Władysława Jędrzejewska „Dziunia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Władysława Jędrzejewska, z domu Makowska, urodzona 27 września 1925 roku.

  • Jaki miała pani pseudonim?


Pseudonim Dziunia. Brałam udział w Powstaniu w Grupie Artyleryjskiej „Granat” na Mokotowie.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się w Kruszwicy nad Gopłem, miałam czworo rodzeństwa, siostrę i trzech braci. Najstarszy brat był o jedenaście lat starszy ode mnie, siostra o dwa lata i dwaj bracia bliźniacy o trzy lata młodsi ode mnie. Do trzydziestego dziewiątego roku mieszkaliśmy w Kruszwicy. Mój ojciec był winiarzem, założycielem Kujawskiej Wytwórni Win. Była to w tym okresie największa wytwórnia win w Polsce, win owocowych. Był jak gdyby prekursorem tego działu przemysłu w Polsce, gdyż w Polsce przedtem nie produkowano nigdy win na skalę przemysłową. Moja mama natomiast pochodziła z Kujaw, właśnie stąd mój ojciec po rewolucji znalazł się w Polsce, gdyż przyjechał do swoich teściów, którzy mieszkali wtedy w Kowalu, w pobliżu Włocławka.

  • Jak pani ojciec miał na imię?


Mój ojciec miał na imię Henryk, matka Helena. Do trzydziestego dziewiątego roku mieszkaliśmy w Kruszwicy. Nie wiem, czy mam teraz mówić o szkole?

  • Proszę. Do jakiej szkoły pani chodziła?


Do szkoły podstawowej, do klasy piątej. Do klasy poszłam w wieku sześciu lat, właściwie brakowało jeszcze dwudziestu kilku dni do sześciu, bo 1 września, a dwudziestego siódmego się urodziłam. Przez pięć lat uczęszczałam do szkoły powszechnej w Kruszwicy. Od szóstej klasy szkoły podstawowej zostałam przeniesiona (również rok wcześniej moja siostra) do Poznania, do internatu przy gimnazjum i liceum sióstr urszulanek. Ponieważ w Kruszwicy nie było szkoły średniej, najbliższa była w Inowrocławiu, no i rodzice uważali, że będzie lepiej, jeżeli będziemy razem w internacie. Również uczęszczała tam moja kuzynka starsza, która tam rok przed wojną zdała maturę. Siostra w trzydziestym dziewiątym roku skończyła trzecią klasę szkoły średniej, a ja drugą klasę, byłam o jedną klasę niżej.

  • Jak siostra miała na imię?


Siostra miała na imię Maria, na drugie Joanna.

  • Kiedy państwo przeprowadziliście się do Warszawy? Czy już 1 września 1939 roku byliście wszyscy w Warszawie?


Nie, wojna zastała nas w Kruszwicy, z tym że Kruszwica była niewielkim miastem, właściwie poza cukrownią i wytwórnią win mojego ojca całe miasto pracowało… Znaczy mieszkańcy miasta pracowali albo w cukrowni, albo w winiarni, więc było to bardzo korzystne dla tego regionu rolniczego, dlatego że w wytwórni mojego ojca przerabiano owoce nie tylko miejscowe, ale również z całej Polski. Tak ja później się dowiadywałam, to gdzieś koło… Dokładnie nie będę mówiła, bo tego już nie pamiętam, a musiałabym to cytować na podstawie tego, co przeczytałam, więc pomijam ten temat.

Wojna charakteryzowała się tym, że tam na ogół było spokojnie, ale przez to niewielkie miasto przewalały się masy uciekinierów z zachodu. Ludzie masowo uciekali wtedy wozami chłopskimi, z dobytkiem, z dziećmi – wszyscy uciekali w popłochu przed zbliżającym się frontem niemieckim. I któregoś dnia samorzutnie, młode osoby wtedy, na ogół harcerki, zaczęły pomagać ludziom w sensie tym, że nocowano… Były dwa hotele, które miały takie sale widowiskowe i tam kwaterowano właśnie tych uciekinierów. Również miejscowe kobiety gotowały jakieś posiłki ciepłe i my, jako młode osoby wtedy, pomagałyśmy w rozdawaniu tych posiłków, czyli jak gdyby pełniłyśmy dyżury. I pamiętam, wróciłam kiedyś z takiego swojego dyżuru, w tym czasie przyjechał z Warszawy szwagier mojego ojca i namawiał go, żeby żonę z dziećmi wysłał do Warszawy, że tutaj lada dzień mogą zjawić się Niemcy, wobec tego bezpieczniej dla nas będzie w Warszawie. Ja pamiętam, że ja wróciłam właśnie z tego swojego dyżuru i mama pyta się, czy chciałabym z nią wyjechać do Warszawy, z braćmi również. Ja powiedziałam: „Nie, nigdzie nie chcę jechać”. Za chwilę zjawiła się moja siostra, powiedziała: „A ja pojadę, tylko pod warunkiem, że z »Dziunią«” – czyli ze mną. No i w końcu rodzice się zdecydowali i wyjechaliśmy samochodem ciężarowym, załadowanym jakimś dobytkiem, jakimiś, nie pamiętam, jakieś skrzynie z czymś czy pościel tam była, czy jakieś rzeczy, i pojechaliśmy do Warszawy.

  • Czy pamięta pani, którego to było września?


To było prawdopodobnie jakiegoś 4 września. I wtedy w Warszawie po raz pierwszy przeżyłam nalot samolotów, bombardowanie. A wtedy właśnie rodzina mojego ojca, właściwie szwagra, była już poza Warszawą. On wysłał swoją żonę z dziećmi do Cegłowa, koło Mińska Mazowieckiego. I myśmy również rano po tym bombardowaniu, jak nalot przeszedł, ciężarówką z tym całym dobytkiem, który był tam zapakowany, pojechaliśmy właśnie do Cegłowa. Mieszkaliśmy tam, jak wielu uciekinierów, w jakiejś szkole. I tam z kolei wojsko budowało już okopy przeciwlotnicze, szykowano obronę Warszawy od północy i wschodu. Pamiętam, że dowódcy tych żołnierzy, którzy wykonywali te umocnienia, poradzili widocznie wujostwu i osobom dorosłym, myśmy w tym oczywiście nie brali udziału, żeby jednak wyjechać dalej, że tutaj lada chwila będzie front, że wojska niemieckie z północy zbliżają się do Warszawy. Wobec tego zaczęliśmy jechać w kierunku Lublina. Jechaliśmy przez Siedlce najpierw. Pamiętam właśnie – pierwsze moje zetknięcie z wojną to były rzesze ludzi uciekających szosami w kierunku wschodnim i pierwsze palące się miasto po zbombardowaniu to były Siedlce. Właściwie był to już widok prawdziwej wojny, znaczy zabici ludzie, zabite konie, dogasające domy, sterczące kominy, tylko pozostałości po tych domach. No i myśmy jechali coraz bardziej na wschód. Następną miejscowością był Łuków. I tam, ponieważ poza tym ciężarówką jechał z nami kuzyn, który prowadził samochód osobowy… Mój ojciec nabył tuż przed wybuchem wojny, dosłownie kilka miesięcy wcześniej, samochód sześcioosobowy, fiat, to był chyba produkcji włoskiej, no i kuzyn, który już był wtedy studentem politechniki, prowadził ten samochód i ktoś z nim jechał (już tego nie pamiętam, bo ja właśnie raczej trzymałam się wtedy jeszcze mamy). Myśmy razem właśnie [jechały] na tej ciężarówce, która była nakryta jakąś plandeką, wypełniona jakimiś rzeczami. No i w tym Łukowie zatrzymano właśnie ten samochód i powiedziano, że wojsko do swojej dyspozycji zabiera na pewien czas, żebyśmy poczekali pod miastem i wtedy będzie można ten samochód odebrać.

  • Mówi pani o tej ciężarówce czy o osobowym?


O tym osobowym, tak. No i właśnie myśmy wyjechali poza Łuków i zaczęło się straszne bombardowanie Łukowa. No i wtedy była jakaś… chyba wspomnienia z I wojny światowej, że będą puszczać gaz. Wieczorne mgły zaczęły opadać, to wszyscy myśleli, że to już jest gaz. Wiem, że wszyscy szyli sobie jakieś [tampony] z gazy – nie było prawdziwych masek przeciwgazowych, ale właśnie jakieś tampony z gazy, osłaniające usta. W każdym razie ciągle uciekaliśmy. Ten samochód rzeczywiście to wojsko [oddało]. Mieliśmy jeszcze motorower, najmłodszy z kuzynów miał motorower, pojechał dowiedzieć się, co z tym samochodem. Samochód jednak nam oddano, był rzeczywiście wypożyczony na pewien czas. I co wtedy zapamiętałam, że w tym samym czasie musiał uciekać z Warszawy również korpus dyplomatyczny, bo ja zapamiętałam mundury obce, francuskie jakieś, angielskie mundury, to znaczy już pracownicy ambasad uciekali na wschód.
I myśmy dojechali, już nie pamiętam, wiem, że przekraczaliśmy w nocy Bug, przez Włodawę jechaliśmy, no a potem jakoś wróciliśmy na zachodnią stronę Bugu, też to wszystko… Głównie posuwaliśmy się nocą, kiedy było bezpieczniej, dlatego że w ciągu dnia te samoloty niemieckie ostrzeliwały uciekinierów. Więc myśmy dojechali za Chełm Lubelski, zatrzymaliśmy się na jakiejś wsi, dlatego że zabrakło już paliwa. I właśnie szwagier ojca, który się opiekował… Bo poza naszą rodziną była cała jego rodzina, która też składała się z czterech osób. A żoną tego szwagra ojca była siostra ojca, no więc druga siostra ze swoją córką, też studentką, też z nami jechała. Poza tym był kierowca ze swoją narzeczoną, bo on, jak wyjeżdżaliśmy z Kruszwicy, powiedział, że pojedzie pod warunkiem, że pozwolimy zabrać jego narzeczoną, więc ta pani Zosia z nami jechała. I myśmy się znaleźli właśnie na wsi gdzieś za Chełmem Lubelskim. A tam z kolei po kilku dniach z Chełma ludzie zaczęli również uciekać. Jakaś była ogólna panika, wszyscy uciekali na wschód. Ojca szwagier starał się o paliwo do tego samochodu, żebyśmy mogli jechać do Rumunii, ponieważ mój ojciec przed I wojną światową mieszkał na terenach Besarabii, która należała wtedy do carskiej Rosji, jeszcze przed wyzwoleniem Polski, przed dziewiętnastym rokiem, no i tam zostawił swoją ziemię, miał tam jakiś majątek, który dzierżawił. Bo nawet przed wojną rodzice kiedyś z najstarszym bratem pojechali do Rumunii, bo to było na terenie Rumunii, o ile ja sobie przypominam, właśnie w tym celu, żeby dowiedzieć się, co się dzieje z tą ziemią. Ja przypuszczam tylko, to są moje przypuszczenia, że ojciec je komuś dzierżawił, tę ziemię, ale również tak w mojej pamięci pozostało to, że on utrzymywał jakieś polskie przedszkole czy jakąś szkołę, dlatego że co roku dostawał listy od księdza, który prowadził to przedszkole, zdjęcia dzieci, więc to są wszystko takie wspomnienia raczej dość niewyraźne, ale jednak w mojej pamięci to zostało. No i wracam dalej, że właśnie jak byliśmy już tam za Chełmem, uciekał również z rodziną jakiś naczelnik poczty z Chełma i on zaproponował, że tam będzie łatwiej postarać się o paliwo, żebyśmy wrócili. Udostępnił nam swój dom, a jego żona prowadziła w tym domu jakiś sklep spożywczy, więc powiedział: „Mogą państwo również korzystać z tych produktów, które są w tym sklepie”, bo były wtedy już trudności ze zdobyciem żywności. Myśmy wrócili do Chełma i wtedy po kilku dniach… No, tam wtedy były i kolejki całonocne po chleb, w ogóle były bardzo duże trudności z zaopatrzeniem, nadal paliwa nie mogliśmy zdobyć i czekaliśmy na dalszy bieg wypadków, co dalej robić.
No i zaczęło się ostrzeliwanie artyleryjskie już ze strony wschodniej. Wtedy dowiedzieliśmy się, że ze wschodu 17 września ruszyła ofensywa wojsk sowieckich. I wtedy, nie wiem, w jaki sposób, ale ojca szwagier zdobył paliwo i zaczęliśmy wracać w kierunku Lublina, zaczęliśmy jechać w kierunku Lublina. A mój kuzyn… Ten samochód osobowy, który okazał się nieprzydatny, no bo jeszcze wymagał oddzielnie paliwa, zostawiliśmy na wsi u jakiegoś miejscowego mieszkańca, miejscowego chłopa w stodole, że kiedyś się po niego zgłosimy (tak przynajmniej się mówiło), a myśmy już wtedy wracali tą ciężarówką. Wszyscy załadowani na wierzchu, ciężarówka była przykryta jakąś plandeką, tak że w nocy nie było tak przeraźliwie zimno, chociaż noce już wtedy były mroźne. No i jechaliśmy przez Lublin, zaczęliśmy wracać w kierunku północno-zachodnim, i dojechaliśmy, tak z przerwami, do Opoczna. W Opocznie definitywnie samochód odmówił posłuszeństwa, po prostu się zepsuł, więc myśmy znów kwaterowali w jakiejś szkole, spaliśmy pokotem na siennikach, na stołach czy na podłodze, na różnych miejscach, w każdym razie były tam całe grupy uciekinierów, nie tylko jakieś… Masowe ucieczki wtedy, w trzydziestym dziewiątym roku, ogarnęły całą Polskę. No i myśmy zaczęli właśnie wracać i utknęliśmy w tym Opocznie. Ja z Opoczna zapamiętałam tylko to, że w niedzielę wszystkie kobiety ubierały się w stroje opoczyńskie, regionalne. Po raz pierwszy zobaczyłam tak kolorowe, piękne, wełniane spódnice, serdaki. Miejscowa ludność chodziła w tradycyjnych strojach zawsze tylko na niedzielę. Mężczyźni w maciejówkach, takich granatowych, spodnie wpuszczane w długie buty z cholewami, granatowe kurtki – w każdym razie tak dla nas to była bardzo taka egzotyczna, powiedziałabym, Polska, której przedtem nie znaliśmy.
W Opocznie chyba jakieś dwa tygodnie zatrzymaliśmy się, nic nie można było poprawić w samochodzie. Powiedziano, że w najbliższym dopiero mieście, że można będzie w Łodzi coś polepszyć tę sytuację. Wobec tego ojca szwagier wynajął konie, które ciągnęły samochód, jechał jeszcze wóz z tym dodatkowym koniem. Dojechaliśmy w ten sposób do przedmieść Łodzi, Widzewa. Też zatrzymaliśmy się w jakimś domu, tam była jakaś sala, świetlica, gdzie można było tyle osób przyjąć. Nas było przecież [dużo], w sumie tutaj mama z czworgiem, czyli pięć osób, ciocia też z czworgiem, sześć z mężem i druga ciocia, to już było w sumie kilkanaście osób, no i ten kierowcą ze swoją [narzeczoną]. Aha, jeszcze z nami jakaś gosposia cioci jechała, tak że sporo było.


W Łodzi rzeczywiście pierwszy raz zobaczyłyśmy nadzwyczajnie funkcjonujące miasto. Już byli tutaj Niemcy, już masowo kupowali różne artykuły, tak jakby w Niemczech czegoś brakowało. W każdym razie sklepy miały powodzenie. I wtedy, mieszkając na tym Widzewie – a Łodzi w ogóle nie znałam – przyjechałam z kuzynką, która już była wtedy studentką, właściwie dwie kuzynki, siostra i ja pojechałyśmy do śródmieścia, gdzie normalnie działały sklepy, kawiarnie. Dla mnie to było pierwsze takie przeżycie, że weszłyśmy do takiej normalnej kawiarni, do normalnej cukierni, która tam… Tam w czasie tej ucieczki zdobycie chleba – stało się całymi nocami w kolejkach po chleb. A tutaj wszystko było, sklepy były otwarte, nawet nie było jeszcze żadnych… Bardzo dużo przecież w Łodzi było sklepów prowadzonych przez Żydów, ale nie było jeszcze żadnych większych oznak, że będą Żydzi dyskryminowani przez Niemców. Bo ja pamiętam sama, że mama, nie wiedząc, co zastaniemy w domu, i siostrze, i mnie kupiła właśnie zimowe płaszcze, więc nie było żadnych jakichś trudności. Obuwie również. No i po naprawie tego samochodu, która trwała też chyba około dwóch tygodni, pod koniec października zaczęliśmy wracać już do Kruszwicy.

  • Proszę powiedzieć, jak pani odbierała Niemców w Łodzi? Jak oni się zachowywali?


Wtedy, w tych pierwszych dniach, ja, mówiąc szczerze, prawie ich nie dostrzegałam. Chodzili do sklepów, kupowali. W każdym razie ja nie widziałam żadnych takich złych zachowań w tych pierwszych dniach. To był początek października, przypuszczam, więc ponieważ myśmy tak po 17 września zaczęli wracać, w sumie w tym Opocznie też ze dwa tygodnie byliśmy, więc to były początki chyba października, więc ja nie stykałam się… Myśmy tu byli stosunkowo [krótko], nie wiem, tydzień. W każdym razie wiem, że była godzina policyjna, że nie można było wychodzić, po godzinie ósmej wieczorem to już wszystko było zabronione. No, myśmy były jeszcze, ja powiedziałabym, dość dziecinne, bo dla mnie było największą niespodzianką, że wszystko jest, że wszystko można kupić, że, przypuśćmy, mogłam sobie kupić chałwę, którą bardzo lubiłam wtedy, więc to jest śmieszne. Bo przedtem nie było chleba, nie było podstawowych rzeczy, a tu nagle były otwarte sklepy i wszystko było. W każdym razie [pamiętam], że myśmy w nocy musieli się zatrzymywać, gdzieś na szosie się nocowało w samochodzie, leżąc tam na tych skrzyniach, które były załadowane, jakieś materace i wszyscy tam, oczywiście w ubraniach, nocowaliśmy. No a potem… Więc nie spotykałam się… Zapamiętałam tylko Niemców, na przykład, jak myśmy przejeżdżali przez Spałę, to wtedy w tych domach, które później były wykorzystane po wojnie jako domy wczasowe, to stacjonowali tam ranni Niemcy. Wielu było widać tych, którzy byli ranni w czasie działań w trzydziestym dziewiątym roku. Dla mnie największym wrażeniem były właśnie te spalone po drodze miasta, wsie spalone. Nie stykałam się bezpośrednio z Niemcami, tylko właśnie widziałam skutki ich działalności, że bardzo dużo właśnie [zniszczeń]. Po raz pierwszy widziałam ludzi zabitych, więc to było ogromne wrażenie. No i wróciliśmy nad ranem do Kruszwicy, jeszcze przez Gopło trzeba było przejechać mostem. Most został spalony, więc najpierw kierowca tej naszej ciężarówki, pan Lewandowski, z jednym z moich braci bliźniaków przeprawił się jakąś łódką na drugą stronę Gopła, żeby dowiedzieć się, czy mój ojciec żyje, czy istnieje. No więc ojciec był, prowadził nadal winiarnię.

  • Czyli ojciec na tę wędrówkę nie pojechał?


Nie, ojciec został w Kruszwicy i została babcia, matka ojca, a rodzina, która u nas się schroniła, [czyli] kuzynka z dziećmi z Poznania, druga kuzynka z Bydgoszczy, z Poznania, wszystkich umieścił na swoim ogrodzie, który miał na półwyspie, na Gople. Miał na takim półwyspie, który był z trzech stron otoczony jeziorem, dwa sady, które produkowały wspaniałe owoce, dlatego że był tam wyjątkowo dobry klimat. I mieszkał tam stale pan, który prowadził to. Wiem, że myśmy tam często pływali motorówką, ponieważ to było dwanaście kilometrów, wodą płynęło się, Gopłem, właśnie do tych ogrodów. I ojciec tam całą tę swoją rodzinę umieścił, a sam został do końca w Kruszwicy. Jak weszli Niemcy… Myśmy zastali już taką sytuację, że był Niemiec, Treuhänder, czyli kierownik jak gdyby, [który] przejął tę wytwórnię, zatrudniał mojego ojca w charakterze fachowca, pracownika, ale sam nie był fachowcem. To był administrator niemieckiego majątku Kobylniki w pobliżu Kruszwicy, był właścicielem… Mieszkał w Niemczech, a miał… W ogóle ta część Polski przed I wojną światową należała do Niemiec, to znaczy niedaleko, pomiędzy Kruszwicą a takim miasteczkiem Radziejów, przebiegała granica na polach, dosłownie między… Na przykład Kowal, skąd pochodził dziadek ze strony mojej mamy, skąd moja mama pochodziła, koło Włocławka, to był już zabór rosyjski, a tutaj był zabór pruski właściwie – nie niemiecki, mówiło się wtedy, tylko zabór pruski. I ci wszyscy mieszkańcy Kruszwicy to mówili po niemiecku, znali dobrze niemiecki. I o ile ja sobie przypominam, że miejscowe władze, które tam objęły to miasto, to byli wszystko Niemcy z tamtych stron, którzy musieli wyjechać po dziewiętnastym roku, po powstaniu wielkopolskim, w którym również kruszwiczanie brali udział. I między innymi mój ojciec część swojej wytwórni otworzył, właśnie kupując od Niemca, który wyjeżdżał, budynki. To znaczy to był kiedyś młyn i również inne zabudowania, dom mieszkalny i tak dalej, a resztę już sam dobudował. Dużo również zawdzięczał pomocy swojego teścia, który mieszkał w Kowalu, ale przeniósł się do wsi w pobliżu Kruszwicy, ponieważ w Kowalu miał… To była rodzina od wielu wieków mieszkająca tam, miał ziemię w kilkunastu kawałkach. Nie było jeszcze tego scalenia gruntów i… A tutaj Niemcy wyjeżdżający ze wsi Wróble sprzedawali swoje gospodarstwa, wyjeżdżali do Niemiec. I ojciec namówił teścia, żeby kupił właśnie ziemię w tych Wróblach, sam również kupił taką działkę poniemiecką, na której założył sad, i był również tam dom mieszkalny, gdzie mieszkali później moi dziadkowie. Ojciec dał im to na wieczyste użytkowanie.

  • Do którego roku mieszkała pani rodzina w Kruszwicy?


W Kruszwicy mieszkałam do… Od szóstej klasy szkoły podstawowej już cały rok byłam w Poznaniu, przyjeżdżałam do Kruszwicy tylko na wakacje, ale nadal byłam związana oczywiście z Kruszwicą, [spędzałam tam] każde święta. Na przykład mój najstarszy brat, który już był, wspominałam, jedenaście lat starszy ode mnie, był już po maturze, zdał maturę w Bydgoszczy i potem odsłużył dwa lata. Musiał odbyć służbę wojskową, w jednostce piechoty chyba, ażeby móc studiować, bo inaczej musiałby przerwać studia. Więc on zaraz po maturze zgłosił się na ochotnika, odbył dwuletnią służbę wojskową…

  • W którym to było roku?


Więc ja przypuszczam, że to było jakieś cztery lata przed wojną, dlatego że brat wyjechał do Francji na studia, ponieważ ojciec chciał, żeby on przejął po nim właśnie jako najstarszy syn tę wytwórnię, więc żeby mógł się kształcić [tam] w tym kierunku, [skoro] w Polsce nie było odpowiednich uczelni. On najpierw przez rok studiował rolnictwo w Poznaniu, ale doszedł do wniosku, że to nie jest ten kierunek, który mu pomoże w przyszłym prowadzeniu wytwórni win, więc wiem, że był przez dwa lata na uczelni typu takiego ekonomicznego w Antwerpii, w Belgii, a potem przeniósł się do Francji, do południowej Francji i tam już studiował winiarstwo.

  • Jak pani brat miał na imię?


Miał na imię Stanisław, był urodzony w 1914 roku. Był synem pierwszej żony mojego ojca, która była starszą siostrą mojej matki. Ojciec ożenił się właściwie ze swoją szwagierką.

  • Czy brat pani w czasie września trzydziestego dziewiątego roku był we Francji, czy był w Polsce?


Był we Francji, był po raz pierwszy… Po raz ostatni przyjechał do Polski na Wielkanoc trzydziestego dziewiątego roku i wtedy już bardzo mówiło się o możliwości wybuchu wojny. W każdym razie mój ojciec wtedy kupił mu najmniejszy samochód, fiat, to był taki fiat dwuosobowy. Chodziło o to, że jeżeli on zostanie odcięty we Francji przez wojnę, żeby miał jakiś środek utrzymania, żeby w razie czego mógł sprzedać ten samochód. No ale on dzięki temu odbywał również ciekawe podróże, bo pamiętam, w trzydziestym dziewiątym roku… A będąc na studiach we Francji poznał Angielkę, która tam studiowała romanistykę, i mówił o tym, że w czasie wakacji trzydziestego dziewiątego roku przyjedzie ze swoją narzeczoną, właśnie Alicją. Ale okazało się, że jej rodzice nie zgodzili się, bali się, że właśnie wojna ich może zastać w Polsce, i dlatego on nie przyjechał, natomiast przysyłał nam bardzo piękne listy, zdjęcia z tych wycieczek. Oni byli i w Północnej Afryce, w Algierii, w Maroku. Wiem, że przysyłał nam jakieś drobiazgi stamtąd, w każdym razie był w bliskim kontakcie. O ile mi wiadomo, to on po klęsce Polski w trzydziestym dziewiątym roku, jak zaczęła się tworzyć we Francji polska armia, to wstąpił tam do polskiej armii i brał udział w czterdziestym roku. Z kolei jak były walki na terenie Francji, wiem, że dostał się przez Dunkierkę do Anglii i potem dalej. Jeżeli mam mówić na temat mojego brata…

  • To proszę króciutko, w kilku słowach.


Wiadomości o moim bracie w czasie wojny mieliśmy jedynie przez kuzynkę mojego ojca, która mieszkała w Turcji, w Ankarze i w trzydziestym dziewiątym roku nas odwiedziła. Turcja była krajem neutralnym, przez ciocię dostawaliśmy od czasu do czasu wiadomości, co się z nim dzieje. Wiedzieliśmy, że się ożenił z Alicją i że mieli syna, że mieli dziecko. I on dalej… To, co się dowiedziałam, to po wojnie dopiero, jak już wiedziałam, że on zginął, w czterdziestym czwartym roku zginął. Ale to już dłuższa historia, dlatego że on najpierw był w polskiej jednostce, która walczyła na terenie Afryki Północnej, a potem po powrocie do Anglii nie mógł doczekać się jakiegoś działania, uważał, że jego pobyt w Anglii, w wojsku polskim, jest mało przydatny, wobec tego starał się o to, żeby go przydzielić do wywiadu angielskiego, który działał na terenie okupowanych krajów, i on jako już w stopniu kapitana angielskiego, organizacji SOE, która działała na terenie okupowanych krajów, został zrzucony w czterdziestym czwartym roku na wiosnę, na teren Francji i tam włączył się do armii działającej przeciwko Niemcom. Część Francji była już wyzwolona, w czerwcu była przecież inwazja na teren Normandii, a on działał w środkowej Francji. Zresztą jest to już w literaturze, nawet podane te okoliczności, w jakich [akcjach] brał udział, w jakich bitwach.

  • Gdzie zginął?


Zginął w miejscowości Neung-sur-Beuvron, jest to… w każdym razie niedaleko Lyonu [Neung-sur-Beuvron i Romorantin znajdują się ok. 400 km od Lyonu, bliższe miasta to Orlean i Tours – przyp. red.], w tym okręgu on działał. Część Francji była już wyzwolona i on, jadąc tam z dwoma Francuzami takim samochodem opancerzonym, został ostrzelany przez kolumnę niemiecką. Tam zupełnie nie spodziewano się, że jeszcze są wojska niemieckie. Jakaś była widocznie zasadzka i on… Jeden z Francuzów… Brat prowadził samochód, uciekając, bo oni wieźli ulotki i broń w tym samochodzie, więc wziął jakiś taki ostry zakręt, ten Francuz wypadł z samochodu, więc brat się zatrzymał, osłaniali go, żeby mógł się wycofać. I wtedy jeden z Francuzów został zabity, drugi uciekał, skoczył do rzeki, która tam przepływała, został również zabity. Mój brat został wtedy bardzo poważnie ranny i zatrzymany przez wojsko. On wtedy powiedział, że… Nie wiem, zaczęli go torturować, został przewieziony do siedziby Gestapo w Romorantin i tam przez trzy doby był represjonowany, maltretowany, żeby zdradził siatkę, w której należał. On nikogo nie zdradził, został zamordowany i pochowany został przez miejscową ludność gdzieś na miejscowym cmentarzu. Po wojnie, w czterdziestym ósmym roku przeniesiono go na cmentarz wojskowy w Pornic (to jest w Bretanii) i tam spoczywa.
Ja w osiemdziesiątym pierwszym roku miałam okazję właśnie być we Francji dzięki siostrzeńcowi mojego męża. On kiedyś, będąc tutaj u nas, pytał się, jakie mam największe marzenie, więc ja mówię: „Chciałabym kiedyś odwiedzić grób mojego brata”. A o miejscu jego spoczynku wiedziałam od jego żony, ponieważ z jego żoną utrzymywaliśmy kontakt, od niej dowiedzieliśmy się o tym, jak zginął i gdzie zginął, i gdzie jest pochowany. I rzeczywiście byłam. W tej miejscowości Neung-sur-Beuvron – to [zdarzenie] było na moście – tuż koło mostu jest obelisk poświęcony dwóm Francuzom i mojemu bratu, a w Romorantin jest nawet ulica jego nazwiska. Na cmentarzu w Pornic… Między innymi mam książkę Czesława Miłosza, poezje, gdzie właśnie wspomina, że miejscowość Pornic, którą odwiedził… Bo jest to miejscowość nadmorska i prawdopodobnie Miłosz spędzał tam jakieś wakacje w latach sześćdziesiątych, mieszkając we Francji, zanim wyjechał do Stanów Zjednoczonych. No i wspomina właśnie cmentarz wojskowy w Pornic i fragment jest poświęcony, że w pierwszym rzędzie przeczytał ze zdumieniem nazwisko Stanisław Makowski, „kapitan Stanisław Makowski, syn Henryka Makowskiego z Kruszwicy”. Ja naprawdę miałam wielkie szczęście, że mogłam być w tych dwóch miejscach.

  • Wróćmy teraz do okupacji, do Kruszwicy. Co się z panią działo dalej, po październiku trzydziestego dziewiątego roku?


Po październiku, jak myśmy wrócili do Kruszwicy, mój ojciec nadal pracował, z tym że właśnie był ten Treuhänder niemiecki, byli również jacyś urzędnicy, Niemcy, zatrudnieni. Mój ojciec niemieckiego nie znał, ale był… Tam krewnych mojej kuzynki syn, mąż, znał dobrze niemiecki, więc on był tłumaczem. Tak że ojciec został zatrudniony jako producent, a nadal mogliśmy mieszkać w naszym mieszkaniu.

Z tym że tam na terenie tak zwanego Warthegau, czyli części przyłączonej do Niemiec, obowiązywał przymus pracy dla Polaków od czternastego roku życia. Ja akurat skończyłam wtedy czternaście lat, siostra miała szesnaście, więc ojciec… Bo jeżeli ktoś nie miał pracy, został przymusowo przesiedlany do Niemiec, do pracy w przemyśle niemieckim czy na wsi, w gospodarstwach niemieckich. Więc ojciec, chcąc uchronić nas przed wywózką, zatrudnił nas i myśmy z siostrą już od grudnia trzydziestego dziewiątego roku pracowały.

  • Ale u ojca w winiarni?


Tak, pracowałyśmy w biurze, z tym że siostra pracowała w innym dziale. Ja pracowałam w jakimś dziale rachunkowości. Pamiętam, że dla mnie to była potwornie nudna praca, powiedziałam: „Nigdy więcej nie będę pracowała w żadnym biurze”. To było bezmyślne przepisywanie na maszynie tekstów niemieckich, a ja uczyłam się francuskiego, więc dla mnie teksty niemieckie były zupełnie niezrozumiałe, ale musiałam przepisać bardzo dokładnie i dzięki temu nauczyłam się pisać biegle na maszynie, więc to była jedyna korzyść. Zresztą ojciec zatrudniał bardzo wiele naszych koleżanek, które ze szkoły podstawowej, w samej już wytwórni, w samej… Nawet do najprostszych jakichś robót, mycia butelek czy… Tylko żeby właśnie nie wyjechać, nie wywieźli nas do Niemiec.

 

  • Czy wróciła pani do szkoły?


Nie wróciłam, szkoły były kompletnie zamknięte, szkoły, nawet podstawowe, tak że moi bracia, którzy mieli wtedy jedenasty rok dopiero, też nie mogli się uczyć. No więc to była tragedia.

  • A tajne nauczanie?


Tam tajnego nauczania nie było mowy, to było zbyt małe miasto, zresztą tam nawet nie było nauczycieli odpowiednich, bo nauczyciele miejscowi zostali aresztowani albo wywiezieni do Generalnej Guberni. Zresztą na ogół, tak jak wszędzie, najpierw inteligencję Niemcy starali się wywieźć, żeby pozbawić… Jeżeli byli Polacy, to zatrudnieni tylko jako siła robocza, nie na jakichś kierowniczych stanowiskach, więc wyjątkowo mój ojciec dzięki temu, że był pewnego rodzaju wyjątkowym fachowcem, mógł nadal prowadzić tę winiarnię, mimo że nie robił tego sam, tylko właściwie Treuhänder, który się nie znał na tej branży, właściwie tylko firmował, tylko podpisywał odpowiednie papiery. Natomiast również zatrudniał miejscowych urzędników, którzy przedtem pochodzili z Kruszwicy, znali świetnie niemiecki, więc te wszystkie sprawy ważniejsze załatwiali oni. W ten sposób myśmy jakoś przetrwały i… Ale po pewnym czasie jednak rodzice doszli do wniosku, że my… Ta wojna, się liczyło, że to będzie kilka miesięcy, że jednak jakoś ten los się zmieni, że Francja, że…

  • Jaką rodzice podjęli decyzję?


Właśnie ojciec – nie wiem, w jaki sposób to załatwił – mam wrażenie, że Niemcy jednak byli dość elastyczni, jeśli chodzi o pobieranie łapówek, więc być może za jakąś łapówkę mnie i siostrę służbowo przeniesiono do Warszawy. Nie wiem, jakim cudem to się udało, ale myśmy oficjalnie…

  • W którym to było roku?


To było w czterdziestym pierwszym roku. Myśmy z siostrą wyjechały do Warszawy, tutaj, nagle z tej Kruszwicy, gdzie nam nie wolno się było nieomal pokazywać na ulicy. Myśmy pracowały rzeczywiście tam te osiem godzin rzetelnie, dlatego że było to źle widziane, zresztą nawet był taki obowiązek na terenie Warthegau. Nie wolno było mówić po polsku na ulicy, w ogóle się nie rozmawiało. Mężczyźni musieli się Niemcom umundurowanym kłaniać, to było bardzo upokarzające przecież, więc albo chodzili z gołymi głowami, żeby nie… Sama byłam świadkiem, że taki młody chłopak uderzył kilka razy w twarz starszego pana za to, że mu się nie ukłonił – młody chłopak w mundurze Hitlerjugend. Tak że tutaj były zupełnie inne warunki, niż były…

  • Jak pani tę Warszawę postrzegała?


Jak przyjechałam, to dla mnie Warszawa to była jakaś po prostu oaza takiego przedwojennego światowego życia – były kawiarnie, były kina. No, ja akurat do kina nie chodziłam. Zresztą byłam spragniona nauki. Tak jak przedtem myślałam beztrosko w trzydziestym dziewiątym roku, że jak będzie wojna, to wreszcie nie będę musiała się uczyć tego francuskiego, którego nie lubiłam, to było bardzo naiwne, [tak] potem wszystko zaczęłam inaczej oglądać. Mówię, ten trzydziesty dziewiąty rok – nagle z dziecka stałam się osobą dorosłą – taki przełomowy, tak przynajmniej mi się wydaje, że beztroskie lata się skończyły z trzydziestym dziewiątym rokiem.

  • Gdzie się pani z siostrą zatrzymała w Warszawie?


Zatrzymałam się w Warszawie… Mieszkali – właśnie siostra mojego ojca z mężem i z czwórką dzieci. Najstarszy mój kuzyn już był studentem architektury Politechniki Warszawskiej, a kuzynka była też studentką politechniki, Wydziału Budowy Dróg i Mostów. No a miałam kuzyna, który był rok o ode mnie starszy i on był w liceum chemicznym przy ulicy chyba Górskiego, dawnym… Nie chcę mówić nazwy, bo mogę coś pomylić. No i była kuzynka w wieku moich braci, która chodziła do szkoły podstawowej, tak że myśmy z siostrą… Ojca szwagier załatwił nam, umieścił nas w szkole, takie jakie były wtedy oficjalnie możliwe, [czyli] zawodowej. To była szkoła handlowa przy ulicy Wspólnej. Siostra poszła do pierwszej licealnej, ja do trzeciej gimnazjalnej. I właśnie w tej szkole handlowej miałyśmy z początku trudności, ponieważ tam były przedmioty, których w szkołach ogólnokształcących nie było: była stenografia, było maszynopisanie, księgowość, była chemia – raczej gospodarcza taka, a inne…

  • Czy tylko tych oficjalnych przedmiotów się pani uczyła?

 

No właśnie, ponieważ ja czułam pewien niedosyt, uważałam, że ja chcę się uczyć tych przedmiotów, które miałam w szkole normalnej, humanistycznej, bardzo lubiłam historię, łacinę, w ogóle te [przedmioty humanistyczne], tak że bardzo brakowało mi tych przedmiotów. Również język polski, w takim rozszerzonym zakresie… Najpierw chodziłam na prywatne lekcje. Ten nauczyciel, którego mi polecono, miał mnie przygotować do matury, ale wiedziałam, że on [uczył] bardzo jednostronnie, bardzo rozwijał mnie pod względem właśnie tym, że czytałam już podręczniki historii dla studentów nieomal, natomiast przedmiotów ścisłych nie przerabiał ze mną, więc czułam ten brak. Przypadkowo dowiedziałam się o istnieniu kompletów. Nie przypominam sobie, kto mnie wprowadził, ale w każdym razie chodziłam przed południem do tej szkoły oficjalnej, a po południu, cztery razy w tygodniu, na komplety. I pamiętam, kto był jak gdyby wychowawczynią tej mojej grupy, była nauczycielka, pani Dąbrowska, która uczyła nas historii. To była szkoła płatna. Wiem, że zbierałam składki, nas było zwykle kilka osób, pięć, sześć osób najwyżej, i zbierałyśmy się za każdym razem w innym miejscu, tak że w różnych miejscach te lekcje się odbywały: i na Woli, i w Śródmieściu, i na Starym Mieście – jeździłam w różne miejsca. A siostra chodziła właśnie już do liceum handlowego i później w ostatni rok przed Powstaniem pracowała już w banku, chyba Bank Rolny, przy Nowogrodzkiej.

  • Czy przemieszczając się po Warszawie w czasie okupacji, chociażby na te komplety, była pani świadkiem jakichś sytuacji zagrażających życiu pani, ewentualnie czy pani widziała tego rodzaju zdarzenia?


Ja poza tym jeszcze byłam tak wtedy spragniona nauki, że chodziłam jeszcze… Jeden z nauczycieli, który uczył nas niemieckiego… Ja już wtedy uczyłam się w tej szkole oficjalnej niemieckiego i tutaj nadal na kompletach też kontynuowałam ten niemiecki. No więc on również był anglistą i zaproponował mi, że jeśli bym chciała się uczyć prywatnie angielskiego, to mogłabym u niego się uczyć, i jeździłam na plac Narutowicza dwa razy w tygodniu na język angielski.

I właśnie wiele razy byłam, jadąc do szkoły tramwajem… Wiadomo, jak wyglądały tramwaje, że były obwieszone jak winogrona, były niezamykane wagony, więc na zderzakach, w drzwiach, wszędzie wisieli młodzi ludzie. Jak wiedziało się, że jest łapanka… Aha, zapomniałam powiedzieć, że w pierwszy rok jak przyjechałam do Warszawy, pierwsze wrażenie to było takiej wolności w stosunku do tego, co było w tych krajach przyłączonych do Rzeszy, w tych okręgach właśnie, Warthegau. A tutaj była… Mówiło się oficjalnie po polsku i sklepy były otwarte, i jakoś te kartki żywnościowe, które były, to jakoś tak nas to specjalnie nie dotyczyło, w każdym razie nie było to tylko… Można było poza tym wszystko kupić. Ja oczywiście się nie orientowałam, skąd ci moi dorośli krewni biorą na to pieniądze, ale w każdym razie ja nie odczuwałam jakichś wtedy braków. A czy byłam świadkiem? Wiele razy musiałam uciekać w czasie… Tramwaj zwalniał, mówiło się: „Łapanka” i wszyscy wyskakiwali, uciekali najczęściej. Ja kilka razy uciekałam do domów i zawsze patrzyłam na nazwiska w drzwiach, wizytówki, jakie to nazwisko: czy polskie, czy niemieckie, żeby… Bo również przy ulicy Marszałkowskiej mieszkali Niemcy, zresztą były niektóre dzielnice tak zwane niemieckie, gdzie [mieszkała] większość Niemców. Na przykład przy ulicy Puławskiej tak zwane domy Wedla to były głównie zamieszkałe przez Niemców.

  • Nie wiem, czy mówiła pani o tym, przy jakiej ulicy pani mieszkała?


Mieszkałam przy ulicy Ursynowskiej, to była między Puławską a aleją Niepodległości, bliżej alei Niepodległości, róg Szczekocińskiej i Ursynowskiej.

  • Czyli na Mokotowie?


Na Mokotowie, tak. Właśnie tam mieszkali moi wujostwo. Z tym że była willa jednopiętrowa, a w czterdziestym drugim roku mój ojciec został zwolniony z tej winiarni, objął winiarnię Niemiec, jakiś z Nadrenii młody człowiek, który został ranny na froncie wschodnim i w nagrodę dostał tę wytwórnię, którą mojemu ojcu Niemcy zabrali. [Ojciec] przestał, nie był właścicielem już, to było państwo niemieckie, przejęło to. I później po wojnie ja nawet widziałam zapis w księgach wieczystych, że było to wszystko przepisane na tego Niemca. Z tym że po wojnie jak mój ojciec wrócił, to musiał sądownie wszystko odzyskać, ale to już tak z wyprzedzeniem mówię, więc tutaj…
Jeszcze wracam do tych łapanek. Taki terror ja zauważyłam bardziej w czterdziestym trzecim roku, że nasilił się ten terror, też częstsze łapanki, jakieś strzelaniny. W każdym razie również dotknęło to moją rodzinę, dlatego że na Wielkanoc w czterdziestym trzecim roku do mojej kuzynki, właśnie starszej ode mnie, przyjechała przyjaciółka z czasów jeszcze gimnazjalnych, Beata Danczowska, która mieszkała wtedy w Krakowie w czasie okupacji. Przyjechała do nas na Wielkanoc, a ponieważ ona chodziła o kulach, miała bodajże gruźlicę kości, wiem, że z tego powodu chodziła o takich kulach, podpierając się przy chodzeniu, [więc] moja kuzynka postanowiła ją odwieźć do Krakowa, pomóc jej. Była u nas kilka dni i Ludmiła wyjechała z nią do Krakowa, i nie wróciła. Okazało się, że została aresztowana, że tam na tę Beatę czekało gestapo i przy okazji Ludmiła również została aresztowana. Była na Montelupich najpierw, a później ją przesłano na Pawiak. No i wtedy wiem, że ci moi wujostwo zaczęli starania – to się działo wszystko oczywiście bez mojej takiej wiedzy, ja się tylko… Nic na ten temat nie mówiono, wiedziałam, że ona jest aresztowana, że jest na Pawiaku, ale szczegółów żadnych nie znałam. Wiem, że oni zaczęli jakieś starania przez adwokata, który miał widocznie styczność z jakimiś niemieckimi urzędnikami, którzy za wysokie łapówki… udawało się niektóre osoby zwolnić, zwłaszcza te, które nie były związane z podziemiem, z jakąś działalnością konspiracyjną. No i w tym czasie jak Ludmiła była aresztowana, kiedy ci wujostwo i zresztą my wszyscy w jakiś sposób przeżywaliśmy to aresztowanie jej, został zupełnie przypadkowo aresztowany jej młodszy brat, mój kuzyn, który był rok ode mnie starszy. Chyba to był maj czterdziesty trzeci rok, bo ja pamiętam właśnie, że on był dosłownie tydzień przed maturą i leczył sobie zęby u doktora Mokrzyckiego, który miał swój gabinet stomatologiczny, mieszkał w Zielonce pod Warszawą, a tutaj miał swój gabinet przy placu Dąbrowskiego. I Roman przed lekcjami się z nim umawiał na jakieś leczenie zębów. Okazało się, że jak on poszedł najpierw do tego gabinetu, a potem miał iść na lekcje, to było tuż przed maturą, nie stawił się. Okazało się, że w gabinecie tego lekarza był „kocioł”, to znaczy czekało gestapo na niego i aresztowano jego, i przy okazji aresztowano Romana i również, jak później się dowiedzieliśmy, dwóch synów doktora Mokrzyckiego. Tak że na niego było to już zastawione wcześniej przez gestapo, był obserwowany. On miał jakąś poważną działalność właśnie konspiracyjną, doktor Antoni Mokrzycki.

  • Czy się udało to kuzynostwo uratować?


No i właśnie Ludmiłę udało się wyciągnąć z tego Pawiaka, natomiast Romana rozstrzelano po kilku tygodniach. A Roman był wyjątkowym chłopcem, który właśnie bardzo poważnie podchodził do pewnej sprawy: on uważał, że on nie chce się w nic angażować. On był poza tym bardzo zdolnym uczniem, bardzo chwalonym przez swoich nauczycieli, był wspaniałym pianistą. On grał fantastycznie, mimo że nie miał… Uczył się u profesora Lefelda, był bardzo utalentowanym pianistą, wracał po zajęciach szkolnych, siadał do fortepianu i grał.

  • Jak się nazywał ten kuzyn?


Roman Pritulak.

  • Wracając teraz do pani…


I on właśnie… Zawiadomiono nas później, po kilku tygodniach przyszło zawiadomienie do jego rodziców, że został rozstrzelany. Najpierw, żeby się stawił. Więc właśnie w tym czasie zwolniono Ludmiłę, ona nic nie wiedziała o tym, że w tym samym czasie jej brat jest aresztowany, i jak przyszło zawiadomienie, żeby się stawić, to ona powiedziała: „Ja pójdę, bo już chyba drugi raz mnie nie zamkną”. Poszła i dostała zawiadomienie, że on został rozstrzelany jako zakładnik. A on jako jedyny z rodziny powiedział, że on w nic nie chce się angażować, bo chce przeżyć. I właśnie on jedyny, który w nic się nie angażował, nie przeżył. Mnie to bardzo bolało jakoś. Mówię, wychowywaliśmy się od dziecka, bo oni do trzydziestego dziewiątego roku mieszkali w Kruszwicy, tak że całe dzieciństwo spędziliśmy razem, tak że jego bardzo lubiłam, bardzo ceniłam, zawsze imponował mi starszy kuzyn, bardzo.

  • Kiedy się pani zetknęła z konspiracją?


Właśnie wtedy dopiero dowiedziałam się, że istnieje konspiracja.

  • W czterdziestym trzecim roku?


Tak, w czterdziestym trzecim roku. I wtedy jeden z kolegów z tych tajnych kompletów, nie pamiętam w tej chwil, bo u nas się zmieniały – ja byłam na przykład na takim komplecie, gdzie chodziłam po południu, a później to przeniosłam się na ranny komplet, zrezygnowałam z tej oficjalnej szkoły, już do liceum w tej oficjalnej nie chciałam przerabiać…

  • Czy oficjalnie pani pracowała?

 

Oficjalnie miałam legitymację szkolną. Nadal miałam oficjalnie legitymację szkolną, ale już przestałam uczęszczać i przeniosłam się na komplet przedpołudniowy. I to mnie uratowało, dlatego że ten mój komplet popołudniowy, któregoś dnia aresztowano wszystkich. Też na Pawiak wszyscy… A nie wiem jak, co z nimi się stało. Myśmy się nie znali bliżej, to wszystko były anonimowe osoby. Właściwie myśmy spotykali się zupełnie przypadkowo. Właśnie jeden z kolegów mi powiedział, że „jeżeli chcesz…”. To był taki motyw właściwie, żeby coś zacząć robić po tym, jak ten Roman zginął. Ja uważałam, że on nic nie chciał się angażować i zginął, więc po co czekać, aż można zginąć bez celu. Uważałam, że jeżeli trzeba, jeżeli już, to działać w jakimś celu, żeby miało to jakiś motyw ważniejszy niż tylko ocalenie siebie. No i zapisałam się…

  • I na tych kompletach pani się zetknęła z konspiracją?


Zetknęłam się, tak. Zostałam skierowana na taki kurs przeszkolenia sanitarnego. To były dodatkowe zajęcia, nie pamiętam, czy raz w tygodniu, w każdym razie też w różnych miejscach, w różnym składzie osobowym. To prowadzili lekarze i pielęgniarki dyplomowane, co myśmy się właściwie zapoznawały z anatomią, fizjologią, udzielaniem pierwszej pomocy, dezynfekcją opatrunków i tak dalej. W każdym razie i to też odbywało się zwykle w jakichś mieszkaniach zakonspirowanych, nawet zostawałyśmy czasem na noc i ja wtedy zawiadamiałam mamę, że będę u koleżanki, żeby się uczyć, prawda, nic nie mówiłam. Natomiast nikt z mojej rodziny nie wiedział oczywiście o tym, że chodzę na jakieś zebrania, że to wszystko było w tajemnicy trzymane. Natomiast moi bracia, którzy w tym czasie… Zapomniałam dodać, że moi rodzice już przenieśli się do Warszawy.

  • No właśnie, w którym roku?


W czterdziestym drugim roku przenieśli się do Warszawy, jak ojciec już stracił pracę, nie miał możliwości żadnego bytu dalej, musiał opuścić również swój dom, nie mieli gdzie mieszkać, przyjechali do Warszawy.

  • Tak że cała rodzina była już razem.


Już była razem, tak. I wtedy moi bracia też zaczęli uczęszczać do takiej szkoły oficjalnej, jakiejś ogrodniczej. Ale pod płaszczykiem tej ogrodniczej szkoły było gimnazjum i chodzili do gimnazjum wtedy. Oni byli bardzo jeszcze młodzi wtedy i mnie się zwierzali. Zresztą…

  • Który rocznik oni byli?


Dwudziesty ósmy rocznik. Więc oni zwierzali mi się, że jeżdżą na jakieś ćwiczenia do lasów chojnowskich, że uczą się strzelania i tak dalej. To wiedziałam tylko tyle o nich. Prosiłam ich, żeby bardzo się jakoś tak nie chwalili wszystkim o tym. Im to bardzo imponowało. Była to organizacja harcerska, wiem że Szare Szeregi, od nich dowiedziałam się, że byli. Bo siostra też wiem, że miewała jakieś dyżury w szpitalach, coś, więc każdy był w jakiś sposób zaangażowany, tylko jedno o drugim starało się nie mówić, nie wiedzieć o tym.

  • W konspiracji była pani przede wszystkim uczona…


Uczona, przygotowywana na wypadek właśnie jakiejś działalności otwartej. To znaczy nie byłam zatrudniona w tym sensie, żeby [do] roznoszenia jakichś ulotek czy… Ale w moim domu taka przyjaciółka mojej cioci [Janiny Gruszkiewicz] jeszcze z czasów jej młodości przychodziła codziennie jej pomagać w pracach domowych. I ta pani w kaneczce takiej na mleko przynosiła codziennie „Biuletyny Informacyjne”, tak że ja byłam bardzo dobrze zorientowana w tym, co się dzieje na świecie. A poza tym pamiętam, że już w czasie okupacji na przykład czytałam Fiedlera „Dywizjon 303”, który był wydany w konspiracji. Również „Kamienie na szaniec” Kamińskiego, to już było wydane w konspiracji, ja to czytałam już w czasie wojny. Tak że byłam już tak w pełni uświadomiona, że coś trzeba robić.


Poza tym wtedy właśnie, w czterdziestym trzecim roku szczególnie, czterdziesty czwarty, bardzo nasiliły się te represje w mieście, uliczne.

I właśnie jak pani pytała poprzednio, czy byłam świadkiem jakiegoś rozstrzeliwania, to na mnie takie największe wrażenie zrobiła właśnie kiedyś taka akcja, której nie byłam bezpośrednim świadkiem, ale blisko tych wydarzeń. Jechałam ze Śródmieścia na Mokotów i przy placu Unii wszystkich wysadzano – tramwaje już dalej nie jadą. A przy rogu placu Unii Lubelskiej i Bagateli mieszkała moja kuzynka. Ja poszłam do niej się schronić, żeby przeczekać ten czas. Nie wiedziałam, czy się zepsuły tramwaje, dlaczego nie jadą. Nikt nic nie mówił, tylko „proszę opuszczać”, nie wolno się dalej przemieszczać, pieszo też nie wolno było chodzić. No i tam przesiedziałam kilka godzin i było słychać serie wystrzałów. Dopiero jak zobaczyłyśmy, że tramwaje ruszyły, no to wyszłam, wyjechałam do domu. Przy ulicy Rakowieckiej po lewej stronie była zajezdnia tramwajowa i na drzwiach tej zajezdni rozstrzelano wtedy chyba osiemdziesięciu zakładników, tych właśnie przywiezionych z Pawiaka. Makabryczne wrażenie na mnie zrobiło to, że dozorcy zamiatali krew, która płynęła dosłownie chodnikiem na jezdnię. Przyjechałam do domu, przez kilka dni nie mogłam mówić, nie mogłam myśleć o niczym innym, tylko widziałam właśnie tę straszną scenę tej ściany, tych drzwi zajezdni zbryzganych krwią i tę krew płynącą. Wtedy już wiedziałam, że tych więźniów najpierw kneblowano gipsem, żeby nie krzyczeli.

Poza tym wiedziałam o wieszaniu, słyszałam, że na Woli złapano też, wieszano. No, chociażby to, że ten mój kuzyn został rozstrzelany, chłopiec, który zupełnie nie był zaangażowany w żadną działalność, zginął. Bo właśnie jeśli chodzi o doktora Mokrzyckiego, to ja później dowiedziałam się, że on był bardzo zaangażowany w działalności administracji podziemnej. Nie wiem, w jakim stopniu… Nawet prosiłam syna, żeby przez Internet wyszukał teraz szersze wiadomości. Bo ten doktor Mokrzycki to był przyjacielem mojego ojca z okresu jeszcze sprzed I wojny. Wiem, że jeszcze ojciec miał kilku takich swoich znajomych z tamtych czasów, kiedy przyjeżdżał do Polski i z Warszawy woził do Rosji „bibułę”, czyli niedozwoloną prasę na teren Rosji.

  • Czy będąc w konspiracji, ucząc się na sanitariuszkę, była pani przydzielona do jakiejś konkretnej grupy?

 

Nie, nie, właśnie myśmy miały tylko… Spotykałyśmy się w pewnej takiej grupie, zawsze te same, ale ja tych dziewcząt nie znałam. Poznałam jedną z nich, z którą później całe Powstanie przeżyłyśmy razem.

  • Pamięta pani, jak się nazywała?


Nazywała się Jadwiga Jungnicz, później po wojnie to już wyszła za mąż, to nazywała się Natanowicz.

  • Jaki miała pseudonim?


„Wisia”. I właśnie z tą „Wisią” to poznałyśmy się już na tym kursie sanitarnym. Z tym że one na ogół były dziewczęta właśnie z Mokotowa. Ona też mieszkała na Mokotowie, tylko nie znałam jej adresu, myśmy nie wymieniały wtedy adresów. Ale właśnie jeszcze wracam do tego, że jak kiedyś w nocy (to chyba było przy ulicy Mokotowskiej) myśmy miały takie całonocne przygotowanie materiałów opatrunkowych, szycie tych toreb sanitarnych i tak dalej, to było w mieszkaniu jednej też z dziewcząt, której matka [pani Maria pseudonim „Aniela”] później okazała się być komendantką tego naszego zgrupowania. Więc ona… Było bombardowanie – już wtedy sowieckie samoloty, w czterdziestym czwartym roku wiosną, bombardowały też niektóre miejsca w Warszawie – i właśnie pani ta miała dylemat: czy zejść do piwnicy, czy nie. No bo nas było dziewięć dziewcząt i nagle wszystkie zejdziemy, podczas gdy ona miała jedną córkę. Więc chodziło o to, żeby nie wzbudziło to jakiegoś podejrzenia na nią ze strony współlokatorów. Nawet nigdy nie było wiadomo, kto mieszka w takiej dużej kamienicy. Tak że w końcu, mimo bombardowania, myśmy nie zeszły do piwnicy, przeczekałyśmy to na [górze]. A z „Wiśką” później zetknęłam się dopiero w czasie Powstania.

  • Proszę powiedzieć, od kogo pani się dowiedziała, gdzie ma pani się stawić 1 sierpnia 1944 roku?


Proszę pani, do mojej mamy przyszedł ktoś, do nas, przyniósł… Mnie nie było wtedy w domu, bo oczywiście rzadko bywałam w domu, właściwie wychodziłam rano, wracałam najczęściej wieczorem, przed godziną policyjną. Więc koperta była, tylko imię „Dziunia”, nic więcej. Wewnątrz była kartka z adresem, w którym mam się stawić. Był to dom przy ulicy Łowickiej, między Narbutta a Rakowiecką. Był tam taki czworobok bloków, można powiedzieć, spółdzielczych, tak przypuszczam, w każdym razie taki zamknięty jakiś czworobok. Ponieważ mieszkałam na… Były wyznaczone adres i godzina. W dniu, kiedy otrzymałam, miałam się tam stawić po południu. No i wiem, że muszę być przygotowana już na jakąś akcję, więc miałam już tę torbę sanitarną, którą sama uszyłam, miałyśmy tam już część opatrunków, bo myśmy same przygotowały opatrunki, z tym że one były później sterylizowane i… W każdym razie zawartość tej torby, nie pamiętam, co tam było, bo na pewno uzupełniane były już tam na miejscu, gdzie miałam się stawić. Więc ponieważ szłam pieszo, moja mama kawałek mnie odprowadziła, powiedziałam: „Mamusiu, teraz ja już muszę iść sama, żebyś nie wiedziała, dokąd idę”. Nie zdradzałam jej adresu. I właśnie w tym mieszkaniu było nas dziewięć dziewcząt, które znałyśmy się właśnie z tych kursów sanitarnych. Między innymi właśnie była matka jednej z tych dziewcząt, która była naszą komendantką. I myśmy nie miały jakiegoś wyraźnego [powiadomienia], ani kiedy wybuchnie Powstanie, nic. To było w piątek, pięć dni przed wybuchem Powstania. Powstanie wybuchło we wtorek, więc myśmy już były w piątek zmobilizowane. Jak ja poszłam, tak jak… Powiedziałam: „Mamo, za trzy dni wrócę,. To będzie wszystko trwało kilka dni”, ponieważ tydzień wcześniej, w niedzielę, obserwowałam ucieczkę, paniczną ucieczkę wojsk niemieckich ze wschodu. Wyglądało to po prostu dla nas wspaniale. Zobaczyliśmy rozbitą armię niemiecką, zmęczonych, obszarpanych nieomal żołnierzy, na jakichś chłopskich wozach, którzy uciekali na zachód, masowo. To robiło wrażenie, że to jest naprawdę koniec wojny. Myśmy się już bardzo cieszyli. Ja sobie wyobrażałam, znając historię… Wiem, że w dziewiętnastym roku właśnie Niemcy oddawali broń studentom, uczniom, zupełnie byli… przegrywali wojnę. I wydawało nam się, że właśnie w ten sam sposób skończy się i tutaj to. Nawet tej nazwy powstania jeszcze nie używało się wtedy, tylko że my będziemy brali udział w rozbrajaniu Niemców. Tak ja sobie to wyobrażałam.

  • Jak długo czekałyście w tym mieszkaniu?


My czekałyśmy aż do wtorku. Nie wolno nam było wychodzić, dlatego że właśnie komendantka bała się, że zwrócą uwagę na to mieszkanie. Ja nie pamiętam, to było chyba mieszkanie jednej z tych dziewcząt czy… Nie tej komendantki, bo ona na pewno była ze Śródmieścia, z córką też była w naszym oddziale i nas… No więc pierwszego… Czekałyśmy, bardzo nas to niecierpliwiło, to długie oczekiwanie, ale taka była wtedy dyscyplina wojskowa i w ogóle nie można było narzekać.
W tym czasie (jako ciekawostkę chcę jeszcze dodać) któregoś dnia komendantka powiedziała, że będzie u nas ksiądz Roztworowski. Był to wtedy znany kaznodzieja, który był jezuitą. I ja pamiętam go, na Wielkanoc w czterdziestym czwartym roku przy kościele Świętego Jakuba, na placu Narutowicza… Moja ciocia mieszkała przy Grójeckiej, chodziłyśmy razem na rekolekcje i ciocia mnie zachęciła, powiedziała, że to jest świetny kaznodzieja. I rzeczywiście, wiem, że robiły jakieś na mnie wrażenie jego przemówienia czy kazania, jak to można nazwać, nauki. No i właśnie on zjawił się (tam niedaleko był klasztor Jezuitów, przy ulicy Wołoskiej, Rakowieckiej), że będzie nas spowiadał. W jednym z pokojów po kolei koleżanki wchodziły na rozmowę właśnie z tym ojcem Roztworowskim i każda z nich, wychodząc, płakała. Ja tego nie mogłam zrozumieć, dlaczego one płaczą. Ja byłam pełna entuzjazmu, radości, że coś się kończy, że kończy się ta straszna okupacja, że właściwie powinniśmy się cieszyć – nie mogłam zrozumieć, dlaczego one płaczą. I właśnie czekałam, poszłam ostatnia. Nie pamiętam o czym rozmawiałam z nim, ale wyszłam podbudowana wręcz. On powiedział, no tak dał mi do zrozumienia, że musimy być przygotowane na śmierć, ale ja to tak traktowałam wtedy zupełnie lekko – jak trzeba, to trudno, ale nie odczuwałam żadnego lęku przed tym. Może nie miałam wyobraźni takiej dużej, żeby przewidzieć, co się będzie działo, tym bardziej że wierzyłam, że to będzie naprawdę trwało kilka dni. No i czekałyśmy dalej.

 

  • Jest wtorek 1 sierpnia.

 

1 sierpnia dostajemy… Ktoś przyszedł, zawiadomił komendantkę, nagle kazano nam się przenieść. Przy ulicy Fałata były wille, w jednej z nich była zorganizowana sala operacyjna, którą prowadził znany chirurg w Warszawie, profesor Loth. I myśmy stamtąd, jak zaczęły się o godzinie piątej pierwsze wystrzały, z noszami miałyśmy dwójkami wychodzić i wszystkie chciały być pierwsze. Ja pamiętam właśnie, że z „Wiśką” zgłosiłyśmy się, ciągnęłyśmy losy, zapałki, która pójdzie pierwsza, i myśmy we dwie pierwsze wybiegły. To takie trochę wydaje się teraz śmieszne, bo… Ale wtedy każda była pełna zapału i każda uważała, że to będzie naprawdę jakaś… nieomal dobrowolne oddawanie broni. Ale to była prawdziwa wojna, wtedy nie było tak różowo, jak nam się w pierwszej chwili wydawało.

  • Jak wyszłyście z tymi noszami…


Wybiegłyśmy na ulicę w kierunku Rakowieckiej…

  • Jak ulica wyglądała?


Pierwszego rannego spotkałyśmy, położyłyśmy go na noszach, nosiłyśmy do tego szpitala, właściwie nawet nie udzielając jakiejś pierwszej pomocy, bo to było blisko, więc właściwie nasza rola tylko polegała na przynoszeniu rannych do tego prowizorycznego szpitala.


A poza tym tam zaczęła się strzelanina, o ile ja pamiętam, nie trwała długo, ucichła. Dookoła były… Rakowiecka była obsadzona wojskiem niemieckim, dlatego że na rogu Rakowieckiej i Puławskiej były wielkie koszary niemieckie. Poza tym przy ulicy Wołoskiej byłą szkoła SS. Poza tym było więzienie mokotowskie i właśnie tam również próbowano atakować to więzienie. Tam, jak się później dowiedziałam, ci więźniowie, którzy tam byli, się zbuntowali, widocznie wewnątrz też była jakaś organizacja, i dzięki temu część z nich jednak się wydostała. Bo nie wszystkich uwolniono. Ci, których nie uwolniono, to wiadomo, że Niemcy wszystkich wtedy rozstrzeliwali. Później, jak ta strzelanina ucichła, to myśmy wróciły do tej kwatery, w której byłyśmy zakwaterowane poprzednio, gdzie nocowałyśmy wszystkie na jakichś materacach czy siennikach, na podłodze, i czekałyśmy na bieg dalszych wydarzeń. Były właściwie tylko takie… Cisza, poszczególne wystrzały i właściwie ta akcja jak gdyby się tam skończyła w ciągu jednej doby, dlatego że, wydaje mi się, po prostu nie było dostatecznej ilości broni, żeby móc dalej ciągnąć tę walkę, bardzo nierówną walkę.
No i potem komendantka powiedziała, że będziemy musiały przedostać się do naszych. Tylko nikt nie wiedział, gdzie są ci „nasi” – czy są na Służewcu, czy są blisko na Mokotowie gdzieś. Właśnie „Wiśka” w czasie okupacji już… Ona pochodziła z Kielc w ogóle, więc tutaj była w Warszawie od dwóch lat sama z młodszym bratem, też mieszkała na Mokotowie. I ona uczęszczała już na tajny uniwersytet, na polonistykę, to był tajny Uniwersytet Poznański. Jeden z jej profesorów mieszkał właśnie gdzieś przy ulicy Narbutta. Ona się jakoś tam przedostała i pytała się jego, gdzie są właśnie nasze [oddziały], wojsko, gdzie są nasi. Więc powiedział, że też nic nie wie, ale że [jeśli] my chcemy się przedostać, to nie ma mowy, że aleja Niepodległości jest cały czas pod ostrzałem niemieckim, więc tam bardzo będzie trudno się gdzieś dalej przesuwać. No i wróciłyśmy, wiedząc nadal niewiele, co z sobą robić. Komendantka powiedziała, że musimy szukać okazji, żeby się przedostać na południe, bo tam jeszcze z daleka było słychać jakieś odgłosy strzelaniny. Tutaj właśnie w okolicy Rakowieckiej, Asfaltowej były czasem pojedyncze wystrzały, ale nie było już takiej zorganizowanej bitwy, wobec tego myśmy też podzieliły się na trójki. Myśmy… Poza „Wiśką” i mną jeszcze do nas dołączyła „Marysia”. Były dwie „Marysie”, więc tę nazywałyśmy… Nie pamiętam, jakie miała nazwisko, ale mówiłyśmy na nią: „Marysia z włosami”, bo miała bardzo bujne włosy, takie kręcone. Więc ta „Marysia” z nami… No, musimy wobec tego skorzystać z jakiejś okazji, żeby w ogóle wyjść na zewnątrz tego domu, bo tam był taki zamknięty jak gdyby czworobok.
A jeszcze zapomniałam powiedzieć, że kilka dni wcześniej, w czasie takiej właśnie ciszy, dwie z moich koleżanek dostały się na teren… Chciały po prostu zaopatrzyć się w jakieś jarzyny… Ogród był w kierunku… Za Fałata w pobliżu mieścił się klasztor Jezuitów i tam były ogrody, więc chciały zerwać jakieś pomidory czy jakieś inne warzywa stamtąd przynieść. I usłyszały jęki. Doszły do tego klasztoru i tam w piwnicy znalazły straszny obraz. Tam Niemcy wpadli w pierwszym dniu Powstania i wszystkich zgromadzili w piwnicy, jakiejś kotłowni, tych zakonników, którzy tam byli, ale również osoby cywilne, które się tam schroniły, i obrzucili granatami. Wśród nich ocalały niektóre osoby, jeszcze żyły. Wiem, że one pomagały wynosić tych żywych i że jeden z tych księży, który stamtąd wyszedł, później brał udział w Powstaniu, był kapelanem wojskowym na Mokotowie. Nie pamiętam ani jego pseudonimu, ani nazwiska tak samo. Pamiętam jakiegoś więźnia, który też z mokotowskiego więzienia się wydostał i później też do nas dołączył.

  • Proszę powiedzieć o swojej drodze do oddziału.


No właśnie, o tej drodze z oddziału. Więc myśmy skorzystały z takiej okazji, że nagle któregoś popołudnia – to już minęło kilka dni po tym, nie wiem, to był chyba już 4 sierpnia – wpadła grupa esesmanów obwieszona taśmami z amunicją, z krzykiem strasznym, nieśli jakiegoś rannego widocznie… Nie wiem, w jakim celu, w każdym razie oni nagle wchodzili przez bramę, brama jak gdyby się otworzyła i myśmy przebiegły, po prostu przebiegłyśmy tę ulicę Narbutta…

  • Na tej Łowickiej, tak? Z tej Łowickiej żeście…


Tak, z tej Łowickiej na Narbutta i tam przez jakieś ogrody, dachy, przez jakieś garaże, płoty, wiem, że przebiegałyśmy. I dostałyśmy się do mieszkania tego profesora, o którym wspominałam, mojej koleżanki „Wiśki”. No i powiedział, że jeżeli chcemy się dostać na drugą stronę alei Niepodległości, żeby przebiegać po kolei, pojedynczo, machać białą chusteczką, bo [obszar] cały czas jest pod obstrzałem, i może się uda. No i każda po kolei przebiegała, udało nam się trzem przebiec. No i też ogródkami szłyśmy, między domami, nie ulicą oczywiście, do ulicy Różanej i tam zobaczyłyśmy okopy przeciwczołgowe, więc znów zaczęłyśmy machać chusteczką, przypuszczając, że to już są nasi, i rzeczywiście byli to już Powstańcy. To już ulica Różana, to już było stosunkowo blisko do ulicy Ursynowskiej. To już był wieczór prawie, jak myśmy dotarły do moich rodziców, do domu. Więc przede wszystkim skorzystałyśmy z tego, że jeszcze była woda, że się wykąpałyśmy, że mogłyśmy się przebrać, przespać się normalnie, bo w łóżkach. Rano zgłosiłyśmy się do komendy obozu Mokotowa, przy ulicy Malczewskiego. I nas wtedy przydzielono właśnie do „Granatu”. Wiem, że do II plutonu byłyśmy przydzielone razem z „Wiśką”, „Marysia” już nie. Po dwie, nie więcej, sanitariuszki były przydzielane do „Granatu”.
Nasza działalność polegała wtedy na tym, że zajmowaliśmy jakąś kwaterę, gdzie zakładałyśmy punkt sanitarny, gdzie udzielałyśmy pierwszej pomocy. Zresztą wtedy były takie okresy równe, nie było jakiejś takiej bezpośredniej walki. Były momenty, kiedy… W nocy, przypuśćmy, pamiętam taki [moment], tylko raczej sama bezpośrednio nie brałam w tym udziału, więc nie byłam świadkiem tego, ale w każdym razie atak na domy Wedla przy ulicy Puławskiej. Była to część Mokotowa zamieszkała przez Niemców, więc bardzo trudna była do zdobycia i nie zdobyto wtedy [przez] całą noc. Wiem, że jedna z tych sanitariuszek miała na imię Jadzia, Jadwiga. Z tym że nic o niej nie wiedziałam poza tym, że ona zginęła wtedy tam. Bo zawsze z taką jednostką szła jedna czy dwie sanitariuszki. No i nas ciągle przenoszono. Poza tym że myśmy się zajmowały tą stroną właśnie ściśle medyczną, to również zaopatrzeniem – musiałyśmy starać się o żywność. Jakieś zaopatrzenie było ogólne, ale myśmy oprócz tego musiały i gotować i… Pomagały nam w tym kobiety cywilne. Ciągle byłyśmy w jakiejś wędrówce, ciągle nas gdzieś przenoszono, coś się działo, trudno mi to wszystko opisać. Ale były chwile takie również spokojniejsze na Mokotowie, że odbywały się jakieś koncerty. Pamiętam, że śpiewał…

  • Była pani na takim koncercie?


Tak, śpiewał Tadeusz Łuczaj. Wiem, że wszyscy… Jakieś takie było radosne podniecenie, wisiały biało-czerwone flagi, wszyscy się cieszyli, oficjalnie nosiłyśmy już opaski, nosiłyśmy opaski z napisem „WSK”, Wojskowa Służba Kobiet AK. Jeszcze nie było żadnych napisów jednostki, tylko po prostu WSK AK. I właśnie śpiewał Tadeusz Łuczaj. To były takie piosenki okupacyjne i przedwojenne. Ale wiem, że wszyscy byli w jakichś takich… w radosnym nastroju. Ja nie wiem, ja byłam może taka zbyt poważna wtedy, jak na swój wiek, w każdym razie jakoś nie umiałam się cieszyć. Ja się ciągle bałam, że to wszystko jest takie jeszcze niepewne, jeszcze…

I pamiętam, najbardziej utkwiła [mi] taka scena, że ja właśnie z jakimiś jeszcze kobietami gotujemy w jakichś olbrzymich garach zupę z koniny, w każdym razie z jakiejś części konia, i wpada – to było w samo południe, nagle niebo zaroiło się białymi spadochronami – wpada właśnie „Wiśka”, chwyciła mnie, okręciła dookoła, mówi: „Patrz! Zobacz, zobacz, spadochroniarze nasi, spadochroniarze”. Byliśmy pewni, że to spadochroniarze z polskiej dywizji pancernej, o której słyszałam, czytałam właśnie w tej prasie podziemnej. To były zasobniki, które spadały najczęściej na stronę niemiecką, nie dla nas.

Głównym brakiem u nas to był brak uzbrojenia. Na przykład w tym moim plutonie to nie wiem, czy były dwa, trzy karabiny tylko. I jak któryś chłopak został ranny czy ginął, to zawsze były kłótnie, kto przejmie jego broń, więc to właściwie o tym decydowali dowódcy, porucznicy, w każdym razie oficerowie, kto będzie uzbrojony. A szeregowy żołnierz dostawał tylko granaty, najwyżej dwa granaty.

  • Czy pamięta pani, jak się nazywał pani dowódca?


Pamiętam, tak – kapitan [artylerii Stefan Arnoldt] „Janusz”.

  • Proszę pani, która ze scen najbardziej pani utkwiła w pamięci z okresu Powstania?


Z okresu Powstania wiele takich miałam scen, takich, które najbardziej zapamiętałam. Najtrudniejsza była… Myśmy po pewnym czasie, gdzieś w połowie sierpnia, zostali przeniesieni na Dolny Mokotów. Na skrzyżowaniu większych arterii komunikacyjnych były bunkry budowane przez Niemców, gdzie były, skierowane na wschód głównie, takie strzelnice – skierowane na wschód, na obronę ze wschodu. Myśmy zajęli taki bunkier na rogu Belwederskiej, Piaseczyńskiej chyba czy Dolnej, w każdym razie w takim trójkącie. [To był] olbrzymi bunkier i tam właśnie utworzyliśmy taki punkt sanitarny, żeby ewentualnie tam znosić rannych w razie ataku Niemców. Z tym że myśmy z „Wiśką” nocowały tam, zresztą wszyscy tam [tak] nocowali, na matach. Tam na Dolnym Mokotowie było dużo takich ogrodów, gdzie były szklarnie, były maty ze słomy czy z trzciny i na tych matach po prostu na ziemi się spało, przykrywając się również matami.
A zapomniałam dodać, że nas w Mokotowie ubrano w jednakowe drelichy. Zajęto jakąś fabrykę, gdzie były takie robocze drelichy szare z jakiegoś dość podłego materiału, bo się bardzo gniotły. W każdym razie myśmy wszystkie były jednakowo ubrane i właśnie się nie rozbierałyśmy – w tym samym się spało i chodziło w tym samym. Rano… Utkwiła mi w pamięci taka scena, że dwóch naszych kolegów wracało z takiej wysuniętej czujki nad ranem, gdzieś tam koło szóstej rano, i myśmy ich spotkały, no i pytają: „Dziewczyny, czy macie coś do jedzenia?”. Jak myśmy z nimi rozmawiały i dosłownie odsunęłyśmy się kilka metrów, żeby właśnie iść, przynieść coś tam (nie pamiętam, o co to chodziło, coś do jedzenia), nagle rozległ się straszliwy huk. Tak że wszyscy odruchowo padli na ziemię, była chmura dymu i nie było wiadomo, co się stało. Przypuszczało się, że nastąpił jakiś wybuch. Bardzo wiele osób zostało rannych. Myśmy były stosunkowo najbliżej i ani „Wiście”, ani mnie nic się nie stało, więc to było naprawdę jakieś wprost niesamowite. Okazało się, że jeden z tych chłopców, jak później mówiono, miał zatknięty granat ręczny za pas, z Dworkowej ostrzeliwano ten okręg i on został prawdopodobnie rozerwany przez ten granat. Odłamki raniły wiele osób. Jeden z moich kolegów miał całą twarz właśnie naszpikowaną odłamkami. Ci, którzy stali dalej, zostali ranni, a nam nic się nie stało. Więc to było, pamiętam, takie największe wtedy przeżycie.
Poza tym jeśli chodzi o takie momenty grozy prawdziwej, to było ich codziennie dużo, bo przecież były naloty samolotów, były ostrzeliwania, więc niekoniecznie w bezpośredniej styczności z Niemcami można było być rannym, ale również zupełnie przypadkowo. Największym dla mnie przeżyciem to był atak na oddziały… Znaczy polskie, nasze jednostki atakowały zwykle nad ranem. Wycofywali się na noc albo na tereny nie zajęte jeszcze przez Niemców. Chodziło o to, żeby się dostać, połączyć ze Śródmieściem, więc w kierunku właśnie północnym, bo Mokotów był na południe od centrum Warszawy. Przy ulicy Belwederskiej w kierunku Podchorążych były zakłady, Bruhn-Werke nazywały się. I myśmy właśnie zajęli ten budynek biurowca Bruhn-Werke, a nasze oddziały zabudowania fabryczne. Tam budowałyśmy właśnie z… [Tam] myłam z koleżanką „Martą”, która w czasie Powstania 15 sierpnia brała ślub z kapralem podchorążym [Andrzejem Czarneckim] „Dulu”. Ślub brała w pożyczonym kostiumie od aktorki Marii Bogdy, bo przy ulicy Malczewskiego w Warszawie mieszkała Maria Bogda z mężem Adamem Brodziszem, i ja pamiętam właśnie Adama Brodzisza, który między innymi kopał również rowy przeciwczołgowe. Bo właśnie mówiłam, że bardzo wielu mężczyzn pomagało przy budowaniu barykad, budowaniu rowów przeciwczołgowych, że ludność cywilna bardzo włączała się do tych prac. Była zresztą pełna entuzjazmu, przynajmniej w tym okresie początkowym, kiedy jeszcze nie było tak bardzo groźnie. No i jeśli chodzi o te zakłady Bruhn-Werke, że one zostały zajęte, a rano Niemcy zaczęli atakować bardzo i wycofywać się. Pamiętam właśnie, pierwszy ranny, który wpadł do nas, myśmy z „Martą” go opatrywały, wtedy jeden z naszych chłopców wpada, że Niemcy wchodzą już – dosłownie już widziałam żołnierzy niemieckich. On rzucił granat i myśmy wtedy wszyscy zaczęli… Uciekaliśmy przez jakiś boczny korytarz, wyskakiwaliśmy z pierwszego piętra. Ja też pamiętam, że tam były takie podnoszone okna i ja wyskakiwałam, okno uderzyło mnie w głowę, po prostu na chwilę zamroczyło, pewno dlatego wyskoczyłam, [to znaczy] spadłam po prostu z tego. I biegliśmy wzdłuż żywopłotu, żeby dostać się na ulicę Grottgera, gdzie była taka warta zabudowana czy kilka kamienic było. No i myśmy przeskoczyli tę ulicę Grottgera, tam się schroniliśmy. Z tym że wtedy do nas dołączył młody chłopiec czternastoletni, „Imek”, który później nazywał się Stanisław Schoen-Wolski, był dziennikarzem, w telewizji występował po wojnie. Ja go widywałam, zresztą spotykaliśmy się później na powojennych spotkaniach. Więc on do nas przyłączył wbrew swojej mamie, która nie chciała go puścić, ale on powiedział… No nie wiem, jakich argumentów użył, w każdym razie do nas dołączył.

I nas Niemcy tam atakowali i myśmy przenosili się z domu do domu piwnicami, przebijało się dziury między poszczególnymi pomieszczeniami. No i było chyba pięć, sześć domów tylko przy tej ulicy i w ostatnim z tych domów… Cały dzień trwała ta bitwa o te domy, ale nasza amunicja się wyczerpała i w końcu na ostatnim domu już nie mieliśmy nic, otoczyły nas trzy czołgi „tygrysy” i ostrzeliwały cały czas. Myśmy miały już wtedy dwóch rannych, jeden bardzo ciężko ranny, któremu „Marta” dała morfinę. Ona była już wykwalifikowaną pielęgniarką i wstrzykiwała mu morfinę, bo on krzyczał z bólu. To się wydaje, że to trwało krótko – cały dzień nas oblegano. Potem zaczęto wypędzać ludność cywilną i zostaliśmy zupełnie sami. Do wieczora Niemcy chodzili, penetrowali, więc myśmy na ostatnim piętrze tej ostatniej kamienicy czekali, zachowując już zupełną ciszę, żeby… „A może wejdą, może nie wejdą”. Wiem, że to były straszne chwile grozy, że wszyscy stali na korytarzu, nikt nic nie mówił, wszyscy po prostu oczekiwali na noc, że może w nocy uda nam się wydostać stamtąd. I pamiętam właśnie pobladłe twarze tych moich kolegów. Ja również się bardzo bałam, ale cały czas chodziłam, starałam się uśmiechać, żeby dodać im otuchy, w ogóle tak nie okazywać, że się boję, bo to bardzo jednak pomagało i mnie przetrwać. Zresztą zawsze jak się nie myśli o sobie, tylko myśli się o innych, to jest dużo łatwiej przetrwać takie chwile pełne grozy. W nocy zaczęła się jakaś strzelanina, wymiana ognia między żandarmerią, która stacjonowała na Dworkowej, która była bardzo niebezpieczna dla nas, a właśnie oddziałem, który zaatakował. I myśmy wtedy skorzystali z chwili takiej wymiany ognia, zaczęliśmy się wycofywać, ciągnąć na kocach tych rannych przez jakieś kartoflisko w kierunku ulicy Dolnej. No i wszystkim nam się udało.

Ci, którzy w ciągu dnia próbowali się przedostać, to niestety ginęli. Nie było żadnych drzew na tym kartoflisku i tam wielu zostało rannych, których później też się wyciągało. Między innymi tam został ranny właśnie kolega, który miał później po wojnie amputowaną nogę. Miał olbrzymią ranę w udzie od kuli dum-dum, więc taką rozerwaną, i wiem, że myśmy go przeniosły do szpitala Elżbietanek.

  • Pamięta pani, jak się nazywał ten kolega?


Ten kolega? Pamiętam, Zbyszek Klein. Też był dziennikarzem. I on właśnie jak była sześćdziesiąta rocznica, to on z tą amputowaną nogą właśnie, już pani opowiadałam, że odprowadzał mnie. Więc on przeżył i myśmy go odwiedzały później…

Aha, on leżał najpierw w szpitalu Elżbietanek. Ja zapomniałam dodać, że między innymi tych naszych rannych chłopców, którzy leżeli w poszczególnych szpitalach, myśmy odwiedzały, to znaczy miałyśmy tam – już tak z własnej woli, że tak powiem, nikt nam tego nie kazał robić czy nie było to naszym obowiązkiem – chodziłyśmy na nocne dyżury. Znaczy siedziałyśmy przy tych ciężko rannych, żeby udzielać im pomocy, w sensie takich czynności fizjologicznych nawet, podawania jakiegoś picia, no i samego bycia z nimi. Nasza obecność ich bardzo wspomagała w przetrwaniu takich trudnych chwil. Zresztą pamiętam właśnie jednego z kolegów [Jerzy Stasiak „Jerzy”], który był ranny, pocisk przeszedł mu przez policzek i utknął w kręgosłupie. Miał trudności z łykaniem, więc myśmy chodziły, co noc któraś przy nim siedziała i go łyżeczką poiła. W tej sali siedzieli poparzeni ze szpitala, którzy leżeli w szpitalu przy ulicy Chełmskiej i szpital został zbombardowany. Mimo że miał na dachu namalowany czerwony krzyż i również leżeli tam ranni Niemcy, to był bombardowany pociskami zapalającymi. I właśnie jeden z moich kolegów, który tam leżał ranny, został przyciśnięty belką stropu, który się walił z powodu właśnie tego pożaru, i [kolega] w ostatniej chwili jakimś nadludzkim wysiłkiem wydostał się stamtąd. Miał później bardzo obrażenia poważne w jamie brzusznej. Leżał gdzieś w prywatnej jakiejś kwaterze i myśmy też go dożywiały, nosiłyśmy mu jakieś kleiki. W każdym razie cały czas coś robiłyśmy, nie było chwili takiego wypoczynku, jakiegoś wytchnienia, nie mówiąc o tym, że nocowałyśmy już w zupełnie przypadkowych kwaterach, nie było żadnego [stałego] miejsca.


A wracając do tej ulicy Grottgera, spod której się wydostaliśmy w nocy i tych rannych dostarczyliśmy jeszcze do szpitali, to potem następnego dnia miałam taki jak gdyby dzień wolny i poszłam wtedy do rodziców. Ja byłam w tej szczęśliwej sytuacji, że właśnie moi rodzice mieszkali na Mokotowie i jak tylko mogłam, to jednak tam ich odwiedzałam, dowiadywałam się, jak żyją. Więc ta część domu, w której rodzice mieszkali, została uszkodzona i woda zalała piwnice, przenieśli się do sąsiedniej, takiej bliźniaczej willi i tam w piwnicy całe Powstanie przeżyli – wujostwo i rodzice, również ci sąsiedzi. Moja mama, która też na tam… Na terenie Mokotowa ukazywało się takie pismo, „Baszta”, taki biuletyn, mówiła, że czytała o tej właśnie strasznej historii z ulicy Grottgera, że tam oddział kilkunastu osób został oblężony, i ja wtedy mamie już z takim uśmiechem mówię: „Mamo, ja tam byłam, ale widzisz, jestem cała, nic się nie stało”. W każdym razie nie opuszczał mnie ten entuzjazm, że jednak wszystko będzie dobrze. No i w swojej naiwności bardzo wierzyłam w to, że ze wschodu przyjdą nam pomóc, bo wciąż się mówiło o tym, że już za Wisłą są Rosjanie. W każdym razie myśmy oczekiwali, że jednak przyjdą. Tak się nie stało.

  • Zbliżamy się teraz do końca Powstania, chyba że jeszcze chciałaby pani o czymś wspomnieć z okresu Powstania.


No, takich właśnie bardzo poruszających mnie historii było dużo.

  • Proszę powiedzieć.


To było pod koniec Powstania, kiedy już niewiele ulic zostało w naszych rękach. Między innymi jak gdyby front był, przebiegał ulicą Dolną i tutaj Konduktorska, boczna od Dolnej.

Po jednej stronie ulicy Konduktorskiej byli nasi, a po drugiej stronie jezdni byli Niemcy. Trzech naszych kolegów z mojego oddziału miało taką jakąś wysuniętą placówkę w kamienicy na pierwszym piętrze i myśmy z „Wiśką” poszły tam zanieść im jakiś… Coś do jedzenia, śniadanie, w każdym razie rano poszłyśmy, wcześnie. To było jakieś mieszkanie takie w amfiladzie, w pierwszym pokoju przy oknie czuwał Zbyszek Dubowiecki, pseudonim Krajewski, ale [nazywał się] Zbigniew Dubowiecki, a w drugim pokoju właśnie miał dyżur „Imek”, ten Stanisław Schoen-Wolski, i „Siwy”. „Siwy” nazywał się Roman Skirgajłło. I oni w tym pokoju stali przy dwóch oknach z karabinami, a tutaj po drugiej stronie byli Niemcy. I była taka chwila ciszy, myśmy z nimi rozmawiały i zdążyłyśmy wyjść na korytarz, usłyszałyśmy serię z karabinu maszynowego i upadające ciało… Ja wbiegłam, zobaczyłam, że Zbyszek leży, ten w tym pierwszym pokoju. Ja miałam tę torbę sanitarną, wyjęłam opatrunek, który, jak zawsze mówiłam, jeden zostawiam dla siebie, był taki z takim tamponem sterylnym, opakowany odpowiednio, z bandażami, i zaczęłam bandażować jego głowę. On miał odciętą czaszkę i wypływał mózg, więc to było dla mnie straszne przeżycie, bo ja klęczałam, trzymałam głowę na swoich rękach i usiłowałam to zatrzymać. On oczywiście zginął natychmiast, myśmy w tym samym dniu go pochowali właśnie na podwórzu tej kamienicy. Chłopcy wykopali rów, zawinęliśmy go w prześcieradło, z butelką. Pisało się tylko pseudonim, nie znało się wtedy nazwisk. A jedna z moich koleżanek, co już później po wojnie ją spotkałam, „Lucyna”, pseudonim Lucyna, to była Ludwika Grodzicka, ona była mokotowianką, ona wielu tych chłopców znała już przedtem i pracowała po wojnie przy ekshumacji zwłok. Właśnie mówiła, że między innymi tego Zbyszka też znalazła, bo on jest pochowany na Powązkach, na cmentarzu wojskowym. Ja, ile razy byłam w Warszawie, zawsze odwiedzałam jego grób.
[Odwiedzałam] wiele takich indywidualnych grobów ludzi, z którymi się zetknęłam. Między innymi też taki kolega, który zginął w drugiej połowie września, mówiłyśmy o nim „Sławek”, on był Dobrosław Lewandowski, też jest pochowany w indywidualnym grobie na Powązkach. Nawet mam zdjęcie tego grobu. Później właśnie porucznik „Tłomacki”, który zginął… Wracam do tego Zbyszka. Zbyszek zginął 24 września czterdziestego czwartego roku, w dniu swoich dziewiętnastych urodzin. To było właśnie takie przejmujące, że właśnie… Potem dowiedziałam się, że to były jego urodziny, że akurat w tym dniu.
A jeszcze chciałam powiedzieć o tym, że w czasie Powstania, już pod koniec, koniecznie… Aha, w trakcie Powstania czasem zabierałam nawet swoich kolegów do mojej mamy, jak były chwile spokojne, na jakiś [posiłek], tak zwaną wyżerkę, to znaczy mama zawsze coś przygotowywała. Ponieważ przy tej willi był ogród, owocowe drzewa, zamiast kwiatów były grządki z warzywami, jakieś pomidory, zawsze coś było do jedzenia, zawsze mama coś przygotowała, wszystkich dokarmiała. Jak trzeba było, ubierała nawet w jakieś rzeczy, które były potrzebne.
No a ja jeszcze chciałam powiedzieć, jak ostatni raz spotkałam rodziców, właśnie dwudziestego czwartego, kiedy ten Zbyszek zginął, w nocy z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty, koniecznie chciałam jeszcze dostać się do domu, odwiedzić rodziców. No i powiedziano nam, że już tam mogą być Niemcy, że już od alei Niepodległości zajmują. Ta ulica Odyńca po drugiej stronie parku Dreszera płonęła, a myśmy ze „Sławą”, Stanisława Skrzymowska, też moja koleżanka z „Granatu”, z którą później byłam wywieziona do Niemiec, ona poszła ze mną. […] Z tą „Sławą” jednak szłyśmy i ona miała tak zwane sznurkowce w czasie Powstania, czyli buty zrobione ze sznurka, więc one się rozpadły. Jacyś koledzy znaleźli męskie oficerki i ona chodziła w tych oficerkach. No i mówiła, że tak… Pełno na chodnikach leżało szkła z rozbitych szyb, więc ona mówiła: „Słuchaj, ciszej, bo nas usłyszą”. Tak, takie byłyśmy naiwne. Przecież tam wszystko Niemcy wtedy palili i akurat dwie dziewczyny, które się przedzierały, nie interesowały ich specjalnie. W każdym razie dostałyśmy się do domu, byłyśmy bardzo głodne, no i mama miała ugotowane jakieś takie krojone kluski, no już na półmisku, z dżemem zjadłyśmy, wygłodniałe. A mama najbardziej martwiła się, że moi bracia dawno się nie pokazywali w domu (bo oni też co kilka dni wpadali), że trzeba im zanieść czyste koszule. Prosiła, żebym im zaniosła czyste koszule. Więc ja wzięłam te koszule, a mój ojciec dał mi dwie butelki: jedną wina dla rannych, żebym zaniosła rannym kolegom, a drugą, żeby poczęstować swoich dowódców. Więc myśmy wzięły to wszystko, no i rzeczywiście gdzieś w okolicy ulicy Bałuckiego znalazłam jednego z braci i dałam mu te czyste koszule, a wino zaniosłyśmy rannym kolegom, którzy leżeli w piwnicach. Już wtedy wszystkie szpitale prawie były zbombardowane, więc w piwnicach prywatnych domów były takie sale szpitalne i myśmy odwiedzały tych naszych kolegów, tak że wiedziałyśmy, gdzie który leży, i też zaniosłyśmy im to wino. Ale poszłyśmy wtedy… Zetknęłam się, po raz pierwszy zobaczyłam bezpośrednio dowódcę Mokotowa. Wtedy był pułkownik albo kapitan, nie wiem, czy później był i został pułkownikiem, pseudonim Karol. I on powiedział, że jest ewakuacja do Śródmieścia. Dostałyśmy przepustki, żeby kanałami przejść do Śródmieścia – właśnie wtedy jak wracałam ze „Sławą” od moich rodziców.
A jeszcze wracając – muszę zrobić dygresję, bo to jest bardzo ważne – do tej „Sławy”. „Sława” do nas po kilku dniach została dołączona, jak gdyby do „Granatu”, wtedy jak myśmy już były w „Granacie” z „Wiśką”. Jej brat został w pierwszym dniu Powstania zabity. On był oficerem mianowanym w trzydziestym dziewiątym roku. Skończył podchorążówkę i brał udział w wojnie w trzydziestym dziewiątym roku. Był w oflagu, w Dössel, to jest w Westfalii. I w czterdziestym trzecim roku młodzi oficerowie, będący w tym obozie, zrobili podkop i… Ja potem, po wojnie czytałam książkę „Czterdziestu z Dössel”. Było czterdziestu młodych oficerów, którym udało się uciec z tego obozu, i między innymi jemu. Z tych czterdziestu tylko kilku udało się przeżyć i on należał do tych kilku, których Niemcy nie złapali, który się dostał do Warszawy. I właśnie „Sława” później, po wojnie mi opowiadała, że ona, jadąc tramwajem, wiedziała, że jej brat jest w oflagu, i zobaczyła jego, idącego ulicą w Warszawie, więc wyskoczyła z tego tramwaju, podbiegła i on prosił, żeby nawet matce nie mówiła, a matka jej mieszkała wtedy w Radzyniu Podlaskim, że on jest, że się wydostał. On był już w konspiracji i był tam w pierwszym dniu Powstania adiutantem dowódcy Mokotowa, pułkownik „Daniel” wtedy był dowódcą Mokotowa. On brał udział w ataku na forty mokotowskie. To była dzielnica głównie zajęta przez rodziny lotników niemieckich i przez Niemców, więc to była sprawa beznadziejna. On został ranny ciężko w płuca i po kilku godzinach zmarł. A w ciągu tego roku, można powiedzieć wolności, tak w cudzysłowie, stał się… ożenił się z koleżanką, jeszcze z liceum oni się znali, „Olą” (wiem, że miała pseudonim Ola). I zginął 1 sierpnia.
Więc „Sława” właśnie do nas została później przydzielona i myśmy, mając już tę przepustkę, chciały… Właśnie miałyśmy z dwudziestego szóstego na dwudziesty siódmy przejść kanałami do Śródmieścia, czekałyśmy w wykopie przy włazie przy ulicy Wiktorskiej. Bo na Mokotowie były dwa włazy: jeden przy Bałuckiego, przy Szustra chyba, a nasz był [przy] ulicy Wiktorskiej. Myśmy całą noc stały, związałyśmy się paskami, licząc na to, że się nie zgubimy w ten sposób, co było bardzo naiwne. Nad ranem powiedziano nam, że kanał jest zablokowany, że mamy wracać. Dokąd mamy wracać? Tam, skąd wyszłyśmy, tam już byli Niemcy. Myśmy wyszły z oddziału, który walczył na pierwszej linii. Za kościołem Świętego Michała była barykada i tam zginął właśnie porucznik „Tłomacki”, który był dowódcą oddziału dywersji bojowej. W tej ostatniej fazie Powstania myśmy dołączyły, właśnie byłyśmy w tym oddziale dywersji bojowej, czyli na bezpośrednim styku z Niemcami. Już wtedy byłyśmy ostatnim oddziałem, który miał się wycofywać z Mokotowa, i myśmy już nie doszły, nie wolno nam było wejść do kanału, bo tam okazało się, że wyciągnięto stu dwudziestu kilku naszych kolegów, których rozstrzelano.

No i nie wiedziałyśmy, co ze sobą robić. Zobaczyłyśmy naszych dwóch kolegów, którzy podpierając się deskami, właśnie tych, którym zaniosłyśmy to wino, rannym, w jakiejś prywatnej willi leżeli i pomogłyśmy im zejść. Na ulicy Dolnej w ogrodach był taki szpital prowizoryczny, w czasie Powstania też leżeli tam nasi ranni, więc myśmy znały już tego komendanta, no i błagałyśmy, żeby ich przyjął. On powiedział, że nikogo już nie przyjmie. Więc myśmy go ubłagały, żeby jednak ich przyjął. Zgodził się, ale pod warunkiem, że my przede wszystkim musimy niszczyć wszystkie emblematy. Znaczy chodziłyśmy po salach, zmieniałyśmy opaski czy kombinezony, które miałyśmy, a musiałyśmy się przebrać w cywilne ubrania. A skąd miałyśmy cywilne ubrania? Stąd, że w czasie Powstania została zajęta jakaś fabryka, gdzie produkowano dzianiny, i tam były garsonki, i wszystkie dziewczyny dostały garsonki wełniane, jakiś żakiecik, spódniczka w każdym razie. Nie wiem, czy to nosiłyśmy w torbie, ja tego nie pamiętam, skąd ja miałam tę garsonkę. W każdym razie kazano nam się przebrać, bo ten lekarz powiedział, że on ma swój personel, który się opiekuje tymi chorymi, a my mamy tylko niszczyć wszystkie emblematy wojskowe. Między innymi też jedną spotkałyśmy naszą koleżankę „Lucynę”, która leżała tam ranna, zniosłyśmy ją do piwnicy, też żeby ją uchronić, bo cały czas było przy tym jeszcze bombardowanie artyleryjskie i lotnicze już. To nawet o tym nie mówię, bo to właściwie przez cały czas było. Tak że tak wydaje się, że dzień za dniem, a tu przeżycie każdego dnia to było naprawdę… czasem graniczyło, można powiedzieć, z cudem. I w końcu myśmy spotkały naszych dwóch kolegów, właśnie „Kreta”, czyli Zbigniewa Wrońskiego, i „Gozdawę”, czyli Janka (on się nazywał Krok-Paszkowski), i zaprowadziłyśmy do tego szpitala. Tam rzeczywiście paliłyśmy wszystko. Z tym że „Sława” potem powiedziała mi, że nasze legitymacje, nasze opaski i nasze kombinezony zakopała gdzieś w ogrodzie, że nie spaliła, a resztę paliłyśmy. Wszystkim rannym nawet odcinałyśmy guziki z orzełkami, żeby nie było nic. Ten komendant szpitala chciał, w swojej, powiedziałabym, naiwności chyba jednak, powiedzieć, że to jest szpital cywilny, a tam leżeli przecież głównie młodzi ludzie, ranni, więc… Tylko że nikt wtedy nie mówił nam o jakiejś kapitulacji, ja w ogóle nie znałam tego słowa, nie mogłam zrozumieć, dlaczego nagle jakaś kapitulacja. W każdym razie była od rana już cisza, już nie było żadnych strzałów. I myśmy wiedziały, że coś się zacznie złego dziać, czyli bałyśmy się, że Niemcy wpadną, że zaczną wszystkich rozstrzeliwać. Dlatego ten komendant kazał niszczyć te emblematy związane z Powstaniem. Tam również schroniło się sporo osób cywilnych, kobiety z dziećmi. Gdzieś koło południa wpadli Niemcy i byli to na szczęście młodzi chłopcy w mundurach lotniczych, więc nie było to ani Gestapo, ani jakaś taka armia najemników niemieckich, którzy byli najgorsi, jeśli chodzi o zetknięcie z… Wtedy komendant powiedział, że mamy wyjść – on nam wydał rozkaz, nie było to powiedziane: „Róbcie, co chcecie”, tylko: „Macie wyjść z ludnością cywilną”. Myśmy wmieszały się w ten tłum ludzi i wychodziłyśmy. Z tym że już przy samych drzwiach – bo myśmy wchodząc do tych kanałów, sobie we trzy przysięgły, że się nie opuścimy – wtedy właśnie „Wiśka” powiedziała: „Wy idźcie, ja zostaję”. Ona została. Po prostu takie, jak to się mówi, drobne sympatie były. Wśród jej takich cichych wielbicieli był jeden z kolegów i ona chciała może jego chronić. Zresztą właśnie pomogła mu później się wydostać wśród tych rannych, jak ich wywożono. Ona mi później opowiadała, że pomogła mu w ucieczce na… W każdym razie jakiś miała w tym cel.
No a myśmy wyszły z tą ludnością cywilną. Ja pamiętam, nas pędzono Dolną do ulicy Belwederskiej, która prowadziła później w kierunku Wilanowa, dalej. Tam właśnie przy tym bunkrze, o którym wspominałam, gdzie był ten wybuch, gdzie zginął ten nasz kolega, leżało bardzo dużo zabitych w takim… Kilka dni wcześniej była obrona ulicy Piaseczyńskiej, ulicy Dolnej, gdzie przebiegał jak gdyby front walk i leżeli zabici, niepogrzebani. Ja wtedy zobaczyłam takie rozkładające się zwłoki zabitych. To był tak przerażający widok, że to było… no, utkwiło mi w pamięci do końca życia. Ja dlatego jestem zwolenniczką kremacji zwłok. Wiem, co się dzieje z ciałem ludzkim po śmierci. Jeżeli jest niepochowane od razu, to następuje makabryczny rozkład. Więc Niemcy wtedy, ci wypędzający nas… Mężczyzn wzięto do kopania rowów, do kopania grobów dla tych zabitych.
No więc pędzono nas w kierunku Wyścigów Konnych na Służewcu i tam z całej dzielnicy ludność wypędzano już, zdawałyśmy sobie sprawę, że to jest koniec. Ja byłam kompletnie załamana, to znaczy nie wyobrażałam sobie, że można jeszcze dalej żyć – mi się zdawało, że to już koniec. To znaczy wydawało mi się, że cały świat powinien o tym wiedzieć, a okazuje się, że tylko Warszawa była w takim położeniu, a tutaj cały świat właściwie o tym nie wiedział. Więc dla mnie nastąpiła jakaś kompletna amnezja – ja nie pamiętałam o rodzinie, nie pamiętałam o swoich bliskich, nic. Dla mnie świat przestał istnieć. Myśmy szły jak automaty zupełnie. Pędzono nas obrzeżami Warszawy pieszo, do Włoch. Pilnowali nas żołnierze niemieccy. Byli to raczej starzy żołnierze, którzy już się nie nadawali pewnie do takiej służby bezpośredniej, czynnej, ale niemniej mieli karabiny i nawet nie przyszło nam do głowy, żeby próbować uciekać, bo dokąd. Zresztą pomagałyśmy nosić, tam szły kobiety z dziećmi. Spotkałyśmy na przykład żonę naszego kaprala, który został ranny, też leżał, bardzo poważnie ranny i miał trzyletnią córeczkę, więc pani niosła to dziecko, myśmy pomagały jej, bo ją znałyśmy, pomagałyśmy nosić. No i doszłyśmy do Włoch, we Włochach nas wpakowano w takie bydlęce wagony i dojechaliśmy do Pruszkowa.

Tam nas spędzono do hali, gdzie na podłodze, na jakimś błocie, na deskach przespałyśmy.

  • I tutaj zakończmy tę część, dobrze?


Bo tu jest bardzo [ważny moment].

  • Tak, proszę.


Więc następnego dnia, już po tej makabrycznej nocy przespanej na jakichś deskach, na podłodze… Tłum ludzi się tam kłębił, rozdawano jakąś czarną kawę. I moja koleżanka „Sława” spotkała swoją kuzynkę, która była w tym czasie w szkole pielęgniarskiej w Warszawie i ona już pracowała tam w Czerwonym Krzyżu. Ona powiedziała, że tu wszystkich będą wywozić stąd do Niemiec z tej hali, wszystkich zdolnych do pracy, więc może jedną uda się ukryć, to znaczy myślała o niej. I wtedy właśnie ta „Sława” powiedziała: „Nie, ja ciebie nie mogę samej zostawić”. I to było właśnie piękne, że ona w takim momencie, kiedy mogła uratować swoje życie przed… jednak została ze mną. Wiedziała, że ja byłam mniej odporna. Ona była ode mnie trzy lata starsza, bardziej dojrzała, w każdym razie ja jakoś nie umiałam się zdobyć wtedy na żaden… Już mi nie zależało na życiu, ja już nie chciałam żyć, uważałam, że już życie się skończyło, że już nie warto. Nie miałam jakichś cech samobójczyni, tylko że [brakowało mi] w ogóle chęci do życia. Ja po prostu byłam załamana tą kapitulacją, ja sobie nie wyobrażałam, że coś takiego może [mieć miejsce, że] mogło do takich rzeczy dojść. W każdym razie chciałam koniecznie podkreślić to, że ona wykazała wtedy tak wielką solidarność, że ze mną została. [Kuzynka] schowała nas w jakiejś skrzyni, zakryła nas papierami – rzeczywiście całą tę halę opróżniono i dopiero następnego dnia przyjechała partia, chyba ze Śródmieścia, kolejarzy i rodzin kolejarskich. I wśród tej gromady ludzi spotkałyśmy naszego kolegę z Powstania, Zbyszka Jelonkiewicza, który był jednocześnie kolegą „Sławy”, bo oni razem zdawali maturę, jeszcze tuż przed wojną albo w pierwszym roku wojny, w czterdziestym roku, w Radzyniu Podlaskim. Jego ojciec był zresztą dyrektorem liceum. No i on właśnie, Zbyszek, powiedział, że kolejarzy nie wywożą do Niemiec, tylko na teren Generalnej Guberni, i my będziemy jak gdyby rodziną. On miał lewe papiery w czasie wojny – kolejarskie – i stąd znalazłyśmy się właśnie w grupie kolejarzy. Na tym możemy skończyć.

Łódź, 20 października 2015 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna



Kontynuacja nagrania z 20 października 2015 roku zarejestrowana 9 listopada 2015 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna.

Nazywam się Władysława Jędrzejewska, z domu Makowska, urodzona w 1925 roku 27 września w Kruszwicy.

  • Gdzie pani była w czasie Powstania?


W czasie Powstania byłam na Mokotowie. Tak szczęśliwie się złożyło, że mieszkałam na Mokotowie, właśnie przy ulicy Ursynowskiej, róg Szczekocińskiej.

  • W którym oddziale pani była?


Zostałam przydzielona w trakcie Powstania do oddziału „Granat”. Nikogo nie znałam z tych osób, poza koleżanką, z którą razem byłyśmy zmobilizowane i razem już byłyśmy wcześniej przy ulicy Łowickiej.

  • Proszę przypomnieć jeszcze pani pseudonim.


Mój pseudonim Dziunia. Było to moje imię, tak nazywano mnie w domu i dotychczas, mimo że mam dziewięćdziesiąt lat, nadal wśród rodziny jestem nazywana takim imieniem zdrobniałym.

  • Proszę nam przekazać pani wiedzę na temat zdjęć robionych podczas Powstania.


Podczas Powstania nasz kapitan [Stefan Arnoldt „Janusz”], który był ranny w prawą rękę, nosił [ją] na temblaku, ale miał przy sobie aparat fotograficzny, również miał aparat do filmowania. I pamiętam, że robił nam zdjęcia, i nawet pamiętam, czyje to były zdjęcia. Myśmy chodziły już wtedy wszystkie ubrane jednakowo w kombinezonach szarych, o których wspominałam, że były zdobyczne z jakiejś fabryki, i wszyscy byli jednakowo umundurowani. No i te zdjęcia, jak się po latach dowiedziałam, powstały w okresie, kiedy nie można było tego rodzaju zdjęć przechowywać. Powierzył swojej bratowej, której zresztą mąż też brał udział w Powstaniu, był w stopniu sierżanta (nie pamiętam [nazwiska], ale w każdym razie też [był] w zgrupowaniu „Granat”), i żona tego pana przechowywała [te zdjęcia]. Gdzieś [je] podobno zakopała, odpowiednio ubezpieczając, czy w jakimś słoju, no i niestety tak się złożyło, że oboje zginęli w wypadku samochodowym i nikomu nie przekazano wiadomości [o miejscu], tak że te zdjęcia przepadły.

  • Proszę przypomnieć nazwisko tych państwa, którzy tymi zdjęciami się zaopiekowali.


Kapitan nazywał się Stefan Arnoldt, pseudonim Janusz, a jego brat też nazywał się tak samo, tylko w tej chwili nie pamiętam jego pseudonimu. W każdym razie w książce, która mówi o dziejach „Granatu”, jest jego zdjęcie i jego pseudonim. Musiałabym zajrzeć.

  • Czyli te zdjęcia przepadły bezpowrotnie.


Przepadły bezpowrotnie. Ocalało jedno zdjęcie, które jest zresztą w książce Bartelskiego, właśnie grupy takiej kilku dziewcząt i chłopców, które zostało widocznie zrobione przez kogoś innego i jeden z uczestników tego zdjęcia przekazał był swojej rodzinie i ona przechowała to zdjęcie. Nawet pamiętam, przed laty była taka wystawa w Muzeum Historii Warszawy na Starym Mieście i właśnie wtedy zobaczyłam po raz pierwszy to zdjęcie, a teraz widziałam, że jest w książce Bartelskiego „Mokotów 44” i na tym zdjęciu również ja jestem. Jest tam moja koleżanka „Wisia”, jest koleżanka „Sława” Skrzymowska, jest „Halina” Mickiewicz, jedyna, można powiedzieć, osoba dorosła, bo była wtedy już mężatką i miała chyba ośmioletniego syna. Ona, pamiętam, w czasie [Powstania] w naszym oddziale zajmowała się tą stroną aprowizacji, kuchni i tak dalej. W każdym razie to jest jedyne zdjęcie autentyczne, które zostało przechowane.

  • Chciała pani jeszcze wspomnieć o swoim koledze, którego w czasie Powstania odwiedzałyście jako sanitariuszki, udzielałyście mu pomocy.


Więc myśmy odwiedzały naszych kolegów rannych, którzy najpierw leżeli w szpitalach, a po tym jak szpitale zostały zbombardowane, zostali umieszczeni w prywatnych willach. Na ogół w piwnicach powstawały takie prowizoryczne szpitale. Ale chodziło o kolegę, który został ranny przy zdobywaniu właśnie Bruhn-Werke, o którym też wspominałam. On miał bardzo poważną ranę, bo to była rana uda ze strzaskaną kością od kuli dum-dum, która tak rozrywała ciało. No i on leżał w szpitalu Elżbietanek. Miał nogę w gipsie, z tym że było wycięte takie okienko na tę ranę, że można było zmieniać opatrunki. Ale szpital został zbombardowany i on został stamtąd cudem nieomal wyciągnięty. Jego matka zabrała go do swojego mieszkania przy ulicy Puławskiej i myśmy go tam odwiedzały. Również musiałyśmy… Dopóki można było, same zmieniałyśmy opatrunki, ale wiedziałyśmy, że ta rana się nie goi, przeciwnie, została zainfekowana do tego stopnia, że myśmy kiedyś z przerażeniem zobaczyły, że w tej ranie są pluskwy. To było straszne, taki widok właśnie żerujących pluskiew. No i myśmy wtedy ściągnęły siłą nieomal lekarza, który oczyścił tę ranę. Dalsze dzieje [kolegi] to znam już z relacji jego matki, bo po wojnie, jak wróciłam do Warszawy w czterdziestym szóstym roku, to odwiedziłam jego matkę, która nadal mieszkała w tym samym domu. Powiedziała mi, że „Zbyszek” [Zbigniew Klejn „Zbigniew”] jest w sanatorium, a ona go uratowała cudem, dlatego że wszystkich z tego domu wypędzono, [a] on nie mógł chodzić, miał właśnie tę nogę w gipsie, [był] ranny. Obok był taki niewielki budynek, który teraz nie istnieje, zakład higieny, i tam wszystkich rannych zgromadzono i Niemcy podobno podpalili [ten budynek]. Tak przynajmniej z relacji jego matki słyszałam, że podpalili. Dosłownie na własnych plecach go wyniosła. Jeszcze jak była sześćdziesiąta rocznica wybuchu Powstania, na tych uroczystościach na Mokotowie ja się z nim spotkałam i on miał nogę amputowaną. Z tym że właśnie pamiętał nas doskonale, myśmy zresztą wiele razy się spotykali w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych. Zawsze 27 września była rocznica upadku Mokotowa i wtedy odbywały się msze za poległych w kościele Świętego Michała [Archanioła].

  • Proszę pani, chciała pani jeszcze wspomnieć o jednej osobie.


Jeszcze miałam [wspomnieć] o koledze, który również ranny był, leżał w szpitalu przy ulicy Chełmskiej. Ten szpital, mimo że na dachu był namalowany czerwony krzyż, został zbombardowany. Również w tym szpitalu leżeli ranni jeńcy niemieccy, więc właśnie podobno to oni napisali taką petycję, że leżą tu ranni Niemcy, żeby szpital nie był bombardowany, a mimo to został zbombardowany. Palił się dach, palił się strop, to był jednopiętrowy budynek i [kolega] został przyciśnięty jakąś belką, ten ogień się zbliżał już do jego łóżka i nie wiem, jakim cudem on wydostał się spod tej belki, która mu przyciskała brzuch, wyskoczył przez okno i dzięki temu ocalał.

  • Proszę przypomnieć jego nazwisko.


On miał pseudonim Paleta, a nazywał się Tadeusz Wyrzykowski. On leżał również gdzieś w takiej prywatnej kwaterze. Myśmy starały się gotować jakieś kleiki, papki, ponieważ on właśnie miał trudności z trawieniem, przełykaniem po tym urazie brzucha. No ale o ile mi wiadomo, to było przyczyną tego, że w ogóle ocalał – jego siła woli, że wydostał się spod tych walących się, palących już belek stropu.

  • Proszę powiedzieć, co on takiego zrobił na Woli, czego jest twórcą.


No właśnie, największe jego dokonanie… Zresztą miałam okazję odwiedzić ten cmentarz, on został w 2011 roku jak gdyby od nowa zbudowany i on jest projektantem nowego cmentarza wojskowego na Woli. Według mnie jest przepięknie, naprawdę pięknie zaprojektowany i jest również jego nazwisko wymienione jako jeden z głównych projektantów tablicy, która prowadzi przy wejściu do tego cmentarza.

  • Wróćmy już do tego czasu, kiedy pani znalazła się w Pruszkowie i przyłączyła się pani do grupy kolejarzy. Jak to było?


No więc z tą grupą myśmy z koleżanką, prawda, po tej pierwszej nocy spędzonej w Pruszkowie, leżąc na jakichś deskach w straszliwym tłoku…

Moja koleżanka spotkała swoją kuzynkę, która pracowała tam w Czerwonym Krzyżu i ona powiedziała, że wszystkich będą stamtąd wywozić do obozów do Niemiec, wobec tego będzie starała się uratować nas. Ale doszła później do wniosku, że może uratować jedynie jedną [osobę], czyli tę swoją kuzynkę. Była to moja przyjaciółka, Sława Skrzymowska, która też miała pseudonim Sława, ona wtedy powiedziała, że musimy zostać razem. I ona przez cały czas w ogóle bardzo mnie wspomagała psychicznie, ponieważ ja byłam kompletnie załamana. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego załamało się Powstanie, nie wierzyłam po prostu w jakąś kapitulację, w ogóle nie docierało do mojej świadomości. Nastąpiła jakaś amnezja. Ja nie pamiętałam nawet, że mam rodzinę, nie usiłowałam szukać jakichś bliskich osób, rodziny, w ogóle wydawało mi się, że cały świat się zawalił. Ona jakaś była widocznie silniejsza psychicznie i próbowała jednak jakoś pomóc mi przetrwać te trudne chwile. Wiem, że właśnie ta jej kuzynka, chcąc nas ukryć, znalazła jakieś duże skrzynie. Myśmy po prostu położyły się w tych skrzyniach, ona nas nakryła jakimiś papierami. Całą halę opróżniono z ludzi i następnego dnia przypędzono tam grupę kolejarzy. To była już ludność ze Śródmieścia prawdopodobnie ewakuowana. W każdym razie wśród tej grupy kolejarzy znalazł się nasz kolega z Powstania, właśnie z „Granatu”, pseudonim Zbyszek, a on był Zdzisław Jelonkiewicz. Był zresztą kolegą szkolnym właśnie „Sławy” Skrzymowskiej i tam powiedział nam, że słyszał, że kolejarzy nie będą wywozić do Niemiec, tylko na teren Generalnej Guberni. A on miał w czasie okupacji tak zwane lewe papiery, że niby pracował na Dworcu Wschodnim w nastawni, no i jak robiono selekcję, wtedy myśmy podali, że jesteśmy rodziną, i „Zbyszek” miał być niby mężem „Sławy”, czyli ona przyjęła jego nazwisko Jelonkiewicz. A „Sława” z kolei miała być moją siostrą, czyli przyjęła nazwisko panieńskie Makowska. No i myśmy jako rodzina kolejarzy zostali załadowani do wagonów bydlęcych i czekaliśmy na dworcu w Pruszkowie, licząc na to, że wyjedziemy. Tam byli nie tylko ludzie dorośli, ale całe rodziny kolejarskie, więc kobiety z dziećmi również, z jakimś tam dobytkiem. Każdy miał jakąś ciepłą odzież, jakieś pierzyny, koce, w każdym razie byli zaopatrzeni i myśmy tylko właściwie byli jedyni tacy bez żadnego wsparcia w postaci cieplejszych rzeczy. No i czekaliśmy dość długo, siedząc już w tych wagonach. Okazało się, że na sąsiednich torach był pociąg, który wiózł żołnierzy węgierskich na front wschodni. Dowiedzieliśmy się, że ci żołnierze starają się nam pomóc, czyli jeżeli miało się jakieś pieniądze, oni chętnie nawet kupowali jakąś żywność. Więc myśmy miały jakieś tam drobne pieniądze przy sobie, dałyśmy tym [żołnierzom] czy „Zbyszek” to zorganizował, oni mieli nam kupić przynajmniej jakiś chleb, jakąś kiełbasę. Niestety nasz pociąg ruszył, ich pociąg został i niczego nie dostałyśmy.

 

  • Nie zdążyli wam dostarczyć.


Nie zdążyli nam dostarczyć. No i nasz pociąg jechał. No, nie wiedzieliśmy dokąd, dlatego że wagony były zamknięte, była tylko szpara, żeby po prostu mogło jakieś tam powietrze docierać. Wagony przecież takie zamknięte, bydlęce wagony, nieosobowe, więc właściwie [jechaliśmy] na stojąco, ciasno było, byliśmy stłoczeni jak sardynki w puszce. No i jechaliśmy trzy doby do Piły, więc wiem, że jak tylko pociąg gdzieś zwalniał, przejeżdżaliśmy przez jakieś tereny dawnej Polski, przez Wielkopolskę, to miejscowa ludność rzucała owoce, jabłka, jakieś pomidory. W każdym razie coś tam można było, jak ktoś bliżej stał, [mógł] odebrać i podać dalej. W każdym razie była jakaś taka solidarność między ludźmi, że się dzielili między sobą. No i po tych trzech dobach znaleźliśmy się w Pile. Gdzieś niedaleko dworca były baraki, był obóz zamknięty i nas wpędzono do tych baraków. Z tym że tam były prycze bez żadnych sienników, tylko były gołe deski i właśnie całe rodziny z dziećmi, kobiety, mężczyźni. Raz dziennie Niemcy przywozili rano czarną kawę, a w południe jakąś niby zupę, bo trudno było nawet określić, jakiego rodzaju było to pożywienie.

  • Czy do tej czarnej kawy rano nie było żadnego kawałka chleba?


Nie, nic, żadnego chleba nie było. Jedynie poszukiwano mężczyzn chętnych do pracy w polu przy wykopkach, no więc nasz kolega „Zbyszek” zgłosił się, no i pracując tam, przynosił w kieszeniach po kilka ziemniaków, a żeby ugotować te ziemniaki, to trzeba było mieć jakieś naczynie. No więc myśmy nie miały przecież żadnych naczyń, zresztą właśnie rzadziej wydawano nawet raz dziennie zupę, jeżeli ktoś nie miał jakiejś salaterki czy garnka, no to wtedy tej zupy nie dostawał, bo nie miał w co, więc myśmy znalazły na śmietniku jakieś puszki po konserwach i traktowałyśmy to jako właśnie naczynia do tego, żeby chociaż dostać tę puszkę zupy. Poza tym były okropne warunki, to znaczy było tak ciasno, że po dwie osoby [leżały] na takiej wąskiej pryczy. Były piętrowe prycze, drewniane i właśnie bez żadnych sienników, bez żadnych koców, bez niczego, więc myśmy strasznie marzły. Miałyśmy gołe nogi, spódniczki, no i pamiętam, że właśnie obok nas na podłodze, bo nie wszyscy mieścili się na tych pryczach, leżała jakaś rodzina kolejarska, małżeństwo z dwojgiem dzieci. Nakrywali się pierzyną, którą z sobą wzięli, a pewien kolejarz wieszał swój płaszcz na jakimś gwoździu na ścianie obok naszej pryczy i myśmy czekały, aż oni zasną i wtedy brałyśmy sobie ten płaszcz, żeby się nakryć, bo się trzęsłyśmy z zimna.

  • A kiedy się zdążyłyście przebrać z tych kombinezonów, o których pani mówiła?


Ach, te kombinezony to w szpitalu jeszcze. Właśnie jak opowiadałam, że komendant szpitala powiedział, że ma własny personel, przyjął nas tylko pod warunkiem, że my będziemy wszystko niszczyć, i myśmy chodziły od łóżka od łóżka, kazał nam palić opaski, kombinezony i tam kazał nam się przebrać w ubrania cywilne. I właśnie „Sława” po latach mi opowiedziała, że ona naszych legitymacji i kombinezonów nie spaliła, tylko zakopała gdzieś w ogrodzie, w pobliżu szpitala, a resztę to myśmy wszystko paliły. Nawet polecił, żeby jak ktoś miał guziki z orzełkiem, żeby też niszczyć wszystko. Więc myśmy wtedy musiały się przebrać w cywilne garsonki, o których mówiłam, że tam wyfasowane, jak to się wtedy mówiło, z jakiejś fabryki.

A poza tym jeszcze mi się przypomniała taka anegdota o miodzie. W Mokotowie też zdobyto jakąś fabrykę sztucznego miodu i miód był takim powszechnym posiłkiem. Do wszystkiego się dodawało ten sztuczny miód i do tego ja, ponieważ zawsze lubiłam w domu pomagać w kuchni, więc nagle na jakiejś tam kwaterze udało mi się napalić w kuchennym piecu i postanowiłam upiec piernik dla moich kolegów. Teraz mi się przypomniało, to była śmieszna sytuacja. Czegoś musiałam zapomnieć albo czegoś nie miałam, bo ten piernik wcale nie chciał rosnąć, tylko się upiekł i zrobił się z tego straszny zakalec. Niemniej moi koledzy z apetytem to zjedli, powiedzieli, że nic nie szkodzi, że jest taki zakalcowaty. Ale tak to [było] z tym sztucznym miodem. To taką dygresję zrobiłam.

 

  • Wróćmy teraz do obozu.


No więc w tym obozie byłyśmy mniej więcej około tygodnia. Nic nie było wiadomo, co będzie z nami dalej. Aha, jeszcze jakie tam były warunki higieniczne. Była latryna, gdzie przez całą długość tego baraku przebiegało takie jak gdyby koryto, nad którym przeciągnięte były deski i po prostu wszyscy siadali i załatwiali fizjologiczne potrzeby w ogóle bez… Była jedna jedyna, nawet nie umywalka, tylko to był taki żeliwny zlew z zimną wodą, więc o jakimś myciu nie było nawet mowy. No i warunki były przeokropne. No więc nas właśnie ratowało to, że ten „Zbyszek” przynosił te ziemniaki i jakoś tam gotowaliśmy i dzieliliśmy [się] razem tym, co [przyniósł].
Po kilku dniach nas oddzielono, kobiety wszystkie, i zapędzono do sali, gdzie już umundurowani gestapowcy kazali nam się rozbierać wszystkim do naga i oddać odzież. Ponieważ ja czytałam prasę podziemną, która u nas była prawie codziennie przynoszona przez znajomą w kaneczce do mleka, „Biuletyn Informacyjny”, wiedziałam, że w ten sposób kończy się sprawa żydowska, to znaczy w ten sposób likwidowano Żydów. Więc nas wszystkie kobiety, jak mówię, zbite w gromadkę, nagie, staruszki, i w średnim wieku, i dzieci, razem pędzono do pomieszczenia, gdzie stały koryta z jakimś żrącym płynem. Kazano wszystkie części owłosione głowy, prawda, i w innych miejscach przecierać tym płynem dezynfekującym i po tym nas wprowadzono do pomieszczenia, gdzie w suficie były sitka takie jak do prysznica, więc myśmy, pamiętam, przeżyły wtedy straszny szok. Byłyśmy pewne, że nas zagazują, bo to było zamknięte pomieszczenie i właśnie całe ciasno stałyśmy jedna obok drugiej. Ja pamiętam, że ze „Sławą” trzymałyśmy się za ręce tylko, nic nie mówiłyśmy i czekałyśmy, że będzie nasz koniec. I wtedy puszczono wodę zimną, [dano nam] jakieś szmaty do wytarcia i nadal nagie, na wpół mokre jeszcze, niewytarte, czekałyśmy, aż nam wydadzą odzież, która rzekomo przeszła odwszawianie. W tym celu zabrano tę odzież. Wtedy dopiero po tym odwszawianiu zobaczyłam, że miałam wszy, że wszystkie te wszy, które miały być zabite, zostały przeniesione na inną odzież, tak że myśmy wtedy zobaczyły, że mamy wszy odzieżowe. No i znów zapędzono nas wtedy do wagonów i już nie w takiej ciasnocie, ale jechałyśmy dalej na zachód.
Nie pamiętam, ile dni trwała ta podróż, w każdym razie zatrzymywała się w różnych nieprzewidzianych miejscach. Przede wszystkim w tym czasie na Niemcy już były liczne naloty alianckie, więc w czasie bombardowania nie wolno nam było się kryć, wagony były zamknięte. Dopiero jak było bezpośrednie ostrzeliwanie, bo to jechał cały pociąg tych wagonów zamkniętych, to wtedy nam wolno było uciekać w pole, ale tylko cały czas byłyśmy pod dozorem uzbrojonych Niemców, żołnierzy niemieckich. No i zawieziono nas… Wiem, że jechaliśmy gdzieś przez przedmieścia Berlina, potem w kierunku Magdeburga, też pamiętam, że przez Magdeburg jechaliśmy, i gdzieś nas rozdzielano po kolei, wysadzano po kilkadziesiąt osób z tego pociągu, rozdzielano po różnych miejscowościach.

Nas pierwotnie przeniesiono do niewielkiej miejscowości w pobliżu Magdeburga, pamiętam nazwę: Zielitz. Był to taki duży dworzec kolejowy, ale sama miejscowość nie była [duża]. Nas umieszczono w baraku, tym razem w niewielkim. To był jakiś barak dawnego takiego zgrupowania niemieckich dziewcząt, które pracowały na wsi. Był okres jesienny, więc skończyły się prace polowe, widocznie stał pusty i tam kilkanaście rodzin z dziećmi i nas też umieszczono. Więc tam były już o tyle lepsze warunki, że przynajmniej były sienniki i jakieś koce w tym baraku. W pierwszych dniach zrobiono nam zdjęcia, wydano legitymacje, tak że mam dotychczas tę legitymację Deutsche Reichsbahn, że jesteśmy pracownikami kolei, no i tam pracowałyśmy przy robotach wzdłuż linii kolejowych. Stawiałyśmy takie płoty osłaniające tory kolejowe, przeciwśnieżne, poza tym przycinałyśmy żywopłoty. No, takie różne roboty przy tej drodze kolejowej. Z tym że w pierwszą niedzielę naszego tam pobytu zjawiła się grupa dziewcząt z pobliskiej wsi. W każdej wsi pracowało bardzo dużo Polaków w gospodarstwach rolnych. Te dziewczyny dowiedziały się, że przyjechali jacyś ludzie z Warszawy, więc wszyscy byli ciekawi tego, co się działo w Warszawie. Myśmy niewiele im opowiadały, w każdym razie każda przyniosła coś, co mogła, jakiś drobiazg, jakieś pończochy, jakąś część ubrania, w każdym razie bardzo tak nas, można powiedzieć, w swoich możliwościach gościnnie przyjęto. Myśmy ze „Sławą” poznały taką kobietę starszą, która była spod Opoczna, wywieziona ze wsi i pracowały u jakiegoś dużego gospodarza, i one najbardziej nam pomagały, to znaczy przynosiły, jak tylko mogły przemycić jakieś resztki jedzenia. Bo w tym obozie bardzo, powiedziałabym, głodowe porcje były, to znaczy jedynie raz dziennie była zupa, najczęściej składająca się z brukwi, ziemniaków. No więc one starały się nam w ten sposób pomóc, a nawet umawiałyśmy się, że nas w czasie kolacji zapraszały do swojego pokoju. Jedna patrzyła, czy nikt z miejscowych nie widzi, i myśmy tam wkradały się na strych po to, żeby chwileczkę poleżeć pod prawdziwą pierzyną, bo one mieszkały zwykle w jakichś takich pokojach na strychu, przewidzianych dla służby.
Ale myśmy w tej miejscowości były stosunkowo krótko, kilka tygodni. Potem znów przewieziono nas, już indywidualnie, tylko we troje, to znaczy „Zbyszek” Jelonkiewicz z nami był, do Hanoweru i tam trafiłyśmy na bardzo duży obóz, też przy kolei, osób z Warszawy, wywiezionych dużo wcześniej, widocznie z innych dzielnic, bo one już tam pracowały. No i tam te osoby, zwłaszcza warszawiacy, byli jacyś solidarni. Pamiętam, że kobiety, które mieszkały w baraku, nam przygotowały prawdziwą kąpiel, zagrzały wodę, ubrały nas w jakieś prawdziwe nocne koszule, co było luksusem wtedy. W każdym razie wiem, że jedna z tych [pań], starsza taka pani, powiedziała, że jej przypominam jej córkę, no i odstąpiła mi swoją pryczę na baraku, żebym mogła się tam po tej właśnie cudownej kąpieli przespać, co było takim luksusem wtedy. No ale też tam byłyśmy tylko jakieś kilka dni i nas przewieziono do dużej stacji kolejowej, węzłowej, gdzie były olbrzymie obozy międzynarodowe. Polacy, Czesi byli, Belgowie, Francuzi, no w każdym razie takie…

  • Czy pamięta pani, jak się to miejsce nazywało?


Stendal. To był duży węzeł kolejowy, stamtąd rozchodziły się w pięciu kierunkach pociągi. I nas przydzielono do grupy… Polki, które tam już były wcześniej, pracowały w lokomotywowni, one czyściły lokomotywy i [to była] taka praca pod dachem, więc przynajmniej było ciepło, ale wracały usmarowane dosłownie tymi smarami, którymi musiały czyścić te lokomotywy. W każdym razie myśmy dwie tylko zostały przydzielone do grupy Ukrainek, które pracowały… One były wywiezione z Charkowa. Ukraińcy, Rosjanie, jeńcy ze Wschodu, mieszkali w dużo jeszcze gorszych warunkach niż my. No, myśmy mieszkały w takim baraku, gdzie były trzydzieści dwie prycze piętrowe i ściany były tylko z desek, niezupełnie szczelne, były niesamowicie zapluskwione. Okropnie, pluskwy wszędzie napotykało się, nie można było tego zwalczyć, więc myśmy musiały się z tym pogodzić. Tam ogrzewanie to pośrodku takiego baraku był jeden żelazny piec, tak zwana koza, i to było wszystko. No i poza tym te kobiety między sobą walczyły o miejsca, o wszystko, ciągle były kłótnie, no więc myśmy się izolowały do pewnego stopnia od tego tłumu, który już tam wcześniej czuł się gospodarzem, więc myśmy były traktowane tak jakoś jak osoby obce, tak że czułyśmy się tam bardzo źle. Poza tym raziło nas zachowanie tych kobiet, bo one rzeczywiście za to, żeby zdobyć jakąś dodatkową żywność, to gotowe były na wszystko, to znaczy starsze kobiety sprowadzały mężczyzn do swoich nieletnich córek, co w nas budziło po prostu straszną jakąś odrazę. Ale przy tym spotykałyśmy i ludzi dobrych, którzy nam starali się pomóc, bo myśmy nie miały nic. Nie miałyśmy [nic] poza tym, co nam przydzielono, jakieś salaterki w rodzaju misek, gdzie raz dziennie wydawano jakieś pożywienie, dostawałyśmy dwa razy w tygodniu po takiej ćwiartce razowego chleba i kawałku margaryny, i to było całe wyżywienie, więc wciąż byłyśmy głodne.
Ale ponieważ nas skierowano do pracy na torach kolejowych, musiałyśmy do tej pracy chodzić pieszo. Wkrótce nasze buty się bardzo zniszczyły, w każdym razie zaczęła się pora deszczowa, zaczęły padać deszcze i myśmy zgłosiły się wtedy do komendanta tego obozu, a to wszystko byli starzy kolejarze… To nie było już wojsko, tylko oni byli po prostu jak gdyby zwierzchnikami tego obozu. To byli starzy kolejarze, którzy już nie nadawali się do służby wojskowej. Myśmy się zgłosiły do komendanta, że my nie mamy możliwości chodzenia do pracy ileś kilometrów, podczas gdy padają deszcze, i on nas wtedy skierował do pracy w kuchni, po prostu do obierania ziemniaków. Ponieważ padały deszcze, to następnego dnia już nie poszłyśmy do pracy, tylko od razu do kuchni i tak, ale trzeciego dnia przestał padać deszcz. Ja mówię do mojej koleżanki: „Słuchaj, może jednak pójdziemy do tej pracy, bo w końcu oni się zorientują, że my tu się jakoś migamy od tego”. No i poszłyśmy do pracy, oczywiście spóźnione bardzo, bo myśmy musiały przychodzić o szóstej rano i pracowałyśmy dwanaście godzin, do szóstej wieczorem, więc wychodziłyśmy po ciemku i wracałyśmy po ciemku. No i ten Niemiec, który pilnował grupy Ukrainek i również nas, poskarżył się, przyszedł jakiś wyższy urzędnik i oni coś tam między sobą rozmawiali. Wezwali nas i moja koleżanka „Sława” nie znała niemieckiego, a ja dość dobrze już władałam niemieckim, więc zaczął wrzeszczeć na nas, że my, prawda, będziemy ukarane za to, że się nie stawiłyśmy do pracy. Więc ja mu pokazałam nasze gołe nogi, podarte buty, z których nieomal palce wychodziły, że już nie możemy pracować, niech nas ubiorą. Więc on kazał nam się zgłosić następnego dnia do magazynu i nas umundurowano. Dostałyśmy stare, połatane spodnie kolejarskie, czarne jakieś kurtki z łatami na łokciach, jakieś szmaty, żeby zrobić owijacze i drewniaki. Drewniaki były na spody drewniane, a góra była z takiego jakiegoś grubego płótna, tylko sama cholewka była zakończona paskiem skóry i na czubku nosa też były skórzane. I to bardzo owijałyśmy tymi owijaczami, szmatami stopy i w tym chodziłyśmy. Ja właśnie się dziwiłam, jak myśmy szybko chodziły w tym wszystkim. Nauczyłyśmy się chodzić, tak że po tych podkładach szłyśmy do pracy czasem pięć, sześć kilometrów. Często bywało tak, że jak wracałyśmy… A na czym polegała nasza praca? To, co nam kazali robić – przykręcać śruby, do których są podkłady przymocowane, szyny, potem też stawianie tych płotów przeciwśniegowych. Również przy takich przejazdach kolejowych, gdzie pracował dróżnik, zazwyczaj to też był jakiś emerytowany stary kolejarz, no więc kazano nam drzewa, które były wcześniej ścięte, ciąć ręczną piłą na kloce i rąbać drzewo, nauczyłam się rąbać drzewo również. Więc [to były] różne prace takie związane ze sprawnością kolei. Z tym że właśnie były częste już wtedy naloty. Ta miejscowość mieściła się blisko zachodniej… po zachodniej stronie Łaby myśmy byli, Stendal. Sam obóz mieścił się nie w mieście, tylko poza miastem i myśmy musiały właśnie do tych prac dochodzić, ale do zimy jeszcze pracowałyśmy tam. Jak już zaczęły się bardzo takie duże słoty, nie tyle śnieg, co słoty, to nas skierowano do pracy na dworcu przy przeładunku bagażu. Myśmy pracowały na takiej rampie kolejowej i ręcznymi wózkami metalowymi musiałyśmy podbierać z magazynu skrzynie, które przewoziłyśmy do wagonów albo na odwrót, z wagonów do jakiejś rampy, do hali, gdzie przechowywano bagaż. W każdym razie była to bardzo ciężka praca fizyczna. Poza tym myśmy pracowały też na różne zmiany, czasem na zmianę nocną.

  • Co wtedy robiłyście w nocy? Jaka praca była?


No też cały czas przy tym przeładunku bagażu. Poza tym pracowałyśmy również na peronach kolejowych, zwykle taki wóz elektryczny, wózek, który przewoził bagaż, miał przyczepę i myśmy na tej przyczepie też ładowały skrzynie, musiałyśmy przenosić. No i pamiętam, że kiedyś właśnie w takiej skrzyni były takie prosiaki, właściwie już podrośnięte. Ja nie byłam w stanie podnieść sama tej skrzyni i ten Niemiec, który nas pilnował, właściwie który prowadził ten wózek elektryczny, zaczął na mnie krzyczeć. Jeżeli byli na miejscu jacyś Niemcy, to wszystko byli starzy ludzie już i jakiś taki żandarm niemiecki powiedział do niego: „A swojej córce też byś kazał nosić takie ciężkie rzeczy?”. Czyli wziął mnie jak gdyby w obronę.
Jeszcze taką dygresję zrobię. Jak byłyśmy w tej miejscowości Zielitz, to było stosunkowo niedaleko, no ja nie wiem, w każdym razie jakąś godzinę jazdy pociągiem. Nam nie wolno było poza tę miejscowość nigdzie [się] wydalać. Nosiłyśmy taki znaczek „P”, ale nawiązałyśmy kontakt z tymi dziewczynami, które pracowały tam na wsi w tej pierwszej miejscowości Zielitz, i one nas prosiły, żeby przyjechać, one przygotują jakiś worek, owoce, jakieś jarzyny, żebyśmy mogły coś z sobą zabrać, jakąś żywność, bo tutaj w tym obozie był głód po prostu, wciąż byłyśmy głodne bardzo. No więc którejś niedzieli (miałyśmy co drugą niedzielę wolną) postanowiłyśmy pojechać właśnie po kilku tygodniach pobytu w Stendalu do tej miejscowości Zielitz, żeby przywieźć właśnie te produkty, które nam dziewczyny przygotowały. Nie mając żadnych przepustek, poprosiłyśmy jednego z polskich kolejarzy, którzy już tam pracowali dłużej, żeby nam kupili bilety, bo nam by nie sprzedano biletów. On kupił bilety, no i my idziemy już do tego pociągu i naprzeciwko nas idzie jeden z tych żandarmów, którzy już nas znali, bo myśmy pracowały już wtedy na tych peronach. Ja myślę sobie: „No, teraz to on nas zatrzyma i w ogóle mogą nas zaaresztować, nie wolno przecież [nigdzie się oddalać]”. A on podszedł do nas i mówi: „A dokąd jedziecie?” i pomógł nam wsiąść, no więc miałyśmy niebywałe szczęście, zdarzali się wszędzie jacyś [dobrzy] ludzie. Zresztą stwierdzam, że właśnie tacy starzy kolejarze, mężczyźni, to byli nastawieni do nas nawet, powiedziałabym, przychylnie, natomiast kobiety były [do nas nastawione] bardzo wrogo, bo one uważały, że przez nas ich synowie giną na wojnie. Przecież to nie z naszej winy oni rozpętali wojnę.

  • Pojechałyście po tę aprowizację, tak?


Pojechałyśmy, tak, i one rzeczywiście [przygotowały nam jedzenie], przywiozłyśmy wtedy worek prawie tych produktów, więc tam podzieliłyśmy się, z kim można było. W każdym razie bardzo wielu było takich ludzi, którzy nam [pomagali] przez to, że myśmy mówiły, że my jesteśmy z Powstania. Nie mówiłyśmy, że myśmy brały udział w Powstaniu, tylko że w ogóle z Powstania, to już bardzo przychylnie do nas ludzi nastawiano.

  • A proszę powiedzieć, skąd miałyście pieniądze na te bilety?


Nam płacono coś, potrącano nam za wyżywienie i nam płacono jakąś niewielką pensję nawet, Niemcy nam płacili za tę pracę, ale to była oczywiście symboliczna [suma]. Poza tym nic nie można było dostać, wszystko było na kartki. Pamiętam, że poszłyśmy kilka razy do miasta. To była cała wyprawa, bo kilka kilometrów od centrum miasta mieścił się ten dworzec i przy tym niedaleko dworca [mieścił się] ten obóz właśnie. Naprawdę był obóz duży, bo pamiętam na przykład kolejarzy czeskich, to oni nawet w swoich czeskich mundurach pracowali i pracowali już jako maszyniści, jako pomocnicy maszynistów. Po prostu Czechów traktowano zupełnie inaczej. Tak samo na przykład Belgów, lepiej niż Polaków – mieli lepsze baraki, lepsze wyżywienie. Po tym najbardziej pamiętam taką grupę Holendrów, którą przywieziono, których widocznie jak już Niemcy się stamtąd wycofywali, to przywieźli w głąb Niemiec tam. Myśmy byli wtedy w środkowych Niemczech, przecież mówiłam, po zachodniej stronie Łaby, stosunkowo blisko Łaby, więc ci Holendrzy byli strasznie w stosunku do Polaków niezaradni życiowo. Myśmy byli już tak zahartowani, można powiedzieć, przez warunki wojenne i wszyscy Polacy jakoś tam sobie radzili. No, ci, którzy tam byli dłużej, to oni nawet do tego stopnia, że czasem przynosili nam jakieś rzeczy zupełnie bezinteresownie. Właśnie ta pomoc to była… Nas traktowano zupełnie inaczej niż ogół Polek. Nie wiem, czym się wyróżniałyśmy, może zachowaniem. W każdym razie jeszcze chciałam wspomnieć, że tam poznałyśmy dwie panie, które nam bardzo też pomagały. Jedna z pań była dla nas wtedy dużo starsza, miała koło sześćdziesięciu lat. Jej mąż był restauratorem w Warszawie i on akurat wyjechał…

  • Czy pamięta pani jej nazwisko?


Nie pamiętam, myśmy na nią mówiły „ciocia”. W każdym razie ona pracowała w łaźni dla tych kolejarzy. Ponieważ tam był, jak wspominałam, duży węzeł kolejowy, tam był taki dom noclegowy, bo te zmiany kolejarzy [tam nocowały], czyli kolejarze kończyli, przypuśćmy, swoją pracę i musieli nocować, następnego dnia przenosili ich na jakąś inną linię.

  • Kolejarze niemieccy?


Właśnie tak, niemieccy kolejarze. I ona pracowała właśnie jako taka salowa w łaźni dla kolejarzy niemieckich. Jak myśmy czasem pracowały w nocy, czyli kończyłyśmy pracę o dwunastej w nocy, ona nam udostępniała klucz do tej łaźni i myśmy tam chodziły, zamykałyśmy się w takiej kabinie i się kąpałyśmy, bo w naszych warunkach w tym naszym obozie to była jedna mała miedniczka jakaś taka za parawanem i to wszystko, nie było mowy o jakimś myciu. Zapomniałam dodać, że jak myśmy były w tym pierwszym obozie, to pamiętam, że pierwsza rzecz, którą [zrobiłam, to] nawiązałam kontakt z moją rodziną. To znaczy siostra mojej mamy była w tej części Polski Warthegau i do Warthegau można było pisać listy, więc ta ciocia stała się jak gdyby skrzynką kontaktową. Ja napisałam do niej kartkę pocztową – nie wolno nam było wysyłać zamkniętych listów w kopercie, tylko odkryte karty – napisałam, prosząc ją o to, żeby przysłały gęsty grzebień i mydło, czego nam najbardziej brakowało. To w tej jeszcze pierwszej miejscowości, w Zielitz. I ciocia wtedy przysłała, pamiętam, jakiś po mojej babci, która już nie żyła, sweter dla mnie, jakąś chustkę na głowę, właśnie mydło i grzebień. I myśmy wiedziały, że mamy wszy. Już odzieżowych nie miałyśmy, bo jakoś wybiłyśmy te wszystkie [wszy odzieżowe], ale jeszcze miałyśmy wszy na głowach, włosach, więc pamiętam właśnie, jak myśmy umyły sobie wreszcie prawdziwym, zwykłym mydłem głowy i jedna drugą wyczesywała gęstym grzebieniem, i liczyłyśmy, ile która ma wszy. Ja miałam czterdzieści dwie, a ona czterdzieści trzy. No więc to się wydaje śmieszne…

  • Olbrzymia ilość.


Tak, no ale po kolei ściągałyśmy sobie te gnidy i wszystko się jakoś doprowadziło [do porządku]. A wtedy właśnie już tam w Stendal ta pani „ciocia” nam pomagała w ten sposób, że mogłyśmy korzystać z tego prysznica, że chodziłyśmy się tam w nocy kąpać. Ale to jest ciekawe, że chodziłyśmy tak nieubrane odpowiednio do tych warunków już jednak zimowych, a nawet nie miałam nigdy kataru. Byłam jakaś bardzo odporna.

  • Jak długo tam byłyście, do kiedy?


No, byłyśmy tam do wiosny.

  • A czy pamięta pani, jak obchodziłyście na przykład święta Bożego Narodzenia?


Tak, obchodziłyśmy.

  • Proszę opowiedzieć.


Więc jedynie był to bardzo przykry dla nas taki dzień, te święta Bożego Narodzenia. Wiem, że jedyny luksus, [na] jaki mogłyśmy sobie pozwolić, to były ziemniaki w łupinach, całe ziemniaki. Bo tam dostawałyśmy codziennie tylko raz dziennie zupę, na ogół z brukwi, jakieś takie nie wiadomo [co]. Raz w tygodniu, w piątki, były takie jak gdyby płatki owsiane zabielone mlekiem, bo trudno to było nazwać [owsianką], taka słodka zupa, a poza tym to zawsze były te brukwiowe zupy. Myśmy dostawały tego chleba bardzo niewiele, bo właśnie mówiłam, jakąś ćwiartkę czarnego chleba i kawałek margaryny, ale ponieważ myśmy przeżyły straszny głód w tych pierwszych obozach…


Zapomniałam dodać, że w tym pierwszym obozie, jak nas załadowano, znaczy mieliśmy gdzieś jechać, nie wiadomo jak długo i dokąd, to ja miałam wtedy złoty zegarek szwajcarski, zresztą mojego brata. Właśnie jak byłam ostatni raz u rodziców, to mama mi dała ten zegarek. „Zbyszek” powiedział, że on wie, że są tacy, którzy skupują takie [cenne przedmioty] wśród Niemców, którzy nas pilnowali, i ja sprzedałam ten zegarek właśnie za bochenek chleba, za jakiś właśnie kawałek margaryny, za coś jeszcze. Po prostu nam w drodze nie dawano żadnego pożywienia. Tak jechaliśmy czasem kilka dni bez żadnego jedzenia, więc uważałam, że nieważny jest zegarek, ważniejsze jest, żeby [mieć pożywienie].
Aha, w tych pociągach, jeszcze zapomniałam też o tym powiedzieć, było straszliwie zimno. Właśnie jak jechaliśmy, noce były już bardzo zimne, to już był październik i ci kolejarze na ogół mieli z sobą jakieś właśnie pierzyny, jakieś koce. Pamiętam właśnie, jakaś rodzina, która kładła się, zakrywała się pierzyną i myśmy ze Sławą leżały na gołych deskach, nogi miałyśmy w spódniczkach, więc gołe nogi i czekałyśmy, aż ci ludzie zasną, żeby wsunąć chociaż pod ich pierzynę nogi. Nie miałyśmy odwagi im powiedzieć, żeby nam pozwolili, tylko po prostu czekałyśmy, aż zasną, i wsuwałyśmy chociaż stopy, żeby trochę rozgrzać.

  • Wróćmy jeszcze do świąt Bożego Narodzenia.


Święta Bożego Narodzenia. Ja wtedy zaczęłam sobie właśnie przypominać swoje święta, jakie były w domu. Były to dla nas bardzo takie przykre święta, właśnie jedynie te ziemniaki w łupinach jako takie świąteczne danie.

  • Czy wspólnie jakoś w baraku obchodziliście te święta?


Nie.

  • Czy każda grupka sama?


Każda grupka [osobno]. Myśmy tylko z tymi dwiema paniami, jedna właśnie ta „ciocia” i była druga pani, która pracowała w szwalni. Ona łatała właśnie te stare mundury, w które nas potem ubrano. Ona pracowała, ale ona miała męża, byli razem aresztowani, mieszkali na Saskiej Kępie i z tamtej części, zanim tam weszli Rosjanie, to oni już zostali wywiezieni do Niemiec wcześniej. A ta pani, która właśnie tę łazienkę, ten prysznic nam udostępniała, to przy ulicy Widok miała w Warszawie jakąś restaurację. Jej mąż akurat wyjechał z Warszawy, nie było go w Warszawie i ona została wywieziona do Niemiec sama. No to myśmy z tymi paniami razem te święta obchodziły. Ale jakoś tak nie pamiętam… Wiem, że to było dla nas bardzo przykre. A jeszcze zapomniałam dodać, że jeszcze wcześniej, gdzieś w końcu listopada, nasz kolega „Zbyszek”, który bardzo dobrze znał niemiecki i przedstawił się, jak go kierowano do pracy, że pracował na Dworcu Wschodnim w nastawni, jego skierowano do pracy w nastawni. No więc miał pracę w porównaniu z nami bardzo dobrą, dlatego że było ciepło i że nie była to ciężka praca fizyczna. No i pewnego dnia… Myśmy [na ogół się ze sobą] nie kontaktowali, nie było czasu, żebyśmy się spotykali, bardzo rzadko się spotykaliśmy. Mniej więcej spotykaliśmy [go] co dwa tygodnie, bo myśmy co drugą niedzielę miały wolną. No i którejś niedzieli on się nie zjawił. Bo on mieszkał w innym baraku w ogóle, nie z nami mieszkał. Nagle nas wzywa policja. Więc ja poszłam… Właściwie wzywała „Sławę”, dlatego że ona była jego…

  • Żoną.


Była niby jego żoną. Więc ja poszłam z nią, ponieważ ona zupełnie nie znała niemieckiego, więc ja jako tłumacz poszłam, no i pytają się, co się z nim stało. Myśmy nic nie wiedziały, mówimy, że nic nie wiemy. No, okazuje się, że on uciekł. No i wtedy ja zaczęłam tłumaczyć, że oni byli rozwiedzeni, że to tylko było małżeństwo takie nieformalne. W każdym razie jakoś udało się z tego wykręcić, jej nie pociągnięto do odpowiedzialności, a po pewnym czasie myśmy dostały paczkę, ktoś nam podał, ale to nie była paczka wysłana oficjalnie, tylko ktoś przyniósł dla nas paczkę. Była tam odzież, były ciepłe „niewymowne”, czyli kalesony, podkoszulki, wszystkiego po dwie pary. To było od „Zbyszka”. Nie wiem, jak on to zdobył, w każdym razie dostajemy od niego po pewnym czasie, jeszcze zanim ruszył front w styczniu, czyli jeszcze to było przed świętami, już go na święta nie było, więc to musiało być gdzieś w końcu listopada albo początku grudnia. On napisał do nas kartkę z Krakowa, że siedzi w kawiarni, że je kremówki i że właśnie z podniesioną ręką i w mundurze kolejarza udało mu się uciec do Generalnej Guberni. Okazuje się, że on dojechał do Katowic i z Katowic już gdzieś przez zieloną granicę dostał się do Krakowa. Bo on później jak nam opowiadał, obiecał swojemu ojcu, że na jego urodziny, tego ojca, będzie w Polsce i wrócił.

  • Proszę powiedzieć teraz, jak wyglądało pani wyzwolenie?


Wyzwolenie było w innej miejscowości, więc pod koniec tego pobytu w Stendalu myśmy miały niebywałe szczęście, dlatego że zaczęły się wtedy bardzo duże naloty alianckie już na Niemcy zachodnie i nam w tym czasie, jak pracowałyśmy na peronach, nie wolno było się chować, nawet w czasie bombardowania. Dopiero jak był tak zwany Tiefalarm, czyli jak już bezpośrednio bomby spadały na okolice tego dworca, to wolno nam było zejść do tunelu, który prowadził pod torami. Tak że myśmy tam przeżywały dodatkowo stres z powodu tych bombardowań. Po prostu bałyśmy się, że zginiemy w Niemczech podczas bombardowania. Miałyśmy takich już znajomych też, którzy nam obiecywali, że postarają się nam jakoś to załatwić, żeby nas przeniesiono gdzieś indziej. No i nie wiem jak… Jeden z tych młodych ludzi, którzy nam zwierzali się, to znaczy czytali swoje pamiętniki – ja pamiętam, że ja byłam tak zmęczona, że ja zasnęłam w czasie tego czytania, a „Sława” cierpliwie słuchała, on jej czytał swoje wspomnienia. On pracował u jakiegoś ogrodnika i między innymi hodował tam tytoń. I czy za ten tytoń, czy za jakąś łapówkę dzięki nim przeniesione zostałyśmy do innej miejscowości.

To była bardziej na zachód ta miejscowość, Oebisfelde, niewielka stacja kolejowa, gdzie już też był obóz, głównie złożony z samych mężczyzn. Była jedna tylko sala taka przy samym baraku, gdzie mieściła się komenda tego obozu, gdzie było pięć kobiet, poza nami jeszcze trzy kobiety. Z tym że myśmy dwie pracowały na dworcu, więc awansowałyśmy bardzo, dlatego że już nie musiałyśmy pracować na torach kolejowych, tylko sprzątałyśmy dworcowe ubikacje. Poza tym musiałyśmy palić w piecach u pana naczelnika dworca kolejowego, no i w tych biurowych pomieszczeniach dworca. No więc myśmy już wtedy się zrobiły tak bezczelne, że kradłyśmy oficjalnie. Tam paliło się wtedy brykietami, więc jedna paliła w piecu, a druga brała wiadro tych brykietów i zanosiła, a przechodziło się tunelem pod torami kolejowymi i po drugiej stronie dworca właśnie mieścił się nasz obóz. To nie był taki duży obóz jak w Stendalu, znacznie mniejszy. Wśród tych kobiet, które z nami mieszkały, była jedna z Łodzi, której mąż był jeńcem z trzydziestego dziewiątego roku, i jak z Łodzi ewakuowano jakieś zakłady przemysłowe do Niemiec, to ona wtedy mogła wskazać miejsce, gdzie chce pracować, więc ona wiedziała, gdzie ten mąż jest, i tam razem się spotkali. Ja po wojnie później ich w Łodzi odwiedzałam nawet, widziałam się z nimi. Więc myśmy po prostu kradły bezczelnie te brykiety we dnie. Nigdy nie robiłyśmy tego po kryjomu, tylko szłyśmy oficjalnie z tym wiaderkiem brykietów do naszego baraku, tam paliłyśmy, bo tam był też taki żelazny piec pośrodku, tak zwana koza. Poza tym były tam straszliwe karaluchy, więc właśnie tam, gdzie było ciepło, to te karaluchy się gnieździły. Nasza prycza była przy oknie, to tam było zimno, to tam już karaluchów przynajmniej nie było.
Ale wracam do tego właśnie, jak pani pyta, o zakończenie [wojny]. Więc tam pod koniec skierowano nas, już zbliżała się Wielkanoc, do sprzątania kuchni. Była wielka kuchnia dla kolejarzy, również dla kolejarzy niemieckich. Tam mieściły się domy noclegowe dla nich, no i dostawali wyżywienie. Kuchnia była bardzo wysoka, okna wysoko, więc myśmy musiały po drabinie wchodzić, żeby myć okna. Ściany były całe wykładane taką białą glazurą, więc myśmy to musiały sprzątać, ale za to właśnie te kucharki niemieckie, które gotowały w wielkich takich kotłach, dawały nam po talerzu zupy, więc to dla nas było wielkie. Poza tym kazały nam przynosić z piwnicy jakieś produkty, no więc myśmy już wtedy bezczelnie kradły po jednej cebuli czy coś, żeby tylko, prawda, coś zyskać na tym. No i pamiętam taką scenę, że właśnie w trakcie jedzenia tej zupy kolejarskiej wszedł jakiś gestapowiec i zobaczył, że my tutaj, Polki dwie, jedzą niemiecką zupę, no i kucharka została strasznie skrzyczana, powiedział, że nie wolno, byśmy my tutaj jadły zupę. No, to takie trochę anegdotyczne, ale wcale nie było takie śmieszne, bo naprawdę w obozach był wielki głód. Pamiętam jeńców angielskich, których pędzono ze wschodu na zachód i widziałyśmy, jak z naszych śmietników, gdzie głównie były obierzyny właśnie z tych brukwi czy innych ziemniaków, to ci jeńcy wyjadali nawet te resztki surowych jarzyn.

  • To byli jeńcy angielscy?


Jeńcy angielscy, którzy byli pewno na terenach wschodnich i pędzono ich pieszo aż ze wschodu na zachód. I myśmy wtedy postanowiły… Tam dostawaliśmy zupę, roznoszono w takich konwiach, więc myśmy pożyczyły sobie, w cudzysłowie, dwie takie konwie. Chodziłyśmy po barakach, zbierałyśmy zupy dla tych jeńców. Wiedziałyśmy, że gdzieś tam pod miastem oni byli zamknięci w takim odrutowanym obozie tymczasowym, bo ich pędzono, gdzieś dalej mieli przechodzić, i myśmy postanowiły im zanieść to. Umówiłyśmy się z jednym z tych jeńców, żeby czekali na nas przy wejściu, bo nas tam nie wpuszczą, ale przy samym wejściu podamy im te konwie, jak tam ci wartownicy się odwrócą. No i pamiętam, że kiedyś poszłyśmy, zaniosłyśmy im dwie konwie tych zup i czekałyśmy potem, tak spacerowałyśmy, chodziłyśmy tam, żeby odebrać te puste [konwie]. A tymczasem okazuje się, tam był nasyp kolejowy i tam stały wagony, gdzie mieszkali wartownicy tych obozów. Myśmy o tym nie wiedziały. Oni zobaczyli to wszystko, obserwowali, jak myśmy podawały tę zupę, no i nas zawołali, żeby przyjść. Jak zobaczyli, że Polki, no zaczęli wrzeszczeć na nas, powiedzieli, że oni zawiadomią policję, że nas aresztują i tak dalej, i myśmy wróciły do obozu. Ale ja już tak czułam, że oni się kończą. Po prostu czuło się to w powietrzu, że coś się kończy, i w ogóle się tym myśmy nie przejęły. Ja pamiętam, że powiedziałam: „Jeszcze nie siedziałam w więzieniu, no to jeszcze na końcu nas posadzą do więzienia”. W ogóle się tym nie przejmowałyśmy. To było takie może dziecinne i śmieszne. W każdym razie wróciłyśmy, czekałyśmy całą noc, że przyjdą po nas. Przychodzimy rano – już ich nie ma, wszyscy wypędzili… Tych wartowników nie było i tych jeńców już nie było, gdzieś popędzili ich chyba, na zachód.
W ostatnich dniach polecono nam – to był ostatni dzień naszej pracy – polecono nam sprzątać. Gdzieś na bocznicy stał pociąg, tak zwane wagony salonki. To był pociąg dla takich dygnitarzy niemieckich, którzy uciekali na zachód, i nam polecono tam sprzątać. Ja pierwszy raz widziałam tak luksusowe wnętrza wagonów: były sypialnie jakieś, gabinety, wszystko w pięknym drewnie, łazienki, luksusowe jednym słowem. I do tego doczepiono lokomotywy i razem z nami taki skład kilku wagonów pociągnięto do jakiejś stacji w następnej miejscowości, w lesie położonej, niewielkiej stacyjki, gdzie stał cały pociąg pełen tych Niemców, dygnitarzy niemieckich. To byli pracownicy prawdopodobnie jakiegoś ministerstwa kolei, tak przypuszczałyśmy. No i kazano nam tam następnego dnia przyjść rano, oni powiedzieli, że będą jechać dalej, że mamy przyjechać. Chcieli, żebyśmy tam zostały już do sprzątania, ale myśmy powiedziały, że musimy się stawić w obozie, bo nas będą szukać, bo o godzinie ósmej wieczorem musiałyśmy być na miejscu.
No i myśmy wróciły i następnego dnia rano, pamiętam, że to już było w kwietniu, bo już było ciepławo, już było tak wiosennie, no i zaczynałyśmy pracę o szóstej rano, ale ja powiedziałam: „Jak zaczynamy o szóstej, to wychodzimy o szóstej, przecież musimy dojść”. A to było jakieś sześć, siedem kilometrów do tej miejscowości. No więc myśmy szły, nie spiesząc się, miałyśmy po jakiejś kromce chleba z sobą i ja mówię właśnie do mojej koleżanki: „Słuchaj, my tu przyjdziemy któregoś dnia i ich już nie będzie”. Przychodzimy – nikogo już nie ma. Już nie było wagonów, nie było pociągu, nie było tego zawiadowcy stacji, wszyscy już uciekli. I myśmy usiadły, pamiętam, wtedy szczęśliwe na ławce, cieszyłyśmy się, że to już się wojna kończy.


Były naloty tylko straszne wtedy. Zaczęłyśmy iść w kierunku naszego miasta, Oebisfelde, ale zobaczyłyśmy, że tam jest bombardowanie, więc nie ma sensu wracać. Zaczęłyśmy sobie wolniutko wracać. Po drodze jeszcze spotkałyśmy taki kopiec ziemniaków, więc jeszcze do kieszeni pozbierałyśmy ziemniaki, żeby zawsze mieć. Z tych niewielkich porcji chleba, które dostawałyśmy, to myśmy codziennie jeden plasterek chleba suszyły, żeby mieć na czas, kiedy może być głód. No bo myśmy przeżyły tak straszliwy głód, że już byłyśmy specjalnie na to wyczulone; że jeszcze jako tako wojna się jeszcze nie skończyła. Właściwie te władze już uciekły, już nikogo nie było.

  • Ale czy wróciłyście do obozu?


Myśmy wróciły do obozu, ale już zaczęło się takie bezhołowie. Właściwie te władze niemieckie – już nikogo nie było. Obok były te biura tej komendy obozu, już nie było nikogo. I myśmy się poczuły tam niebezpiecznie, ponieważ byłyśmy tylko we dwie z tą Sławą, które nie miałyśmy żadnych tak zwanych opiekunów. Bo ta pani jedna, która była z Łodzi, miała męża, a [pozostałe] dwie panie miały opiekunów. W każdym razie myśmy się bały, bo tam byli sami mężczyźni. Ale myśmy poznały wcześniej, niedaleko mieściła się, za miastem również, po tej stronie torów jak gdyby kolejowych, gdzie [był] nasz obóz, mieściła się fabryka konserw, przy której był niewielki obóz, gdzie pracowały młode dziewczyny wywiezione głównie z Wielkopolski. One były wywiezione wcześniej, już po kilka lat pracowały w tej fabryce konserw. Więc myśmy po prostu uciekły z tego obozu, przeniosłyśmy się do tych dziewcząt, właśnie ze względu na własne bezpieczeństwo. No i tam była również grupa Francuzów, jeńców francuskich. Po kilku dniach zaczęło się… Tak było niespokojnie, tak że myśmy w ogóle już stamtąd nie wychodziły. Dziewczyny nas już znały i nas tam bardzo jakoś tak chętnie przyjęły, zaprzyjaźniłyśmy się z nimi. No i jeden tych Francuzów poszedł w kierunku miasteczka, bo to nie było duże miasto (dlatego mówię miasteczko), i mówi, że w mieście są już czołgi amerykańskie. No więc trudno było w to uwierzyć, że się tak kończy wszystko.
Myśmy wtedy chciały iść powitać tych Amerykanów. Wiem, że [poszłyśmy] właśnie ze „Sławą” i jeszcze z jedną z tych dziewcząt. Nie miałyśmy żadnych kwiatów, była pelargonia chyba w doniczce i myśmy z tą pelargonią poszły. Się szło, trzeba było przejść przez taki wiadukt kolejowy, żeby dojść do miasta, i tam na skrzyżowaniu dróg stał żołnierz amerykański i myśmy mu wręczyły tę doniczkę. On nie wiedział, co z tym zrobić, postawił. Wchodzimy, rzeczywiście w mieście pełno czołgów amerykańskich. No więc już koniec wojny, już się cieszymy. Wracamy, wszyscy się cieszą i rzeczywiście, wieczorem przychodzi grupa żołnierzy amerykańskich, no i przychodzi ktoś, przynosi, nie wiem, czy któryś z tych żołnierzy, patefon. Zaczynają wszyscy cieszyć się, tańczyć, właśnie ci Francuzi, którzy też tam mają już jakieś swoje sympatie wśród tych dziewcząt. W każdym razie jest taka radość wielka.
Ale te czołgi następnego dnia przeszły i nie było jeszcze regularnego wojska. I wtedy zaczęły się dziać rzeczy bardzo takie niespokojne, to znaczy zaczęły się rabunki. Przede wszystkim ci mężczyźni z obozu, który myśmy [opuściły], rabowali, nie ludzi, tylko wagony kolejowe, które stały na bocznicy. Szukali po prostu jakiejś żywności, no bo już nie było, prawda, obozu, nie było tego wyżywienia z kotła, które się dostawało. Myśmy jakoś tam sobie radziły. Tam w pobliżu tej fabryki konserw były jakieś pola, jakieś jarzyny były, no nie wiem, co myśmy tam jadły, w każdym razie coś się tam gotowało. Ale po kilku dniach zjawił się jakiś chłopak, przyjechał rowerem z tej miejscowości, w której myśmy były poprzednio, w tym Stendalu, w tej dużej stacji kolejowej, no i właśnie mówił o tym, opowiadał, że jeszcze wracały czasem niektóre oddziały niemieckie, nie wszystkie się poddały. Wtedy dowiedziałyśmy się o tej miejscowości, bodajże Gardelegen, o ile mnie pamięć nie myli. Spędzono wtedy tych ludzi, którzy byli w obozach niemieckich, do stodoły, Niemcy, i podpalili. Ja zresztą później to czytałam chyba w książce Wańkowicza, który opisuje tę historię, że spalono około dwóch tysięcy ludzi.

  • Czyli miałyście szczęście, że wyszłyście z tego obozu.


Miałyśmy szczęście. Poza tym to, że nas przeniesiono do tego Oebisfelde, też miałyśmy szczęście, dlatego że tydzień później był tam olbrzymi nalot aliancki, który zmiótł z powierzchni zupełnie tę stację kolejową, ten cały węzeł kolejowy. Tylko Niemcy spędzili wtedy jeńców z różnych obozów i w ciągu kilku dni te wszystkie szkody zostały naprawione. Ale myśmy widocznie tam pojechały już po tym bombardowaniu, dlatego że pamiętam, że tam dosłownie wybuchy potrafiły przerzucać całe… wagony fruwały w powietrzu nieomal. Ten obóz był częściowo uszkodzony, ale nie został [zbombardowany], bo on był dość daleko od stacji, ale w każdym razie ten węzeł kolejowy został kompletnie zniszczony. Więc myśmy miały wielkie szczęście, bo naloty właśnie ominęły – w tym czasie, kiedy nas przeniesiono do tej mniejszej miejscowości, to były największe zniszczenia.

  • Jak długo byłyście w tym ostatnim obozie?


No, w tym ostatnim obozie byłyśmy do wyzwolenia, czyli gdzieś do połowy kwietnia. Po tym, po pewnym czasie… Aha, już jak te czołgi przeszły, kilka dni było takiego bezhołowia, a później już przyszło regularne wojsko. I wtedy zjawili się żołnierze amerykańscy. Myśmy zapamiętały jednego z tych żołnierzy, który miał na hełmie namalowane litery, nazwisko „Jarzynka”. No więc jak Jarzynka, to chyba Polak. Okazuje się, że on był Staś Jarzynka. Zaprzyjaźnił się z nami. Kilka dni tam stacjonowali w tym mieście i on przychodził ze swoimi kolegami i graliśmy w siatkówkę. Młodzież zawsze w takiej sytuacji… Pamiętam, że opowiadał, że ma siedmiu braci i że wszyscy brali udział w wojnie, że wszyscy byli zmobilizowani. Pokazywał nam również zdjęcia, w czasie wojny się ożenił, pokazywał zdjęcia żony, śpiewał piosenki, które go nauczyła babcia (nie zawsze cenzuralne były to piosenki). W każdym razie mówił dość dobrze po polsku. Któregoś dnia przyszedł, zaproponował nam, żebyśmy pomagały przy wydawaniu posiłków dla żołnierzy amerykańskich. Tam głównie kuchnią się zajmowali z pochodzenia Włosi. Pamiętam, jak to się odbywało. Dla nas to było w ogóle coś niebywałego. Więc tam każdy poszczególny kocioł składał się z innej potrawy i żołnierze podchodzili z takimi tacami, gdzie było pięć przegródek, to były z cienkiego aluminium, w każdym razie aluminiowe tace, no i oni dostawali tam zupę, drugie danie, jakąś jarzynę, coś jeszcze, a na końcu jeszcze była wspaniała, parzona w jakimś olbrzymim takim płóciennym worku, prawdziwa kawa. Ten aromat prawdziwej kawy to ja dotychczas pamiętam. W życiu nie pamiętam takiego wspaniałego zapachu prawdziwej kawy. Więc myśmy pomagały w wydawaniu tych posiłków, no i po tym oczywiście mogłyśmy same usiąść i zjeść. I ja pamiętam, to było śmieszne wydarzenie, że zjadłyśmy ten obiad, dla nas to była w ogóle uczta nieomal, no i na końcu właśnie ta wspaniała kawa. Była cukiernica z cukrem i ja tak wsypałam sobie kilka łyżeczek cukru, bo myśmy w ogóle cukru nie dostawały żadnego, więc byłyśmy spragnione tych słodyczy, jakieś takie bułeczki drożdżowe z dżemem. No i wypiłam łyk tej kawy i wybiegłam, i wszystko zwróciłam, bo okazało się, że to nie był cukier, tylko to była sól, tylko sól była w takim samym naczyniu jak cukier, więc posoliłam tak solidnie tę kawę. To jest takie śmieszne [wspomnienie]. I po tym właśnie myśmy od razu pytały między innymi Stasia, kiedy będziemy wracać do Polski. On powiedział: „No, już niedługo, jeszcze wojna musi się skończyć”, bo jeszcze nie było oficjalnego zakończenia wojny, była to gdzieś druga połowa kwietnia.
No więc nas z tych mniejszych obozów zaczęto przewozić do większego obozu. Z różnych obozów pracy przeniesiono nas do obozu, który mieścił się w górach Harzu. W lesie były baraki, olbrzymi teren, tam chyba kilka tysięcy ludzi przywieziono. Tam była w pobliżu kopalnia jakichś minerałów – nie węgla, tylko jakichś minerałów – w każdym razie tam pracowali więźniowie, którzy nigdy stamtąd nie wyszli. Jak oni tam byli wpędzeni do wydobywania tych kopalin, to już tam zostawali. Nie wiem, jak kilku się udało stamtąd wydostać, w każdym razie poznałam też takiego, który właśnie wyszedł z takiego obozu. Opowiadał o nieludzkich warunkach, jakie tam panowały. I wtedy w tym dużym obozie jak gdyby opiekę nad nami miało wojsko amerykańskie. Chodziło o to, żeby spisać tę ludność, żeby sporządzić jakąś ewidencję, żeby można było zaopatrywać, prawda, tych ludzi w żywność, wobec czego powstała samoistnie jakaś administracja złożona już z Polaków i poszukiwano osoby, która pisze biegle na maszynie do pisania. I ja się zgłosiłam, ponieważ coś trzeba było robić, a nie mogłam siedzieć i nic nie robić, czekać na zakończenie działań, na ten powrót do Polski. Chciałam jak najszybciej wracać.

  • A czy znała pani angielski?


Nie, angielskiego uczyłam się przez rok. Chodziłam na prywatne lekcje angielskiego, więc nieco znałam angielski. Ale tu chodziło o to głównie, żeby właśnie przepisywać, zrobić ewidencję tej ludności. Wiem, że komendantem jak gdyby tego był jakiś były nauczyciel, wiem, że siwy, starszy pan, który właśnie poszukiwał, i ja się zgłosiłam i jeszcze kilka osób, jakiś były student, jakaś pani z Warszawy, też jakaś urzędniczka. W każdym razie kilka osób pracowało w tej administracji. Przy tej kopalni był budynek administracyjny, ale sam obóz mieścił się w lesie, w takim terenie górzystym, w bardzo pięknie zresztą położony. Ale ci ludzie nie mieli w ogóle, ci, którzy byli przyzwyczajeni do pracy, to po prostu tam nie zawsze… Nie wiem, jak się zachowywali, bo ja nie miałam czasu się tym zajmować. W każdym razie ja chodziłam do pracy codziennie rano. Wiem, że chodziłam około godziny przez las sama. Była piękna wiosna, już chyba maj, w każdym razie bardzo piękna droga, no i tam wypełniałam te swoje obowiązki, przychodziła później do mnie „Sława”, razem już wracałyśmy. No i nas zaczęto straszyć, żeby tam za daleko nie zapuszczać się w te lasy, dlatego że tam może działać ten Werwolf, czyli te oddziały, jeszcze takie niedobitki Niemców. No ale myśmy jednak tam [chodziły], widocznie zawsze lubiłam chodzić, turystycznie zwiedzać, dużo tam chodziłyśmy po tym lesie. Zresztą [chodziliśmy] całą grupą później tej młodzieży, z obozu w Oebisfelde te dziewczyny, które miały już jakichś swoich narzeczonych tak zwanych…

  • Czy otrzymywała pani jakieś wynagrodzenie za tę pracę w administracji?


Nie, żadnej. To już była praca społeczna. No i tam byliśmy kilka tygodni i po tym nas… Właśnie już sporządziliśmy wykaz całego personelu, prawda, całego zbiorowiska ludzi z różnych obozów i nas miano zawieźć bardziej na zachód – nie na wschód, tylko na zachód – a na nasze miejsce przywożono Rosjan. Jak się okazało, podpisano umowę między sojusznikami wtedy zachodnimi a Rosją, że wszyscy w pierwszym rzędzie będą ewakuowani, powracali do Związku Radzieckiego. I wiem, że myśmy wyjeżdżali, a ci przyjeżdżali na nasze miejsce. No, oni wcale nie byli szczęśliwi z tego powodu. Wiedzieli, że jadą na zagładę. Pili na umór, palili ogniska, napadali tam solidnie tych gospodarzy, zabijali jakieś tam zwierzęta domowe, krowy i tak dalej, żeby sobie coś tam gotować. W każdym razie to była taka dzicz w porównaniu [z nami], u nas to wszystko jakoś było lepiej zorganizowane.
No i nas ciężarówkami zawieziono na zachód. Ja z administracją tego obozu wyjeżdżałam jako ostatnia. Nas zawieziono do Empelde, to było przedmieście Hanoweru. Tam mieściła się chyba w czasie wojny jakaś fabryka zbrojeniowa, dlatego że niewiele było; był budynek administracji, były jakieś bunkry takie, które jak gdyby osłaniały, a hale fabryczne mieściły się jak gdyby pod ziemią, były okryte darnią i na tym posadzone krzaki, żeby to wszystko było zamaskowane. I tam właśnie ja już z tą Sławą i jeszcze dwiema koleżankami dostałyśmy pokój w tej administracji, [tam] mieściła się administracja tego obozu, byłych – już wtedy byłych – jeńców czy byłych więźniów obozu, bo i tacy byli, którzy z obozów koncentracyjnych się tam znaleźli. W każdym razie było tam kilka tysięcy osób i myśmy po prostu chodziły i spisywałyśmy wszystkich tych ludzi, ich dane, miejscowości, do których chcieli wrócić i tak dalej.
Ja tam pracowałam i jednocześnie zaczęłam przez Czerwony Krzyż… Już wiedziałam, że wojna jest skończona, przez Czerwony Krzyż zaczęłam szukać mojej siostry, która brała udział w Powstaniu na Starówce, no i moich braci. Ja wiedziałam przez tę skrzynkę kontaktową cioci, że oni żyją, bo przedtem nie wiedziałam nic o nich. No i również młodszy brat mojej mamy, który był oficerem rezerwy i w trzydziestym dziewiątym roku brał udział w obronie Warszawy, w każdym razie dostał się do niewoli i był w obozie niemieckim, w kilku miejscowościach, a w ostatniej miejscowości Dössel niedaleko Warburga. I ja pamiętałam numer tego obozu, i pracując tam jako ta maszynistka czy sekretarka w tej administracji, przeczytałam jakąś gazetę wydawaną przez były obóz w Dössel VI B bodajże (Dössel bei Warburg, ja pamiętałam tę nazwę). Napisałam do komendy tego obozu z zapytaniem, czy znajduje się tam porucznik taki i taki. Na razie nie miałam żadnej odpowiedzi, a poczta już w Niemczech działała – koleje jeszcze nie działały, ale poczta działała. Aha, poza tym szukałam moich braci też. Dowiedziałam się, że niedaleko Hanoweru jest miejscowość Hildesheim, gdzie byli jeńcy właśnie z Powstania Warszawskiego, więc ja któregoś dnia właśnie ze „Sławą”, z koleżanką pojechałyśmy tramwajem, takim podmiejskim tramwajem, dojechałyśmy do Hanoweru i z Hanoweru do tego Hildesheim. Zobaczyłam wtedy, jak bardzo były zniszczone te miasta niemieckie. To była pewnego rodzaju satysfakcja, że nie tylko Warszawa została zniszczona, ale te miasta leżały dosłownie w ruinie, tylko były przejścia między ruinami ulicy. No i niestety tam wśród tych byłych jeńców moich braci nie było, więc dalej ich szukałam przez Czerwony Krzyż. Pierwszą osobą z rodziny, którą znalazłam, był właśnie mój wujek. Pamiętam tę scenę. Siedziałam w takim pokoju, a drzwi były otwarte do pokoju, gdzie siedział komendant, właśnie ten były nauczyciel, który zorganizował tę administrację, i weszło nagle dwóch oficerów w przedwojennych mundurach i ja w jednym z nich poznałam mojego wujka. On przeszedł obok mnie, nie poznał mnie, bo ja jak on szedł na wojnę, to miałam wtedy niespełna czternaście lat, a teraz już miałam dziewiętnaście, więc bardzo się zmieniłam. On się zapytał tego komendanta, pytał się o mnie i ja wtedy zawołałam: „Wujku!”. No i pamiętam, że on się rozpłakał – w ogóle pierwszą osobą z rodziny, którą spotkał, byłam ja.

  • To bardzo wzruszająca scena.


Bardzo. No i wujek koniecznie chciał mnie zabrać do siebie. Więc ci oficerowie, którzy wyszli z tego obozu, też było ich chyba około trzech tysięcy, zostali rozmieszczeni po okolicznych wsiach, znaczy każdy gospodarz musiał oddać swój najlepszy pokój i oni zostali (to było w Westfalii) rozmieszczeni. Wujek powiedział, że on może mnie zabrać do siebie, że właśnie będę w lepszych warunkach, będę miała swój pokój i tak dalej, więc ja powiedziałam, że nie mogę tego zrobić, bo ja nie mogę zostawić „Sławy”. No przecież ona cały czas mnie wspierała, dzięki niej ja w ogóle to przeżyłam, bo ona była trzy lata ode mnie starsza i była jakaś bardziej taka doświadczona życiowo, w każdym razie bardzo mi pomagała psychicznie jakoś. Byłyśmy nierozłączne. Ale ona mnie przekonała, że… Wujek dlaczego nie mógł mnie zabrać. Bo on musiał mnie utrzymywać ze swojego żołdu, bo nadal dostawali żołd i musieli z tego opłacić wyżywienie i tak dalej.

  • Jaką decyzję pani podjęła?


No więc ja nie chciałam… powiedziałam, że nie, nie zostawię jej, a ona mnie przekonała, że ona już nawiązała kontakt z naszymi kolegami, którzy, okazało się, byli w obozie jenieckim w Sandbostel. Porucznik „Jerzy”, który był ostatnim dowódcą naszego plutonu w „Granacie” (on nazywał się Jerzy Roman [„Izydor”]), on później, okazało się, że po nią przyjechał i ją zabrał do siebie. Tak że oni później razem wracali do Polski.

  • A pani pojechała z wujkiem?


Ona mnie przekonała, żebym jechała, że ona już jest w kontakcie. I rzeczywiście tak się stało, że dosłownie dziesięć dni później ona wyjechała właśnie do tego Sandbostel. A między innymi dlaczego ja chciałam stamtąd wyjechać? Dlatego że ja po prostu spotkałam się tam w bardzo takich niezręcznych sytuacjach, dlatego że tam urządzano… Organizowano szkołę, więc różne takie pożyteczne rzeczy się działy, prawda. Dbano o to, żeby nie był jakichś kradzieży, żeby nie było jakichś napadów, żeby to wszystko jakoś… Jakaś wewnętrzna tam, taka można powiedzieć, powstała [organizacja] – trudno to nazwać aż policją, ale jakaś straż, żeby tych ludzi wszystkich… Bo ci ludzie, którzy nagle wyszli z obozu, musieli się jakoś zachowywać, żeby nie wzbudzać kłopotów chociażby ze strony tych władz. Wtedy to była angielska strefa okupacyjna, gdzie byliśmy w tym Hanowerze. I ja się spotykałam z tak zwanymi zalotami tych takich różnych młodych ludzi, więc to mnie bardzo onieśmielało i w ogóle źle się czułam z tego powodu. Dlatego między innymi to było też [argumentem]. No a poza tym ten wujek był bardzo taki spragniony wiadomości, bo on miesiąc przed wybuchem wojny się ożenił, w lipcu się ożenił, a w sierpniu go powołano do wojska, tak że zostawił młodą żonę w Polsce, a ja mogłam mu przekazać wiadomości od tej cioci, bo z nią się komunikowałam w czasie wojny. Też taka już dygresja, że rodzina mojej mamy, właśnie siostra mamy, została wysiedlona z całą rodziną gdzieś pod Stary Sącz i myśmy z siostrą w czterdziestym drugim roku pojechały do wsi, która była tak daleko w górach, że Niemcy się tam nie zapuszczali, tak że myśmy pojechały tam jak gdyby na wakacje. Tak przez miesiąc w ogóle się nie czuło, że tam jest wojna.

  • Pamięta pani nazwę tej miejscowości?


Tak, miejscowość Skrudzina, najbliższy taki szczyt to był w Beskidzie Sądeckim. To było za Starym Sączem, bardzo pięknie położona wieś, bo dalej się szło na Prehybę. Ja później na tej Prehybie byłam wiele razy już na wycieczkach (przypominałam sobie właśnie).

  • To teraz wróćmy z powrotem do okresu, kiedy pani zdecydowała się pojechać do wujka.


Pojechałam z wujkiem i właśnie wujek mi odstąpił swoją kwaterę, mieszkałam u burmistrza wsi. To była duża wieś. Ciekawe, że tam był jedyny kościół katolicki. Bo to była Westfalia i tam większość była katolików. Ale porównuję tę wieś z polską wsią i tu była naprawdę bardzo zamożna wieś. Tam był pałac barona, który mieszkał poza miastem, i w tym pałacu była jak gdyby taka… [można] to nazwać stołówką, jadalnią piękną, dla tych oficerów. Część tam jadała, część w jakiejś restauracji były zorganizowane. Więc tam jakoś ci jeńcy z trzydziestego dziewiątego roku byli w ogóle świetnie zorganizowani. Tam jeden był oficer, który zajmował się aprowizacją i tak dalej, więc wspomaganie było duże przez Czerwony Krzyż. Dostawali paczki żywnościowe przez Czerwony Krzyż, również jakieś tam zaopatrzenie, środki higieniczne. No i ja jako jedyny szeregowiec mogłam w kasynie oficerskim jadać posiłki z wujkiem. Zostałam wprowadzona tam, wujek mnie przedstawił, prawda, że: „Moja siostrzenica”. Wujek miał wtedy trzydzieści sześć lat, wydawał mi się bardzo już stary. Najmłodsi tam byli koło trzydziestki, koledzy wujka, no i starszy rangą był pułkownik. No więc ja tam byłam i tam zupełnie inne warunki, można powiedzieć, luksusowe.

  • Jak długo tam pani przebywała?


Ja tam byłam aż do wiosny czterdziestego szóstego roku. No więc nawiązałam kontakt ze „Sławą”, po dziesięciu dniach właśnie koledzy po nią przyjechali i zabrali ją do tego Sandbostel. No i okazało się później, że moi bracia też byli w tym obozie Sandbostel, no i nawiązałam z nimi kontakt. I w tym czasie, już jak byłam właśnie w tym Gernen [??], miejscowość Gernen, jeden z moich braci… Aha, więc oni mieli w czasie Powstania piętnaście i pół roku, już po wyzwoleniu mieli szesnaście lat i ich wyzwoliła dywizja pancerna generała Maczka. Oni byli wtedy dość wysocy jak na swój wiek, w każdym razie już mieli ponad metr siedemdziesiąt i podali, że są o dwa lata starsi, bo chcieli wstąpić do wojska, a jako szesnastolatków by [ich] nie przyjęto, więc podali, że mają osiemnaście lat, z czego wynikało, że urodzili się w dwudziestym szóstym roku. Dzień urodzin wymyślili sobie 19 marca, bo oni naprawdę urodzeni byli 24 grudnia. Jeden miał na imię Adam, a drugi miał na imię Józef, no więc dlatego wybrali sobie Józefa, żeby pamiętać swoją nową datę urodzenia, dwudziesty ósmy rok. No i wstąpili do dywizji pancernej generała Maczka. Jak już nawiązaliśmy kontakt listowy, to wtedy jeden z braci jakimś… Nie było wtedy normalnej komunikacji, jedynie można było okazjonalnie zabrać się samochodami wojskowymi, tak zwany autostop później. No więc przyjechał, no i pamiętam, że wujek [go] przedstawił, wprowadził, prawda, tam do jadalni, w której myśmy jadali, też wyjątkowo, prawda, jako szeregowiec: „Tutaj mój siostrzeniec, Adam”. On miał przepustkę tylko na trzy dni, więc tylko spędziliśmy z sobą krótki czas, no bo on musiał wrócić, a podróż też długo trwała. No i po tym po kilku tygodniach przyjechał drugi brat i mój wujek znów przedstawia i wszyscy zobaczyli, że to jest identyczny, bo oni byli bliźniakami, szalenie do siebie podobnymi, więc właściwie trudno [ich było odróżnić]. Była taka przekomiczna sytuacja. Aha, jeszcze wracam do tego… Ponieważ ci wszyscy oficerowie spędzili sześć lat w obozach, nie mogąc nigdzie wychodzić, wszyscy byli spragnieni jakichś wycieczek, więc codziennie grupą planowaliśmy jakieś wycieczki piesze po okolicy. Więc rzeczywiście zostało to we mnie do końca życia, właśnie to wędrowanie. Zresztą tam był okręg Westfalii nie taki przemysłowy, tylko rolniczy. Bardzo ładne okolice, dlatego że były pagórkowate, poza tym prawie w każdej miejscowości były właśnie jakieś albo zamki, albo jakieś pałace, w każdym razie coś było do zwiedzania. Ja poza tym żeby mieć jakieś zajęcie, postanowiłam założyć tam w tej miejscowości bibliotekę. Tam mieszkało stu kilkudziesięciu byłych jeńców wojennych, oficerów. Komenda tego byłego obozu mieściła się w Warburgu i ja jeździłam rowerem do tego Warburga, przywoziłam książki i założyłam bibliotekę, i dwa razy w tygodniu wypożyczałam książki.

  • A skąd pani te książki zdobywała w Warburgu?


Właśnie z tego Warburga.

  • Z tamtejszej biblioteki?


Z biblioteki obozowej. Ponieważ w czasie wojny jeńcy z trzydziestego dziewiątego [roku] założyli u siebie, mieli bibliotekę, no i ta biblioteka została ewakuowana do Warburga, a w tym obozie w Dössel ja kiedyś z wujkiem pojechałam, tam rowerami pojechaliśmy i zobaczyłam, jak wyglądał taki obóz. On mieścił się poza wsią, w zupełnym pustkowiu. Właściwie tam nic nie było, żadnych obiektów wojskowych, a mimo to wiosną czterdziestego czwartego roku przypadkowo został zbombardowany i zginęło tam ponad stu kilkudziesięciu oficerów. Akurat bomba spadła na barak, który spłonął, i oni wszyscy zginęli. I myśmy z wujkiem właśnie byli na tym cmentarzu, pamiętam. Poza tym wujek pokazywał, że każdy miał taką swoją działkę, metr na metr, gdzie uprawiał właśnie jakieś jarzyny, cebulę czy inne zielone.

  • Proszę pani, czy bracia pani wrócili do Polski?


No i moi bracia… Ja powiedziałam, że wiem, że moja mama najbardziej tęskni do swoich najmłodszych synów, więc ja muszę wrócić razem z nimi, że bez nich nie wrócę. I kilka razy… W ogóle to była taka tam w zachodnich Niemczech (przyjeżdżali różni, że tak powiem) propaganda za tym, żeby nie wracać do Polski. Ja byłam zdeterminowana i powiedziałam, że wracam, mimo wszystko. Jeżeli udało mi się przeżyć Powstanie, udało mi się przeżyć obóz i miałabym zostać tutaj? Nie, ja się czułam ciągle źle. Chciałam wrócić, wszystko jedno do jakich warunków, ale będę u siebie. No i postanowiłam, że muszę wrócić razem z braćmi. Opowiadałam o tym, w każdym razie jeden z wujka kolegów powiedział, że on postara się spełnić to moje życzenie. On się zgłosił do tak zwanej kompani wartowniczej, która mieściła się w strefie okupacyjnej amerykańskiej, gdzie utworzono właśnie z byłych jeńców taką jednostkę, która się zajmowała raczej służbą pomocniczą, już nie czysto wojskową, ale osłoną jak gdyby obiektów wojskowych, no i on tam pracował jako oficer oświatowy. I on powiedział, że on postara się to spełnić. Przyjechał któregoś dnia ze swoim kierowcą, takim łazikiem wojskowym, zabrał mnie i wujka i pojechaliśmy do Meppen. Bo moi bracia zostali właśnie wyzwoleni… Ten obóz w Sandbostel mieścił się niedaleko granicy holenderskiej i wyzwoliły obozy polskie wojska, dywizja pancerna generała Maczka. No i myśmy pojechali, oni nie byli w samym Meppen, tylko niedaleko Meppen, ale ja już miałam z nimi kontakt, więc wiedziałam, gdzie ich szukać. No i przyjeżdżamy tam, akurat wracali z ćwiczeń i moi bracia jako jedni z wyższych szli w pierwszej tam trójce, szła taka kolumna wojska. Ja się u nich zatrzymałam, tam były dziewczyny też z Powstania, które tam pracowały w takiej służbie pomocniczej, też byłe więźniarki obozu, a wujek z tym swoim kolegą nocowali już przy samym dowództwie w Meppen. Ja rozmawiałam z bezpośrednim dowódcą moich braci, prosiłam właśnie, powiedziałam, że ja chciałabym, żeby ze mną wrócili do Polski. Powiedział, że oni będą ścigani jako dezerterzy, bo oni będą pełnili teraz dwuletnią służbę wojskową, odbywają normalną służbę wojskową. Oczywiście nie zdradziłam tego, że oni sobie dołożyli te dwa lata. Właściwie z tej nowej daty urodzenia to byli tylko o pół roku ode mnie młodsi, a byli naprawdę o trzy lata młodsi ode mnie.

  • No i jaka decyzja?


Trzykrotnie się pakowałam, jeśli chodzi o wyjazd do Polski. Trzy razy już obiecywano nam transport, nie było transportu. Na własną rękę nie można było jechać. Była już wtedy wyznaczona granica na Łabie i przekroczenie Łaby to było bardzo niebezpieczne i niemożliwe, no więc czekaliśmy na ten oficjalny transport. No i pamiętam właśnie, jak się zgłosiłam do tego wyjazdu, wujek również, to poza nami tam w tej miejscowości, gdzie było stu kilkudziesięciu oficerów, tylko się pięć osób zgłosiło, bo oficerowie zawodowi bali się wracać do Polski. Tylko wujek nie był [zawodowym], był oficerem rezerwy. Poza tym był, pamiętam, jakiś nauczyciel, którego brat się młodszy znalazł, też z obozu, też razem, później jeszcze jakiś wujka kolega. W każdym razie jakieś pięć, sześć osób tylko się zgłosiło do transportu.
No i nas zawieziono pociągami z Padeborn, ze stacji Padeborn, zawieziono do Lubeki. Tam znów nas umieszczono w barakach, żeby czekać na transport. Mieliśmy płynąć statkiem do Gdańska. No, kilka dni stacjonowaliśmy tam. Lubeka była kompletnie zrujnowana, więc ten obóz mieścił się gdzieś pod Lubeką. Nie pamiętam, co myśmy w tym czasie robili, ale między innymi pamiętam taką historię związaną z kolegą, którego spotkałam, z czasów Powstania. W tych ruinach miasta ocalało widocznie jakieś kino i dla wojskowych wyświetlano filmy amerykańskie, no i myśmy z wujkiem wybrali się do tego kina. I w tym czasie, [gdy] poprzedni seans [się skończył], ludzie, którzy oglądali poprzedni film, wychodzili, i między innymi spotkałam kolegę, którego znałam z mojego oddziału z Powstania, miał pseudonim Siwy. On bardzo się ucieszył i umówiliśmy się, że następnego dnia się spotkamy, bo on już wychodził, a myśmy wchodzili do kina, więc nie było czasu. Nie pamiętam, gdzieś tam się umówiliśmy, no i on następnego dnia dał mi list z adresem swojej matki. Prosił, że jak ja jadę do Polski, żeby dostarczyć ten list, że on wróci w lipcu. Bo on jeszcze tam chciał zdać maturę, bo właśnie brakowało mu jeszcze kilka miesięcy do tego, bo zaraz po wyzwoleniu wznowili w tych byłych obozach naukę. No i rzeczywiście ja ten list zabrałam i dostarczyłam.

  • A on wrócił czy nie?


Wrócił, wrócił i się spotykaliśmy.

  • A bracia pani dwa lata później, tak?


Moi bracia nie wrócili.

  • W ogóle?


Nie, nie wrócili. Dlatego że ich zdemobilizowano dopiero w czterdziestym ósmym roku. Do czterdziestego ósmego roku byli w Niemczech, a potem ich zdemobilizowano w Anglii i [poszli] do pracy.

  • I zostali tam?


Zostali, dlatego że sytuacja moja po powrocie była tragiczna.

  • No właśnie. Chciałam się dowiedzieć, jak pani została przyjęta, jak przypłynęliście statkiem. Jak wyglądało powitanie?


Z Lubeki płynęliśmy trzy doby. Bałtyk był zaminowany, w każdym razie [statek płynął] wytyczoną pewną trasą. Pamiętam, że moi bracia mnie zaopatrzyli, to znaczy miałam plecak, w którym był śpiwór wojskowy, miałam jakieś sorty mundurowe. Wracałam w mundurze pancerniaka z napisem Poland, w czarnym berecie, prawda, w wojskowych butach. No i pamiętam załadunek w Lubece. Żołnierze angielscy sprawdzali, wracało wtedy też kilka tysięcy tych byłych jeńców, więc sporo, i to sami wojskowi, sami mężczyźni, a tu nagle dziewczyna jedna się zdarzyła i nie chcieli mnie wpuścić. Wujek… „Proszę przechodzić”, przechodzili, przechodzili dalej, wujek z tymi swoimi kolegami, a ja zostałam. Myślę: „Co ja mam zrobić?”. Szłam nabrzeżem, zobaczyłam… Ten statek to był dość duży statek, który kiedyś przewoził pewno jakieś towary, bo w tych lukach były trzypiętrowe prycze przystosowane do przewożenia właśnie ludzi, no i ja w każdym razie szłam wzdłuż tego statku i gdzieś na dziobie zobaczyłam kładkę, która z nabrzeża prowadziła na statek. To była drabinka jakaś. Ja nie wiem, jak ja to zrobiłam, ale weszłam po tej drabince. Wujek mnie tam szukał, w ogóle próbował jakoś interweniować, żeby mnie wpuścili, a ja już tam byłam, znalazłam sobie sama drogę. Ja się rozbierałam dopiero w tym śpiworze, o myciu nie było mowy. Ale jeden z kolegów wujka, który bardzo dobrze znał niemiecki, pochodził z Bydgoszczy, poprosił, ponieważ personel, który nas obsługiwał, to byli Niemcy, kapitan statku to był Niemiec, prosił, żeby pozwolił mi skorzystać z łazienki, i ja miałam dostęp do łazienki kapitana statku, mogłam nawet się wykąpać tam w ciepłej wodzie, więc tu byłam rzeczywiście jako jedyna chyba dziewczyna na całym [statku] uprzywilejowana.

  • No i przypłynęliście do Polski.


Przypłynęliśmy i z daleka zobaczyliśmy po trzech dobach światła Rozewia, latarni morskiej na Rozewiu. No to ja już wtedy byłam tak szczęśliwa, że z radości całą noc chyba nie spałam. Pamiętam, że ranek, wszyscy wyszli na pokład, a myśmy zawinęli do Nowego Portu w Gdańsku.

  • Pamięta pani dokładną datę?


Ja mam datę… Dla mnie datą znaczącą jest dwudziesty siódmy, bodajże 27 marca to był.

  • Tysiąc dziewięćset czterdziestego którego?


1946 roku. No i zobaczyliśmy wtedy, wszyscy wyszli, stali przy burcie, patrzyli – tutaj widać z daleka jakieś ruiny, w ogóle nie ma miasta. Zresztą ten Nowy Port to była taka dzielnica typowo portowa, więc tam nic nie było, ale zobaczyliśmy jadącego mężczyznę na rowerze. To było coś zjawiskowego, że tu są ludzie jacyś. A potem szła grupa dzieci prowadzona przez jakąś przedszkolankę, no to w ogóle wszyscy zaczęli rzucać jakieś słodycze, cukierki. Ja wiozłam, jak ja mówię, w tym plecaku, bracia mnie zaopatrzyli, więc miałam też jakąś herbatę, kawę, coś słodkiego. Nawet miałam perfumy, które od kogoś dostałam, żeby mamie przywieźć. Śmieszne, perfumy akurat wtedy były… W każdym razie podstawiono takie pociągi, które nas zawiozły znów do jakiejś [miejscowości], zawsze baraki były.

  • A nie byliście, jak schodziliście ze statku, legitymowani?


Nie.

  • Aha, po prostu całą grupę…


Nie, całą grupę tak, do tego obozu. Tam dopiero była identyfikacja, dopiero wypisywano tak zwane bilety jednorazowego użytku, to znaczy podawało się miejscowość, dokąd się jedzie i na podstawie tego można było bezpłatnie przejechać.

  • Dokąd pani jechała?


Ja jechałam do Kruszwicy. Do Kruszwicy podałam [jako cel]. Musiałam [jechać] do Bydgoszczy, przesiadać się do Inowrocławia, z Inowrocławia do Kruszwicy pociągiem. No i wujek ze mną, no bo też nie wiedział, gdzie jego żona jest, no ale przypuszczał, że jest gdzieś blisko, gdzie mieszkała rodzina, jej brat, bratowa. W każdym razie myśmy… Wiem, że w tym obozie już przejściowym mnie potraktowano [wyjątkowo], właśnie może dlatego że byłam jedna jedyna w tym mundurze, jedyna dziewczyna, prawda, dostałam [bilet] bardzo szybko. Myśmy nie wiem, chyba jedną noc tylko czekali i dostaliśmy te bilety i jechaliśmy do Bydgoszczy razem, już normalnym pociągiem, nie bydlęcym, tylko siedząc na ławkach. Wiem, że przyjechaliśmy nad ranem, przyjechaliśmy do tej Kruszwicy. Całą noc jechaliśmy chyba. Dworzec był spalony, ale stał jakiś barak. Tam chcieliśmy poczekać, aż się zrobi jasno, bo jednak nie chcieliśmy wieczorem chodzić, było ciemno, nieoświetlane. No i pamiętam, że w kasie siedziała pani, która była matką mojej koleżanki jeszcze z podstawówki. Ona mnie pamiętała i ja też ją poznałam. Pierwsza rzecz, którą mi powiedziała, to powiedziała: „A czy ty wiesz, że twój ojciec nie żyje?”. No więc ja wiedziałam, dlatego że ja dostałam już przez Czerwony Krzyż wiadomość, że mój brat zginął i że ojciec nie żyje. Ale poczułam się strasznie. Pomyślałam sobie, jacy ludzie są… mało powiedzieć, niedelikatni. Okrutni. Żeby powiedzieć… Przecież ta pani nie wiedziała, że ja nie wiem o tym. Taki poczułam żal straszny. No ale umiałam się opanować, w ogóle wtedy nie potrafiłam płakać. Ja w ogóle nigdy nie płakałam.
Pamiętam, że wróciłam, moja mama nie mieszkała już we własnym domu, dostała jakiś pokój z kuchnią w takim budynku przy tej wytwórni, której właścicielem był mój ojciec kiedyś, dla personelu. I opiekowała się nią niania moich braci. Niania moich braci bliźniaków była tak do nich przywiązana, że jak moi rodzice wyjechali do Warszawy w czasie wojny, to ona pojechała z nami, cały czas się nami opiekowała, pomagała mojej mamie. W każdym razie bardzo oddany człowiek, nadzwyczaj. I ja dowiedziałam się właśnie w portierni, że mama mieszka w takiej jak gdyby oficynie. Poszłam tam i moja mama leżała wtedy, bo to było wcześnie rano. No, oczywiście bardzo… Zobaczyła [mnie] mama, strasznie płakała, a ja byłam jak kamień, ja już nie umiałam płakać wtedy. Wiem, że było to bardzo takie wzruszające spotkanie. No i poza tym zawiadomiliśmy właśnie brata tej cioci, [czyli] żony wujka, że on też przyjechał. Nie, ja już nie pamiętam, ona przyjechała chyba też. W każdym razie oni się też po sześciu latach prawie spotkali.

  • A proszę powiedzieć, czy pani znalazła swoją siostrę?


A siostra moja była wywieziona, była też w obozie koło Monachium i ona później po wojnie, to ja się dowiedziałam dużo później, ona wyjechała też, była niedaleko Murnau i ci oficerowie z Murnau po odzyskaniu niepodległości wyjechali do Włoch, do dywizji generała Andersa i moja siostra jakoś tam z koleżankami się przemyciła, też tam wstąpiła do wojska i pracowała jako kierowca. Zrobiła prawo jazdy. Najpierw przez kilka tygodni była nad jeziorem Como we Włoszech na takim wypoczynku, a później pracowała w wojsku i też została zmobilizowana chyba w czterdziestym ósmym roku.

  • Czy wróciła do Polski?


Nie wróciła. Z Anglii wyemigrowała do Argentyny. Tak że ja jedna wróciłam tylko z czworga rodzeństwa.

  • Proszę powiedzieć, czy była pani represjonowana po powrocie? Jak to wyglądało?


Nie, ja się w ogóle nie przyznawałam, nic nie mówiłam. Poza najbliższą rodziną nikt nie wiedział, że brałam udział w Postaniu. Ja się w ogóle nie przyznawałam do tego.

  • Po powrocie poszła pani do pracy czy chciała pani się uczyć?


Proszę pani, byłam w takiej sytuacji, że po pierwsze, moja mama leżała od roku ze złamaną nogą. Mój ojciec w ostatnim dniu Powstania przypadkowo został ranny, przecież nie brał udziału w Powstaniu, ale przecież nie tylko ci ginęli, nie tylko ci zostali ranni, którzy brali udział w Powstaniu. Był poważnie ranny i jak wszystkich wypędzali, chyba 25 albo 26 [września], to ojciec nie mógł chodzić, wobec tego został. I po tym jak już była widocznie podpisana kapitulacja, jego przewieźli najpierw do szpitala do Pruszkowa, a potem do Piotrkowa Trybunalskiego, [gdzie] dłuższy czas leżał w szpitalu. Po tym dopiero, po wygojeniu – to była duża rana, odłamek w udo bodajże – w każdym razie pojechał do swojego znajomego w Tymbarku, który tam był jednym z założycieli fabryki soków, zresztą praktykował u mojego ojca też. On pojechał tam. A mama wtedy, jak ją wywieźli gdzieś na teren Generalnej Guberni… A w jaki sposób [tam trafiła]? Bo miała wtedy dopiero czterdzieści lat, to mogli też ją wywieźć do Niemiec. Ale nasza dozorczyni miała troje dzieci, no i ciocia wzięła jedno dziecko, matki z dziećmi wtedy nie wywozili do Niemiec, no i mama też z jakimś dzieckiem niby, nie swoim, została na terenie Generalnej Guberni. Później pojechała do swojej siostry, która była wywieziona wcześniej z rodziną, w czterdziestym roku już, pod Stary Sącz do tej Skrudziny, o której wspominałam. No więc mama jak się dowiedziała, że ojciec jest w Tymbarku, napisała do niego, że po niego przyjedzie, i jakoś widocznie nie porozumieli się dostatecznie. Ojciec wyjechał, mama po niego wyjechała, wysiadając z pociągu, było ślisko, przewróciła się, złamała szyjkę kości udowej i umieszczono ją w szpitalu w Nowym Sączu. Akurat wtedy ruszył front, był styczeń czterdziesty piąty rok i tam leżała przez miesiąc. Po miesiącu ją wypisano ze szpitala, zrostu nie było, nikt jej nie operował wtedy. To wymagało natychmiastowej operacji, ale wtedy, po pierwsze, było tylu rannych, bo były bombardowania artyleryjskie, już wtedy front ruszył, że mamę wypisano i zawieziono tam na wieś, gdzie była ciocia wtedy, w Gołkowicach, to jest koło Starego Sącza.

  • A tata dotarł też tam czy nie?


A ojciec też tam był i pierwszy wrócił do Kruszwicy. Wrócił wczesną wiosną czterdziestego szóstego roku. Podobno, to ja już z opowiadania wiem, że był tak… A ojciec przeszedł w czterdziestym czwartym roku w styczniu ciężki zawał serca i po tym zawale już był taki bardzo schorowany, w każdym razie miał tak zwane chromanie przestankowe – co dziesięć kroków musiał stawać, oddychać, miał trudności z oddychaniem, w ogóle już był naprawdę bardzo schorowany. Jeszcze ta rana, te wszystkie przeżycia. No i jak wrócił, przez miesiąc bardzo ciężko chory…

  • Czyli tata do Kruszwicy przyjechał w czterdziestym szóstym roku.


W czterdziestym piątym.

  • W piątym. No właśnie, bo pani przyjechała w czterdziestym szóstym, wiosną.


W czterdziestym piątym na wiosnę wrócił. Przez miesiąc tam u znajomych leżał chory. Właśnie też z relacji znajomych wiem, że w ogóle… no, cud, że to wszystko przeżył bardzo. No i mama wróciła z tą rodziną, jak ją przywieźli na noszach, ona jeszcze nie chodziła. No nie wiem, jak to się wszystko odbywało, jak ojciec to przyjmował. Wiem tyle, że własność ojca została przepisana na Niemca, który to przejął. W księgach wieczystych, tak. Bo ja później oglądałam po wojnie te księgi wieczyste, które się mieściły w sądzie w Inowrocławiu, że wszystko zostało przepisane na tego Niemca, który to dostał od państwa niemieckiego w prezencie.

  • Tak, mówiła pani o tym.


No i właśnie mój ojciec musiał sądownie to odzyskać wszystko i odzyskał. Z tym że moja mama była wpisana w tych księgach wieczystych po połowie jako właścicielka. Po kilku miesiącach chyba ojca aresztowano, mimo że lekarz miejscowy protestował, że to jest chory człowiek, że nie można [go] aresztować.

  • Czyli ojca aresztowano w czterdziestym piątym?


W czterdziestym piątym, w październiku. No nie wiem… Po kilkunastu dniach umarł. Ja podejrzewam, że… Ponieważ ja rozmawiałam, już jak wróciłam, znalazł się ktoś, kto siedział z ojcem w jednej celi.

  • A pod jakim zarzutem ojciec został aresztowany?


Nie wiem. Ja uważam, że [to dlatego, że] był jedynym kapitalistą w tym mieście – po prostu chciano się wykazać. Nie wiem, ktoś napisał podobno anonim, że współpracował z Niemcami. No, bzdury jakieś kompletne. Nie wiem, to wszystko ja wiem z opowiadania. Ja nigdy z mamą na ten temat nie mówiłam. Wiedziałam, że to był dla niej za przykry temat. Zresztą ja wracając tutaj, chciałam po prostu zapomnieć o przeszłości. Chciałam przekreślić, chciałam po prostu normalnie żyć, nie żyć tylko przeszłością, nie myśleć o tym, co było, tylko to, co jest dzisiaj. Zastałam sytuację tragiczną, bo mama nie mogła chodzić, to znaczy posługując się dwoma laskami, trochę się ruszała, ale było to związane z bólem. No więc ja wiedziałam, że trzeba zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że musiałam mamę zawieźć do Inowrocławia, gdzie był rentgen w szpitalu. Zrobiono zdjęcie. Mnie ktoś powiedział, też nie pamiętam kto, czy ktoś z rodziny, że w Poznaniu jest bardzo dobry ortopeda, profesor Dega, i ja mając te zdjęcia, pojechałam do Poznania. Brat mojej mamy był sędzią przed wojną i później po wojnie też przez pewien czas [przebywał] w Grodzisku Wielkopolskim i umówiłam się z tym wujkiem, że przyjdzie, żeby pójść ze mną do profesora, bo ja się bałam, że on nie zechce ze mną rozmawiać. Bo ja wyglądałam, jakbym miała piętnaście lat, byłam bardzo szczupła, taka smarkata.

  • Profesor przyjął panią?


Profesor [mnie] przyjął i powiedział, że [moja mama] musi mieć operację, że to jest dłuższe leczenie. I w tym czasie ja mamę już umieściłam w szpitalu, a sama przeczytałam ogłoszenie. Nie miałam żadnych środków utrzymania, więc w tym pierwszym okresie ktoś, kto został wyznaczony na dyrektora tej wytwórni, to był jakiś inżynier chemik, który mamę potraktował o tyle dobrze, możliwie ze swoimi możliwościami takimi, że dostawała jakąś pensję, taką najniższą, jakby tam pracowała, prawda. No i ten pokój z kuchnią w tej oficynie.

  • A pani gdzie zaczęła pracować?


Nie, ja właśnie nie chciałam tam zostać. Ja chciałam się stamtąd wyrwać. Ja się tam czułam jak w przenośni trędowata. Wszyscy ludzie mnie unikali, po prostu się ludzie mnie bali. Ja wróciłam z Zachodu w ogóle… No, jakoś źle się tam…

  • Gdzie się pani przeniosła?


Przeczytałam ogłoszenie, że jest nabór do szkół pielęgniarskich. Wymagano wtedy małej matury. Ja byłam po pierwszej licealnej, jeszcze brakowało mi tylko rok, ale wtedy przyjmowano od osiemnastego roku życia do trzydziestego czwartego do dwuipółletniej szkoły pielęgniarskiej. Była to szkoła o tyle dla mnie, że jedynie chodziło mi o to, żeby zdobyć konkretny zawód. Pomyślałam sobie, nigdy nie chcę pracować już w żadnym biurze, [nie być] żadną jakąś maszynistką, nic z takich rzeczy. Poza tym to, że byłam jako sanitariuszka w Powstaniu, że przeszłam to szkolenie przedtem, to już mnie w jakiś sposób ukierunkowało. Poza tym moja koleżanka, o której wspominałam, „Sława”, z którą byłam wywieziona, ona w czasie wojny już była po maturze, skończyła, właściwie zaczęła, w połowie była, [uczęszczała do] szkoły pielęgniarskiej Czerwonego Krzyża w Warszawie i ona powiedziała kiedyś [w] rozmowie tak: „Jeśli będę miała córkę, to cokolwiek będzie chciała studiować, to powiem, że najpierw musisz kończyć szkołę pielęgniarską, bo to najlepiej kobietę przygotowuje do życia”. I bardzo się z tym zgadzam. Ja postanowiłam, ponieważ to była dwuipółletnia szkoła z internatem, wyżywieniem i nawet sukienki pielęgniarskie dostawałyśmy…

  • Gdzie mieściła się ta szkoła?


Mieściła się najpierw w Bydgoszczy, a później w Warszawie. Rok byłam w Bydgoszczy, a później półtora roku jeszcze w Warszawie. Szkoła była ogromnym rygorem, tak że tam wytrzymywały tylko te osoby, które nie miały wyjścia. Myśmy były traktowane bardzo surowo, bardzo duże wymagania były. Był to sposób bardzo dobrze przygotowujący nas do zawodu, dlatego że myśmy miały najpierw trzy miesiące teorii, musiałyśmy z tej teorii zdawać egzaminy, więc przypuśćmy, na pierwszym roku była fizjologia, anatomia, chemia, fizyka podstawowa. Nawet uczyłyśmy się przez pół roku angielskiego, później zlikwidowano angielski. Po tym były trzy miesiące praktyki, to już stanowiłyśmy wtedy personel szpitalny, więc bardzo odpowiedzialna praca, poza tym [panowały] bardzo ścisłe reguły. Nie wolno było wychodzić, prawda, musiałyśmy tam o godzinie najpóźniej dwudziestej wracać do internatu, w każdym razie były surowe warunki. Wyżywienie takie jak w szpitalach, czyli bardzo skromne, ale była nauka konkretnego zawodu z możliwością otrzymania pracy w różnych dziedzinach. No i po tym przeniesiono nas po roku do Warszawy, dlatego że nie było odpowiednich instruktorek w Bydgoszczy, to musiały być pielęgniarki już z doświadczeniem, dyplomowane i tak dalej. Skończyłam szkołę w listopadzie w czterdziestym ósmym roku w Warszawie. Naszą dyrektorką była siostra Żurawska, bardzo zasłużona zresztą osoba właśnie w tej dziedzinie.

  • Gdzie pani zaczęła pracować?


Zaczęłam pracować właśnie w Łodzi, dlatego że poznałam swojego przyszłego męża kilka miesięcy wcześniej i on mnie namawiał, ja właśnie mogłam dostać pracę… Chodziło mi o to, żeby [mieć] pracę z mieszkaniem. Nie miałam gdzie mieszkać, więc chodziło mi o pracę z mieszkaniem. No i właśnie w Łodzi były takie możliwości, że tutaj przy szpitalu Barlickiego, w którym pracowałam przez wiele lat, był internat, tam miałyśmy pokoje dwuosobowe z koleżanką, wilnianką, z którą skończyłam razem szkołę, i przyjechały jeszcze dwie koleżanki też, które z nami robiły dyplom. Ale obiecywano nam, dyrektorka powiedziała, że jeżeli któraś zda taki ostatni egzamin, taki [który] myśmy na końcu zdawały, z trzynastu przedmiotów. Egzamin trwał trzy dni, bo był egzamin praktyczny, teoretyczny, no i później ustny egzamin z tych trzynastu przedmiotów. Jeżeli któraś zda na piątki, to wtedy bez egzaminu dostaje się na medycynę. No i ja zdałam na piątkę, ale to tylko były obiecanki, rzeczywistość wyglądała inaczej, mogłyśmy tylko zacząć pracować. I właśnie nigdzie nie dawano mieszkania, dlatego właśnie przyjechałam do Łodzi, bo tutaj mój mąż dowiedział się, że w tym szpitalu, co jest internat, że będzie można pracować.
A jeśli chodzi jeszcze o moją mamę. Więc moja mama została operowana. Najpierw przez sześć tygodni leżała na wyciągu, gdzie chodziło o przemieszczenie tej kości na właściwe miejsce, bo noga była o kilka centymetrów krótsza, no a potem miała gips, który był od pasa do pięt. No i po tym zdjęciu gipsu to wszystko trwało trzy miesiące. Ja z Warszawy przyjeżdżałam do niej, do Poznania, tylko co kilka tygodni. Po pierwsze, nie miałam pieniędzy na to, żeby płacić [za bilety na] pociąg.

  • Czy mama wróciła do takiej sprawności, że chodziła?


Mama wróciła do Kruszwicy, ale nie mogła nadal jeszcze chodzić. Opiekowała się nią bezinteresownie, można powiedzieć, ta nasza dawna niania moich braci, która na co dzień przychodziła tam, gotowała, pomagała. Jak później [mama] zaczynała chodzić, ja mamę namówiłam (później, jak już była sprawna, chodziła zawsze o laseczce, już zawsze bała się, żeby się znów nie przewrócić), żeby skończyła jakiś [kurs]. Moja mama miała średnie wykształcenie, żeby skończyła jakiś kurs biurowości, księgowości i tak dalej. No i mama dojeżdżała do Inowrocławia i skończyła taki kurs. Ale tam dla niej pracy nie było, a nie miała jakoś odwagi, żeby się stamtąd wyrwać, bo trzeba było stamtąd po prostu wyjechać. Ja przyznam się, że ja przez wiele lat nie lubiłam tam jeździć. Czułam się jak gdyby obca tam wśród tych ludzi. Teraz jest inaczej, po tylu latach teraz nagle przypomnieli się, właściwie to młode pokolenie (to już jest trzecie pokolenie), o tej działalności mojego ojca, który dużo dobrego zrobił dla tego miasta. Dzięki niemu zbudowano wieżę ciśnień, skanalizowano miasto, doprowadzono wodę, no więc jemu to było potrzebne do produkcji, ale również skorzystało z tego całe miasto.

  • Proszę pani, jeszcze chciałabym panią prosić o taką refleksję dotyczącą Powstania. Jak pani dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzy na Powstanie?


Proszę pani, ja w pierwszym okresie to miałam straszny żal, że to się tak skończyło. Ja się z tym nie mogłam pogodzić. Ciągle uważałam, że ktoś w tym zawinił, coś się stało. Pamiętam, że pierwszy raz pojechałam do Warszawy w czterdziestym szóstym roku, jesienią. Już wtedy mama była po operacji, już wróciła do domu. Ja pojechałam do Warszawy, do rodziny ojca. Tam [była] siostra ojca, mieszkaliśmy razem na Ursynowskiej, później po wojnie mieszkała na Fortach Mokotowskich w takim pokoju z kuchnią. Jej syn, który się ożenił w czterdziestym trzecim roku, mieszkał tam z żoną, więc oni wszyscy mieszkali tam razem. No i ja pojechałam do nich, bo oni tam mieli pewne rzeczy do przekazania mojej mamie. Chodziłam wtedy, pamiętałam miejsca, w których zginęli moi koledzy. Jedna z moich koleżanek, „Lucyna” Grodziska, właściwie Ludwika Grodziska, pseudonim Lucyna, [którą] później spotkałam wtedy w Warszawie, opowiadała, że ona brała udział w ekshumacji tych kolegów, którzy tam zginęli. Podziwiałam ją za to, że potrafiła brać w tym udział. W każdym razie ja przeszłam tę całą swoją drogę, którą zapamiętałam wtedy na świeżo – ulice, domy w których stacjonowaliśmy, miejsca, gdzie kto zginął. Po raz pierwszy wtedy płakałam. Chodziłam cały dzień, cały dzień płakałam. Miałam wtedy odczucie, że ja niepotrzebnie żyję, że właściwie po co ja żyję. Ci ludzie zginęli, a ja wciąż żyję. Tak to oceniałam. Teraz patrzę na to zupełnie inaczej. Patrzę na to z większym dystansem. Nie powinnam może tego mówić, ale uważałam, że ktoś bardziej doświadczony powinien najpierw jednak bardziej pomyśleć o tym, jakie będą konsekwencje. Bo teraz wiem, wtedy nie zdawałam sobie sprawy, ile ludzi zupełnie niezaangażowanych zginęło, ile ucierpiało. Może nie powinnam tego oceniać, ale w każdym razie miałam żal.

  • Że doszło do Powstania.


Że doszło, tak. Ja wiem, że nie mogło być inaczej. Nie mogło być inaczej, bo to była zbyt napięta atmosfera – ja sama to odczuwałam – to napięcie takie, że wreszcie… Ale nikt się nie nastawiał na takie zakończenie ani na tak długie trwanie tego, że tyle ofiar będzie, prawda. Tego się nie dało przewidzieć, przecież tego nikt nie mógł przewidzieć. Ale było to naprawdę bardzo okrutne dla tych ludzi, którzy nie brali w tym udziału. Ale najpierw wszyscy nas z entuzjazmem popierali, bardzo, a pod koniec, pamiętam tę scenę – to chyba właśnie Wajda w swoim filmie pokazał, jak my czekamy w wykopie, żeby wejść do kanałów, i ci ludzie nas przeklinali, że to przez nas wszystko. Przecież to nie była nasza wina.

Łódź, 20 października i 9 listopada 2015 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Władysława Jędrzejewska Pseudonim: „Dziunia” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Grupa Artyleryjska „Granat” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter