Włodzimierz Bernhardt „Stefa”
Urodziłem się w Warszawie, gdzie mieszkałem pierwsze dziewięć lat mojego życia. Matkę straciłem wcześnie, jak miałem osiem lat. Ojciec po śmierci matki zdecydował się przyjąć ofertę rządu belgijskiego, był profesorem fizyki w Liege, w Belgii. Zabrał mnie z sobą, skończyłem gimnazjum. Potem wróciłem do Polski, do wojska. Wybrałem służbę w polskim wojsku, nie w belgijskim. Byłem w Zambrowie w szkole podchorążych. Po podchorążówce, jak to było wtedy w zwyczaju, [trafiłem] na trzy miesiące na praktykę do 21. Pułku. Niestety, był taki jeden facet z wąsikiem, który inaczej to urządził. Zamiast służyć rok, jak planowałem, kiblowałem dziesięć lat, troszeczkę dłużej niż planowałem. Odbyłem kampanię wrześniową.
- Jak wyglądał przebieg kampanii wrześniowej?
Najpierw z pułkiem byliśmy pod Mławą, już nie pamiętam numeru dywizji. [O tym] zresztą dowiedziałem się dopiero w Anglii. Myśmy się bili, siedzieliśmy w pozycjach dość długo – cztery, pięć dni co najmniej. Niemcy częstowali nas wszystkim, [były] czołgi i sztukasy, oczywiście piechota szła w tyle, artyleria waliła. Ale żeśmy wytrzymali. Dopiero po wojnie się dowiedziałem, żeśmy krwi im napsuli. Potem nasze „napoleony”, jak żeśmy się musieli cofać, nie mogli nas na noc [puścić], jeszcze się nie zorientowali, co to jest lotnictwo i że nie mamy obrony przeciwlotniczej, tylko w dzień kazali nam się wycofać. Wtedy dywizja dostała bardzo, wtedy nas rozwalili, z tym że 21. Pułk się utrzymał. Mieliśmy wspaniałego dowódcę, ówczesnego pułkownika, potem generała, Sosabowskiego – twórcę spadochronowej brygady w Londynie. Sosabowski utrzymał pułk w ręku. Nie dochodząc [do] Płońska, kiedy już się wszystko paliło, wysłali mnie i czterech żołnierzy, też szeregowców – coś miałem załatwić, ale już nie umiem powiedzieć co. Poszedłem. To nie musiało być ważne, bo naprawdę nie pamiętam, o co chodziło. W każdym razie pułk poszedł gdzie indziej, jak chciałem iść z żołnierzami, to już były zastawy żandarmerii. Mówię: „Pułk poszedł tam”. – „To dobrze, pułk poszedł, ale wy pójdziecie tu”. Nie można przejść, Niemcy. Tak że poszedłem w rejs po Polsce z moimi chłopakami, oni się trzymali. W końcu września, po dwóch tygodniach włóczęgi, dostałem się do Kleeberga. Po drodze poprzyczepiali się inni rozbitkowie żołnierze, którzy jak widzieli, że ktoś coś prowadzi, szli. Przyprowadziłem ze sobą trzydziestu paru ludzi, prawie pluton. To była zbieranina, było wszystko w tym plutonie: piechociarze, kobylarze, saperzy. Dostałem przydział, od razu pluton rozdzielili. Dowiedziałem się, że to jest Batalion „Orek”, Dywizja „Brzoza”. To jest to wszystko, co wiedziałem, oczywiście żadnych numerów, ani nic. Byłem pod Kockiem, poddali nas. Oficerowie szli do niewoli, szeregowców i młodszych podoficerów rozpuszczali, ale podchorążowie też mieli iść do niewoli. Moje chłopaki powiedzieli: „Panie podchorąży, jak pan chce”. W tym plutonie było kilku, którzy byli gospodarzami właśnie w okolicach Kocka, rezerwiści. Oni powiedzieli: „Pan pójdzie z nami”. Zerwałem oznaki podchorążego, żeby tego nie było, i tak się stało. Były lasy. Na początku Niemcy jeszcze specjalnie nie pilnowali. Przyszliśmy do zagrody jednego z moich żołnierzy. Wsadził mnie od razu do stodoły i siedzimy, niemieckie głosy, okazuje się, że przyszła na kwaterę bateria niemiecka. Rozkwaterowali się, ale do stodoły nie weszli. Przyszedł żołnierz, przyniósł mi cywilne ubranie. Rany boskie, wszystko było bardzo podarte, ale było. Zdjąłem mundur, niestety karabin poszedł w słomę bardzo głęboko. Przespałem się, pobudkę miałem, rano obudziła mnie trąbka, nie ta szkopska trąbka, tylko tych artylerzystów. Przynieśli mi śniadanie do stodoły. Powiedzieli: „A pan wraca do Warszawy?”. – „Tak”. – „To, panie podchorąży w Warszawie pewno będzie tego czy innego, niech pan do nas przyjeżdża, niech pan nam przywozi zapałki, naftę, takie rzeczy, będziemy jakoś handlować”. O handlu nie miałem żadnego pojęcia. Mówię: „Dobrze”. Nie wiedziałem, jak to będzie naprawdę. Gdzieś koło południa wyprowadzili mnie z tej stodoły. Szkopy myją się pod pompami, nie zwracają w ogóle uwagi na ludzi. A że byłem tak elegancko ubrany, więc rzeczywiście wyszedłem bez trudu i na wóz, który jechał z innej wsi. Dołączyło do nas trzech podchorążych, też uciekinierów takich jak ja. Gospodarz odwiózł nas jeszcze kawałek drogi, a potem trzeba było iść na piechotę do Warszawy. Resztę drogę jakoś żeśmy przeszli. Przed Warszawą, może dwadzieścia, trzydzieści kilometrów, ze zgrzytem hamulców zatrzymuje się przy nas ciężarówka szkopska, zrobiło nam się przykro. Czego oni chcą? Wychyla się szkop i mówi: „Chodźcie, chcecie jechać
nach Warschau?”. Mówię: „Tak”. – „To proszę bardzo, was zawiozę”. Myśmy weszli do tej ciężarówki, on zaczął z nami rozmawiać. To był, do dziś pamiętam, robotnik z Hamburga, czerwony, klął na wojnę, od razu triumfy w Polsce. Pytał nas się z jakiego pułku jesteśmy. „Panie, skąd, jestem od wideł, w wojsku w ogóle nie byłem”. To był jeden porządny szkop, jakiego spotkałem. Dowiózł nas, ale do samego miasta już nie można było wjechać. Wysadził nas przed szkopskim wartownikiem, usłyszałem tylko
Meine Freunde. Wartownik powiedział
Sehr Gut i przepuścił nas. Od Mokotowa żeśmy przyjechali. Dostałem się do domu, chałupa stoi, na piątym piętrze była tylko dziura od pocisku artyleryjskiego. Przywitali mnie oczywiście bardzo dobrze. Po drodze jeszcze dostałem od chłopów duży bochenek chleba wiejskiego i masło. To było przyjęte w domu, bo nie było już chleba, nie było nic. To bardzo się przydało. Zaczęło się życie okupacyjne. Na początku nie było nic, było normalne życie. Człowiek wychodził na ulicę, niczego się nie bał. Coś trzeba robić, coś trzeba jeść. Przypomniałem sobie wtedy o tym, co mi tamten powiedział. Co mi szkodzi? Zacząłem. Miałem pieniądze, więc kupiłem w Warszawie zapalniczki, zapałki, wódkę oczywiście i pojechałem w
Reise. Przyjechałem, to się naturalnie ucieszyli. Dostałem kiełbasę, słoninę, naładowałem plecaki. Wtedy to była dziecinna zabawa, bo nie było obław. Nie chciało mi się siedzieć, byłem taki bohater, nikt mnie nie zaczepiał. Wróciłem z tym. Radość znowuż w domu, dla znajomych, dla rodziny. Zacząłem [robić] takie kursy. Wyjeżdżałem raz na dwa tygodnie. Pociągi, kolejki chodziły trochę na olaboga. Trzeba było też zostać z dzień, bo nie można było przecież tak jeździć. Przywoziłem tyle, że nie tylko było dla nas, dla całej rodziny, co mieszkali w innych punktach Warszawy, ale dla innych ludzi też. W połowie listopada wychodzę, jadę na
Reise, na wieś. Wychodzę, jestem na ulicy, trochę z dworca szedłem, macam się po kieszeniach, nie mam papierosów, zostawiłem. Myślę: „Cholera, trzeba wrócić”. Wracam do domu, otwiera mi wujek: „O, jak to dobrze, żeś wrócił”. – „Co się stało wujku?”. – „Był tu woźny z ambasady belgijskiej czy z konsulatu belgijskiego”. Mówię: „Tak?”. – „Pytał się o ciebie i powiedział, żebyś natychmiast przyszedł do konsulatu”. Myślę sobie: „Zobaczymy”. Poszedłem do Konsulatu, przyjął mnie bardzo miły młody człowiek, konsul, pytał się co i jak. Opowiedziałem mu. On mówi: „Dostaliśmy [wiadomość] z Brukseli, żeby pana odszukać. Czy chce pan jechać do domu?”. Mówię: „Ta, naturalnie”. – „To załatwimy papierki. Musi iść pan do Niemców”. Mówię: „O nie, ten numerek nie przejdzie, do szkopów nie pójdę, oni nie są żadną moją władzą”. Uśmiechnął się, wziął jakiś list, poszedł, potem mówi: „Nie da się tego obejść, co panu szkodzi, on tylko przeczyta i da pieczątkę”. Myślę sobie, dobra. Nie wiedziałem, gdzie idę. To było na Szucha. Wtedy jeszcze to nie była kaźnia, dopiero się organizowali. Wchodzę, szkop mnie przyjmuje, starszy podoficer –
Stasdtfeldfebel czy coś takiego. Pokazuję mu papiery. Patrzył się na mnie:
Bernhardt Urdeutsche Vorsicht, deutsche Name. Myślę sobie: „Ty…”. Ale trzeba było [to przełknąć]. Załatwił i mówi
Gute Reise. Myślę sobie: „Ja ci dam
gute Reise, jak się tam dostanę”. Tak było. 2 grudnia rano wyjeżdżam pociągiem Warszawa–Berlin, pierwszą klasą, slipingiem, w drugim przedziale, konsul przy mnie, eskortował nieoficjalnie. Pamiętam, stanąłem w oknie w korytarzu, z kimś się żegnałem. Kolejarz niemiecki, po polsku, łapę mi na [plecy]:
Raus! Konsul na niego otworzył gębę, też po niemiecku oczywiście, szkop odskoczył. Przyjechałem do Berlina na Friedrichstrasse. Konsul poszedł do hotelu, dostałem na noc [pokój] w innym hotelu, ale też w pierwszorzędnym, bo pociąg z Berlina do Brukseli odchodził na drugi dzień, tak że musiałem wieczór i noc spędzić w Berlinie. Pociąg był dopiero o dziewiątej rano. U nas już były plotki, że Berlin zbombardowany, latają, bombardują. Patrzę, ni chuchu, jednej szyby nie , psiakrew. Zaciemnienie wspaniałe, tak jak to Niemcy robią, chodzą jakby z dużymi guzikami z fosforu, tak że widać. W hotelu dostałem kartki żywnościowe. Poszedłem na miasto do restauracji coś zjeść, pokazałem kartki, kelner wziął. Oczywiście po niemiecku jeszcze wtedy trochę mówiłem, słabo, ale jakoś się nie czepiał, dał mi, to miał być sznycel. Sznycel to był taki jak ja Chińczyk, świńskie jedzenie. Zjadłem, wróciłem w bardzo minorowym nastroju do hotelu, że tu nic się nie dzieje. Też wybitnie „inteligentny” facet jestem. Miałem długie oficerskie buty, oczywiście miałem spodnie na nich, na tyle jeszcze nie byłem głupi, ale wystawiłem je przed drzwiami w hotelu do czyszczenia. Konspirowałem się, byłem „urodzony konspirator”. Rano były wyczyszczone. Rano już wróciłem z łazienki, umyłem się, taka stara babka pokojówka, się pyta: „Czy naprawdę tak strasznie w Warszawie było?”. Mówię: „Tak, nie było przyjemnie”. Ona też: „Boże, co to będzie, jak to można, straszna rzecz”. Wsiadłem w pociąg, dojeżdżamy do belgijskiej granicy, wszystko w porządku, wchodzi [szkop]. W Warszawie kupiłem sobie ładną małą walizeczkę, miałem trochę rzeczy, szkop przegląda: „Z Polski. Ja byłem pod Janowem, jestem teraz na granicy, bo byłem ranny”. Myślę sobie: „Szkoda, że tylko ranny”. On się pyta: „A ty byłeś?”. – „Skąd, wracam do domu teraz”. Znowu mi się udało, przejechałem, podziękował mi. Jest most na małej rzeczce granicznej, z drugiej strony stoi belgijski żołnierz, deszcz był, on był taki mały, niepozorny, kołnierz do góry podniesiony, ucieszyłem się jak przejechałem. Przyjeżdżam do domu, wchodzę, jest tylko nasza gospodyni, ojca nie ma, jest na uniwersytecie. Chwilę pobyłem i poszedłem do ojca na uniwersytet. Miał swoją prywatną pracownię, która była za laboratorium studenckim, trzeba było przez to przejść. Wchodzę, a ojciec jest w tym swoim białym kitlu, nagle mnie zobaczył, tylko mu się oczy rozszerzyły, ale nic nie powiedział. Mówi: „Chodź”. Poszliśmy do niego do biura. Okazało się, że ojciec znał ówczesnego [byłego] premiera Belgii Spaaka, byli kolegami, ale nie na tym samym wydziale, bo Spaak był adwokatem, a mój ojciec był fizykiem. Na uniwersytecie należeli razem do jakiejś organizacji. Ojciec poszedł do niego, czy można się ze mną jakoś skomunikować. Spaak od razu przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych [polecił], żeby mnie odszukać, żeby mnie przywieźć do domu. Tak się stało. Mówię: „Teraz muszę jechać do naszej ambasady. Przecież tu nie będę siedział, chcę jechać do wojska”. Jak chcesz, to jedź. Na drugi dzień pojechałem do Brukseli, zameldowałem, że wróciłem. „Chcę jechać do wojska”. – „Niech pan poczeka, za tydzień odchodzi transport ochotników z Belgii”. Poczekałem tydzień w domu, oczywiście dobrze się bawiłem, koledzy ze studiów, znajome, znajomi. Szybko mi tydzień zszedł. Pojechałem. Jadę do polskiego wojska, o którym w Warszawie już mówią, że sto tysięcy chłopa stoi pod bronią. Przyjeżdżam do [niezrozumiałe] – nędza, wszy, nic. Baraki stare sprzed pierwszej wojny światowej, ani sienników, ani nawet tych drewnianych. Patrzę, gdzie sto tysięcy wojska! Dopiero tworzą to wszystko. Dostałem przydział do 1.Dywizji Grenadierów, z czego jestem bardzo dumny, do 3. Pułku Grenadierów. Było nas może piętnastu. Starzy rezerwiści z Francji i dwóch innych z Polski. Zaczęła się służba. Były bardzo ciężkie warunki. Francuzi naprawdę [nie mieli] ani mundurów, ani nic. Jedzenie to [było] coś potwornego – same ochłapy. Po świętach pułk wyszedł na wioski i dopiero zaczęło się dobre życie. Polacy przejęli kwatermistrzostwo, [byli] nasi kucharze, to i mięso było mięsem, a nie flakami. O mały włos pojechałbym do Norwegii, brali od nas [ludzi], kiedy formowali Brygadę Podhalańską. Udało się, że nie pojechałem. Dywizja pojechała w kwietniu do Lotaryngii na pas przyfrontowy, na ostateczne ćwiczenia. Szkopy zaatakowały, Francuzi zaczęli wiać aż się dymiło za nimi, w ogóle się nie bili. Tu i ówdzie, owszem, były grupy, ale to było nic. Nasza dywizja, myśmy się trochę tłukli. Zajmujemy pozycję, tu mamy dywizję francuską, tu mamy grupę pułkownika de Maine, w porządku, mamy skrzydła zabezpieczone, dwie godziny później nie ma nikogo. Nas oczywiście nie zawiadomili o tym, bo po co. Więc i my musimy uciekać, bo szkopy nas zachodzą. Wesoło było. [To było] w końcu czerwca, już jak Petain poddał Francję. Potem wyszedł słynny rozkaz 4.4.4.4. rozwiązania Dywizji. Żeśmy się rozwiązali. Każdy [poszedł] na własną rękę, małymi grupkami koleżeńskimi. Ponieważ jak zawsze miałem więcej szczęścia jak rozumu (jak mówi moja żona), z kilkoma kolegami, żołnierzami z mojego plutonu, z mojej drużyny, której byłem dowódcą, dostaliśmy porządnego szofera Francuza, który miał kabrionetkę wojskową. Myśmy wsiedli, uzbrojeni. Dawaj, prujemy do portów. Gdzieś coś żeśmy słyszeli, że Anglicy nas ewakuują do Anglii. To jedziemy. Żeśmy tak pruli, wesoło było, ale Niemcy stracili orientację. Francuzi tak się poddawali, że przepuszczali, już nie zawracali sobie głowy nawet nimi. W pewnym momencie chcemy wjechać na szosę, a tu idzie niemiecka, długa kolumna, czołgi nie czołgi. Zatrzymuje nas szkopski żandarm z lizakiem
Weiter. Czekamy. Wiejemy stąd. Ale po co? Rzeczywiście, jak ogon kolumny [przeszedł], żandarm opuszcza lizak, do nas
Schnell. To my dawaj. Na ogonie kolumny przejechaliśmy sto kilkadziesiąt kilometrów, w pewnym momencie była taka ładna droga, żeśmy skręcili w bok. Dojeżdżamy do La Rochelle. Jeszcze nie ma szkopów. Po drodze Francuzi, pełno wojska wszędzie, rozpięci po pępek, bez broni, po dwa bidony to znaczy duże francuskie manierki na dwa, trzy litry wina w każdym, pijani. Wrzeszczą, krzyczą do nas: „Gdzie wy jedziecie? Jak to? Wy uzbrojeni?”. Jedziemy. W pewnym momencie zatrzymał nas ważny oficer francuski, miał z sześciu żandarmów z sobą: „Wysiadać, oddajcie broń”. Powiedziałem grzecznie po francusku: „Chodź kochany, weź”. Chłopaki repetują. Żandarmy jak się spojrzały, że my repetujemy broń, zwieli, zostawili swojego wielkiego wodza. Stara Francuzka obserwowała tę scenę, podeszła do niego, jak mu dała w pysk, to mu kepi spadło z głowy. Powiedziała:
lâche, nawymyślała mu od tchórzów: „Wstydzę się, że jestem Francuzką”. Były i takie. Dojechaliśmy w końcu do La Rochelle, trzeba coś zjeść przecież. Zebraliśmy forsę, sporo było forsy. Idę na miasto, domy towarowe były duże. Wchodzę do jednego, miła ekspedientka, rozmawiam z nią, że chciałbym coś kupić do jedzenia dla plutonu. Ona mówi: „Naturalnie. Proszę bardzo, pójdziemy do dyrektora sektoru”. Wchodzę z nią do gabinetu i mówię: „Chcemy kupić”. – „Tak, ile płacić?”. Jak ona na niego wskoczyła: „Ty chcesz brać pieniądze od nich, nie wstydzisz się?”. Były takie patriotyczne. Dobrze żeśmy się zaopatrzyli, sery, sardynki, oczywiście beczułkę wina z sobą wziął do samochodu, w porcie czekamy. Wieczorem przychodzą transporty, przyleciał jeden szkop, ale to był tylko jeden szkop, to był heinkel, rzucił bombę, ale dok obok. Na szczęście zapalił coś, paliło się, poleciał w cholerę. Nad ranem zaczęło się ładowanie. W międzyczasie był oficer, który dał nam numer, że jak wywołają, to wtedy mamy iść się ładować. Frachtowiec tak był załadowany, że położyć się na pokładzie to był problem, o kabinie w ogóle mowy nie było. Dopłynęliśmy do Plymouth, z „Jeszcze Polską” lądowali jak zawsze. Olśnienie. Porządek, czystość, entuzjazm, kciuki do góry, tak że tu już nie będzie Francji. Oczywiście
tea, przygotowana herbata, kanapki, panie witają nas. Pakują nas do pociągów, nie żadne towarowe wagony, tylko osobowe, ładne. Wiozą nas gdzieś, żeśmy wylądowali aż w Szkocji. Pierwsza noc była w jakiejś szkole. Przyjęli nas naprawdę wspaniale, szkocka oszczędność, nie wiem, skąd to poszło. Zaczęło się formować wojsko. Dostałem się do 1. Brygady, historyczna nazwa znowuż, ale nie podobało mi się. Nie byłem żołnierz od urodzenia. Rok siedziałem. Jakiś czas później wyszedł rozkaz, że podchorążowie mogą się zgłaszać na ochotnika do służby w lotnictwie, naturalnie nie od razu. Miałem dowódcę kompanii kapitana, takiego durnia nie widziałem nigdzie na świecie. Kto go mianował kapralem, [kto mu dał] oficerski stopień, powinien pójść pod sąd polowy za sabotaż wojska. Z jego pogadanek – Bruksela stolica krajów bałkańskich. Dureń, trudno opowiedzieć. Wybrałem się – akurat tego drania nie było w kompanii – pojechał gdzieś na przepustkę. Wtedy wysłali mnie, byłem dowódcą warty na polach minowych. Jest późny wieczór, siedzę sobie, czytam książkę, przyćmione reflektory, zajeżdża jeep, wyskakuje szef kompanii, zawodowy policjant, bardzo fajny facet i do mnie: „Ty chcesz iść do lotnictwa?” Mówię: „Tak”. – „Chodź, siadaj, przywiozłem ci papiery. Tego członka nie ma w kompanii, zaraz to załatwimy”. Wypisałem wszystkie podaniowe formy, on to zabrał. „Jutro rano jest ostatni termin, wyjdziesz z batalionu, jak wróci, to już będzie za późno, nie będzie mógł złapać”. W ten sposób rzeczywiście dostałem to. On oszalał ze wściekłości, bo nas dwóch podchorążych zgłosiło się do lotnictwa. Zostałem wezwany, przeszedłem komisję lekarską, egzamin wstępny, było to szalenie trudne, ktoś kto skończył szkołę powszechną i liznął trochę gimnazjum, musiał zdać. Zaczęła się moja lotnicza kariera. Przeszedłem całe przeszkolenie i poszedłem do dywizjonu.
- Od jakich samolotów rozpoczął pan szkolenie?
Zacząłem od najpiękniejszej maszyny na świecie – Tiger Moth, taki dwupłat. To był doskonały samolot. Jak mu [człowiek] nie przeszkadzał, to on latał, tylko mógł mieć trudności, jak się człowiek za bardzo do niego dobierał. Pierwszy samolot jest jak pierwsza dziewczyna, tego się nie zapomina do końca życia. Na nim się wylansowałem. To jest świętość po prostu. Przeszedłem całe przeszkolenie, to było około półtora roku. Dostałem się do Dywizjonu Bombowego 300 – Ziemi Mazowieckiej, najstarszego dywizjonu polskiego w Anglii. Na wellingtonach, na „dziadkach” żeśmy latali, tak się nazywał. Wspaniała maszyna pod tym względem, że tak jak one mogły być walone, pociskami szarpane i trzymały się powietrza, to był fenomen. Jeśli chodzi o szybkość, o inne rzeczy, to nie to. Ale była kochana maszyna. Latałem na nich, skończyłem kolejkę, potem wycofywali z linii i szło się na odpoczynek. Miało się sześć tygodni kompletnego odpoczynku. A potem na sześć miesięcy to miało być na instruktora, ale można to było sobie skrócić. Poszedłem do Ferry Command. Nie lubię uczyć. Wysłali mnie do Ameryki, byłem w Kanadzie, byłem w Ferry Command, przesłali mnie na instruktora, znów wróciłem do Ferry Command i zacząłem latać przez Atlantyk. Przewoziłem z Kanady graty do Anglii. Skończyło się to piękne życie, wróciłem z powrotem do 300. Dywizjonu. Inwazja. Myśmy latali w nocy, myśmy byli nocnymi. Jak żeśmy lecieli na wojnę – jak myśmy nazywali lot bojowy – to tego wieczoru żeśmy czuli w powietrzu, że to już będzie coś ważnego. Myśmy zawsze mieli wyznaczone trasy, wysokości, jak mieliśmy wracać do domu, żeby nie było pomyłek. Niemcy wysyłali tak zwanych intruderów – swoje maszyny, latały i strzelały do wracających. To nam kładli, w porządku. Zdaje się, że byłem nad Monachium wtedy, ale nie pamiętam. Wracamy, rzeczywiście dochodzimy do brzegów, ruch jak na Piccadilly. […] Potem widzimy ciągnięte szybowce... Tak, jesteśmy w domu. Przylecieliśmy do domu, lądujemy, odbywamy spowiedź, po spowiedzi nasze śniadanko operacyjne i spać. „A nie, nie, nie chłopcy, nie pójdziecie spać. To pierwszy raz, że lancastery dostały już pić i bombki, polecicie panowie”. Pierwszy raz tak było. Polecieliśmy na Calais bombardować. To już inwazja. Nie żałuję, że nas wysłali, chociaż kląłem na czym świat stoi. Ostatecznie wisiałem jakieś sześć, siedem godzin w powietrzu. To męczy, mimo że kocham latać. Jak się wyszło, to było gdzieś koło piątej, wstawał dzień. Pod nami La Manche pokryty [statkami], wody nie było widać, tyle było tych różnych statków nie statków. [Wyglądał] jak most. To niewiarygodne. Zbombardowaliśmy, wróciłem do domu, nareszcie poszedłem spać. Jakiś czas potem, już w końcu lipca, też po locie bojowym, śpię jak Pan Bóg przykazał, ktoś mnie szarpie za ramię: „Niech pan wstaje, panie poruczniku, niech pan wstaje”. Otwieram oczy, patrzę, kapral żandarm nade mną się znęca, szarpie mnie. Mówię: „Panie, coś pan zwariował. Do dwunastej nas nie wolno ruszyć”. Kiedyś król był w dywizjonie, robili inspekcję, do tych baraków, gdzie spały załogi nie wszedł i nie budził. „Po jaka cholerę pan mnie budzi?”. Mówi: „Ja bym sam chciał wiedzieć. Ma się pan natychmiast z załogą zameldować u dowódcy dywizjonu”. Mówię: „Co za wyróżnienie?”. – „Nie, nie tylko pan, sześć załóg”. A wtedy myśmy tak dostawali w skórę, że Anglicy przydzielili nam eskadrę kanadyjską, żeby latała w naszych kolorach pod naszym numerem, żeby nas utrzymać na etacie dywizjonu. Od razu żeśmy poczuli, że coś [się dzieje]. Poszedłem, zameldowałem się z załogą u dowódcy. Mówi: „Wylatujecie jeszcze dziś, już was tutaj nie będzie”. Pytamy się: „Dobrze. Co, gdzie, jak?”. – „ Dowiecie się”. Rzeczywiście, jak już żeśmy wiedzieliśmy, że z Anglii nas wyrzucają, od razu wszystkie zastrzyki nie zastrzyki, rozliczenie się ze stacją. Poza Anglią, już wiedzieliśmy, bo był tylko jeden Dywizjon Polski ciężki, to był 301. Myślę: „Co za cholera. Oni latają z gazetami – bośmy ich gazeciarze nazywali – nikt nie ginie, u nas załóg, wysyłają sześć starych załóg. Co się dzieje?”. Żeśmy się dowiedzieli, co się dzieje niecały tydzień potem. Polecieliśmy, zameldowaliśmy się. To było przy lotnisku, piękne kwatery w willach, bardzo bogatych, to była dzielnica, gdzie same „fisze” faszystowskie miały [domy], tamtych powywalali, myśmy to dostali. Było bardzo fajnie. 1 sierpnia rano idę do kasyna na śniadanie. Rano wstałem. Tu ruch jak cholera. W Warszawie Powstanie. Nie chciałem wierzyć, nikt z nas nie chciał wierzyć. Co za cholera, co oni zwariowali? Moskale na Pradze. No tak, ale to są Moskale, oni palcem nie kiwną, jeśli jeszcze nie pomogą Niemcom. Była po prostu panika. Co będziemy robili? Chwilowo nie było nic. Szwejser to był wielki przyjaciel, bardzo dobrze nastawiony do Polaków, Air Marshall dowódca całego lotnictwa na terenie. A my oczywiście do samolotów i na pomoc. Dopiero 2 czy 3 sierpnia przyszło pozwolenie. Anglicy też nie wiedzieli, co się dzieje, czy jest jakaś ruchawka. Dopiero jak nasz kochany rząd się do tego przyznał, to zaczęli pomagać. Polecieliśmy. 3 sierpnia zdaje się był pierwszy lot. Jeszcze wtedy Warszawa nie wyglądała tak strasznie, ale już były porządne pożary. Nadleciało się od południa, koło Wisły. Były dymy, ale to była dziecinna zabawa, myśmy szli bardzo nisko, chodziło się prawie po dachach. Taka mała placówka. Ostatecznie latało się ponad sto kilometrów na godzinę, zrobiło się zrzut. Dzisiaj to śmieszne szybkości, ale jak ma się coś zrzucić na cel, to nie było tak [łatwo]. Uprzedzali nas: „Nie przechodźcie na drugi brzeg Wisły, pod żadnym pozorem nie można, są Moskale”. Wróciłem, za trzy dni później znów się poleciało. Zaczęło się. To był najbardziej przykry lot – widok Warszawy. Zaczęli w nas pruć. Muszę powiedzieć z dumą, jako stary wyga, nie było wypadków w tym dywizjonie, żeby ktoś poszedł do lekarza wyłgać się od lotu. Nie było ani jednego. Mimo że zaczęli strzelać do nas jak do kaczek. Chłopaki szli jak Polacy, jak idioci. Już nie pamiętam, 7 czy 8 sierpnia dywizjon wystawił siedem maszyn. Z tych siedmiu maszyn do bazy wróciła tylko jedna – moja. Sześć maszyn diabli wzięli. Myśmy ginęli naprawdę jak kaczki, tak było. Warunki lotu były ciężkie, zupełnie inna technika lotu niż przy nalotach bombowych. Straszne to jest, jak leci się nad swoim miastem, gdzie wszystko się pali i przede wszystkim jeszcze wie, że to się psu na budę zda. Wiedzieliśmy, że Zachód nie pomoże […]. Człowiek widzi swoje miasto, jak to wszystko idzie z dymem i to, co szkopy wyprawiają z ludźmi. To było bardzo przykre. Z 16 na 17 sierpnia to był chyba mój piąty lot na Warszawę. Ile mam w końcu ich wszystkich? Sześć. Wobec tego to musiał być szósty. Poleciałem. W drodze zmienili mi cel. Miałem rzucać na plac Krasińskich, a kazali mi lecieć na Puszczę Kampinoską. Poleciałem. Lot był bardzo spokojny, bardzo cichy. Zrobiłem zrzut tak jak trzeba, nie było problemów, czubki drzew pięknie przeszły pod płatami. Wracamy do domu, zadowolony, przeszliśmy Warszawę, już widziałem Pilicę, dochodzimy. Powiedziałem, że idę na odpoczynek, drugi wziął ster. Poszedłem. Mieliśmy taki rodzaj ławki, kanapki, [w której] były różne narzędzia, człowiek brał ze sobą spadochron, spadochron pod głowę, człowiek się położył. Termos, kanapki, będę odpoczywał. W pewnym momencie, jak tak sobie odpoczywam, czuję, że nabieramy wysokości, patrzę przez okienko, jest migacz, myślę: „Cholera, to jeszcze nie ten migacz”. Były dwa. To jest Tarnów. To nie może być Bochnia. Jedyną naszą obroną było iść po ziemi. Halifaksy to przede wszystkim były stare maszyny, on nie mógł się obronić przed myśliwcami. Zaczął nabierać wysokości. Nie powiedziałem o najważniejszej rzeczy. Zrobiłem dwa błędy. To nie była moja załoga. Był tylko chory facet i na odprawie dowódca się spytał, kto chce lecieć. Miałem akurat wolną noc i naturalnie lecę. Nie odchodzi się od swojej załogi, to jest świństwo. Poza tym w wojsku się nigdy nie jest na ochotnika. Nigdy się na ochotnika nie wystawiaj. A ja zrobiłem te dwa błędy. Zapłaciłem za to. Myślę: „Co za cholera?”. Starsza załoga ode mnie, nie mam nic do gadania. Okazuje się, że tak. W Tarnowie zaczął nabierać wysokości. Przyszedł. Przyszło ich dwóch. Tego drugiego strzelec nie zauważył. A to stara taktyka. Strzelec to był stary wyjadacz, ale to mu nie przyszło to do głowy. Jeden się daje widzieć, strzelec zwraca na niego uwagę, a drugi podchodzi cichcem i pruje. Tak nas dostali. Tak leżę, spokój w powietrzu. Tu nagle jakby ktoś kamieniami w jakąś puszkę rzucał, tu koło nosa zaczyna mi brzydko pachnieć proch i lecą te kiełbaski, ale mnie nie ruszyło. Skończyło się to szybko. Długo gadam, a to sekundy są, ułamki sekund. Patrzę, że maszyna poszła trochę na nos. Ale silniki kręcą, słyszę, że kręcą, grają, że maszyna jest prowadzona, że jest pod kontrolą. Myślę sobie: „Cholera, nie jest jeszcze tak źle. Silniki grają, to dociągniemy do domu”. Wychodzą, patrzę robi się ruch w nosie, faceci wysiadają. Myślę sobie, co jest za cholera. Powysiadali. Idę do Leszka, to jest właśnie pierwszy pilot załogi, siadam na prawy fotel, zaczynam ciągnąć za stery, żeby mu pomóc, bo widzę, że on się trochę szarpie i wtedy zobaczyłem, że jest klops. Postrzelane stery nie działają, chodzą luźno. „Ho, ho, to rzeczywiście oni mieli rację”. Leszek krzyczy do mnie: „Daj mi spadochron, daj mi spadochron!”. Wróciłem, leżały na stole, biorę, podałem mu, on mówi: „Wysiadaj, wysiadaj!”. – „A ty co?”. – „Wysiadaj i nic nie mów”. W tym momencie przychodzi strzelec ogonowy. On też nie wysiadł, zaczął rozmawiać. Dobrze. Poszedłem do dziury, jak usiadłem, zobaczyłem ziemię, to chciałem wejść do grota z powrotem, bo tak nisko, żaden spadochron się nie rozwinie. Ale, cholera, wyssało mnie, tak że lecę pod grotem równolegle. Ale wbrew przepisom od razu szarpnąłem za klamrę i to mnie uratowało. Tylko pilot wyskoczył, tylko patrzę – zaczepi się drań o stery, czy nie. Nie, nie zaczepił się. W porządku. Spadochron się otwiera z hukiem jak zawsze. Wylatuję do góry też przepisowo i w dół, to o drzewo, o gałęzie. Żeby nie to drzewo, to byście tutaj ze mną nie rozmawiali. Człowiek jak automat jest, nie myśli, brzuch [zasłonić], żeby nie poranić. Dobrze zrobiłem, bo by mi oko wybiło, gałąź rozwaliła dość głęboko rękę. Kochana ojczyzna mnie przyjęła na swoje łono. Jak wtedy kląłem. […] Tak się cieszyłem, że wróciłem do ojczyzny. Teraz papierosa. Mam papierosy, wiem, że nie wolno jest palić w tym miejscu, trzeba uciekać. Zapaliłem, ale żeby nikt nie wiedział, że palę, to w rękawie, a taki mądry jestem, przecież czuć dym z papierosa. Potem zacząłem się ruszać. Psy szczekają dookoła. Zorientowałem się, że to mały lasek albo sad. Jest druga, trzecia rano. Wyłażę, nagle widzę na wprost – idzie facet. Najpierw myślałem, że to żołnierz, bo miał coś takiego jak plecak. Od razu łapę do kieszeni, bo miałem pistolet. Podchodzi bliżej, patrzy się na mnie spode łba, cywil. Myślę sobie: „Zobaczymy”. Minęliśmy się. Zrobiłem w tył zwrot, mówię do niego: „Panie, pan Polak?”. A on: „Cesarz chiński. A pan kto?”. Mówię: „Pan Polak, to mogę panu powiedzieć, kim jestem”. – „Tak, bardzo ładnie, udowodnij pan, bo ja powiem, że jestem arcybiskup krakowski. Uwierzysz pan?”. – „Nie bardzo”. Też wbrew przepisom, miałem moją legitymację, zapalił, na zdjęcie popatrzał. Fajno. Zaprowadził mnie do chałupy, od razu mnie schowali do stodoły na siano. „Panie, niech się pan stąd nie rusza. Rano przyjdą po pana z AK, będą wiedzieli, że pan jest. Niech pan nigdzie nie wychodzi”. Rano dali mi śniadanie, słyszałem o niesamowitym głodzie w Polsce. Kiełbasa, która mi zapachniała, takiej kiełbasy od sześciu lat człowiek nie widział, chleb, masło, ser, bańka z kawą, oczywiście zbożówka była z mlekiem. Polacy już tak przyjmowali. Rzeczywiście, na drugi dzień przyszedł facet, za samą buzię dałbym mu dziesięć lat bez gadania. Facet staje w stodole: „Panie poruczniku, kapral »Zamek« melduje posłusznie swoje przybycie”. Myślę sobie, cholera, wojsko. U nas w lotnictwie tego nie było. Wojsko nas nie lubiło. Jak trzeba było, to chłopaki umiały wojsko, ale tak na co dzień, to nie. Mówię: „Bardzo mi przyjemnie”. – „Mam stąd pana zabrać”. – „Dobra, idziemy”. Pożegnaliśmy się z gospodarzami, idziemy, przechodzimy, słyszymy strzały. Mówi: „Poczekamy”. Usiedliśmy w rowie. Chciałem iść dalej w krzaczki, bo jestem ostrożny człowiek. On mówi: „Nie, nie. To nie wygląda na nic strasznego”. Patrzymy, baba idzie w naszą stronę. On do niej. „Nie, chłopoki, możeta iść, już poszli. Brali ludzi na robotę”. Poszedłem, wsadzili mnie znowuż do chałupy na kwaterę. Oczywiście nie będę tak siedział, przecież cholery można dostać. Mówię: „Dobrze, powiedzieli mi, że tu jest pluton partyzancki. Chcę iść do lasu, nie będę siedział tutaj i kury macał, to nie dla mnie”. Pozwolili mi. Pozwolili, udali, że o tym nie wiedzą, bo był rozkaz podobno z Londynu, że nas mieli chować, nie wolno nam było. […] Na drugi dzień przyszedł znowu jakiś inny facet i poszedłem do plutonu. Fajne chłopaki, byli najdzielniejsi z nas wszystkich, to nie ulega kwestii. Okazuje się, że dowódcą plutonu jest młody podporucznik, „pistolet” jak cholera, skoczek z Anglii. Oczywiście był „pistolet”, bo był z 24. Pułku Ułanów. Był bardzo fajny chłopak. Byłem z nimi, żeśmy się zaprzyjaźnili. Raz na tydzień szło się do wsi, mieliśmy kwaterę, człowiek się wykąpał, zmienił bieliznę, ogolił, dostał wspaniałe żarcie. Ludzie – nie mam słów. Ryzykowali życie swoje, całej rodziny, spalenie gospodarstwa, diabli wiedzą co, nigdy nie odmówili pomocy. Nigdy. Można było wejść, zapukać do chałupy, puszczali. Bez nich cała partyzantka nie mogłaby się przecież utrzymać. To był chyba koniec października, kiedy szkopy naszli na nasz lasek. Postrzelaliśmy się trochę, myśmy odskoczyli, wtedy dostałem po nogach. Odesłali mnie. Przyjechał gospodarz, wsadził mnie na wóz i zawiózł do siebie. To był pan Franciszek Kapusta, stary żołnierz z dwudziestego roku, Kawaler Krzyża Walecznych. Rodzina – mnie było lepiej jak we własnym domu u ojca. Zawsze mówiłem „tata” i do niego mówiłem tato, zresztą żołnierz też jak syna [mnie traktował]. […] Nogi mi leczyli, były jeszcze inne rzeczy, nie mają znaczenia. Doczekałem się przyjścia towarzyszy. Przyszli szesnastego, w moje imieniny, skurczybyki. Piękne wojsko było, wspaniali byli. W międzyczasie skomunikowałem się z resztą załogi. Oni byli jakieś piętnaście kilometrów, we dworze siedzieli. Jak przyszli towarzysze, to co robimy? Do nich nie pójdziemy. Pojedziemy do Krakowa. Oni się rozeszli, ja siedzę. Wtem nagle kilku panów z karabinami wpada, do mnie – i pod ścianę. To nie należy do przyjemności. Co miałem robić? Było dużo chłopów, byłem we młynie, zapomniałem powiedzieć. Zgubiłem się. Od Kapustów wzięli mnie w październiku, że przyleci samolot po całą grupę, mnie też zabierze. Mnie zawieźli właśnie do tego młyna, to było w Koszycach, lądowisko miało być pod Koszycami. Zorientowałem się, patrzę pułap jak nogi do samej ziemi, deszcz, ziemia taka glina. Przecież z tego nikt nie wyjdzie. Mówię: „Panowie przestańcie gadać głupstwa”. – „Jest rozkaz”. Wsadzili mnie do tego młyna. Zresztą też mi dobrze było. Przylatuje jednak w końcu goniec, znowuż alarmowo, na furmankę, że jedziemy na lądowisko. Z tego młyna chłopi do tych bohaterów, to byli z Armii Ludowej: „Co wy robicie?”. Obronili mnie. Oni mnie przepraszali. „Przepraszamy pana. Myśmy myśleli, że pan jest z NSZ”. Znaczy Narodowe Siły Zbrojne. Puścili mnie. […]Pojechaliśmy do Krakowa. Wiózł nas towarzysz ciężarówką, pijaniusieńki, jak on siedział, to nie wiem. Nigdy w życiu tak się nie bałem, jak tej jazdy. Ślizgawica na szosach, mróz przecież był, jak on jechał [...]. Ale dowiózł. Wyrzucił nas w Krakowie. Gdzie teraz pójdziemy? Pierwszą noc żeśmy przespali w przytułku u jakichś sióstr. Potem na miasto. Już nie pamiętam dokładnie, żeśmy się dogadali z kimś, kto nas wziął do budynku YMCA. Jeszcze jedna ważna rzecz. Przestałem być Polakiem. Byłem nagle francuskim kanadyjcem, lotnikiem zestrzelonym, ale Kanadyjczykiem. Po polsku nie mówiłem i nie rozumiałem. Po angielsku mam akcent, po francusku bez akcentu. Więc dlatego zrobiłem się francuskim Kanadyjczykiem. To było jedyne mądre posunięcie. W gmachu YMCA dyrektor mówił bardzo ładnie po francusku. Zaczęli przychodzić odbici jeńcy angielscy i włóczyli się po Krakowie. YMCA stała się punktem zbornym, hotelem i koszarami dla nas. To było zatwierdzone. Musiałem pójść do polskiego komendanta miasta. Urzędował w bardzo dobrym miejscu dla niego, „Pod Baranami”. A potem do sowieciarza komendanta, on znowuż na Montelupich. Ulokowali się w miejscach odpowiadających im funkcjom. Sowieciarz mnie zadziwił, bo to było brudne, zawszone i pijane. Nagle, pan w czystym mundurze, pachnący. Używał wody kolońskiej na zewnątrz, a nie do wewnątrz, manikiur. Przez tłumacza rozmawiamy. Potem się przekonałem, dlaczego tak jest. Nazywał się Nowicki, Polak. Dostałem papiery, że jestem
angliczański wojennoj kamandir karakow. Już byłem trzeci. Urzędowałem w budynku YMCA. Dawali do mnie wszystkich odbitych jeńców. Przyszedł jeden z pierwszych, to było moje szczęście, wspaniały podoficer z Gwardii Irlandzkiej, który od Dunkierki siedział w Niemczech. Wspaniały szef. On mi zrobił kancelarię. Przecież [sam] nie dałbym rady, nie miałem zielonego pojęcia o tych rzeczach. Cały czas trzaskał: „Sir”, mimo że byłem w cywilu. Zrobiliśmy wojsko. Zebrało się 300 czy 400. Miałem prawie batalion. Moskale najpierw nas zarejestrowali. Przyszły takie sołdatki z maszynami rosyjskimi, z ich czcionkami. Podaję moją załogę. Przyszli ze mną. Ich wszystkich zrobiłem na kanadyjców. Takie nazwiska, drugi nawigator z tamtej załogi Witold Łopuszański, urodził się w Oddesie. Mechanikiem pokładowym był Gregory Denisenko, stuprocentowy Polak z Kijowa. Jest taka scena. Nie rozumiem nic, ani po polsku, ani tym bardziej po rosyjsku, po rosyjsku nie mówię. Tłumaczkę mi dali, zresztą bardzo morową dziewczynę, była zupełnie do rzeczy. Mówiła po francusku, oczywiście ze mną. Oczywiście dziewczyna z NKWD. Przychodził taki, nie wiem, jaką miał funkcję zasadniczą, opiekował się trochę nami z daleka, kapitan. Przeglądał listy, nagle krzyczy: „Denisenko Gregoryj, w Kijowie się urodził,
kakij on Kanadyjec?”. Nic, spokojnie. Mówię: „Co się tak drze?”. Tłumaczy mi, wiedziała, że rozumiem, jej się oczy śmiały, ale dziewczyna gra komedię. „Powiedz mu, że tak jest, ale jego rodzice wyemigrowali do Kanady jak był dzieckiem i już pojechał na kanadyjską eskadrę”. Jakoś przeszło. Nie zdjął go. Pojechaliśmy do Odessy. Tydzień trwała droga pociągiem. Jechałem w osobowym wagonie, a wszystko jechało w bydlęcych wagonach, ale dobrze. Jak na sowieckie stosunki, tośmy jechali luksusowo. Z tym tylko, że na drugi dzień złapałem wszy, od razu mnie pokryły, też sowieckie. Miałem kłopot, bo niektórzy z Anglików zdążyli się pożenić i wieźli dziewczyny z sobą. Niemki były rozmaite i była autentyczna polska hrabianka. […] Wyszła z mąż za angola, ale nie chciała mu dać żadnych praw małżeńskich. On się awanturował, a ona przylatywała do mnie o opiekę. To mój żołnierz. Tłumaczę jej, oczywiście po francusku: „Ty jesteś jego żoną”. A do tamtego: „Uspokój się, przecież jak, gdzie? W tym wagonie tam was jest [dużo], nie może kobita przy tych wszystkich innych”. – „Nie, to my kocami się zasłaniamy”. Udało się jakoś zażegnać tę burzę. W Odessie dochodzą transporty z Królewca, znajduje się major Anglik, oj jak się ucieszyłem, bo byłem jedyny oficer. Do niego od razu się melduję: „Weź pan to, ja już mam dosyć dowodzenia”. Zgodził się. Mój batalion został jako batalion, ale już nie taki na świeczniku. O to mi chodziło, zejść z tego świecznika. Przyszły frachtowce angielskie, które przywiozły odbitych sowieciarzy. Pięknie umundurowanych i komitet sowiecki, który ich przyjmował, dwa szpalery z pepeszami. Długo to trwało, parę godzin, nas ładują. Przychodzi kolej mojego batalionu, puszczam chłopaków na trap, mówią nazwiska, ja czekam. Dowódca ostatni. Myślę sobie: „Co teraz będzie, przecież w ambasadzie wiedzą, że ja jestem taki Kanadyjczyk jak arcybiskup krakowski”. Trzech oficerów brytyjskich było przy trapie, wywołują mnie, Bernhardt. W porządku. Dostałem kabinę, z radości biję nogami o sufit tej kabiny. Ale żeśmy jeszcze nie odpłynęli. Odpływamy. Odczekałem piętnaście minut, przez głośniki zaanonsowali, że w którymś salonie pierwszej klasy jest major Anglik, do którego można się zgłosić, jeśli ma się jakieś problemy, o wyjaśnienia i o tłumaczenia. Myślę: „Teraz jest czas”. Spojrzałem z dla pewności przez bulleye’a, czy jesteśmy daleko od brzegu, więc nie mogą mnie wysadzić, przynajmniej nie powinni. Idę do niego. Taki typowy brytyjski oficer, z wąsami, jak z ich karykatur. Melduję mu się przepisowo, chociaż jeszcze nie mam munduru na sobie.
Sir, what can I do for you? Mówię, że mam coś do zakomunikowania.
What is your name? Oh, I know what you want to tell me, you want to tell me that you are not Canadian, you are a bloody Pole Mówię: „Tak Sir”. Klepnął mnie po ramieniu i mówi:
I am glad to talk you succeeded, old man. Tak się odyseja skończyła. Przypłynąłem do Anglii. Przeszedłem znowuż przez dwójki. Angielska dwójka bardzo ładnie ze mną postąpiła, nasza polska zaczęła mnie maglować. Potem pojechałem na stację zborną do Blackpool, nazywali Blackpool. Poprosiłem, czy mogę wróciłem do dywizjonu. Akurat zbierali załogę z rozbitków. Powiedzieli: „Chcesz? Proszę bardzo”. Wróciłem do dywizjonu. Zaczęło się normalne życie dywizjonowe, garnizonowe. U nas na lotniskach i popijawy, dancingi wszystko, co chcecie.
- Jaki to był rok i miesiąc?
To był koniec wojny. Wróciłem do Anglii na początku marca. Nim się dostałem do dywizjonu minęły dwa, trzy tygodnie. Jeszcze zdążyłem zakończyć wojnę lotem na [niezrozumiałe]. To był ostatni lot bojowy dywizjonu, [na który] się dostałem. Adolfa niestety nie było, ale myśmy mu przestawili trochę meble w jego chałupie. Zaczęło się normalne życie. Obok nas zlikwidowali Blackpool jako główną bazę naszego lotnictwa, […] parę mil od naszego lotniska, gdzie myśmy stali. Wszystkie polskie dokumenty nie dokumenty, cała masa naszych. Powiedziano, że są warszawianki. Trzeba było zobaczyć. Było rzeczywiście dwanaście dziewcząt. Miały całą beczkę śmiechu, które nazywały chatą. Trochę z nimi porozmawiałem. Zobaczymy. Nas latających zwalniano ze wszystkich służb na ziemi, ale czasem nas brano. Jeśli chodzi o żołd, to wypłacali, ale to była cała ceremonia. W dużym hangarze, długie stoły, siedzieli płatnicy i musiało być dwóch oficerów świadków. Czyli byli płatnikami. Dostałem taką służbę i byłem wściekły, bo akurat popiłem sobie zdrowo z kolegami. Łeb taki i siedzieć, słuchać tego wszystkiego. Siedzę. Wchodzą, przyprowadzają z tupaniem jak defilada przed królem. Wchodzą dziewczyny. To polega na tym, że płatnik tamtych wywołuje nazwisko i część numeru służbowego i delikwent odpowiada resztą tego numeru. Podchodzi do stołu, wyciąga rękę, salutuje, dostaje forsę i odmaszerowuje. Nasze Poleczki przyszły, widzę, że to warszawianki. W pierwszym rzędzie w szeregu stoi takie dziewczątko małe, na oko siedemnaście, osiemnaście lat. Cieniutkie, ładna buzia, odpowiada, podchodzi do stołu wyciąga prawą rękę, lewą rękę salutuje, ale za to robi w tył zwrot przez prawe ramię. Wszystko na odwrót. […] Zacząłem się serdecznie śmiać, zasłoniłem trochę twarz, moja powaga na to nie pozwalała. Ona się na mnie spojrzała tak, że jakby to były pistolety, to by mnie tu nie było. Tak się mój pierwszy kontakt z nią zakończył. Były różne randki nie randki. Przychodzi do mnie dość dobry kolega: „Słuchaj, co ty robisz dziś wieczór?”. Mówię: „Akurat się składa, że nie mam nic na celowniku”. Mówi:„A to się świetnie składa, mogę mieć randkę ze wspaniałą dziewczyną z tych warszawianek, ale ona nie chce sama, ma koleżankę, chodź ze mną”. – „Akurat, będziesz miał coś dobrego, a dla mnie jakaś maszkara, co się wstyd pokazać”. – „Nie, nie”. – „Wiesz, kto to jest?”. Mówi: „Pokazała mi z daleka, jest zupełnie do rzeczy”. Mówię: „Nie ma głupich”. – „Co ty za kolega?”. – „Dobrze, jeżeli będzie tak jak myślę, to przyjdę, będziesz ją miał, a ja zaraz zwieję”. – „Dobra, dobra”. Poszliśmy. Ona – bardzo miłe dziewczątko. Do niej podchodziłem tak jak do dziecka, przecież wtłoczyli to w mundur, diabli wiedzą co jest. Ale oczywiście zostałem. Miła dziewczynka. Zaczęliśmy rozmawiać tak jak w tamtych czasach było. A skąd? Z Warszawy. Gdzie pan mieszka? Gdzie pani mieszkała? Już od razu w ten sposób. Okazuje się, że ona zna dobrze moją chałupę, to był dom raczej mojej babci, nie mój oczywiście, ale nasz. Tam się też wychowywałem jako dziecko i potem jak przyjeżdżałem do wojska, mieszkałem tam. Jeszcze moja ciotka mieszkała, babka. Było piętro. Myśmy byli na drugim piętrze. Na trzecim piętrze mieszkała jej córka, była jej serdeczną przyjaciółką. Ona często przychodziła do domu. Oczywiście nie zwracałem uwagi na tę piętnasto- czy szesnastoletnią pannicę o nogach jak zapałki, to jeszcze ani dziewczyna, ani dzieciak. Potem okazało się, że w czasie okupacji robiły sobie przyjęcie po małej maturze. Jak zawsze chodziły i pożyczały różne rzeczy. Ode mnie z domu wzięła cukiernicę, powiedziała, że jej nigdy nie oddała. Więc był kontakt bardziej osobisty. Tak żeśmy chodzili. A ją ostrzegali przede mną, bo miałem pewnego rodzaju opinię wyrobioną. Nią się opiekowali wszyscy. Takie małe dziewczątko. Zupełnie inny typ niż ja. Ją ostrzegali przede mną. W końcu Zocha zrobiła rewolucję, przy okazji zanocowała, ona mnie zaklepała, żeśmy się zaręczyli, żeby koleżanki o tym pamiętały. Tak było, żeśmy się zaręczyli, potem żeśmy popełnili ślub, popełniliśmy małżeństwo i mieliśmy dzieci. Skończyłem uniwersytet w Londynie i wyjechałem do Stanów. Dostałem specjalną wizę, którą kongres przeprowadził dla byłych żołnierzy polskich. Pracowało się. Żona całe życie pracowała w jednej kompanii ubezpieczeniowej. Bardzo szybko awansowała, bardzo dobrze pracowała. Nie jestem inżynierem ani technikiem. Mam skończony
business administration. Miałem normalnie
production control, material control, tego rodzaju rzeczy. Mieszkaliśmy w Los Angeles. Jak żeśmy przeszli na emerytury, żeśmy się wynieśli na sam brzeg Pacyfiku. Mieszkaliśmy w Corona del Mare. Jesteśmy w Warszawie. Mnie czeka jeszcze jedna przeprowadzka, niestety, na Powązkach w kwaterze żołnierzy zachodu mam już moje mieszkanie. Na pierwszym piętrze, wspaniały widok w trzech kierunkach, tylko że już nie będę się z gratami przeprowadzał. Na szczęście nie.
Warszawa, 23 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Seweryn