Wanda Sroka „Kaczka”
- Czy mogłaby nam pani powiedzieć coś o ostatnich dniach przed Powstaniem? Była już pani wtedy w konspiracji.
Tak. Przez całą okupację.
- Czym się pani zajmowała w konspiracji?
Byłam łączniczką i przechodziłam szkolenie medyczne na udzielenie pierwszej pomocy. W czasie okupacji, poza konspiracją, byłam na Tajnym Uniwersytecie Warszawskim, [na] wydziale lekarskim. Tam mieliśmy wspólne pracownie. Na przykład prosektorium na pierwszym roku mieliśmy [razem] ze szkołą medyczną, ale pod pretekstem, że są to [zajęcia] tylko dla felczerów. Była to uznana [szkoła], zapomniałam nazwiska lekarza, który [ją] prowadził. Przecież był to też Uniwersytet, tylko że pod pretekstem, że jest dla sanitariuszy. Byłam na Tajnym Uniwersytecie Warszawskim i mieliśmy ze studentami od Orłowskiego...chyba nie, nie Orłowskiego, wspólne jedne zajęcia – prosektorium. Z „Buzdyganem”, który jest już obecnie znaną postacią, spotykaliśmy się w prosektorium, bo on też studiował medycynę, tylko był na innym uniwersytecie niż ja. To tylko wzmianka o mojej konspiracyjnej pracy, bo przecież tajne studiowanie to też konspiracja. Chciałabym skrócić moje wspomnienia do tylko tych, które mi na pewno zostały w pamięci. Na pewno został mi [w pamięci] moment, jak dowiedziałam się o godzinie „W”, [godzinie] wybuchu Powstania. Mieszkałam na ulicy Wspólnej, [w] Środmieściu, jestem urodzoną warszawianką od trzech pokoleń. Jak otrzymałam wiadomość na godzinę „W”, prędziutko spakowałam swoją torbę, pożegnałam się z siostrami. Żegnając się z siostrą powiedziałam: „Do zobaczenia za kilka dni w wolnej Polsce.” To było nasze pożegnanie, bo ona była w konspiracji. Ona do swojej, a ja do swojej [konspiracji] poszłam. Udałam się w kierunku Okęcia. Już tramwaje nie szły, już strzelanina była wkoło. Idąc pieszo z ulicy Wspólnej na Okęcie doszłam szczęśliwie, ale nie raz padając na ulicę ze względu na ostrzał. To jest jedno wspomnienie.
- Miejsce zbiórki miała pani na Okęciu?
Tak, na Okęciu. Nie jest to może istotne, w którym miejscu, ale umknęło mi jaka to była ulica. Okęcie w każdym razie.
Dotarłam i było nas niewiele. Albo sieć alarmowa nie doszła, albo [kobiety] nie zdołały dość. Już [byłyśmy] w zmniejszonej liczbie, ale zgłosiłam się na swój punkt centralny. Później dnie minęły zupełnie inaczej niż wszystkich w Śródmieściu. Tam przecież akcja trwała króciutko, właściwie jeden dzień, a na drugi dzień już [odbywała się] egzekucja wyłapanych i złapanych Powstańców. W [dzień] egzekucji, w drugi dzień, pamiętam, to był drugi sierpień i wtedy byłam też w momencie zagrożenia, bo Niemcy wyłapywali młodych ludzi i sprawdzali kennkarty i ktoś, kto nie miał meldunku na Okęciu już był uważany za powstańca - dlaczego on tu jest. W każdym razie byłam przeznaczona, tak jak inni odsunięci, do egzekucji. Udało mi się uciec, po prostu zbieg okoliczności. Nie umiem nawet określić jak to się stało. Faktem jest, że ja na egzekucji nie byłam. Udało mi się ukryć u ludzi, których znałam na Okęciu, przetrzymać pierwszy dzień w spokoju, że mnie już drugi raz nie zabrali...
- A pani koleżanki, inne sanitariuszki, które były w punkcie?
Każda była już w innym miejscu. Jedną koleżankę, Zosię, pamiętam. Obie właściwie w tym momencie umknęłyśmy z egzekucji - tak bym to określiła. Nie jestem w stanie nic więcej sobie przypomnieć. Zresztą my w czasie konspiracji nazwisk nie znałyśmy. Znałyśmy się tylko tak... Zosię zapamiętałam, bo zostało mi [to] w pamięci. Chcę wrócić do tego, jak już byłam, w pewnym sensie, bezpieczna, wśród znajomych mi ludzi i przebyłam u nich wieczór, były godziny popołudniowe. [...] Niedługo po mojej ucieczce, późnym wieczorem albo w nocy, przychodzą do domu, gdzie się zatrzymałam, ludzie, miejscowi, którzy mówią, że egzekucja się odbyła, ale jest dwóch ludzi, którzy [przeżyli]. Jak Niemcy odeszli troszkę od miejsca egzekucji po ludzi, jakoby Żydów, którzy mieli zakopywać zwłoki, wtedy dwóch młodych ludzi, okazało się, że żyło. Jak oni wygrzebali się z ciał innych [straconych], [to] znów doszli do wsi, która chyba nazywała się Opacz i znów ludzie udostępnili im piwnicę, żeby ukryć [ich] przed Niemcami. Oni byli ranni, jeden miał bardzo poszarpane nogi, ale [tułów] miał zdrowy. To był przypadek, że byli to dwaj bracia, którzy ocaleli. Historii drugiego brata już nie znam, ale wiem, że on też przeżył Powstanie. Opiekowałam się [tym mężczyzną] z [poszarpanymi] nogami. Miałam ukryty jeszcze swój materiał sanitarny i wtedy, jak się dowiedziałam, że jest ranny ukryty znów na wsi, u jednego gospodarza w piwnicy, to idę go opatrzyć. Opatrywałam go już przez dłuższy czas, ale tylko co noc, wychodziłam z domu, gdzie mnie dali przytułek. Wychodziłam w nocy, żeby zmienić opatrunki i żeby zająć się tym człowiekiem. Wychodzenie nocą było niezmiernie niebezpieczne, bo grasowały tam straszne oddziały, [...] najgorsze już kompanie karne. Przedostać się do rannego w nocy to był jeden kolosalny wysiłek, ale gdy już się dostałam i zrobiłam swoją robotę, to jednego razu - bo przez jakiś czas robiłam jego opatrywanie - był taki moment, gdy już zmieniłam mu opatrunki, a on leżał w piwnicy nakryty (gospodarze, którzy udostępnili mu miejsce w piwnicy nakryli go szmatami, czy starą kołdrą) i słyszymy tupot nóg. Słyszymy straszny hałas i dużo niemieckich rozmów. Słabo mówiłam, albo w ogóle ledwo że po niemiecku, ale słyszeliśmy niemieckie, straszne słowa i w pewnym momencie tupot męskich, wojskowych butów. Okazuje się, że Niemcy schodzą po schodkach do piwnicy, więc my z rannym [mężczyzną] spojrzeliśmy na siebie i przypuszczaliśmy, że to już jest nasza śmierć. Jak weszli Niemcy, leżący mężczyzna był nakryty pościelą i zapamiętałam, albo teraz pamiętam, tylko te słowa
Ist krank. W moim mniemaniu, zdawało mi się, że powiedziałam, że: „Jest chory” i zaczęłam go przykrywać [pościelą.] Niemcy nie odkryli wcale tego mężczyzny. Okazało się, że szukali
Soldaten, Soldaten... Uciekli [jacyś] Niemcy i oni chodzili szukać [uciekinierów], a nie zainteresowali się ani [tamtym] człowiekiem, ani mną. No i przeżyliśmy. To jest jeden obrazek. Właściwie wtedy była moja jedyna, sensowna pomoc sanitarna, czy też pielęgniarska, którą miałam pełnić w Powstaniu. Przecież z innymi się nie zetknęłam, bo Powstania już na Okęciu więcej nie było, poza tym, że Niemcy spalili jeden dom, gdzie nasi chłopcy byli z bronią i strzelali, i bronili się [dopóki] mieli broń. Potem Niemcy dom po prostu spalili razem z [chłopcami.] Ja w tej grupie akurat nie byłam, nie byłam z chłopcami, którzy zginęli. Miałam widocznie inną drogę losu...
- To, co pani zrobiła też wymagało poświęcenia. Nie musiała pani tego robić, mogła pani siedzieć w chałupie schowana, nie musiała pani chodzić do rannego.
Tak, ale jak usłyszałam, że jest ranny, to przecież pobiegłam, żeby go ratować. [...]
- Czy jak była pani na początku na Okęciu, a później już u tych ludzi, to czy mówiło się o Powstaniu, czy ludzie między sobą, cywile rozmawiali, że Warszawa płonie, że wygramy, albo że już nie wygramy? Czy były jakieś rozmowy na ten temat?
Zdawaliśmy sobie [sprawę] i my i miejscowa ludność, że jest Powstanie, że jest konieczność walki z Niemcami i że będziemy walczyć. Co innego [walka] w Warszawie-Śródmieściu, gdzie była szansa zrobienia barykady, oporu... A na Okęciu? Domek od domku daleko, jak [można] było stworzyć tam front? Były placówki zakonspirowanych żołnierzy, tak jak [tych] wszystkich, [którzy] się spalili. To była jedna grupa z tego „Garłucha”, która przypłaciła życiem, ale kontaktów takich, jak walka powstańcza w Śródmieściu… nie było warunków, nie było jak...
- Czy mieli państwo nadzieję, że się uda?
Tak. Wręcz pewność, że ci, którzy są w Śródmieściu, walczą i wywalczą [wolność]. Byliśmy poza terenem walki. To było okropne! Nie mogłam sobie wewnętrznie dać rady z myślą dlaczego ja, będąc rodzoną warszawianką, mieszkającą cały czas [w Warszawie], dlaczego nie jestem z tymi, którzy mogą czynnie walczyć, a ja jestem zepchnięta na boczne tory, na tyły? To było dla mnie okropne uczucie! Jak się wyszło z pomieszczenia i patrzyło na płonącą Warszawę, to coś się gotowało w człowieku... Bezsilność, że jestem wyrzucona na boczny tor i nie mogę już nic pomóc. Poza tylko pomocą [niesioną] rannemu już nic więcej zrobić nie mogłam.
- Pamięta pani te dni, kiedy Powstanie upadło, już październik, kiedy wychodzili powstańcy i ludność cywilna z Warszawy?
Tak. Los rzucił mnie jeszcze do obozu przejściowego w Ursusie. Jak ludność, nawet cywilna, wychodziła już [z Warszawy], to obóz był nie tylko w Pruszkowie, ten był główny, ale był [też] pomniejszy [obóz] w Ursusie. Moja komendantka i inne jeszcze koleżanki z konspiracji były przez komendantkę zorganizowane do pracy sanitarnej w obozie w Ursusie. Niemcy pozwolili komendantce, nie jako konspiratorce, tylko siostrze sanitarnej, która opiekowała się obozem, [wprowadzić pomoc sanitarną]. Ja, mając opaskę Czerwonego Krzyża, komendantka i my, które ocalałyśmy, w tym obozie pomagałyśmy uchodźcom z Warszawy. Komendantka, zresztą bohaterska osoba, umiejąca świetnie mówić po niemiecku, biegle, była na wyjątkowych prawach u Niemca, komendanta, że pozwolił jej grupę pielęgniarek – nas – wprowadzić do obozu. Pomagałyśmy wszystkim uchodźcom z Warszawy, ale przede wszystkim znanym, albo upatrzonym powstańcom z akcji. Komendantka zorientowała się, że Niemcy strasznie boją się chorób zakaźnych. Zorganizowała [więc pomoc] w ten sposób, [że] stwierdzała chorobę zakaźną - jakim cudem stwierdzała, to już nie wiem - [u] młodych chłopców z Powstania, których chciała za wszelką cenę uratować. Kładła ich na nosze – mieliśmy zorganizowany materiał, miałyśmy nosze, materiały opatrunkowe, wszystko, co potrzeba – i wynosiłyśmy [chłopców] z obozu, a ona po prostu krzyczała po niemiecku, że choroba zakaźna, żeby wartownicy puszczali. Nie wiem, jak w to uwierzyć, ale fakt, że tak było. Trudno w to uwierzyć, wynosiłyśmy tych chłopców za obóz. Błąd był taki, że komendantka nie przewidziała, że przecież jak już wyniosłyśmy chłopców, chłopcy są uratowani, to trzeba nosze przynieść z powrotem. I stała się okropna rzecz. W pewnym momencie Niemcy potrzebowali noszy. Noszy owało. Nie było noszy. Komendantkę wezwali i głównodowodzący Niemiec od razu do obozu, czy do więzienia [ją wysyłał], bo ona źle zorganizowała pomoc, „a my noszy nie mamy dla swoich Niemców”. Miała wyrok, że ma iść do Oświęcimia, czy do innego obozu. Nie wiem, jakim cudem [ocalała], drobny przypadek zaistniał. Komendant miał swojego wielkiego, ulubionego psa, ona też lubiła zwierzęta, i zaczęła się tym psem zajmować. Przypuszczam, że to było powodem, że komendant zmienił zdanie. Skończyło się tym, że komendant ją zwolnił. Myślę, że [przeżyła, ponieważ] mówiła pięknie, perfekt po niemiecku, poza tym miała kolosalny tupet. To jest już nieżyjąca osoba, a szkoda. Ona, jakby żyła, swoje wspomnienia uroczo mogłaby powiedzieć, ale niestety nie żyje...
- Proszę powiedzieć, ci uchodźcy z Warszawy, których pani spotkała, mieli ze sobą jakieś rzeczy, jakiś majątek? Jakie były warunki w Ursusie, w obozie?
To był straszny obóz, ale o tym to tak dużo [jest] napisanych książek... Tak jak obóz w Pruszkowie. Nieco mniejsza placówka, ale tak jak w Pruszkowie, było tragicznie. Przecież ludzie rzeczywiście z Warszawy z tobołkami szli, z niezbędnymi rzeczami, choćby z garnuszkiem, żeby napić się z czegoś. Warunki tam były potworne. Poza tym, co zostało mi jeszcze w pamięci, [to] obraz, jak już się kończył obóz, a my wszystkie sanitariuszki miałyśmy z obozem razem iść i w pewnym momencie komendantka powiedziała: „Słuchajcie. My nie możemy tam iść. Musimy, każda na swoją rękę, spróbować z tego obozu jakoś się wydostać.” Nie poszłam więc z uchodźcami, których [pakowano] do wagonów i dalej [wywożono]. Była jeszcze niemiecka komisja lekarska. Komisja segregowała, podzielili [ludzi na] grupy na tych, którzy powiedzmy, są starzy, niezdolni do pracy w Niemczech, więc oni [nadają się] na zwolnienie, a niektórych kierowali do obozów koncentracyjnych. To już komisja kierowała. Czasami zdarzały się wypadki... Profesor Semerau-Siemianowski brał udział w komisji lekarskiej, jedyny Polak, który był w komisji. Obóz w Ursusie pozostał mi w pamięci nie tylko dlatego, że to była makabra, [że] w okropnych warunkach ludzie [byli] spędzeni, ale i [dlatego, że] Niemcy dobijali tych, którzy albo robili wrażenie psychicznie zupełnie już wykończonych ludzi, albo [dobijali kogoś], kto im się nie podobał. Sama słyszałam na własne uszy i widziałam, jak do leżących po kątach obozu, którymi nikt się nie opiekował, Niemiec przychodził i strzelał. Takie momenty zostały mi z tego obozu. Muszę dokończyć to, jak komendantka powiedziała nam, że każda ma uciec osobno z obozu, tak zrobiłyśmy. Miałam trochę znajomości, zgłosiłam się do szpitala powstańczego we Włochach, jeżeli dobrze pamiętam. Jeden z wielu szpitali powstańczych, albo szpitali, które przyjmowały chorych uchodźców. W tym szpitalu znów pracowałam jako pielęgniarka, jako sanitariuszka i zaraziłam się, niestety, od jakiegoś leżącego dziecka (bo tam dzieci też leżały) szkarlatyną. Skończyłam właściwie moją działalność na szkarlatynie w szpitalu. Wtedy nie było penicyliny, nie dawało się [przeprowadzić] takiego leczenia, jak dziś, trzeba było być izolowanym, więc leżałam w szpitalu. Nikt nie mógł do mnie przychodzić – choroba zakaźna – ale, gdy skończył się okres choroby zakaźnej, byłam już na tyle silna, że mogłam chodzić, to czepiając się wozów różnych ludzi, przyszłam do Warszawy.
Zimą, śnieg był jeszcze. Trudno było mi iść o własnych siłach, ale wieśniak, który wiózł rzeczy, pozwolił mi [uczepić] się wozu. Zastałam dom stojący, stojący dom na ulicy Wspólnej. I ten dom stoi do dziś. Ulica Wspólna 54A mieszkania 18, narożny dom.
- Czy udało się pani nawiązać kontakt z siostrą?
Dopiero jak wróciła z więzienia z Wronek, już po wojnie... Całą okupację pracowała w konspiracji i udało się jej uniknąć [aresztowania.] Chociaż było wiele niebezpiecznych momentów, że już byli na jej tropie, udało się jej, że nie była aresztowana. Aresztowana była dopiero teraz i przesiedziała w więzieniu, już nie tak długo. Mam nawet jej zwolnienie z więzienia z Wronek, że siedziała od tego dnia do tego jako więzień prewencyjny. Raz jeden tylko ją odwiedziłam. Pojechałam do Wronek, ale nie dali mi się z nią zobaczyć, tylko pozwolili mi podać paczkę.
- Rozstanie pani z siostrą trwało trochę więcej niż kilka dni, jak miało być.
Tak, to długo trwało i ona w okropnym stanie wróciła z więzienia. Przeszła kilka więzień i obóz w Rembertowie, ale do obozu w Rembertowie można było nosić paczkę i ja jej paczkę nosiłam.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć o Powstaniu z perspektywy tych sześćdziesięciu jeden już lat?
Właściwie z moich wewnętrznych przeżyć, to tylko niedosyt, że nie jestem wśród tych walczących. Ten niedosyt został we mnie. Byłam poza działaniem...
- Zrobiła pani bardzo wiele i nie tylko pani nie udało się być w samym centrum, ale ważne było też to, co działo się gdzie indziej, to, że pani jednak nie zrezygnowała z pomocy innym...
Takie jest życie. Każdy ma inne przeznaczenie...Widocznie tak było...
Warszawa, 1 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Bukalska