Wiktor Bogumił Sokólski „Herman”
Nazywam się Wiktor Sokólski, drugiego imienia – Bogumił. Urodziłem się w Warszawie 5 września 1929 roku.
- Nazwisko w Powstaniu to samo?
Nazwisko to samo w Powstaniu, pseudonim „Herman” w czasie okupacji.
Sekcyjny w sekcji 110 plutonu 618 pocztu dowódcy Powstania Warszawskiego na Pradze, pułkownika Władysława Żurowskiego.
Praga, Targówek, Bródno.
- Dlaczego nosił pan pseudonim „Herman”?
Urodziłem się przy ulicy Szwedzkiej numer 13. To było środowisko bardzo zróżnicowane, mieszkali tam i złodziejaszkowie, i bardzo przyzwoici ludzie. Jedni z tych nie bardzo dobrych ludzi nazywali się właśnie Herman. Zawsze starałem się jakoś z nimi domówić, żeby się jak najlepiej nam układało. Stąd sobie pomyślałem, że będę dobrze ich wspominał, i przyjąłem pseudonim „Herman”.
- Proszę opowiedzieć o pańskiej rodzinie. Kim byli rodzice?
Ojciec Albin pracował przed wojną w fabryce broni siecznej. Produkowali tam szable, kordy wojskowe. Zawsze byłem tym zafascynowany i ojciec na każde imieniny robił mi małą szabelkę, ale o kształtach prawdziwej broni siecznej. To miłe wspomnienia. Matka – bardzo dobry człowiek, hafciarka, kochająca dzieci. Było nas czworo: dwie siostry (w tej chwili już nie żyje Halina) i młodszy Edmund. W kolejności: najstarsza siostra, później ja, młodsza siostra i najmłodszy Edmund. I tak sobie radziliśmy.
- Jak się państwu powodziło?
Nie bardzo, bo jak wspomniałem, ojciec pracował w fabryce broni siecznej, ale to prywatna fabryka, wobec tego różnie było. Raz było więcej pracy, raz mniej. Ale ja osobiście, wspominając tamte dni, tamte lata, nie mogę narzekać pomimo tego, że były dosyć duże trudności. Siedem osób mieściło się w jednym mieszkaniu o szesnastu metrach, bez elektryczności. Tak że tamte czasy były bardzo trudne, ale że rodzice umieli sobie radzić, to zupełnie nieźle nam się powodziło.
- Kim byli sąsiedzi na Szwedzkiej?
Szwedzka to charakterystyczna dzielnica. Dom mieszkalny numer 13, drewniany, to był dom jednopiętrowy. Były dwie klatki schodowe i na jednej z tych klatek pod numerem 20 mieszkałem z rodziną. Obok rodzina Miązków i na pierwszym piętrze rodzina Hermanów. To były łobuziaki i złodziejaszki, ale zasada była taka, że w domu nie wolno było ukraść albo zwrócić się w sposób niewłaściwy do ludzi. Nawet był taki przypadek, że ojciec kiedyś usłyszał od młodszego Janka Hermaniaka nieprzyjemne słowa, wobec tego poskarżył się najstarszemu Geńkowi i Geniek mówi: „Dobrze, przepraszam panie Sokólski, porozmawiam sobie z nim”. Słyszeliśmy łoskot, dostał odpowiednio. Janek zaraz zszedł, przeprosił pana Sokólskiego i powiedział, że już więcej się to nie powtórzy. Tak że z tymi ludźmi można było się jakoś dogadać.
- Rodzice nie obawiali się, że pan i pana rodzeństwo obcujecie z nimi na podwórku, że oni was namówią na jakieś głupstwo?
Wszystko zależy od rodziców, od domu, od wychowania, od przyjęcia pewnych zasad. Ojciec był autorytetem i zawsze trzymał nas w ryzach, mama kochająca, dbająca o dzieci. Nie można było sobie pozwolić na niewłaściwe, nieprzyzwoite rzeczy, żeby brać przykład z tych złych. Zawsze była zasada, że to, co jest dobre, to dla nas, ale to, co złe, to trzeba uważać. Tak że bardzo dużo zależy od dzieci. Na przestrzeni lat stwierdzam, że środowisko ma bardzo duże znaczenie w wychowaniu, kształtowaniu człowieka, ale również wszystkie uboczne rzeczy, które wpływają pozytywnie na postępowanie człowieka, mają duży wpływ na chwilę obecną i na najbliższą jego przyszłość.
- Jakie ma pan wspomnienia ze szkoły? Co to była za szkoła?
Chodziłem do szkoły [numer] 48 imienia Rydza-Śmigłego na Kowelskiej. To był piękny blok, składający się z trzech szkół. Od ulicy Kowelskiej szkoła numer 48, od Kowieńskiej – 136 i od Środkowej – 89. To była jak gdyby żeńska szkoła, ale tam też chłopcy przychodzili. Tak że piękny budynek, nowoczesny, z pięknym placem do gry. Wspomnienia z tego okresu są bardzo przyjemne.
- Czy w szkole pojawiło się harcerstwo?
Nie, bo to jeszcze byli młodzi chłopcy. Tam próbowałem wstąpić do „Orląt”, ale nie bardzo mi to wyszło. W każdym razie, tak jak wspomniałem, to była szkoła imienia Rydza-Śmigłego, wobec tego wszyscy chłopcy musieli mieć zgolone włosy do gołej skóry. Był konkurs, wobec tego ojciec zgolił mi włosy brzytwą, tak że w konkursie wyróżniałem się. Takie wspomnienia.
- Z racji takiego patrona był nacisk na wychowanie patriotyczne w szkole?
Tak jak w każdej, specjalnie nie. Zawsze modlitwa była przed rozpoczęciem nauki i później po zakończeniu. Religia była. Były zbiórki na zakup karabinu maszynowego dla wojska, to zbieraliśmy pieniążki. Przypominam sobie, że ten zakupiony karabin maszynowy był przekazywany wojsku przed budynkiem szkolnym.
- Czy pan w szkole miał lepszą pozycję z racji pracy taty? Przynosił pan te szable?
Nie, to była tylko sprawa wewnętrzna, u nas w domu. Nawet mam pamiątkę, kord lotniczy.
- Czy pańską rodzinę zaskoczyła wojna, czy coś przeczuwaliście? Czy się przygotowaliście? Jak pan wspomina pierwszy dzień wojny?
Na Szwedzkiej była zbrojownia z potężną wieżą. Na wieży były ustawione przeciwlotnicze karabiny maszynowe. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jakie to może być niebezpieczeństwo. Mam wspomnienia od ojca, jak przechodził wojnę w 1920 roku, bo ojciec był w zwiadzie konnym. Opowiadał różne historie, ale przede wszystkim mówił, że bardzo dużo ludzi zginęło i o olbrzymim głodzie ludności. W czasie I wojny ze strony mojej matki bardzo dużo dzieci zginęło. To była liczna rodzina, siedmioro dzieci. Została tylko matka, tak że spustoszenie tam było.
W 1939 roku, jak wspominam tamten czas, gdzieś około godziny siedemnastej… Dlaczego tak pamiętam? Bo ojciec wracał zawsze przed godziną osiemnastą. Ojca jeszcze nie było. Nastąpiły potężne wybuchy. Wszyscy byliśmy w domu. Pierwsze bomby uderzyły w zbrojownię. Jak się później dowiedziałem, uderzyły prosto w wieżę. Cała załoga została wyrzucona z tej wieży. Matka nas tak objęła wszystkich jak kwoka i zaczęliśmy się modlić. Co to będzie dalej? Ale na szczęście po tym bombardowaniu wszystko ucichło i ojciec przyszedł. Pracował w Warszawie, na górnym Mokotowie, tam była ta fabryka. Po kilku dniach, jak wiadomo z historii, nastąpiła tak zwana rajza, a więc opuszczenie przez mężczyzn terenu Warszawy i udanie się na wschód. Ojciec też się zdecydował z moim stryjkiem i sąsiadem. Umówiliśmy się, że jeżeli będzie niebezpieczeństwo na terenie Pragi, z uwagi na usytuowanie naszego domu przy zbrojowni, co już nawet odczuliśmy w pierwszym dniu wojny, to przejdziemy z całą rodziną na ulicę 6 Sierpnia, do kolegi po stronie warszawskiej. Każdy myślał, że będzie tam bezpieczniej. „Wobec tego czekajcie tam na mnie, a jeżeli nie będę [wracał], to musicie później zdecydować”. W ostatnich słowach, z uwagi na to, że byłem z chłopców najstarszy, powierzył mi całą rodzinę. Mówi: „Pamiętaj, jesteś teraz mężczyzną, musisz dbać o rodzinę i się nią opiekować”. Dał mi jeszcze sygnet i ze wzruszeniem pożegnaliśmy się, i odszedł. Po kilku dniach zdecydowaliśmy się przejść do Warszawy, bo zaczęli mocno bombardować. Obawialiśmy się, że możemy zginąć. Jak to było w tamtych czasach, wszyscy zabierali pościel, różne rzeczy. Siostra – obraz Matki Boskiej. Udaliśmy się do Warszawy, do pana Zygmunta, na 6 Sierpnia. To był przyjaciel ojca, nazywaliśmy go wdowiec, bo nie miał żony. U niego zamieszkaliśmy. Ale po kilkunastu dniach przyszedł ojciec. Pozostali, stryjek i sąsiad, dalej poszli, a ojciec jednak się wrócił. Spotkaliśmy się na 6 Sierpnia. Przyjechał rano i mówi: „Nie będziemy tu już siedzieć, wracamy do domu”. Dobrze pamiętam, że to była niedziela. A dlaczego, to zaraz powiem. Wobec tego zebraliśmy wszystko, co przynieśliśmy. Cała trzódka siedmioosobowa: babcia, siostra najstarsza, siostra młodsza, brat – idą pierwsi, ja z ojcem na końcu, zamykamy.
Tak przeszliśmy do mostu Kierbedzia. Po lewej stronie płonący Zamek. Wchodzimy na most, a tu zaczyna artyleria niemiecka bić i zaczynają walić odłamki. Ojciec mówi: „Uważaj, czy ktoś nie padnie. Jak tak, to zaraz go zabieramy”. Wszyscy roztrzęsieni, przechodzimy przez ten most. Przeszliśmy przez most szczęśliwie. Ojciec do mnie mówi: „Słuchaj, ja cały drżałem, tylko patrzyłem, kiedy któreś z dzieciaków albo babka – bo babka pierwsza szła – padnie”. Przeszliśmy most i pierwszy widok, który zobaczyłem, to jeszcze żyjący koń. Łeb do góry podnosił, a na nim już siedzieli mężczyźni, wycinali pośladki, mięso. Doszliśmy do domu i okazało się (mieszkaliśmy na parterze), że jedynie nasze mieszkanie zostało zrujnowane. Budynek stał, [było] podwórze, [na wprost] pięciokondygnacyjna kamienica. Uderzył pocisk w tę kamienicę i cały mur zwalił się [na podwórko i] do naszego mieszkania. [Ojciec] mówi tak: „Gdybyśmy zostali, to moglibyśmy zginąć”. Na łóżkach były całe sterty cegły. Wspomniałem, że to była niedziela. W poniedziałek było największe bombardowanie Warszawy, to zapamiętałem. Tak się skończyła nasza historia związana z 1939 rokiem.
- Pamięta pan rozmowy z tamtego czasu? Myśleliście, że wojna potrwa długo, że zaraz się skończy?
Nic. Tylko jak ucichła strzelanina, to z kolegami polecieliśmy do zbrojowni zobaczyć, co tam się dzieje, bo jeszcze Niemcy nie wkroczyli. Tam [było] mnóstwo karabinów, mnóstwo ładownic, to zaraz ładownice wzięliśmy od amunicji karabinowej, od pistoletów, ale broni nie braliśmy. Chyba na drugi dzień wyszedłem, zobaczyłem czołówki Niemców na rowerach. Utrwalił mi się pierwszy Niemiec, oficer z pistoletem w ręku, [jadący] na rowerze.
- Co pan czuł na widok Niemców?
Strach, co to będzie teraz. Nie wiadomo. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, co to znaczy wojna tak totalna, jak to przeprowadzili Niemcy. Nie mieliśmy jeszcze tej świadomości.
- Co z waszym mieszkaniem? Odgruzowaliście czy szukaliście innego?
Nie, odgruzowaliśmy. Zaraz i sąsiedzi nam pomogli, tak że odgruzowaliśmy, naprawiliśmy, okna się naprawiło i z powrotem zamieszkaliśmy.
- Mieszkaliście tam przez całą okupację?
Tak, przez całą okupację.
- Zaczęła się okupacja. Czy pan wrócił do szkoły, czy szkoła wznowiła działalność?
Nie. Zaczęła się okupacja, więc szkoła [Numer] 48 przy ulicy Kowelskiej została zamknięta, bo została przeznaczona na szpital niemiecki. Natomiast nas przenieśli na Inżynierską 10. Tam była pseudoszkoła, ale z pomieszczeniami, z ławkami. Chodziłem do tej szkoły do końca, aż do siódmej klasy. Okres okupacji przedstawiał się w taki sposób, że uczestniczyłem w Ognisku Towarzystwa Przyjaźni Dzieci Ulicy słynnego dziadka Kazimierza Lisieckiego, przy ulicy Środkowej 9. Ukształtowanie osobowości człowieka tam się odbywało: ciężka praca, dyscyplina, patriotyzm. To właśnie było domeną. Mój plan dzienny był taki, że na godzinę szóstą rano chodziłem na Szwedzką [do kościoła] pod wezwaniem Matki Boskiej z Lourdes, do ministrantów. Na godzinę siódmą zjawiałem się w ognisku. Tam sprzątanie, każdy miał wyznaczone zadanie: albo sprzątanie świetlicy, [...] sprzątanie pokoju muzycznego, albo jadalni. Po sprzątaniu było śniadanie i w szybkim tempie do szkoły, na godzinę ósmą. Tak przebiegał dzień po dniu. Każdy musiał sobie jakoś radzić. Zacząłem handlować papierosami. Wstawało się o godzinie czwartej, z pudełeczkiem założonym [na piersiach przez szyję z zawartością papierosów [i zapałek, wskakiwało się do wagonów tramwajowych. Tak odbywał się handel].
- Kusiło pana, żeby zapalić?
Nie, nie miałem takich tendencji. Rano po tramwajach się skakało, sprzedawało się te zapałki, jak ludzie szli do pracy. Ale były również i takie dni, że wychodziłem na Zygmuntowską przy Floriańskiej. W wydawnictwie „Kuriera Warszawskiego” brało się gazety i sprzedawało się „Kurier Warszawski” ([nazywany] „Nowa Bujda Warszawska”). Inni znajomi, majdaniarze, rozwozili większą ilość. W każdym razie zajmowałem się i takimi sprawami.
Po ukończeniu szkoły (bo to wszystko było do 1943 roku, w czerwcu [1943 roku] ukończyłem siódmą klasę) zacząłem się rozglądać, co robić dalej. Zawsze byłem bardzo samodzielny. Miałem przyjaciela z tego samego domu Edka Sprucha. Od małych dzieciaków się znaliśmy, on się urodził w tym samym domu, przyjaciele nierozłączki. Zapisał się do gimnazjum Władysława IV na komplety, ja natomiast zapisałem się do szkoły elektrycznej na Śniadeckich. Chodziłem do niego po zakończeniu lekcji, spotykaliśmy się u Władysława IV. Poznałem jego kolegę z tej samej klasy, Janka Kozyrę, któremu się spodobałem, bo byłem energiczny, umiałem sobie radzić we wszystkich [sprawach]. Zaprzyjaźniłem się z nim i on mnie wprowadził do konspiracji. Tłumaczył, o co chodzi, że to są „Szare Szeregi”. Bardzo chętnie do tego przystąpiłem. Tak się zaczęła moja konspiracja w „Szarych Szeregach”. Oczywiście o wszystkich szczegółach dowiedziałem się po wojnie. Dla mnie był znajomy tylko jeden kolega − Janek, a na ćwiczeniach, na naukach – jedynie dowódca drużyny albo instruktor. Były prowadzone szkolenia [pod kryptonimem] „sklepów”. „Boernerowo”, pierwsze sklepy, to dla ćwiczenia przystosowania [...] podstawowego ćwiczenia wojskowego, a dwa następne Boernerowo i Golędzinowo, to już były specjalistyczne szkolenia. Żeby można było więcej czasu poświęcić tym [zadaniom], zapisałem się do szkoły elektrycznej, żeby [uzyskać] legitymację. W zasadzie do niej nie uczęszczałem.
Natomiast zacząłem pracować w sklepie, w pasażu na Nowym Świecie (słynny pasaż, wejście od Nowego Światu, a wyjście od ulicy Chmielnej), przy kinie „Studio”, żeby mieć więcej czasu, żeby można było poświęcić go dla spraw, które interesowały nas wszystkich z uwagi na konspirację. Pracując w tym sklepie, miałem takie zadanie, że roznosiłem wyprodukowane tam obuwie dla pań, które zamawiały to obuwie, czy udawałem się na Stare Miasto dla odbioru materiałów, które potrzebne były dla szewca, bo na miejscu był szewc i wykonywał obuwie. Wobec tego mogłem wychodzić na miasto. Dysponowałem wielkim czasem.
W czasie konspiracji mieliśmy szczególne zadania. To była praska drużyna numer 700. Działaliśmy w tak zwanym cynkowaniu. Co to znaczy cynkowanie? To znaczy, że jeżeli odbywały się narady dowództwa, to robiliśmy obstawę obiektu i zabezpieczaliśmy. W razie niebezpieczeństwa – sygnały do zwijania się. Ostatnio, jak pamiętam, było takie cynkowanie na Pradze, na ulicy Radzymińskiej róg Ząbkowskiej. Takie wspomnienia. Drugim poważnym zadaniem odbywały się [szkolenia] w różnych miejscach,[...] na Grochowie, […] na Muranowie, na ulicy Muranowskiej, w domu Janka Kozyry.
- Czego was uczono, na czym zajęcia polegały?
Obsługa pistoletu, obsługa karabinu, musztry karabinowe, a z wykładów: jak należy obchodzić się z bronią, z granatami, ćwiczenia w terenie. Chodziliśmy ulicami, jedna grupa jedną stroną, druga grupa drugą stroną, obserwacja na skos, a więc przystosowanie do walk w mieście. Również były ćwiczenia w lasach: w Świdrze, w Choszczówce. Tam już były poważniejsze zadania.
Nie. Była pokazywana broń. Na ćwiczeniach w domu mieliśmy walthera i „hiszpana”, jak go rozbierać, jak go czyścić, jak ładować. To był siedmiostrzałowy pistolet. W każdym razie obsługa. Poza tym mój przyjaciel, już niestety nieżyjący, Janek Kozyra pseudonim „Terczyn Rafał”, był to nieprzeciętny człowiek, niesamowicie odważny. To był urodzony żołnierz, ale zakochany leśnik, on w lesie od małego czuł się jak u siebie w domu. A że byliśmy chłopcami nieźle na swój wiek zbudowanymi, [postanowiliśmy] wstępując do „Szarych Szeregów”, na [podanie] rocznika [urodzenia] 1927, żeby dostać się do starszych harcerzy, bo młodsi harcerze nie mogli tak występować jak my.
Przeszło. To były BS-y (Szkoły Bojowe). Praga składała się z plutonów GS-ów (Grup Szturmowych) i BS-ów (Szkół Bojowych). Należałem do Szkół Bojowych, do drużyny [730]. Wspomniałem o moim przyjacielu, który pewnego dnia zdecydował, mówi: „Witek, dostajemy zadanie, jedziemy do lasów kieleckich”. – „Ale po co, jak to?” – „Mam zadanie, udajemy się do »Szarego«”. Później, jak się zorientowałem, byłem jako łącznik między Warszawą a partyzantką „Szarego”, [podporucznika Antoniego Heda]. Dwa razy byliśmy, raz chyba w lutym czy w marcu, na przełomie, a ostatni raz byliśmy na dwa tygodnie przed wybuchem Powstania. Jak zajechaliśmy na punkt kontaktowy (to wszystko w lesie, szliśmy kilka kilometrów lasem), skontaktowaliśmy się z gospodarzem, który oczekiwał nas. Spaliśmy w stodole. Rano szum, wyskakujmy. Okazuje się, że to partyzantka sowiecka: „Co wy tu robicie?”. A on, jak wspomniałem bardzo odważny, mówi: „Mamy zadanie skontaktowania się z […] »Szarym«”. – „Ale jego już tu nie ma, on skierował się w inne rejony. Jeżeli chcecie, możecie z nami udać się w stronę Warszawy − mówiliśmy, że jesteśmy z Warszawy. − Możecie iść, bo my również kierujemy się na Warszawę”. Janek mówi: „Nie, kochani, nie mogę, mamy inne zadanie”. W bardzo przyjemnej atmosferze, nie było żadnego nacisku. Razem jedliśmy, razem śpiewaliśmy. Tam było [...] dwóch Polaków ze Wschodu, bardzo przyjaźnie to wszystko przebiegało. Rozstaliśmy się i wróciliśmy do Warszawy. To było charakterystyczne do zapamiętania, że to był [piątek 28 lipca 1944 roku] przed wybuchem Powstania. Na Rakowcu zatrzymali pociąg, patrzymy, a tu żyrandole nad Warszawą i lotnictwo sowieckie bombardowało Warszawę. Ale po jakimś czasie dojechaliśmy, zameldowaliśmy się.
Dwudziestego szóstego lipca [przekazano] sygnał koncentracji na punktach zbiórek. Dostałem taki sygnał tylko od Janka, bo cały czas byliśmy w kontakcie. Trzydziestego lipca, a więc była to niedziela, nad wieczorem, późnym popołudniem Janek przyszedł do mnie i mówi: „Witek, szykuj się, idziemy na punkt wyznaczony dla nas, na punkt zbiorczy”. Ojciec w domu jeszcze był, mama też. Mama spała, wobec tego zwróciłem się do taty, mówię: „Tata, mówiłem ci, że jestem w konspiracji. Zaczyna się już, przyszedł Janek po mnie, musimy iść, takie dostaliśmy zadanie”. Ojciec ze łzami uściskał mnie, tak się rozstaliśmy. W piwnicy miałem dwa handgranaty i bagnet niemiecki, Janek miał walthera. Udaliśmy się na Aleksandrówek, na punkt naszej zbiórki. Okazało się, że to był dom państwa Kantorskich. Zastałem tam już dużo młodzieży i co charakterystyczne, co zapamiętałem, to bardzo dużo nowych hełmów niemieckich z podbitką żółtą, skórzaną. Rozdali nam te hełmy i wówczas poznałem naszego dowódcę plutonu, kaprala podchorążego Leona Skórzewskiego pseudonim „Selim”. Porozmawialiśmy, jakie [mamy] zadania. Czekamy na odpowiedni sygnał, bo szykuje się Powstanie. Przeczekaliśmy noc, jak to młodzi, zabawiając się. Najważniejsze, że był piękny ogród. Zrywaliśmy tam wiśnie, czereśnie, tak nam zeszło prawie całą noc. Ale rano dowódca stwierdził… Punkty wyczekiwania powołane rozkazem z 26 czy 27 lipca miały za zadanie dyżurować po dwanaście godzin. Wobec tego nam przypadła niedziela na tym punkcie na Bródnie. Na drugi dzień dowódca mówi: „Chłopcy, rozchodzimy się. Pewna grupa zostaje. Ty, »Herman«, wobec tego, że mieszkasz na Pradze, masz blisko, weź może ze dwóch kolegów, zbierzcie jedzenie i wracać”. Dobra. Sam poszedłem, nie bardzo chcieli iść [pozostali koledzy]. Janek, mój dowódca drużyny został. Przyszedłem do domu. Okazuje się, że nie ma ani ojca, ani matki. Co się stało? Mama, jak się dowiedziała, że poszedłem, to z samego rana wyjechała. Zresztą przez całą okupację się jeździło, handlowało się, po żywność na wieś się jeździło. Matka pojechała do Nowego Miasta (bardzo często tam jeździła), a ojciec pojechał ją odprowadzić i później oczekiwał na jej powrót. Tak został po lewobrzeżnej stronie Warszawy. […]. Przespałem się, rano wziąłem trochę jedzenia i udałem się na punkt, na Aleksandrówek. Tak się złożyło, że dowódca plutonu „Selim” przeszedł na Pragę, gdyż zadanie, jakie mieliśmy, to była osłona sztabu przy ulicy Wrzesińskiej. Takie było rozstawienie, że jedna drużyna była na Jagiellońskiej, a trzy drużyny były na Aleksandrówku, na punktach wyczekiwania. Zadanie ostateczne było: […] przejść na Wrzesińską [dla osłony] dowództwa obwodu, pluton 618.
Tak jak wspomniałem, dowódca „Selim” przeszedł 31 lipca na Wrzesińską z tym zadaniem, że wróci, zabierze pozostałe trzy drużyny i przejdzie na Wrzesińską. Okazało się, że 1 sierpnia już gdzieś około godziny czternastej zostało zablokowane przejście pod wiaduktem łączące ulicę [Świętego] Wincentego z ulicą 11 Listopada, wstrzymane tramwaje, nie można było przejść. Wobec tego dowódca „Selim” został zablokowany. Jak później się dowiedziałem, zabrał 4. drużynę plutonu z Jagiellońskiej i przeszedł na Wrzesińską. Natomiast [pozostałe drużyny mają udać się na Wrzesińską (zastępcą dowódcy plutonu był Mirosław Kuryłowicz pseudonim „Mirek”, był dowódcą 2. drużyny i jednocześnie zastępcą dowódcy plutonu) [...]. Wobec tego Kuryłowicz („Mirek”) zabrał dwie drużyny i udał się w stronę Pragi. To wszystko się odbywało już 1 sierpnia. Natomiast my, 1. drużyna pod dowództwem Jana Kozyry, w której byłem jako sekcyjny 110 sekcji, zostaliśmy w oczekiwaniu na przyjście pozostałych, którzy [31] lipca wyszli po prowiant i rozeszli się na stronę praską. Później się dowiedzieliśmy, że „Mirek” z dwoma drużynami doszedł do wiaduktu, ale to już było przed siedemnastą. Jak później się dowiedzieliśmy, jak chcieli przejść pod wiaduktem, nastąpił atak karabinów maszynowych i zaczęli ich ostrzeliwać. Wobec tego musiał się cofnąć i wrócić, skąd wyruszył.
W tym czasie, jak się to działo, już przed godziną siedemnastą zaczynały się rozróby. Szkoła przy [Białołęckiej] została opróżniona przez Niemców i wobec tego wszyscy, którzy byli w Aleksandrówku, przeszli do szkoły. Wychodziliśmy ze szkoły rozejrzeć się, co się dzieje. Jedzie motocykl niemiecki z obsługą. Wobec tego chłopcy na wierzch broń, Zbyszek Oks z peemu rąbnął do nich. Powywracali się, jeden zabity, dwóch zostało zabranych do szkoły. Nastąpiły pierwsze potyczki. W tym czasie jeszcze jakieś zamieszanie, jakieś ustalenia, co działać. Wraca „Mirek” z dwoma drużynami, przejmuje całe dowództwo. Natychmiast kontakt z dowódcą rejonu, kapitanem „Gawryłą”. W zasadzie mieliśmy inne zadanie, mieliśmy przejść na Wrzesińską. Wobec tego, że zostaliśmy, zameldował zastępca dowódcy plutonu, że przechodzi pod dowództwo dowódcy rejonu, „Gawryły”. Pawlik jego prawdziwe nazwisko, a kryptonim jego: „Piła”. Wobec tego podporządkowaliśmy się dowództwu wojskowemu i rozpoczęły się działania. Pierwszy atak poszedł na parowozownię, dowodził naszą drużyną Janek Kozyra. Reszta wojska (ale to już z dowództwa rejonu) przeszła atakiem na dworzec praski. My braliśmy udział w ataku na parowozownię. Strzelanina niesamowita, bo tam była obstawa
Bahnschutzów. Później okazało się, że i wojska. Ale co to za uzbrojenie? Mieliśmy dwa granaty, jeden niemiecki handgranat, Janek miał pistolet walthera, „Mirek” lepsze uzbrojenie, jeszcze jeden pistolet maszynowy szmajser. Poszedł atak. Dostaliśmy się na teren parowozowni, ale jak za jakiś czas zaczęli walić do nas, to coś niesamowitego. Ranny został Oks w rękę, ale poważnie. Niestety musieliśmy się wycofać.
Przeszliśmy z powrotem do szkoły. Przegrupowania w szkole, obstawienie poszczególnych stanowisk. Już nad ranem widać było powrót żołnierzy, wielu rannych. Okazało się, że zostały zdobyte jakieś samochody, wielu niemieckich żołnierzy dostało się do niewoli. W każdym razie szkoła była naszym punktem oporu. W nocy zbudowaliśmy małą barykadę, nie bardzo wysoką, ale najważniejsze, że to była trasa strategiczna ulicą Białołęcką bardzo ważna. Nad ranem ukazał się czołg. Zaczęliśmy do niego strzelać, on tylko dał dwie salwy i się wycofał. I cisza. Nie wiadomo, co dalej robić, a jest to już drugi dzień. Jeszcze z Niemcami, którzy dostali się do niewoli, [były] jakieś przegrupowania. Wezwał mnie Janek, mówi: „Chodź, Mirek nas wzywa jako dowódca plutonu”. To było już mocno po popołudniu. Mówi: „Słuchaj, ty mieszkasz na Szwedzkiej, wobec tego znasz dobrze ten teren. Nie wiem, co się dzieje z »Selimem«, z naszym dowódcą. Wobec tego weźmiesz jeszcze dwóch kolegów i udasz się na Wrzesińską”. To już było nad wieczorem. Okazało się, że jeden z nich to właśnie gospodarz domu, w którym byliśmy, Jerzy Kantarski (pseudonim „Hal”) z 3. drużyny, [...] bródnowskiej. Drugi – Janek Jakubowski (pseudonim „Janek”) z Grochowa. Idziemy. Przeszliśmy przez cmentarz, ale tam jakieś hałasy. Przeczekaliśmy trochę, przesiedzieliśmy. Nad ranem przeszliśmy ulicę Świętego Wincentego i na wprost weszliśmy [do domu] pod osiemnastkę. Miałem mundur niemiecki, ale przefarbowany, długie spodnie, kamasze duże z owijaczami, pod spodem pas główny.[...] Specjalnie [ludzie się] nie wypytywali, ale wiedzieli, o co chodzi. Dostaliśmy trochę jedzenia. Zaczęła artyleria ruska bić. Wobec tego zeszliśmy do piwnicy, przesiedzieliśmy trochę w piwnicy.
Trzeciego sierpnia mówię: „Wiecie, chłopaki, trzeba próbować. Zobaczymy, może dostaniemy się pod wiaduktem, będziemy mieli blisko na Szwedzką. Najpierw musimy się dostać do mnie do domu”. Dochodzimy do wiaduktu. Stoi dwóch Niemców, uzbrojeni po zęby – granica.
Zurück, z powrotem. Nie wolno. Jak nie wolno, to nie wolno. Wracamy, przechodzimy przez ulicę Świętego Wincentego. Pierwsza jest ulica Biruty, jest potężna bania, jak to dawniej, reklamowa. Przechodzimy i pada strzał. Idę w środku, Jurek idzie po prawej stronie, Janek po lewej. Jurek pada. Padł na twarz. Łapię go pod ramiona. Drugi raz [strzał]. Wobec tego Janek i ja szybko przeczołgaliśmy się do bramy od strony Biruty. Wyskoczyłem, jakaś gałąź była, podałem mu i go wciągnęliśmy na posesję. Od razu go zanieśliśmy (bo to było przejściowe [podwórze na ulicę św Wincentego] pod osiemnastkę, tam gdzie pierwszy raz weszliśmy. Wnieśliśmy go na górę, patrzę, a tu krew na brzuchu. Podłożyliśmy pod głowę marynarkę, mój mundur, a on pierwsze słowa (tak wbite mi w pamięć!) mówi: „Witek, księdza”. Nie mówi o lekarzu, nic, tylko księdza. No dobrze, to któryś z nas musi iść. Ale nie wiem, jakiś cud, coś się stało: wchodzi pani na klatkę schodową (bo to się wszystko na pierwszym piętrze, na klatce schodowej dzieje) w czerni i z woalką, w czarnym kapeluszu. Mówi: „Ja pójdę po księdza, a wy zajmijcie się tym chłopcem, waszym kolegą”. I poszła. Ale co chwila słychać samochody pancerne [...], z Niemcami. Przejeżdżają cały czas przez ulicę Świętego Wincentego w stronę cmentarza. Później się dowiedziałem, że to był punkt opatrunkowy. Pani mówi: „Chłopcy, bierzcie go do mnie, na dół”. Zanieśliśmy go (ona na parterze mieszkała), położyliśmy go na stole, bo od razu ustawiła stół, zaczęliśmy go rozbierać. Okazało się, że dostał w prawy pośladek, dum-dum rozerwało mu [jelita]. Szybko wody, zaczęła mu operację robić. Pomagaliśmy jej, ale wstrząśnięci byliśmy niesamowicie, a ona pozmywała, zaczęła mu zszywać. Chłopak żył, cały czas przytomny. Położyliśmy go na tapczaniku. Przeszło kilka godzin, a nad wieczorem zawsze zaczyna artyleria ruska bić, wobec tego wszyscy przechodzą do schronu. Z Jankiem na zmianę zaczynamy dyżurować przy nim, bo on nie może pić, a chce pić, mówi nam. Wobec tego tylko watą zwilżyliśmy mu usta. Na zmianę siedzieliśmy tak chyba ze dwa dni, może jeden dzień, już nie pamiętam. Mówię: „Słuchaj, Janek, ty musisz wobec tego zostać przy nim, a ja muszę się udać na Wrzesińską, bo przecież takie mamy zadanie”. Dowiedziałem się, że jest możliwość przejścia od strony Radzymińskiej. Wobec tego zdecydowałem, pożegnałem się z Jurkiem, Jurek jeszcze mówi: „Witek, jak już się skończy ta wojna, to przyjdź, pojemy sobie owoców, tak jak poprzednio”. Pożegnałem się z nim, poszedłem. Tak się udało, że przeszedłem do Radzymińskiej na przejazd i spotkałem panie i dziewczyny z naszego domu, z naręczami warzyw najróżnorodniejszych. Wobec tego dały i mnie. „Idziesz do domu?” – „Tak”. – „To dobrze”. Przeszliśmy przez wał, ale nie przeszliśmy dalej do Radzymińskiej, tylko przeszliśmy przez tak zwany „dołek”, bo dobrze znałem te tereny. [Doszliśmy] do ulicy Stalowej. Na przejeździe, bo tam jest przejazd kolejowy, [...] ustawiony stół, karabin maszynowy. Niemiec do połowy rozebrany: „Skąd wy?”. – „Na Szwedzkiej ulicy mieszkamy, [...]”. – „Dobrze, idźcie, ale tylko prawą stroną”. Cała Stalowa była pod ich obstrzałem. Jeżeli Jerzy dostał, to wiadomo, co on zrobi z nami? Też może pociągnąć. Przeszliśmy na ulicę Szwedzką, do domu wpadliśmy i szok: dzieciaki mnie zobaczyły. Jest tylko młodsza siostra i brat, i babka. Mówi: „Słuchaj, Danka poszła po ciebie. – To najstarsza siostra. – Dostała wiadomość, że jesteś ranny”. Ktoś wrócił ze Świętego Wincentego, przekazał, [że jestem ranny]. Jurek był podobny do mnie, kędzierzawe włosy miał. Po powrocie [siostra] opowiadała, że przeszła pod wiaduktem, tam gdzie nas nie puścili i dostała się od razu na Wincentego. Wróciła też tamtędy. Weszła na podwórze i pyta się o chłopca Powstańca. „Niestety umarł”. – „A gdzie leży?” Wchodzi do domu, patrzy, a to nie ja. Odetchnęła. Wróciła do domu. Tak się zakończyło. Dowiedziałem się, że Jurek nie żył. Dowiedziałem się, że tata i mama jeszcze nie wrócili.
Następnego dnia udałem się na Wrzesińską. Oczywiście [w budynkach] poprzebijane otwory, bo ulicami nie można było iść. Przekazałem, co się dzieje na Bródnie, że „Mirek” przejął dowództwo, ale ja muszę wracać do domu, bo taka i taka sytuacja. Odmeldowałem się i wróciłem do domu. Tak zakończyła się moja bezpośrednia akcja w czasie działań powstańczych. Po kilku dniach Janek przyszedł do mnie (to był chyba 10 czy 12 sierpnia) i mówi: „Witek, idziemy do lasu, takie mamy zadanie”. – „Janek, nie mogę iść do lasu, bo ani ojca, ani matki nie ma, muszę się teraz dzieciakami zająć, zresztą o to mnie ojciec prosił. Nie wiadomo, co się z nimi dzieje”. − „Dobra”. Poszedł, zostałem w domu.
Po kilku dniach ojciec wraca, ale bez matki. Matka nie wróciła, bo pociągi (to była południowa kolejka dojazdowa) zatrzymali. Matka musiała zostać. A ojciec w czasie wybuchu Powstania został na dworcu, ale że to był kolejarz, pracował w parowozowni na Wileńskiej, był w mundurze kolejowym, rogatywce [...]. Opowiadał, że jak wybuchło Powstanie, to wszyscy uciekli do podziemi na dworzec, a Niemcy obrzucili ich granatami. Był z sąsiadką, z panią Magdą Lewandowską i opowiadał, że [siedzieli] przy stole, złapał ją za głowę, położyli się, a granat rozwalił mnóstwo [...] ludzi. Niemcy wyprowadzili [pozostałych ludzi] i ustawili pod ścianę do rozwalenia. Zaczęli rewidować, ojca kilka razy, bo miał papierośnicę, to nerwowo [obszukiwali]. Karabin maszynowy rozstawiony już do egzekucji, a tam sporo ludzi było. Jest moment, że nadjeżdża motocykl z oficerem niemieckim:
Halt, halt! Wstrzymali egzekucję i wszystkich z powrotem [odesłali] na dworzec. Tak ich zostawili. Ojciec zdecydował się wracać do domu. Doszli do Wisły różnymi ulicami z Magdą. Wspomniałem, że ojciec był w zwiadzie konnym, a więc obeznany z końmi. Widzi: jest przeprawa Niemców przez Wisłę i koń dęba staje, nie chce wejść na przeprawę. Ojciec do niego podskoczył, za uzdę go wziął i wprowadził na prom. Mówi: „Magda ze mną”. Przepłynęli. Niemcy się w ogóle nie interesowali, był w mundurze kolejowym. Takim sposobem przeszedł z tej nieszczęśliwej walki warszawskiej bez żadnego uszczerbku i dostał się do domu. Ucieszyłem się.
Tak się złożyło, że w zbrojowni były magazyny zbożowe i tam zaciągali ludzi do ładowania zboża na wagony i wysyłki do Niemiec. Z uwagi na to, że sąsiad pracował w zbrojowni dosyć długo, mówi: „Chodźcie ze mną, to przynajmniej sobie zboża przyniesiecie do domu”. Tak się zatrudniliśmy i codziennie tam się chodziło. Zboża każdy [brał], ile tylko mógł. Ja w worach po sześćdziesiąt kilo na plechach przynosiłem do domu. To się później w młynku kręciło i na mąkę [...]. Zdarzenie ciekawe, że nas wstawili do wagonu krytego, wstawili przenośnik taśmowy i szło zboże, a my musieliśmy to rozgarniać. Kurz niesamowity, zatykało nas, ale jeden dzień tylko tak pracowaliśmy. Na drugi dzień krzyknęli, że potrzeba dwóch chłopaków po prowiant do Warszawy. Widzę: jest znajomy z tej samej ulicy, ale spod dziesiątego, też z drewniaka, pan chyba ze czterdzieści lat, charakterystyczna biała czapka i w tenisówkach. Podkreślam, to jest cała historia. Mówi: „Jedzie pan ze mną?”. No to ciach, wskoczyliśmy do samochodu, ciężarowy był, otwarty. Jedziemy. [Myślę]: „Zobaczę, co w Warszawie, będę miał jakąś orientację”. Bo po rozpuszczeniu do domu, jak sygnał przyszedł, że jedziemy do lasu, to konspiracja cały czas trwa. Nie jesteśmy czynni z bronią w ręku, ale w dalszym ciągu jest konspiracja. Wobec tego może się coś dowiem, może zostanę tam [...]. Jedziemy przez most Kierbedzia, Nowym Zjazdem do Bednarskiej i moment jest charakterystyczny. To jest skojarzenie z postrzelonym Jankiem z filmu: niosą na drzwiach rannego, idą od strony Krakowskiego Przedmieścia w dół. Mówię: „O rany boskie, tłum ludzi, a tu Niemcy [...]”. Wjeżdżamy na Krakowskie Przedmieście, robimy rundę. Przyjechaliśmy do domu „bez kantów”, to znaczy do obecnego garnizonu warszawskiego. Wjeżdżamy na teren, mówię: „Wy tu zaczekajcie, zobaczymy, jaką żywność dostaniemy”. Stoimy, patrzę, a jest garaż zamknięty, rozsuwane drzwi i stoi esesman ze szturmówki SS. Woła nas. Podchodzimy do niego, chyba Ślązak, bo trochę po polsku mówił. Mówi: „Ty masz takie buty…”. Otworzył drzwi, a na noszach leży Niemiec zabity, też esesman. Mówi: „Zdejmuj z niego buty, będziesz miał przyzwoite buty”. Mówię: „Broń Boże, nie ruszaj go!”. A on: „Skąd, w żadnym wypadku!”. I może całe szczęście, bo przecież jakby zaczął go rozbierać, mógłby strzelić w niego. Tak zapamiętałem historię z jego tenisówkami. Nic się nie działo, musieliśmy załadować tylko żywność na samochód i wracamy tą samą drogą. Ale jak wjeżdżaliśmy już na Krakowskie Przedmieście, to od Królewskiej przy wizytkach [była] przepotężna, wysoka zasłona z dykty, że w ogóle nie było widać dalej Nowego Światu […]. Później się dowiedzieliśmy, że tam nasi „gołębiarze” byli w kościele Świętego Krzyża i obawiali się, że mogą z tamtej strony strzelać, bo przecież walki były przy Uniwersytecie Warszawskim. W każdym razie wróciliśmy szczęśliwie, ojciec nawet się nie zorientował, że wyjechałem. Jak mu powiedziałem, to mu włosy dęba stanęły, ale mówi: „To masz szczęście”. Tak się skończyły przygody w czasie okupacji.
- Pamięta pan ten moment, jak na Pradze pojawili się Rosjanie?
Tak.
- Jak reagowali na was, jak traktowali was, a wy ich?
To była taka historia, że w nasz dom, w ten drewniak, rąbnął pocisk. Siedzieliśmy w przybudówce, człowiek w ogóle pojęcia nie miał. Na naszym terenie była tak zwana murowanka, dwupiętrowy dom murowany. Na dole była stolarnia i wszyscy w tej stolarni siedzieli. Rąbnął pocisk w nasz dom, wobec tego wyskoczyliśmy z ojcem, bo ojciec [był] bardzo odważny, i zaczęliśmy gasić. Udało nam się [ocalić] dom. Na następny dzień jesteśmy w bramie, obserwujemy. Cała Szwedzka była zbombardowana, leje od pocisków artyleryjskich. Wycofują się Niemcy, polowa żandarmeria z blachami. Na drugi dzień wkroczyli Rosjanie i Polacy. Entuzjazm był niesamowity, radość, od razu flagi popowieszaliśmy na budynkach. Nic specjalnie się nie odczuwało. Dopiero później wiedzieliśmy, co się dzieje.
Od tamtej pory już kontaktu z Jankiem nie miałem. Tak się stało, że na skutek rozkazu dowódcy obwodu, Żurowskiego, było zalecenie wstępowania do Wojska Polskiego. Miał być uformowany 36. pułk Legii Akademickiej. Wobec tego wszyscy wstępujemy do wojska. Janek też wstąpił do wojska, dostał się do 2 Dywizji Piechoty i brał czynny udział jako saper (bo byliśmy po przeszkoleniach saperskich w czasie okupacji) aż do zdobycia Berlina. Drugi dowódca plutonu, „Selim”, też poszedł do wojska, ale jako podchorąży, bo tam stopnie musieli pokazywać. [Wcielony] do karnej kompanii, też przeżył. „Selim” żyje. Też doszedł do Berlina i z powrotem. Janek już nie żyje, zmarł. To był, jak wspomniałem, fantastyczny człowiek i leśnik z urodzenia. Po zakończeniu działań wojennych został na Śląsku, ukończył studia leśne, został magistrem inżynierem – słynny dyrektor Jan Kozyra, który dokonał wspaniałej osłony lasów w okręgu katowickim. To jego robota, był naczelnym dyrektorem lasów państwowych w Katowicach. Ale niestety [...] w 2003 roku zmarł.
Mama się odnalazła. Mama po działaniach wojennych, po zakończeniu Powstania, gdy już Niemcy zostali wyparci, wróciła szczęśliwie. Na szczęście nie przechodziła tych tragedii. Ucieszyła się, że cała rodzina w komplecie. Na zakończenie mojej działalności konspiracyjnej stało się tak, że jeszcze w 1944 roku, w październiku czy listopadzie, zapisałem się do gimnazjum mechanicznego, tak zwanego PGM – Państwowe Gimnazjum Mechaniczne, Targowa [86]. Zostałem uczniem pierwszej klasy. Oczywiście zamiast nauki było czyszczenie poszczególnych pomieszczeń (bo tam był szpital polowy ruskich) ufajdanych, zabrudzonych. Trzeba było wszystko czyścić pod obstrzałem artylerii niemieckiej, bo jeszcze w lewobrzeżnej Warszawie w dalszym ciągu [trwało] Powstanie, a Praga wyzwolona od 14 września. Artyleria biła z przerwami. Wieczorem staraliśmy się […] pracować, a karabiny maszynowe waliły [zza Wisły]. Obstrzał był na 11 Listopada i na Targowej. Szczególnie 11 Listopada, znad Wisły cały czas waliły karabiny maszynowe [...]. Tak się stało, że ojciec jako kolejarz dostał przydział na tak zwane Ziemie Odzyskane, do Gliwic, i tam z rodziną się przenieśliśmy. Będąc już uczniem drugiej klasy, [...] zacząłem chodzić do ogólniaka, ale z uwagi na to, że trzeba było jeździć z Gliwic do Katowic, musiałem zrezygnować.
Nie wspomniałem jeszcze o prywatnych sprawach. Tuż po wojnie na terenie zbrojowni powstał klub sportowy „Społem”. Zapisałem się do sekcji bokserskiej, [...] zacząłem swoją karierę bokserską. Za kilo słoniny, bochenek chleba i kilo cukru, bo taki prowiant dostawało się na wzmocnienie. A nauczał nas sztuki boksowania Munio Małecki, bokser wagi piórkowej. Jak [przeniosłem się] do Gliwic, wstąpiłem [...] do klubu sportowego „Piast” i [...] boksowałem. W wadze piórkowej walczyłem. Byłem wypożyczany do „Pogoni” katowickiej. W Częstochowie walczyliśmy z Komudą w tej samej drużynie ( Komuda był w drużynie katowickiej) [...]. To takie drobne wspominki. W Gliwicach byłem tylko pół roku, nie mogłem tam wytrzymać, tęskniłem za domem, za Warszawą. Wróciłem sam do Warszawy. Na szczęście babka i moja starsza siostra były w tym samym mieszkaniu i zamieszkałem razem z nimi. Zapisałem się do gimnazjum kolejowego na Odrowąża, w tym budynku, gdzie było ogólnokształcące gimnazjum Lisa-Kuli. […]. Tam kończyłem gimnazjum.
- Wróćmy do czasów okupacyjnych. Jak pana rodzina sobie radziła? Tata przestał pracować w fabryce broni. Jak wybuchła okupacja, znalazł sobie pracę jako kolejarz?
[Tak]. Jako kolejarz i pracował na ulicy Wileńskiej, w parowozowni, bo był mechanikiem. Wobec tego wyspecjalizował się jako kolejarz i został kolejarzem również po wojnie.
- Czy mama też pracowała? Mówił pan, że pan musiał sprzedawać papierosy.
Mama handlowała, tak zwany szmugiel. Nieraz z mamą jeździłem. Kupowaliśmy słoninę, [...] wędliny, masło. Przywoziliśmy [dla siebie] i na sprzedaż.
- Jak pan zaczął działalność konspiracyjną, rodzice o tym wiedzieli? Nie protestowali?
Tylko tata wiedział.
- Czy w czasie okupacji był pan świadkiem terroru niemieckiego? Czy wiedział pan o tym? Może był pan świadkiem łapanek czy rozstrzeliwań?
Dla nas, chłopców z „Szarych Szeregów” był wstrząs w 1943 roku, gdy tylko wstąpiłem do „Szarych Szeregów”. Komendantem bloku „Bazylika Praga” (bo tak się nazywała; jeszcze w 1942 roku, gdy była pierwsza reorganizacja w „Szarych Szeregach”, nastąpiły nazwy i podziały: Śródmieście, Żoliborz, odpowiednie kryptonimy; powstała praska „Bazylika”) był Mieczysław Słoń pseudonim „Jurand”. Pod koniec września składałem przysięgę u niego, w bazylice na Kawęczyńskiej. W październiku „Jurand” z łapanki został [aresztowany], osaczony przez gestapo i 3 listopada 1943 roku w egzekucji ulicznej został rozstrzelany. Rozstrzelany został na ulicy Wawelskiej przy Grójeckiej. Przeszliśmy rozpacz. Dowiedziałem się o tym z czerwonego plakatu, gdzie było nazwisko Mieczysław Słoń i setki rozstrzelanych. Później jego następcą został podharcmistrz „Pol”. [Pochodził] z rodziny niemieckiej, Andrzej Szaliński nazywał się, niemieckie nazwisko miał: Krauze-Szaliński. Jego ojciec był Krauze, matka z domu Szalińska. Przyjął nazwisko matki i wszedł do konspiracji. Odciął się w ogóle od rodziny. Jego siostra również była w konspiracji.
- Czy pan osobiście był świadkiem terroru ze strony Niemców? Czy widział pan łapanki, może umknął pan?
[Takie] historie można godzinami opowiadać. W czasie okupacji, zanim jeszcze ojciec dostał się na kolej, to pracował przy budowie mostu poza Generalną Gubernią, w Orzechowie. Wychodziłem w każdą sobotę z moim z kumplem Edkiem na dworzec Warszawa Praga, bo on z tamtej strony przyjeżdżał. Zawsze [...] przywoził: kiełbachę i bułę. Jedliśmy. Mama kiedyś mówi: „Wiesz, synku, pojechałbyś do ojca, zobaczył, co tam się dzieje”. Ojciec nie wiedział o tym. Wsiadłem w Chotomowie w pociąg, przejechałem przez granicę. Może na chłopaka nie zwracali uwagi. Odszukałem ojca przy budowie mostu. Ojciec się zdenerwował, [...] ale mówi: „Jak się tu dostałeś?”. – „Normalnie, pociągiem”. Byłem chłopak do wszystkiego. [Ojciec] mówi: „Będziemy jechać pociągiem, ale żeby czasami nie było kłopotu, to ty idź przez granicę, idź przy torze. − Dał mnie żarcia w węzełek, plecaczek na plecach. − Wiesz, mam takie toporzysko, to ci to toporzysko dam, to się przyda w domu”. Z tym toporzyskiem idę cały czas przy torze kolejowym. Do Chotomowa jeszcze daleko. Wyskakuje Niemiec, do mnie: „
Halt! Co tu robisz?”. – „Byłem u ojca. Ojciec jest przy budowie mostu. Chciałem zobaczyć, co z ojcem”. Trzymam to toporzysko w ręku. On wziął to toporzysko, położył, mówi: „Idź dalej”. – „Wie pan, może by to toporzysko pan mi oddał?” Jak mnie zaczął okładać! Ręką się zasłaniałem, bo po plecach zaczął walić. Stłukł mnie jak cholera i mówi: „Masz to toporzysko, jak chciałeś”. Ręka mi cała spuchła, zbolały, skamieniały, ale z tym toporzyskiem wracam. Pociąg nadjeżdża, ojciec zobaczył. „Co się stało?” Całą historię opowiadam. Taka była przygoda, dostało się kopa, stłukł mnie.
- Jak w czasie konspiracji gdzieś jechaliście, nigdy nie było momentu zagrożenia?
Zagrożenie cały czas było, zawsze, tylko młody człowiek zupełnie inaczej to odczuwa. To jest ryzykant, niczego się nie boi. Jak dostał już kijem, to faktycznie odczuł. Ale czy łapanka jakaś, czy coś takiego, to trzeba było wiać, nie można było się przyglądać, co się dzieje, trzeba było uciekać. Ale tak, to specjalnie nic, bezpośredniego styku z Niemcami nie miałem w czasie [konspiracji - okupacji].
- Jak pan patrzy dziś, z perspektywy czasu, na Powstanie? Czy było potrzebne, czy było konieczne? Czy cena była, jak mówią niektórzy, zbyt wielka?
Jestem teraz prezesem XXVI Obwodu Armii Krajowej. Jestem prezesem już od jedenastu lat. Pracowałem przez czterdzieści jeden lat zawodowo, jestem ekonomistą, ukończyłem Politechnikę Szczecińską, Wydział Transportu Drogowego. Cały czas pracowałem w transporcie budownictwa, w Przedsiębiorstwie Transportowo-Spedycyjnym „Transbud” Warszawa. To cała historia jest, jak ono powstawało przez te czterdzieści jeden lat, co tam się działo. Przechodząc na emeryturę, utrzymując cały czas kontakt z Jankiem, całkowicie zająłem się sprawami naszego środowiska. Przez trzy lata zbierałem materiały dotyczące historii naszego obwodu. Przeprowadziłem mnóstwo rozmów z ludźmi, pozbierałem materiały dla profesora Grzegorza Nowika, historyka, który miał opracować historię XXVI Obwodu. Ze wszystkich materiałów, ze wszystkich moich doznań, po latach mam odczucie, że szczęściem i rozsądkiem było zawieszenie przez pułkownika Żurowskiego [dalszych] działań wojennych [...] na terenie Pragi. Gdyby nie zaprzestanie działań zbrojnych, może jeszcze gorzej by się stało, jak po lewej stronie Wisły. Teren prawobrzeżnej Warszawy nie miał takich warunków do walk ulicznych, to były tereny przestronne, nie było zabudowania poza centralną Pragą. Jeszcze najważniejsza rzecz: przecież Praga to była druga linia frontu niemieckiego, a więc wojska frontowe tam się znajdowały. To nie to, co po lewej stronie. W dodatku ściągnięto w ostatniej chwili cały batalion czołgów „Herman Göring”, cała twierdza niemiecka była na terenie 36. pułku Legii Akademickiej. Tam było mnóstwo czołgów i dwa tysiące załogi niemieckiej. Pomimo dwóch ataków na ten bastion od strony 11 Listopada i od strony Odrowąża, [ataki się załamały], mnóstwo ludzi zginęło. W czasie tych kilku dni ponad czterystu Powstańców zginęło. Dopiero 4 sierpnia rozkazem pułkownika Żurowskiego została zakończona działalność zbrojna, a wszyscy przeszli do konspiracji. Niemców było na każdej ulicy mnóstwo, nie było żadnych absolutnie szans, możliwości podjęcia jakichkolwiek działań zbrojnych. A ile zginęło cywilów! Wyciągali przecież z domów i rozwalali. Ale i tak znacznie mniej ludzi zginęło niż przy [ewentualnych dalszych] walkach. To, co się działo po lewej stronie Warszawy, to trudne do opisania. Jakie mam uwagi i spostrzeżenia, i odczucia? O prawobrzeżnej Warszawie mówiłem, że całe szczęście, że tak się stało. Natomiast po lewej stronie Warszawy, tak jak i po prawej stronie, był taki pęd młodzieży do walki z Niemcami, że to było trudne do powstrzymania. Jedyne co, to sprawa dowództwa, które sobie zdawało sprawę z tego. Było zdecydowane stanowisko Okulickiego „Niedźwiadka” o dążeniu do działań zbrojnych. Niestety, tak się musiało stać. Trudne to były czasy.
Warszawa, 9 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol