazłem koc z wielbłądziej sierści, który był lekki, jak piórko, a olbrzymi, chyba z trzy na trzy albo coś takiego. Ten koc miałem jako jedyną rzecz w okresie po Powstaniu aż do momentu, kiedy mnie wywieźli z Sandbostel na roboty do Hamburga. Miałem z niego i szalik, miałem rękawice, miałem na czym spać (bośmy spali na podłodze). Wszy! Matko żydowska, jakie potworne wszy były! Buty znalazłem, płaszcz, i zadowolony, bo miałem cokolwiek, [żeby] na tyłek wsadzić. To było dla mnie najważniejsze. Bo goły, bosy, to jak? Byli tacy, co chodzili w samym tylko mundurku. W północnych Niemczech nie było źle, dopiero w styczniu się zrobiło tak zimno (w 1945 roku, jak już byliśmy w Hamburgu), że Niemcy, [którzy] normalnie trzymają krowy na pastwiskach (na tak zwanych koblach) [przez] cały rok, musieli cofać wszystko, bo dwadzieścia stopni mrozu było. Wtedy ta ruska ofensywa poszła na Generalną Gubernię i na Niemcy. Wtedy właśnie w Niemczech było potwornie zimno. Niektórzy się dosłownie trzęśli, bo nie mieli się w co ubrać. Ja szczęśliwie... jakoś mi się udało.
Wyjątkowe.
- Proszę powiedzieć, jakie wojska pana oswobodziły.
[...] Najśmieszniejsze było to, że byłem najpierw na robotach w Hamburgu. Zawieźli nas do miasta Hamburg, wysadzili w jakimś parowie kolejowym, kazali iść na górę. Weszliśmy na górę. Na górze był obóz byłych pracowników włoskich, którzy zostali (jak Badoglio się poddał) zabrani do obozów koncentracyjnych czy gdzieś... W każdym razie, osadzili nas w tym obozie i cztery ziemniaczki na dzień, pajdka chleba, gdzieś o wadze dwustu gramów, kawałeczek, malutki kociupek margaryny, z pół łyżki marmolady i do tego łyżka (taka chochla) gorącej wody (coś tam pływało, jakiś burak czy brukiew). Myśmy byli po prostu wygłodzeni. Pamiętam, że w momencie, kiedy nas wysyłali do Hamburga, to mieliśmy taki numer, że dostaliśmy paczki z Argentyny. Przysłali nam kajmak (takie mniej więcej nasze krówki). Jak człowiek tego trochę zjadł, to, za przeproszeniem, takiej sraczki dostał... ten żołądek wyniszczony, bo przez półtora miesiąca człowiek praktycznie strasznie mało jadł...
- Kiedy nastąpiło wyzwolenie, to jakie wojska przyszły?
Zaraz powiem. Chcę dokończyć, bo ciekawa sprawa. Jak nas wzięli do tego obozu Włochów, to pierwszą rzeczą, jaką dostaliśmy, [było] takie jedzenie, że dzisiaj bym z chęcią to jadł: salami włoskie (po kawałku każdy dostał, [a było] siedemset osób!), miska zupy aż gęstej od soczewicy, zamiast takiego kawałka chleba – podwójny, i ziemniaków chyba z siedem, ale takich dużych! Tego się nie zapomni. W tym obozie pracowaliśmy przy różnych robotach, do 4 kwietnia. Wtedy, ponieważ Anglicy zbliżali się do Hamburga, Niemcy nas wygonili:
Alle raus!, „Idziemy!”. Poszliśmy aż do miejscowości Schwesing koło Husum, gdzie było lotnisko dla niemieckich samolotów rakietowych Messerschmitt 163. Myśmy tam poszerzali i wydłużali pasy startowe. Z jedzeniem było na początku w porządku, a potem się okazało, że nie ma jedzenia. Pognali nas do... to jest koło Husum, od strony Bałtyku. Rozbudowywali to lotnisko, do ostatniego dnia, do ostatniej chwili, do 7 maja. Przez ten miesiąc czasu byliśmy na lotnisku. Na początku było co jeść (jeniec pamięta najbardziej jedzenie), ale w pewnym momencie jedzenie się skończyło, bo praktycznie wszystko, co się pojawiało na szosach czy torach kolejowych, [było] rozwalane przez angielskie samoloty. Latały w ciągu dnia, [piloci] machali do nas chusteczkami, szalikami i Bóg wie co. Sto pięćdziesiąt kilometrów naszego marszu przez północne Niemcy, to była dla nas radocha, bo widzieliśmy, jak Niemcy dostają w tyłek. Krowy na pastwisku nie uświadczył! Wszystko tłukli, co żywe. Zajechał samochód pełen drzewa – wszystko spalone, wszystko zniszczone, porozwalane! Ci Niemcy rzeczywiście, naprawdę mieli w tym momencie ciężko. Ale równocześnie ciężko mieliśmy i my, bo się okazało, że nie ma co jeść. Ale Polak potrafi... Nad wybrzeżem Bałtyku były centralne magazyny Międzynarodowego Czerwonego Krzyża dla jeńców. Nasi wykombinowali to w ten sposób, że wynajęli od Niemca, od jakiegoś bauera traktor, landsbuldoga czy inny. Pojechali z dwoma przyczepami do tego magazynu. Przywieźli dwie pełne przyczepy paczek jenieckich, gdzie było pięć kilogramów jedzenia i to takiego, że czekolady, nie czekolady, papierosy, Bóg wie co. Niemiec dostał tak zwaną swoją dolę, a myśmy mieli co jeść. Potem drugi raz załatwiliśmy coś takiego, drugi raz pojechała taka kolumna. Jak nasi jechali i machali do lotników, to im nic nie zrobili. To było stosunkowo niedaleko, tak że udało im się, bo normalnie to by nie było co jeść. Myśmy w międzyczasie oglądali jeszcze, jak Anglicy załatwiają niemieckie samoloty, rąbali ich gdzie chcieli i jak chcieli, przy każdej okazji. W każdym razie skończyło się na tym, że przychodziliśmy do pracy. Do samego końca Niemcy mieli tak wszystko zorganizowane, że był beton, cement, wszystko było i praca była. Codziennie kilkadziesiąt metrów pasów startowych zostało przez Niemców wybudowanych... [to] znaczy przez nas. Koło naszego obozu stał obóz Węgrów od Horthego (po prostu przedzielili nas), którzy walczyli niby przeciwko Anglikom. Ale okazało się, że tacy bracia – wiadomo: Polak, Węgier, dwa bratanki – od razu się pokumaliśmy, od razu mieliśmy broń. Myśmy mieli papierosy, których oni nie posiadali, więc brali je z chęcią, więc akurat wszystko pasowało. Od razu mieliśmy od nich radio (jak to załatwili, to nie wiem) i informacje – wiedzieliśmy, co się dzieje. Myśmy wychodzili już na zewnątrz obozu, Niemcy przestali już specjalnie nas pilnować, choć w międzyczasie utłukli naszego kolegę, wachmistrza. Właśnie staliśmy przed Węgrami przy płocie, bo grali na harmoniach jakieś czardasze, nie czardasze, a jeden z niemieckich wartowników, stary dziadzio, zaczął wrzeszczeć: „Rozejść się! Rozejść się!”. Wachmistrz splunął: „Tfu!” i podobno napluł mu na mundur starego żołnierza spod Verdun czy skądś tam. Niemcy zrobili proces, wyprowadzili tego człowieka (wachmistrza) do lasu i w lesie po prostu utłukli. Zresztą za [to] potem zostali skazani. Ale myśmy już wychodzili na zewnątrz, chodziliśmy gdzieś po polach kombinować coś do jedzenia, bo coś trzeba było jeść. I wszy mieliśmy straszne! Ale to po Francuzach, bo Francuzi mieli takie wszy, że w życiu nie widziałem takich, jak u [nich]! Ósmego, jak się okazało, że się wojna skończyła, przyleciał jeden samolocik z angielskim kapitanem. [Ów] przyszedł i zajął cały teren. Kazał się wsadzić w niemiecki samochód, jakiegoś volkswagena polowego i tym samochodem objechał wszystkie obozy w okolicy i wszystkich rozpuścił. Na tym się skończyła wojna. To był ostatni moment. Byliśmy jeszcze chyba z dwa miesiące w Schwesing, ale nieprzyjemnie było, bo Polacy się okazali takie świnie niestety...
- Którzy Polacy? Z września 1939?
Nie, z września nie. Nasi, nasi! I powstańcy i z września... Po co zabijać krowę, jak żarcia było potąd? Zabijali krowy po to, żeby się nażreć mięsa, nażreć! Nie najeść, tylko nażreć! I rabować zaczęli po okolicy! Broni było od metra, bo przecież Niemcy rzucali broń wszędzie. Uzbroiłem nasz pluton żandarmerii w karabiny, ponieważ bawiłem się w nurkowanie i wyciągałem te karabiny gdzieś ze stawów w okolicy. Jak mieliśmy broń, to się zaczęło rabowanie Niemców. Któregoś dnia dwóch poszło rabować jakiegoś Niemca, a [on] miał dubeltówkę, rąbnął dwa razy, padły dwa trupy i spokój. Anglicy postanowili nas przyskrzynić. Wysłali nas na wyspę Sylt, gdzie nie ma możliwości ucieczki, bo jest tylko albo pociąg, który jest pod kontrolą, albo wpław szesnaście kilometrów przez morze. To było wszystko.
- W którym roku pan wrócił do Polski?
1 sierpnia 1946 roku.
- Nie chciał pan zostać na Zachodzie?
Chciałem, tylko niestety zostałem wykołowany przez brata. Był w RAF-ie u Anglików. Miał mnie zabrać. Wreszcie mu napisałem: „Wiesz co, nie zawracaj sobie głowy, wrócę sobie do kraju. Chcę się uczyć”. Chciałem się uczyć, bo byłem po dwóch klasach gimnazjum, a co to jest... Chciałem się uczyć i 1 sierpnia, po dwóch latach, wróciliśmy.
- Mama z siostrą przeżyły Powstanie?
Mama z siostrą przeżyły. Mama dotarła do siostry, do Żytna. Siostra była tam z dwójką malutkich dzieci (chłopczyk i dziewczynka).
- Brat był pilotem RAF-u...
Sierżant.
Nie, nie. Latał na Mustangach.
Aleksander. Zmienił nazwisko na angielskie – Pristley, bo się ożenił z Angielką.
Nie, zmarł w 1975 roku.
- Proszę mi opowiedzieć o tej dziewczynie, Huculce, która pana wciągnęła do konspiracji – powiedział pan, że zginęła w pierwszych dniach Powstania.
Nie, nie zginęła w pierwszych dniach Powstania, tylko do mnie dotarły takie informacje... To była dziewucha jak rzep, twarda taka, a poza tym śliczna, abstrahując od wszystkiego! Pojechała do Oświęcimia i [tam], jak kapo do niej dotarło, to smarnęła tę kapo w pysk. Kapo się przewróciła, to [dziewczynę] kijami zatłukli.
- Od kogo się pan o tym dowiedział?
Od jakiejś dziewczyny, która przeżyła Auschwitz, jakoś to przetrwała. Najciekawsze było to, że w naszym plutonie było chyba z osiem Żydówek, w Miejskim Domu Kobiety.
Maria Fiszer. Maria Wiśniewska (nazwisko na pewno fałszywe) też była Żydówką. Poza tym, była z nami w plutonie taka Iza, też Żydówka. Tak że sporo Żydów było u nas.
- To już w plutonie na Woli, czy w Śródmieściu?
Na Woli! One już na Woli się do nas przyłączyły, były z nami od samego początku.
- Później były w „Miłoszu”?
I potem w „Miłoszu”.
Sanitariuszkami. Była Stasia Krasowska, która była telefonistką w centrali telefonicznej. Ale to była urzędniczka z Miejskiego Domu Kobiety. Tam były różne dziewczyny.
Nie, nie. Ona zresztą skontaktowała mnie z moim bratem już po wojnie. Wynalazła gdzieś jakieś informacje o mnie i o Maćku (mój brat wołany był Maciek, a miał na imię Aleksander). Wynalazła nas, połączyła po prostu. Miałem więc informacje, że Maciek żyje, [a] on miał informacje, że ja żyję.
- Te Żydówki były traktowane na równi z innymi powstańcami?
Zupełnie na równi, żadnej różnicy, żadnej absolutnie! Mogę to powiedzieć, bo moja mama przechowywała chyba siedemnaście osób [pochodzenia] żydowskiego. Dopiero dwa lata temu byliśmy w Yad Vashem, gdzie moja mama [została] uznana, jako zasłużona dla narodu, oświaty. Ja się dopiero teraz w 2005 roku...
- Mama pośmiertnie dostała ten medal?
Tak... To myśmy dostali... Mam go gdzieś.
- Gdzie mama ukrywała tych Żydów?
W Miejskim Domu Kobiety mieszkała Niusia Wolska. To jest koleżanka mojej mamy jeszcze z czasów szkoły średniej, z Częstochowy. Ukrywała córkę, Irenę, i na pewno ukrywała zięcia Niusi. Właśnie ten gość był profesorem na Uniwersytecie Warszawskim. W 1968 roku został wyrzucony ze szkoły, z Uniwerku i razem z całą rodziną wysiedlony najpierw do Danii, potem do Austrii. Mieszka do dzisiaj z synem w Austrii, we dwójkę żyją. On mi właśnie załatwiał Yad Vashem. Oprócz tego była Maria Wiśniewska, Marta Fiszer i jakieś inne dziewczęta, drobne, nieduże, to znaczy w sensie: mało ważne. Głównie tośmy przechowywali Żydów w Radości. Koleżanka mojej mamy (myśmy nazywali ją przyszywaną ciotką), też z Częstochowy... Żydzi dali jej pieniądze, żeby sobie kupiła dom i żeby mogła ich w tym domu ukryć. Wyglądało to w ten sposób, że w 1940 roku kupiła chałupę w Józefowie pod Warszawą. Okazało się, że to był letniak o [cienkich] ścianach i akurat, jak moja siostra wychodziła za mąż, to były takie straszne mrozy, i pamiętam, że myśmy w tym domu palili cały dzień w piecu drzewem. Cały dzień, na okrągło, od rana do wieczora i w nocy, bo człowiek by zamarzł! Okazało się, że to był niewypał i kupili dom w Radości koło Warszawy (zresztą ten dom istnieje do dzisiaj). Myśmy [ją] nazywali ciotka Klewicka. Zamieszkała w tym domu z synem. Kupiła willę na uboczu, otoczoną żywopłotem i w tym budynku (do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to było)... W 1941 [roku] Niemcy zaatakowali Ruskich, 22 czerwca, w moje urodziny. Najlepszy numer był taki, że w tymże budynku mieszkało siedemnaście osób, Żydów. Nie wiem, gdzie mieszkali, w tych bocznych ścianach... W tym budynku stacjonowali również Niemcy, ci maszerujący na Ruskich! Przyjechałem akurat na moje urodziny, bo tam trzeba było wozić jedzenie, przecież tyle osób wyżywić, to można było zwariować. (Trzeba było wszystko kupować na Kercelaku, bo gdzie indziej człowiek nie kupił. Pamiętam, że walizki ziemniaków nosiło się, nosiło...) W każdym razie w tym samym budynku, jak Niemcy się zwinęli, pamiętam, że [znaleźliśmy]... są takie śmieszne rzeczy do ściągania butów z cholewami, takie drewniane kozaki, podkłada się pod nogi... Mieliśmy jakieś niemieckie książki, właśnie pozostawiane przez Niemców, maszerujących tego samego dnia gdzieś na wschód. Nie wiem, nie mogę pojąć, jak ci Żydzi, w jaki sposób przetrwali, [to] były przecież dzieci. Nie rozumiem... Jestem pełen podziwu dla nich.
- Ci Niemcy długo byli w tej willi?
Parę dni, bo to tuż przed atakiem jacyś oficerowie mieszkali. I co? Mieszkali razem i nie słyszeli, nie wiedzieli?
- Pamięta pan adres? Gdzie ta willa się znajduje?
To jest w Radości... Można się dowiedzieć od mojej siostry w Warszawie. Siostra będzie wiedziała. Leszek jeszcze żyje, syn mojej cioci, też już jest dziadkiem.
- Ci Żydzi przeżyli? Udało im się wszystkim przeżyć?
Z miejsca wyemigrowali.
Nie, nie! Wcale nie tak. Był taki moment, że jak wybuchło Powstanie, to Ruskie czołgi dotarły za las. Jak Żydzi zobaczyli, że są Ruski, to natychmiast uciekli na wschód. Tam byli znajomi mojej mamy i ciotki Klewickiej, profesor medycyny doktór Borkowska (pamiętam, bo leczyła mi zęby). Z rodzinami, z dziećmi, ze wszystkim... nie wiem, jak to wyszło. Nie do pojęcia dla mnie.
- Czy oni po wojnie jakoś kontaktowali się z wami?
Z nikim... To znaczy skontaktowali się z ciotką Klewicką, bo dostała medal dla zasłużonych, ale nic poza tym. Z nami zupełnie nie.
- Dla mamy załatwił to ten profesor z Austrii?
Łaski się nazywa, Kazimierz Łaski. Mam jego adres, mam telefon, jesteśmy w kontakcie.
- Na zakończenie mam pytanie. Pan w Powstaniu Warszawskim miał szesnaście lat. Jakby pan miał znowu szesnaście lat, poszedłby pan?
Poszedłbym.
Poznań, 27 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama