Wanda Michalska-Banasik "Orawa"
- Proszę powiedzieć, czym zajmowała się pani przed wybuchem II Wojny Światowej?
Przed wybuchem wojny chodziłam do szkoły. Zdążyłam skończyć dwie klasy gimnazjum. To było gimnazjum państwowe imienia Aleksandry Piłsudskiej na Placu Inwalidów na Żoliborzu. I to właściwe wszystko, jeśli chodzi o działalność. Należałam do harcerstwa od najwcześniejszych lat. Wydaje mi się, że właśnie przynależność do harcerstwa to rzutowało na dalsze losy i na udział w Powstaniu. To była drużyna harcerska „Puszcza”. Przed wojną był jeden obóz harcerski, byłyśmy takie jedenastolatki. To był obóz na bardzo rygorystycznych warunkach w lesie, trzeba było samemu budować namioty, montować pryczę. Były to ciężkie warunki dla jedenastolatek, trudno było nawet ten miesiąc obozu przeżyć. Pamiętam, że harcmistrzynią wtedy była matka naszej drużynowej, drużynowa to była Danka Jaksa-Bykowska, z rodziny Jaksa-Bykowskich, bardzo zaangażowanych w legionach. Pamiętam, może nawet nieprzyjemne incydenty, jak pani Jaksa-Bykowska strofowała nas, bo namiot nie sprzątnięty, warta nie taka jak powinna być i mówiła: „O wasze pokolenie to nic jest niewarte, myśmy walczyli w legionach, myśmy wywalczyli Polskę”. Z tej drużyny bardzo niewiele nas zostało. Koleżanki wyginęły w czasie Powstania. To jest może jakaś historia, która świadczy o tym, że każde następne pokolenie ma w sobie potencjalną siłę, która wyzwala się wtedy, kiedy istnieje potrzeba, może nie zawsze dostrzeganą w starszym pokoleniu. To zapamiętałam z pierwszego obozu harcerskiego. Potem była wojna. Ojciec mój umarł tuż przed wojną, zmarł na gruźlicę, zostałam tylko sama z mamą. Było od początku bardzo ciężko, bardzo trudno. Mieszkałyśmy na Bielanach, to była dzielnica w tej chwili przypominająca [niezrozumiałe] wrocławskie, bloki jednopiętrowe i domki jednorodzinne. W tej chwili dawno nie byłam w Warszawie. Warszawa jest mi już zupełnie obcym miastem. Już jestem bardziej wrocławianką niż warszawianką.
- Czym się zajmowała pani w czasie okupacji?
W czasie okupacji chodziłam na komplety, bo to była nauka już na kompletach, a równocześnie chodziłam do szkoły pielęgniarskiej, dlatego, że szkoła pielęgniarska chroniła przed wywiezieniem na roboty. Jak się chodziło w mundurku i w czepku to Niemcy wtedy nie wywozili na roboty. Cały czas był kontakt, właściwie bardzo żywa działalność harcerska. To nie znaczy, że myśmy były jakieś bohaterki. Ale myśmy urządzały teatr, spotkania, a nawet obóz harcerski tuż przed Powstaniem. Byłyśmy na pseudo obozie harcerskim w Starej Miłosnej. Spotkałyśmy się w jakimś takim domu niewykończonym. Mieszkałyśmy tam tydzień. Wracałyśmy do Warszawy 30 lipca... 31 lipca. Trzeba było już iść na piechotę, bo nie kursowała kolejka. Pamiętam ten powrót przez most, otarte nogi, szłam na bosaka. Pamiętam wrażenie, jakie zrobiła wtedy na nas ta gremialna ucieczka Niemców, jechali na wozach, ranni, szli na piechotę. To był po prostu obraz uciekającego wojska. To było coś co budziło ogromną nadzieję, że to już jest koniec, to już jest na pewno koniec wojny. Te wojska uciekające, już bez tego niemieckiego porządku, tylko w takim chaosie, w panice, to szalenie krzepiło, coś co wydawało się, że już koniec, że już mamy spokój z Niemcami. Następnego dnia był 1 sierpień. 1 sierpień i wymarsz. Dostałam przydział na Żoliborz, jeszcze dojechałam tramwajem do swojego punktu, na Placu Wilsona chyba był ten punkt zbiórki.
- A skąd pani się dowiedziała o tym, że Powstanie wybuchło?
Proszę sobie wyobrazić, że ja nie pamiętam w jaki sposób się dowiedziałam. W ogóle tu chciałam powiedzieć, że ja sobie starannie wymazałam z pamięci większość historii Powstania. Tak, że nie będzie ze mnie pociechy jeżeli chodzi o opowieści bohaterskie czy ciekawe. Po prostu po przeżyciach, może nie chcę o nich mówić, zrobiłam ogromny wysiłek pamięciowy, żeby zapomnieć i zapomniałam bardzo dużo. Pamiętam szczegóły, które mogę opowiedzieć, ale nie pamiętam w jaki sposób zostałam zawiadomiona, pamiętam tylko, że wyszłam z domu z plecakiem, z torebką wiśni, które mi dała moja mama na drogę i dojechałam tramwajem na ten punkt zborny. Żoliborz był już w walce. Tam wybuchły chyba pierwsze walki... Szkoła Pożarnictwa była chyba pierwszym ośrodkiem, gdzie się zaczęła strzelanina. Cały dzień to była tocząca się naokoło bitwa. W czasie tej bitwy została ranna nasza była drużynowa Hanka Jaksa-Bykowska. Podobno, to już znam tylko z opowiadań, przepuszczała przed sobą wszystkich innych rannych, że ona jest lekko ranna, jej nic nie będzie i ona zmarła. Trafiałam do oddziału, który dostał rozkaz wymarszu do Puszczy Kampinoskiej. Padał deszcz, pamiętam, że ktoś mi dał wojskową pelerynę i wielką torbę z narzędziami, z lekarstwami. W nocy zaczął się wymarsz tego oddziału. Nie bardzo wiedzieliśmy kto tam idzie. To była spora grupa, chyba około 1000 osób, które przeszły przez Żoliborz, Bielany i doszliśmy w nocy jeszcze do Puszczy Kampinoskiej. Jak się zrobiło widno, zaczęło być już widać kto idzie, to ten oddział wyglądał dosyć humorystycznie. Szedł starszy pan z brzuszkiem pod parasolem, szli chłopcy, którzy nieśli w rękach granaty filipinki, takie dzieciaczki i reszta tego oddziału. Dopiero w Puszczy Kampinoskiej spotkaliśmy uzbrojonych powstańców. Zrobili na mnie wrażenie, mieli jakieś przerzucone karabiny, łańcuchy z nabojami, jednym słowem to już było wojsko. Noc przeszła właściwie krótko i jeszcze tej samej nocy przyszedł rozkaz wymarszu z powrotem. Mamy wracać do Warszawy.
Tak. Oddział szedł, to był przecież sierpień więc noce były krótkie. Musieliśmy przejść koło lotniska na Bielanach. Lotnisko było bardzo bronione przez Niemców i ostrzeliwali nas. Też pamiętam tylko, że torba była ciężka, że trzeba było iść, że ktoś wydał rozkaz, który wydał mi się potem śmieszny i nieskuteczny, żeby wziąć snopki, które stały na polach. Myśmy te snopki nieśli na plecach i to miała być ochrona przed lotnikiem. Szliśmy z tymi snopkami i z tą ciężką torbą. Doszliśmy do Bielan, do pierwszych zabudowań tego osiedla gdzie ja mieszkałam. Tam się wywiązała bitwa, podjechał czołg z jednej, z drugiej strony, ostrzeliwali nas mocno. Ta bitwa trwała cały dzień. Było sporo rannych i dopiero wieczorem, znów jak się ściemniło, ten czołg odjechał. Pamiętam, że w tej bitwie zginęła też koleżanka ze starszej klasy, córka naszej dyrektorki szkoły Ewa Rudecka. Zginęło tam sporo osób. Ponieważ byłam sanitariuszką to zbierałam rannych. Tych rannych przenosiliśmy do prowizorycznego szpitala, który mieścił się w domu dziecka, to był „Nasz Dom” na Bielanach. To był Korczakowski dom, jeden z pierwszych domów Korczaka. Tam był zorganizowany szpital polowy. Rannych się tam zniosło i właściwie dalsze już losy to były związane z tym szpitalem. Ten szpital działał przez cały czas Powstania. Niemcy szybko zajęli Bielany. Wysiedlili ludność chyba gdzieś w połowie sierpnia czy na początku września, nie pamiętam. Ale ten szpital został, szpital trwał do końca Powstania. Dzielnica była zupełnie wyludniona, dzielnica była pacyfikowana przez Ukraińców w niemieckich mundurach. Dalej właściwie żadnych bojowych działań nie było. To już była tylko opieka nad chorymi, nad rannymi. W ostatnim okresie przeważała tam ludność cywilna. Przed końcem Powstania wiem, że kogo tylko można było to się ekspediowało do lasu. Przedzierali się ci chłopcy, żeby ich tam nie było. Większość rannych pod koniec Powstania to byli cywile. Ludzie umierali. Takie wspomnienie, które być może nie wymazałam, to było pierwszy raz życiu widziałam zgorzel gazowy, powikłanie przyranne, to była kobieta, która umierała, trzeba ją było izolować bardzo, bo to jest schorzenie cuchnące potwornie. Pamiętam, że chowaliśmy ją w nocy, bo nie dało się utrzymać tych zwłok do rana. Pamiętam szereg dołów, które wykopano przed szpitalem, przygotowanych na zmarłych, pamiętam, trudno to nazwać pogrzebem, my nie mieliśmy ani trumien ani żadnych możliwości ludzkiego chowania tych zwłok. Przywiązywało się butelkę z nazwiskiem albo pseudonimem do ręki, a ponieważ ja byłam silna dziewczyna to ja miałam taką funkcję grzebania tych zmarłych. Pierwszy raz w życiu zetknęłam się ze zjawiskiem stężenia pośmiertnego. Musiałam wskoczyć do tego dołu i ściągnąć na siebie zwłoki, które były w stanie stężenia pośmiertnego, miały powykręcane ręce, nogi to był rany. Ja musiałam to stężenie przełamać, żeby mi się te zwłoki zmieściły w grobie. Jak potem po Powstaniu zobaczyłam ten rządek mogił, nie mogłam wrócić do Warszawy.
- Jak dużo było tych grobów?
Ja nie potrafię powiedzieć ani o ilości ani o... Większość tych szczegółów starałam się sobie wymazać z pamięci, to się udaje czasem jak się bardzo chce. Szpital został ewakuowany 2 czy 3 października, tak, że już po Powstaniu, ewakuowany do Pruszkowa. Jak to wyglądało to nie muszę opowiadać, bo to chyba wszyscy opowiadali jak wyglądał obóz przejściowy w Pruszkowie.
- A jak zapamiętała pani żołnierzy niemieckich?
Zapamiętałam, na początku Powstania było trzech rannych, których przyjęliśmy, znaczy nie my tylko nasi lekarze, do szpitala i opatrzyli ich. Wiem, że tych trzech rannych potem Niemcy zabrali i dzięki temu chyba ten szpital był traktowany stosunkowo łagodnie, bo tych Niemców zaopatrzono i wydano ich. Potem jak nas ewakuowano, to nas przewieziono samochodami do Pruszkowa. Myśmy nie szli na piechotę. Sam fakt, że tak długo udało się utrzymać na Bielanach, na pustej, zupełnie opuszczonej dzielnicy ten szpital... Nie pamiętam co myśmy jedli, jaka tam była możliwość jedzenia, w każdym bądź razie nikt tam z głodu nie umierał. Były ogródki naokoło, pomidory, ogórki i ta pusta zupełnie dzielnica. Pruszków chyba nie trzeba opowiadać jak wyglądał. Potem załadowano nas do otwartych wagonów towarowych, dwa czy trzy dni, też nie pamiętam ile, jechaliśmy niewiadomo dokąd na południe, chyba do Oświęcimia albo gdzieś. Wyładowano nas w stacji Koniecpol w kieleckim. Tam były zorganizowane przez miejscowe AK podwody, którymi rozwożono warszawiaków po wsiach. To było zadziwiające, ale chłopi przyjmowali ludzi, przyjmowali warszawiaków i dzielili się wszystkim co mieli, niewiele mieli, ale warszawiacy przetrwali tam parę miesięcy, właściwie na utrzymaniu chłopów kieleckich. Organizacja akowska tam była tak silna, że rygor panował. Nasz szpital trafił do starej szkoły, która była utrzymywana przez dwór hrabiów Komorowskich. Ponieważ ja byłam z matką i z przyjaciółką, już było za dużo personelu w stosunku do chorych, to myśmy zdecydowały, że pójdziemy właśnie na wieś i na wsi przetrwałyśmy do czasu zakończenia wojny.
- Jak pani się kontaktowała z matką?
To było ciekawe, moja matka w pierwszych dniach Powstania, drugiego czy trzeciego dnia, ktoś jej powiedział, że mnie widział na Żoliborzu z rozprutym brzuchem na własne oczy - mama zachowała się bardzo dzielnie, powiedziała: „Widać tak musiało być”. A po bitwie na Bielanach wróciłam do domu, trafiłam do domu i udało mi się mamę zabrać do naszego szpitala. Mama w charakterze kuchennej czy podkuchennej była z nami i myśmy razem dalej przeszły ten szlak ewakuacji.
- Gdzie szpital się znajdował?
W domu dziecka, „Nasz Dom” to się nazywało, na Bielanach, na ulicy Kasprowicza. To był słynny „Nasz Dom”, zresztą z wychowankami „Naszego Domu” chodziłam do szkoły podstawowej. To był wspaniały dom dziecka, bo tam były zupełnie inne układy niż w takich chyba obecnych domach dziecka. Tam się do nauczycieli mówiło prawie że po imieniu i wychowankowie tego domu dziecka czuli ogromną wspólnotę ze swoimi wychowawcami. Kierowniczką tego domu była pani Martyna Falska, żona tego autora elementarza.
- A oddziały ukraińskie, które pacyfikowały potem Bielany?
To były oddziały ukraińskie, wydaje mi się, że nie trzeba o tym mówić... bo w odróżnieniu od Niemców byli gorsi...
- Co się później z waszym szpitalem działo?
Szpital przetrwał do końca wojny, no i wszyscy się potem rozjechali, każdy gdzie mógł wrócić. Wróciłam do Warszawy chyba 17 czy 18 stycznia, zaraz po wejściu wojsk sowieckich. To było straszne, bo mimo, że nasze mieszkanie jeszcze jako tako ocalało, nie mogłam się zdecydować na powrót, ten szok był za duży i więcej do Warszawy nie wróciłam. Potem rzadko bywałam w Warszawie. Pamiętam trzech chyba żołnierzy „berlingowców”, tak jak przez mgłę pamiętam, że gdzieś tam pojawili się, czekaliśmy ciągle na tą pomoc, nie doczekaliśmy się.
- Jak się znalazła pani we Wrocławiu?
Wyjechaliśmy na zachód. Początkowo mieszkałyśmy parę miesięcy w Sycowie pod Wrocławiem, a później we Wrocławiu. We Wrocławiu już nie było wtedy pustych mieszkań, trzeba było szukać miejsca dla siebie. To nie było też takie łatwe. Zaczęłam pracować, miałam wtedy już maturę zrobioną na tajnych kompletach, miałam szkołę pielęgniarstwa równocześnie robioną i zaczęłam pracować w urzędzie wojewódzkim wrocławskim. Pamiętam też taki fragment, może charakterystyczny dla tych czasów, ponieważ myśmy nie bardzo sobie uświadamiali, że jedna okupacja zmieniła się na drugą. Dla nas to był okres wyzwolenia, skończyła się wojna, odeszli Niemcy. Zaczęłam pracować w urzędzie wojewódzkim i dostałam duży arkusz - kwestionariusz personalny, w którym były różne pytania: pytania o przynależność organizacyjną, o działalność. I ja naiwna napisałam: „Należałam do harcerstwa, brałam udział w Powstaniu”. Zasadnicze rubryki wypełniłam w tej ankiecie, za jakąś godzinę przyszedł starszy pan z oddziału kadr i powiedział mi: „Wie pani, tego nie trzeba pisać, to nieważne, niech pani tego nie pisze”. Napisałam drugi kwestionariusz bez tych rubryk. Znacznie później się dopiero zorientowałam co to znaczy, że bym nie była przyjęta do pracy prawdopodobnie. Zaczęłam pracować w wydziale zdrowia, pracowałam tam blisko 20 lat. Po paru latach dopiero zdecydowałam się, że może pójdę na studia. W 1950 roku zdałam egzamin na Akademię Medyczną i skończyłam studia. To nie były łatwe studia, dlatego, że ja pracowałam wtedy na pełnym etacie. Trudno powiedzieć, że to była ciężka praca, to była praca biurowa, ale obowiązywała dyscyplina pracy socjalistyczna, trzeba było być punktualnie. Miałam 14 godzin zwolnienia w tygodniu na ćwiczenia, które wykorzystywałam tylko na ćwiczenia, chodziłam tylko na nieliczne wykłady, ćwiczenia były po południu, nieliczne wykłady. Akademia Medyczna wtedy we Wrocławiu była pod silną tradycją lwowską. To byli profesorowie ze Lwowa, był profesor Marciniak, profesor Hirszweldt, Bross, Albert cały zespół profesorski to był jeszcze lwowski. Więc na niektóre wykłady, które mnie szczególnie interesowały, chodziłam, poza tym nie. Ale udało mi się z dużym trudem te studia skończyć, nawet z bardzo dobrymi wynikami. Przez całe studia miałam jeden dostateczny. Potem, ponieważ był to okres nakazów pracy, to musiałam zostać w pracy biurowej, musiałam zostać w wydziale zdrowia i pracować. Na szczęście jeden ze szpitali wrocławskich miał oddział pracujący po południu i ja wobec tego dostałam etat w tym szpitalu, w szpitalu Czerniakowskiego we Wrocławiu. Normalnie pracowałam na dwóch etatach od ósmej rano do siódmej wieczorem, plus dyżury. Tak to było 10 lat takiej pracy. Udało mi się zrobić specjalizację I i II stopnia, jakoś przetrwać te ciężkie okresy. To było ciekawe życie w jakimś sensie.
- Jak ludność cywilna, jak ją pani zapamiętała? Jak ona przyjmowała panią, pani oddział?
To była wspaniała dzielnica. To była ludność cywilna, która była jak najbardziej za Powstaniem. Właściwie trudno mi powiedzieć o jakiś reakcjach negatywnych. Z tym się nie spotkałam. Wtedy na Bielanach mieszkało dużo sportowców. Pamiętam naprzeciwko naszego domu mieszkał Feliks Sztamp, chodził z dużym psem, owczarkiem niemieckim. Wiadomo było, że pomagał Polakom, znaczy on był Polakiem, ale Niemcy, ponieważ on ma niemieckie nazwisko i ma takie osiągnięcia, to miał jakieś tam względy i jak mógł to pomagał. Moja szkoła powszechna chodziła na gimnastykę do CIWF-u, obecnej Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach. Chłopcy byli dumni, bo ćwiczenia z nimi prowadził Kusociński. Nas wychowywały, ćwiczyły dziewczynki z Akademii Wychowania Fizycznego. To były piękne wspomnienia, to była tak koincydencja między tą szkołą podstawową a Akademią, właściwie to Centralnym Instytutem Wychowania Fizycznego. Pamiętam i Kusocińskiego i niektórych biegaczy, którzy mieszkali na Bielanach.
- Miała pani z nimi kontakty?
Takie kontakty jak taka dziewczynka ze starszym panem. Wiedziałam kim on jest i tyle, wszyscyśmy go znali z widzenia.
- Jeszcze mówiła pani, że uczestniczyła w tajnych kompletach. Gdzie one się odbywały?
Tak, tajne komplety to było gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej, bardzo dobre gimnazjum. Początkowo różne fazy przechodziło nauczanie tajne. Początkowo to gimnazjum było przekształcone w szkołę zawodową dziewiarską. Musiałyśmy chodzić z drutami i wełną i udawałyśmy, że robimy swetry czy inne rzeczy. Potem ta szkoła dziewiarska też została zamknięta, były już tylko komplety, pięcio-, sześcioosobowe, ale z pełną obsadą nauczycielstwa gimnazjalnego. Ja nie wiem jak to się odbywało, wiem, że było bezpłatne, że nic nie kosztowało. Miałyśmy chyba nawet większy rygor jeśli chodzi o naukę, dlatego, że nie można było się nie nauczyć czegoś, jeśli nas było pięć czy sześć w domu, w mieszkaniu prywatnym, to trzeba się było uczyć. Uczyłyśmy się łaciny, do tej pory uważam, że powinno się łacinę reaktywować w szkole, bo ona dużo daje. Maturę pamiętam jak przez mgłę, nawet nie pamiętam tematów maturalnych, to się wszystko gdzieś zlało w pamięci, ale to był normalny egzamin maturalny. Tuż przed wojną tą maturę udało się nam zdać.
- A w samym Powstaniu, czy czytaliście prasę podziemną?
Tak, oczywiście, to było normalne, prasa podziemna to było normalne. Był „Biuletyn Informacyjny”, główna gazeta, która zawsze docierała. Były akademie, które urządzałyśmy ku czci, pamiętam, że urządzałyśmy przymiarki do tego co się będzie działo po wojnie, to były szalenie patriotyczne teksty, które się wkuwało na pamięć. Wydawało nam się, że to będą takie uroczyste potem zakończenia wojny. Do tej pory niektóre teksty gdzieś mi tam tkwią w pamięci, bardzo patetyczne, bardzo w stylu romantycznym.
Raczej chyba teraz nie chciałabym, to nie zabrzmi. To była inna epoka, inny świat. Myślę, że może trochę nudny dla młodzieży.
Do radia nie było, były tylko wiadomości przekazywane z ust do ust. Radia musieliśmy wszyscy oddać, tak samo jak narty. Pamiętam, że schowałam swoje narty gdzieś na strychu, bo nie chciałam ich oddać, ale radio musiało się oddać.
- Atmosfera w oddziale była raczej dobra?
Tak. Jak najbardziej, to były piosenki, które do tej pory się pamięta, to były wiersze, to były recytacje.
- Jak było z higieną w czasie Powstania? Gdzie spaliście?
Gdzie spaliśmy? Właśnie zastanawiałam się kiedyś nad tym. Nie pamiętam co myśmy jedli. To był budynek normalny, tak więc gdzieś tam na podłodze się spało. Pamiętam z medycznych historii jakie wrażenie na mnie zrobiły niektóre opatrunki. Było tam dwóch chirurgów w tym szpitalu, a ponieważ ja już byłam pielęgniarką to pomagałam przy tych opatrunkach. Lekarze wcale nie walczyli z... to były muchy, które składały larwy i to były białe tłuste robaki, które oczyszczały brzegi rany i ranę oczyszczały. Coś obrzydliwego, ale przecież nie było antybiotyków, nie było wtedy żadnych skutecznych środków. Wiem, że lekarze z tym nie walczyli, uważali, że to jest dobry sposób biologiczny na oczyszczanie ran, te białe robaki kłębiły się w niektórych ranach. One zjadały wydzielinę ropną i to oczyszczało ranę.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Nie, nie powiem.
Myślę, że ten marsz do Puszczy Kampinoskiej, że ten deszcz, który padał, to jak zobaczyliśmy ten swój oddział i śmieszny i tragiczny.
- Może chciałby pani powiedzieć coś o Powstaniu co jeszcze nie zostało powiedziane?
Wydaje mi się, że trochę za późno się o tym mówi. To zresztą chyba wszyscy powtarzają, że za późno, że się nie pamięta, że wiele rzeczy się zniekształca, że wiele jest pseudobohaterskich opowieści, które nie zawsze się pokrywają z inną pamięcią. Każdy ma inny sposób zapamiętywania, te same fakty ludzie pamiętają w inny sposób i że powinno się w pewnym okresie kiedy to jeszcze było możliwe pisać, ale jak się nie pisało, to może i lepiej.
Wrocław , 4 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys