Tadeusz Wincenty Szczęsny „Pilot”
Nazywam się Tadeusz Szczęsny. Urodziłem się w Warszawie 22 stycznia 1928 roku. Przed wybuchem Powstania mieszkałem na Woli na ulicy Karolkowej 21 i chodziłem do szkoły powszechnej numer 139, tak się wówczas nazywała ta szkoła. Była to szkoła tramwajarzy na ulicy Młynarskiej 2, obok zajezdni tramwajów, która jest do dnia dzisiejszego. Szkoła również jest do dnia dzisiejszego, bo nie uległa zniszczeniu, dlatego że stali w niej Niemcy. Te szkoły, w których stali Niemcy, przeważnie pozostały. [Obecnie szkoła jest przy ulicy Rogalińskiej 2]. Druga wojna światowa zastała mnie w Warszawie. Ojciec pracował w instytucji podobnej do obecnego ZUS-u, w [wytwórni farmaceutycznej] na ulicy Prostej [54]. Ojciec przyszedł do domu i powiedział, że ewakuuje się na wschód, tak jak zresztą wielu warszawiaków. Przeważnie wszystkie instytucje ewakuowały się na wschód. Nas natomiast wywiózł do Babic, to jest dwanaście kilometrów od centrum Warszawy, do znajomych, [do państwa Chomątkowskich], którzy nas przyjęli jako uciekinierów z Warszawy. Wszyscy uciekali na wschód, a myśmy uciekali na zachód, w kierunku następowania frontu, bo front w Babicach już był w ciągu jednego tygodnia. Jeszcze przedtem brałem udział w różnego rodzaju przygotowaniach do wojny. W lipcu i sierpniu 1939 roku byłem na obozie harcerskim pracowników instytucji ubezpieczeń społecznych, właśnie z instytucji ojca i byliśmy już przygotowywani do wojny. Kopaliśmy różnego rodzaju okopy, robiliśmy podchody. To była trochę harcerska zabawa, ale z przygotowaniem do wojny. Pamiętam tylko powrót, bo płynęliśmy statkiem do Warszawy i był apel na pokładzie statku. Statek zatoczył długie półkole koło mostu Kierbedzia, myśmy odśpiewali hymn polski, bo już po raz ostatni mieliśmy się widzieć. Wielu z nas już się później nie widziało po wybuchu wojny i po wojnie, dlatego że większość z tej młodzieży, z którą brałem udział, wyginęła w czasie wojny.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Rodzina składała się z czterech osób, to znaczy ojciec Franciszek Szczęsny, matka Zofia Szczęsna i siostra Natalia Szczęsna starsza ode mnie cztery lata. Natalia chodziła już do gimnazjum [żeńskiego imienia Kaniowczyków i Żeligowczyków przy ulicy Złotej, blisko ulicy Marszałkowskiej. A przed tym skończyła szkołę powszechną na ulicy Dworskiej 1]. Ja chodziłem do piątej klasy szkoły powszechnej, więc jak się wojna zaczęła, miałem jedenaście, dwanaście lat. [Niekiedy przychodził mój dziadek Władysław Zawistowski. Był dorożkarzem i pomieszkiwał u nas.]
- Jak pan pamięta czas, kiedy już Niemcy zajęli Warszawę? Jak się panu żyło, czy coś się zmieniło, szkoła?
[Niemcy od strony ulicy Wolskiej byli już pod Warszawą bardzo wcześnie, około 6 września, ale tylko stanęli, gdyż koło kościoła Świętego Wawrzyńca była dość silna obrona, barykady z wagonów tramwajowych. Żołnierze porucznika Pacaka mieli dobre zaopatrzenie w beczki z benzyną i terpentyną z fabryki Dobrolin, która normalnie zajmowała się produkcją pasty do butów i podłóg.] Przede wszystkim jeszcze wrócę do tego, że w Babicach, gdzie byliśmy, stanął niemiecki front. Po prostu stanęły tam działa i [stały tam] przez długie, długie tygodnie, jak się Warszawa broniła od strony zachodniej, od strony ulicy Wolskiej i Opaczewskiej. Bronił też tego odcinka porucznik Pacak, młody człowiek, którego imieniem dopiero teraz nazwano jakiś skwer na Woli. Wsławił się tym, że zatrzymał szturm czołgów [atakujących od strony ulicy Wolskiej. Czołgi były palone beczkami z benzyną i terpentyną, które były staczane z pochyłości na te czołgi. Dużo czołgów z załogami było spalonych. To wszystko widziałem, jak wracałem z Babic tuż po kroczeniu Niemców do Warszawy] […]. Tam było kilka, kilkanaście spalonych czołgów. Oczywiście Niemcy ponieśli duże straty, bo stali na przedpolach Warszawy. Oglądałem Warszawę, jak ją bombardowano i nękano artylerią niemiecką. Właśnie artyleria stała obok nas w Babicach. Później Niemcy nas wszystkich wysiedlili jeszcze dalej ze względu na to, że poustawiali te działa. Aż koło Pruszkowa żeśmy byli [ewakuowani], ale wróciliśmy z powrotem do Babic. Czyli wojna mnie zastała właściwie na przedpolach Warszawy, gdzie była linia frontu niemieckiego, i widziałem palącą się Warszawę. Od świtu do nocy Warszawę bombardowano i niszczono artyleryjskim ostrzałem. Wyobrażałem sobie już wtedy, jakie to mogą być duże zniszczenia.
Ale co jeszcze chciałem powiedzieć? Chciałem powiedzieć, jaki makabryczny był odwrót Wojska Polskiego. To znaczy już od Poznania poprzez Łowicz, Kutno i tak dalej, ciągnęły nasze oddziały Wojska Polskiego na Warszawę, bo generał Kutrzeba chciał bronić Warszawy. Wszyscy uciekali z zachodu na wschód. Jak uciekali, to nastała w pewnym momencie cisza. Uciekali w okropnym, w opłakanym stanie, niektórzy bez broni, niektórzy okaleczeni. Właśnie na końcu już szli ranni, okaleczeni albo nieśli ich na noszach. Podawałem im wodę, bo stałem przy studni. Nie było już niczego, mleka. Moja gospodyni [pani Chomątowska], u której byliśmy, jeszcze miała jakieś zapasy, to kto był głodny, to do niej wstępował. Potem nastała cisza, nie było ani polskich żołnierzy, ani niemieckich. W pewnym momencie od strony pola pokazali się żołnierze, już nie w takich mundurach jak polscy tylko z przystrojonymi hełmami, zamaskowanymi różnymi gałęziami i od strony podwórka weszli do tego gospodarstwa. Nas zobaczyli na podwórku, powiedzieli:
Hände hoch! Syna tej gospodyni [Mariana], trochę starszego ode mnie, zabrali do noszenia amunicji. Czyli już wykorzystano Polaków do tego, żeby nie być ostrzelanym przez wojsko polskie, tylko nosić amunicję. Ale potem go puścili. W każdym bądź razie, to było pierwsze zetknięcie z Niemcami. [Zaraz tego dnia Niemcy podpalili dwa gospodarstwa na początku i na końcu Babic Nowych. A we wsi Zielonka koło Babic rozstrzelali Polaków, którzy zabili pilotów niemieckich z zestrzelonych samolotów.]
Do Warszawy wróciłem, jak weszły pierwsze wojska niemieckie i była defilada, którą Hitler przyjmował w Alejach Ujazdowskich. Pierwszy obraz ulicy Wolskiej, obraz opłakany. Kościół Świętego Wawrzyńca, czołgi popalone. Ulica Wolska była ulicą drewnianych domków. To wszystko zostało zniszczone i spalone. Później, [idąc] coraz bardziej w głąb, obserwowałem, jakie są zniszczenia. Dużo popalonych kamienic, wszędzie trupy, wszędzie ludzie głodni, obdarci, ranni, żołnierze popuchnięci [z głodu]. Pierwszy raz widziałem ludzi popuchniętych z głodu i z wycieńczenia. Widziałem również polskich żołnierzy pędzonych już jako jeńców. Koło Dworca Zachodniego były baraki, w których Niemcy urządzili obóz jeniecki dla polskich żołnierzy. Rozpoczął się bardzo ciężki żywot. Nie było co jeść, nie było wody, bo wszystko było zniszczone. Ale jakoś zaczęliśmy sobie dawać radę.
- Jak pana rodzina sobie dawała z tym radę? Ojciec był, tak?
[Na ulicy Wolskiej koło „Wenecji” – wesołe miasteczko – Niemcy rozdawali chleb i zupę z kotła. To były nasze pierwsze posiłki. Niemcy to robili oczywiście z wielkim wyrafinowaniem, robili przy tym zdjęcia do gazet]. Ojciec był, poszedł do pracy. Ale w pracy tak samo nic nie było, żadnej kooperatywy. [Kooperatywa była u ojca w pracy przy ulicy Prostej 54, ale już nieco później. Chodziłem tam codziennie z bańką po zupę i to było nasze całe zaopatrzenie. W szkole była też stołówka, gdzie można było zjeść talerz zupy. Zorganizowała się tak zwana Rada Główna Opiekuńcza (RGO), która działała bardzo sprawnie i tam można było na stołówkach zjeść zupę].
Uporządkowywał to, co zostało zniszczone, ale Niemcy utworzyli punkty i w tych punktach wydawano zupę i chleb. Pierwsza pomoc była niestety od Niemców. Robili to z wyrafinowaniem, bo robili przy tym zdjęcia, rzucali w ludzi bochenkami chleba. Było to na terenie ówczesnej „Wenecji” na ulicy Wolskiej. Było takie wesołe miasteczko „Wenecja”. Tam właśnie był budynek, w którym ustawiała się bardzo długa kolejka warszawiaków z terenu Woli i coś się dostawało, na przykład zupę – cała rodzina tą zupę jadła. Ale przywieźliśmy ze sobą od tego gospodarza z Babic trochę żywności: jarzyny, kartofle, więc to było na sam początek. Wszystko co żyło i zostało zabite, to znaczy konie, różnego rodzaju inne zwierzęta, były rozdrapywane przez ludzi. Wykrawano najbardziej możliwe do zjedzenia kawałki mięsa z koniny i tym się ludzie żywili, dopóki to się oczywiście nie popsuło i było w ogóle nie do zjedzenia.
Poszedłem do szkoły, do piątej klasy, bo czwartą klasę skończyłem. Szkoła była też troszeczkę poobijana różnymi pociskami i już niektórych z dzieci nie mogliśmy dostrzec, bo się pozmieniało wszystko. Niektórzy już się gdzieś zawieruszyli na wojnie, bo prawie cała Warszawa uciekała na wschód gdzieś do granicy na Zaleszczyki, przez Rumunię, a później do Francji i do Anglii. To znaczy ci, którym się udało, to pouciekali, a ci, którym się nie udało, zostali w Warszawie. Szkoła nasza zmieniła swój program, bo wszedł język niemiecki. Pamiętam profesora, który przyjechał z Poznańskiego, jakiś folksdojcz. Właśnie zaczęły się różnego rodzaju podziały robione przez Niemców: na folksdojczów, czyli ludzi pochodzenia niemieckiego, i na Polaków, którzy mieszkali w Warszawie. Folksdojcze mieli swoje sklepy Meinla, w których byli dobrze zaopatrywani. A my mieliśmy tylko różnego rodzaju sklepiki, które nas zaopatrywały na kartki, bo wprowadzono kartki.
- Chciałabym, żeby pan mówił o pana odczuciach i o tym co pan pamięta.
[Moje odczucia były takie, że po 1939 roku wszystko w Warszawie było zniszczone i spalone. My byliśmy szczęśliwi, że został nasz dom, do którego wróciliśmy i zaczęliśmy prawdziwe nowe życie w bardzo ciężkich warunkach, aż do czasu pewnej stabilizacji]. Codzienna walka o przetrwanie, to był żywności, więc Warszawa zaczęła zaopatrywać się sama. Był szmugiel ludzi spoza Warszawy…
- Pan kupował od kogoś żywność, czy też szmuglował?
[Kupowała głównie moja matka, ale ja jej pomagałem, a potem kilka razy pojechałem za „szmuglami” po żywność na wieś]. Jeden raz mojej matce pomogłem i sam pojechałem po kartofle do Bożej Woli koło Warszawy. Kupiłem kartofle i przywiozłem. Jak przywiozłem, to przywiozłem je w nocy, a była godzina policyjna i Niemcy na motocyklu nas złapali i kazali wysypywać te kartofle koło dworca, już szedłem do domu. Oni szukali, bo myśleli, że granaty niesiemy, bo to wszystko było trochę podobne. Po ciemku musieliśmy zbierać te kartofle i jakoś do domu żeśmy doszli.
Nastawała zima, nie było czym palić. Pamiętam, że ludzie palili to, co mogli. Wyłączano nam elektryczność. Były lampy naftowe, a później nawet lamp naftowych nie było, bo nafta była droga i nie było zaopatrzenia w naftę. Musieliśmy oświetlać mieszkania karbidówkami. Taką karbidówkę właśnie obsługiwałem, to znaczy wyrzucałem zlasowany karbid, a nakładałem nowe bryłki karbidu, wodę, stawiałem wysoko w mieszkaniu i cała rodzina mogła się poruszać. Zaopatrywaliśmy się w co tylko można, jeśli chodzi o koks i węgiel. Koło mojego domu w zimę przejeżdżały wozy z koksem, to były duże wozy. Kiedy zakręcały, samoczynnie usypywał się koks. To wszystko skrzętnie zbieraliśmy, bo trzeba było ogrzać się i przeżyć.
Chcę powiedzieć, że zimy okupacyjne w czasie wojny, były bardzo ciężkie. Bywały takie zimy, że były trzydziestostopniowe mrozy i więcej. Ostatnia zima miała trzydzieści, trzydzieści pięć stopni. To samo zaraz po wojnie, było bardzo ciężko, też były bardzo ostre zimy, więc to nam jeszcze bardziej doskwierało.
Chcę opowiedzieć o pewnym epizodzie. Każdy warszawiak coś robił, handlował, coś wytwarzał, przede wszystkim handel, to było główne utrzymanie. Moja matka zawoziła pończochy i skarpety na wieś radomską, skąd pochodzi mój ojciec (wieś Malczew koło Radomia), i tam sprzedawała te skarpety z pewnym zarobkiem. Ale później utworzono getto. Tych Żydów, którzy zaopatrywali matkę w skarpety, zamknęli w getcie. W moim domu też mieszkał Żyd, nazywał się Szaje i miał chyba pięcioosobową rodzinę, jeszcze tam był wujek. Ich też wyrzucono do małego getta, przerzucono do mieszkania, zamienili się z innymi ludźmi, którzy zamieszkali w ich mieszkaniu, w moim domu na Karolkowej 21. Mieszkałem róg Dworskiej i Karolkowej 21. Obecnie to nie jest Dworska tylko Kasprzaka.
- Co pana matka jeszcze robiła?
Właśnie moja matka handlowała pończochami. [Moja mama z tego skromnego handlu utrzymywała naszą rodzinę]. Matka utrzymywała kontakt z tymi Żydami, którzy byli w getcie. Mogłem przejść do getta z legitymacją szkolną, ale oszukując policjantów i żandarmów, bo moja szkoła nie była położona w tym miejscu, gdzie trzeba było przechodzić przez getto. Moja szkoła była położona na Młynarskiej 2. Legitymacje były podobne i pokazując legitymację, szedłem do tych Żydów, którzy mieszkali na ulicy Miłej (nie pamiętam numeru w tej chwili) i brałem od nich skarpety, pończochy, a zanosiłem im trochę żywności. Trochę, bo jak chodziłem, to mi w tornister zaglądali policjanci, czy czegoś nie przenoszę. Tak że jednocześnie utrzymywałem trochę i Żydów, którzy mieszkali w getcie. [Żydzi nazywali się Grinberg i Lipszyc].
Już tam było tak gęsto, że nie można było przejść ulicą. Niektóre widoki były straszne. Wyrzucano zmarłych ludzi na ulicę, przed bramę, przykrywano gazetami. Jeździł wózek i zbierał na kupę tych zmarłych ludzi i zawoził na Okopową, na cmentarz. Mieli dostęp do cmentarza na Okopowej, tam chowano w grobach, nic prawdopodobnie nie rejestrując. W każdym bądź razie zaczęły się aresztowania różnego rodzaju, Pawiak. Pawiak było to słowo, na które każdy Polak drżał, że może być złapany, bo co dzień były jakieś łapanki. Później naszym zadaniem jako „Szarych Szeregów” (jak już wstąpiłem do „Szarych Szeregów”) było to, żeby ostrzegać przed łapankami. Wskakiwaliśmy do tramwaju i mówiliśmy, że przy Młynarskiej jest łapanka. Motorniczy zatrzymywał tramwaj, nie bacząc na to, że na pierwszym pomoście są Niemcy, ludzie wysiadali i pusty tramwaj dojeżdżał do ulicy Młynarskiej. Mieliśmy tą satysfakcję, że kilka osób się uratowało. Niemcy od razu mieli tak zwane budy, czyli samochody, kazali do tych bud się ładować i były miejsca takie jak Pawiak, Daniłowiczowska, Skaryszewska, Rakowiecka [i Szucha]. To były najgroźniejsze miejsca dla warszawiaków, bo tam zawożono wszystkich złapanych ludzi i więziono albo wywożono od razu transportami do III Rzeszy na roboty. „Chcesz umierać na suchoty, jedź do Niemiec na roboty”. To jest właśnie taki wierszyk z czasu okupacyjnego. Teraz młodzież też wyjeżdża na roboty. Taka jest prawda, doczekaliśmy się takich czasów, że i to pokolenie również wyjeżdża na roboty. Ale dawniejsze roboty były zupełnie innego rodzaju.
Skończyłem szkołę w innym miejscu, bo Niemcy zajmowali szkoły. Przede wszystkim tą koło miejsca, gdzie mieszkałem [na ulicy Dworskiej 13], i tą na Młynarskiej i inne szkoły w Warszawie. Te szkoły dopiero po wojnie zostały zwolnione przez Niemców. Kończyliśmy szkoły w innych miejscach, ja już w trzecim miejscu – Na Karolkowej w innym miejscu i na ulicy Miedzianej, tam skończyłem szkołę powszechną. Zdałem do II Miejskiego Gimnazjum Mechanicznego Męskiego, taka była pełna nazwa. Pierwsze miejskie było Konarskiego, a drugie miejskie było na Sandomierskiej 12 i jest do dzisiejszego dnia jakaś szkoła rzemieślnicza. Zdałem przede wszystkim egzamin, też były egzaminy, bo dużo było młodzieży napływowej spod Warszawy, ze wsi. W każdym bądź razie w tej szkole rok przepracowaliśmy, a po roku Niemcy nas znów wyrzucili z Sandomierskiej na ulicę Śliską. Na Śliskiej tych starszych chłopców, którzy już trochę liznęli warsztatowych umiejętności, niemieckie firmy zaczęły zabierać do pracy do siebie.
Trafiłem do firmy Junkers Werke und Motorenbau na Okęciu. Tu, gdzie jest na Okęciu dworzec lotniczy… był, bo teraz dworców jest dość dużo, ale był krajowy dworzec lotniczy. Potem był międzynarodowy. Na tym miejscu były zakłady Junkers Werke, trzy hangary. Były hale jeszcze, hala [niezrozumiałe]. Pracowaliśmy po dziesięć godzin dziennie, prawie jako dorośli. Płacili nam grosze, nie dostawaliśmy żadnego ekwiwalentu jeszcze, bo Polacy dostawali wódkę i papierosy, a my byliśmy za młodzi do tego, żeby dostać papierosy, bo byliśmy uczniami. W każdym bądź razie tam zetknąłem się z podziemiem. To znaczy starsi ode mnie koledzy ze szkoły Konarskiego i z Ursusa, bo tam pracowali tacy, robili różnego rodzaju sabotaże. Przede wszystkim sabotaże polegały na tym, że kradli materiały różnego rodzaju, robili jakieś fuszerki czyli wyroby dla kogoś na zewnątrz, a pod koniec kradliśmy wspólnie broń niemiecką z samolotów. Jak to się odbywało? Brano nas do wymontowywania broni, amunicji i wywożenia tej broni do
Waffenkamer, gdzie ją składowano, taki magazyn broni. Ale ponieważ Niemcy już byli zagrożeni, bo zbliżał się od wschodu front rosyjsko-niemiecki, to w pośpiechu, już nie rejestrowali nigdzie tej chowanej broni, tylko po prostu myśmy więcej broni wyładowywali, a mniej zawozili do magazynu. Przy naszym wózku z bronią jechał wóz [konny] z wiórami i pod te wióry na oczach Niemców, których pełno było, żeśmy wkładali do tego wozu. Podcinał konia furman i wyjeżdżał. Karabiny przykryte były wiórami. Takie były nasze jeszcze działania.
- Gdzie one trafiały później?
Tego nie wiem, ale trafiały prawdopodobnie do dalszych magazynów broni Polski Podziemnej. Tak samo amunicja do tych karabinów, bo to była broń pokładowa, lotnicza, więc nie nadawała się taka amunicja do normalnych karabinów. W każdym bądź razie to było naszym działaniem. Nazwiska tych ludzi pamiętam, to był Garbowski (imienia nie pamiętam), mieszkał na ulicy Młynarskiej [10/12]. Zawsze mu książki z czytelni wypożyczałem i donosiłem. Takie dobre uczynki żeśmy robili wtedy. Maszynę czyściłem. Był jeszcze Koziuk i Nikiciuk. Takie trzy nazwiska ludzi, z którymi współpracowaliśmy. Oni nie wiedzieli, że jestem w „Szarych Szeregach” w ogóle.
Nie opowiedziałem jeszcze tego momentu, kiedy wstąpiłem do „Szarych Szeregów”. W II Miejskiej Szkole Mechanicznej Męskiej na ulicy Sandomierskiej, spotkałem kolegów, którzy już byli w „Szarych Szeregach”, a pochodzili z Woli. Niejaki Jurek Zbroja, Stefan Mączyński, Henio Ryćko, [Jan Zalewski]. To byli ludzie, którzy stanowili pierwszy, podstawowy zastęp, a pochodzili ze szkoły numer 100. Byli w naszej szkole również popołudniu, a myśmy byli rano. W każdym bądź razie zetknąłem się z tymi kolegami i z Marianem Chudobą i oni zaproponowali mi wstąpienie do „Szarych Szeregów”. Umówili mnie z naszym pierwszym drużynowym, który nazywał się Tadeusz Podkański, nosił pseudonim „Longin”. Mieszkał na ulicy Bema, to znaczy później się dowiedziałem, że mieszkał na ulicy Bema. Ale na Bema, koło swojego domu umówił się na rozmowę ze mną. Trzeba było przyjmować ludzi pewnych, żeby nie było później jakichś wpadek i aresztowań. Przechadzając się ulicą Bema po ciemku, bo Warszawa była oczywiście zaciemniana, nie można było palić światła, żeby jakąś szparką przechodziło światło na zewnątrz, bo od razu strzelali do okna, jak widzieli, że jakieś światło się pokaże. Tak że po ciemku żeśmy spacerowali na ulicy Bema i on mnie uświadamiał, co robię, wstępując do „Szarych Szeregów” i co to są „Szare Szeregi”. Powiedział mi, że to jest harcerstwo okupacyjne, że to nie jest zabawa, że to jest przygotowanie do czegoś, co może nastąpić. To znaczy miał na myśli prawdopodobnie Powstanie Warszawskie, ale to już było w 1942 roku, wstąpiłem na jesieni 1942 roku do „Szarych Szeregów”. Potem zdawałem na wszystkie stopnie, aż do wywiadowcy włącznie i znów prowadziłem zastęp, właśnie zastęp „Orłów”, zastęp, czyli patrol. Całe „Szare Szeregi” utworzone według trzech szczebli, miały podział taki, że ule to były chorągwie i myśmy byli w Ulu „Wisła”. Tak się nazywał i do dzisiejszego dnia tak sobie nazywamy, że Chorągiew Warszawska to jest Ul „Wisła”. Moim pierwszym zastępem był zastęp „Sępów” i moim pierwszym zastępowym był Andrzej Wojciechowski [pseudonim „Czarny”], który mieszkał na ulicy Staszica. Prawie wszyscy mieszkaliśmy w obrębie wolskim.
Pierwsze zbiórki mieliśmy na ulicy [Marszałkowskiej, u Henia Zaliwskiego]. Normalnie prowadziliśmy zbiórki według jakiegoś planu. Jak zapamiętałem, najlepszą naszą grą była „kima”. Jak się szło ulicą Marszałkowską, to trzeba było jak najwięcej zapamiętać. Co było na tej wystawie? Kto cię minął? Żeby ten chłopak był wyćwiczony w dobrej pamięci. Później pisało się, już w pomieszczeniu, na kartce, wszystkie zapamiętane fragmenty. Zadawał pytania i kto miał najwięcej fragmentów zapamiętanych, to miał najwięcej punktów. To była gra na orientację i na zapamiętanie, tak samo przejście różnymi ulicami jak najszybciej albo dojście do jakiegoś punktu z pominięciem zakamarków czy coś w tym rodzaju. Uczyliśmy się alfabetu Morse’a, uczyliśmy się [przekazywać informacje] chorągiewkami, semafora. To wszystko mieliśmy opanowane metodą stukania, metodą gwizdania… W każdym razie Morse’a mieliśmy opanowanego, [podobnie] samarytankę, więc różnego rodzaju opatrywanie ran, przenoszenie rannego. Do dzisiejszego dnia pamiętam, jak kolegę musiałem na kark zarzucić i przejść z nim kilka kroków. Ale umiejętność tego zarzucenia już żeśmy przećwiczyli. Przed samym Powstaniem uczono nas rzutu granatem, rodzaje broni.
I jeszcze jedno, czego nas uczono – uczono nas stopni wojskowych i rodzajów broni niemieckich – po wojnie lepiej znałem chyba jak polską, dlatego że każdego Niemca rozpoznałem, kto to jest. Czy to jest pilot, jaki ma stopień i tak dalej. Były takie momenty, że musieliśmy mylnie informować Niemców jeżdżących przez Warszawę, jak się zatrzymał i pytał się po niemiecku. Myśmy już trochę umieli niemiecki, bo uczyliśmy się w szkole. Nie lubiliśmy tego języka, ale niestety musieliśmy się go uczyć. Przygotowywano nas do tego, że gdyby nas Niemiec zapytał, to go mylnie musimy odprawić w innym kierunku. Może niezupełnie w przeciwnym, bo on się orientował, że do tej pory jechał w tym kierunku, a teraz jedzie w przeciwnym. Pamiętam, że takiego Niemca zamiast na lotnisko, to w kierunku getta skierowałem. Na ulicy Chłodnej to było, jechał motocyklista i pyta się po niemiecku:
Nacht Fliegerhorst? Powiedziałem mu, że tutaj jest kierunek na
Fliegerhorst i pojechał sobie. Daleko nie zajechał prawdopodobnie, ale już trochę czasu stracił.
- Może już przejdziemy do Powstania. Jak pan pamięta lato przed Powstaniem i wybuch Powstania?
[Przed Powstaniem rysowaliśmy tak zwane przechodniaki, czyli miejsca łatwe do przejścia, rozlepialiśmy plakaty, rozrzucaliśmy ulotki, wyjeżdżaliśmy na ćwiczenia pod Warszawę, do Świdra, Michalina, na tak zwane wilkinki do Pustelnika, Marek, i patrolowaliśmy ulice Warszawy.] Może jeszcze przed samym Powstaniem chcę powiedzieć, że armia niemiecka wycofywała się w szaleńczym tempie, czym tylko mogła i na czym tylko mogła. Już nie była taka butna jak szła na wschód, tylko jechali czołgami, wozami, rowerami i pieszo. Myśmy to wszystko już obserwowali. Była taka niedziela przed Powstaniem Warszawskim, przed pierwszą koncentracją. Pierwsza koncentracja była 26 lipca. [Przed Powstaniem złożyliśmy nową rotę ślubowania, która brzmiała: „Mam szczerą wolę pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym prawu »Szarych Szeregów«, tajemnic służbowych dochować, do rozkazów służbowych się stosować, nie cofnąć się przed ofiarą życia”. Rozkaz L. 2/4 mp. 080544, przekazany przez komendanta bloku „Reduta” harcmistrza Jerzego Dargieła pseudonim „Kali”.]
- Czy pan też był zmobilizowany?
Nie, nas nie… [Członkowie „Zawiszy” nie byli zmobilizowani, ale przygotowywani do objęcia różnych funkcji zaraz po wybuchu Powstania, jak: regulator ruchu ulicznego, goniec, pocztylion, zaopatrzeniowiec, i tym podobne. Każdy, kto mógł, wstępował do jakiegoś oddziału lub na własną rękę starał się dostać do oddziału. Mnie udało się zameldować gotowość wstąpienia do oddziału „Parasol” na barykadzie porucznikowi „Czarnemu” Tadeusz Chorążyk.]
- Pan wiedział o tym, że nie będzie zmobilizowany?
[Wiedziałem o tym, bo nas nikt nie zawiadomił, ze mamy na dzień Powstania gdzieś wystąpić. Działaliśmy na własną rękę, tam gdzie były oddziały powstańcze.] […]
W każdym bądź razie uważałem, że wszyscy będziemy zmobilizowani. Ale nasza komendantura uważała, że jesteśmy za młodzi jeszcze, żeby oni za nas musieli odpowiadać i żadnej koncentracji nie było. Poza tym do tego, żeby była koncentracja trzeba było mieć broń, a broni nie było. Jedna na dziesięciu chłopaków była do ewentualnego użycia na samym początku, bo potem było więcej. Tak że nie byliśmy zwerbowani do Powstania. Natomiast przeważnie każdy z nas gdzieś się zgłosił i brał udział w Powstaniu.
Przedtem chcę jeszcze o jednej rzeczy powiedzieć, że jak Niemcy się tak wycofywali w niedzielę, to już ulice były pełne warszawiaków, którzy spacerowali, szli albo gapili się po prostu na tych uciekających Niemców. A Niemcy z bronią gotową do strzału, na błotnikach, na dachu, uciekali przez Warszawę. To Polaków i warszawiaków bardzo radowało, że wreszcie się kończy okupacja niemiecka.
Co jeszcze robiliśmy? Naklejaliśmy plakaty. Niemcy naklejali plakaty nawołujące warszawiaków do kopania okopów, żeby młodzież w danych punktach zgłaszała się, bo będzie kopanie rowów przed „waszym wrogiem sowieckim”, przed komunizmem. Na to kopanie rowów zgłosiło się podobno tylko sto osób. Natomiast widziałem taki obrazek, że ktoś z naszych chłopaków zawiesił orła na słupie tramwajowym od sieci. A Niemiec kierujący ruchem, taki blacharz,
Feldpolizei, zobaczył tego orła, zaczął się wdrapywać i zrzucił orła na ziemię. W tym momencie cała młodzież, ci ludzie, myślałem, że tego Niemca zatłuką. Ale wyśmiali go tylko i Niemiec nie wyjął rewolweru, normalnie by strzelał do każdego kto się z niego śmieje. Już byli Niemcy wyśmiewani w tym momencie.
Myśmy brali udział również [w ramach WISS (Wywiad Informacja „Szarych Szeregów”)] w patrolowaniu ulic. Chodziłem wzdłuż ulicy Chłodnej, Wolskiej, aż do kościoła mariawitów na Woli, do pętli. Taki mieliśmy odcinek i obserwowaliśmy, kto się wycofuje z Warszawy. Liczyliśmy, jaki rodzaj broni, kto wyjeżdża. Widzieliśmy, że jeden z generałów wyjeżdża, generałowie mieli płaszcze z czerwonymi klapami. Tego samego generała dwa razy widzieliśmy, więc chyba w Błoniu musieli jeszcze zawracać, jechali z powrotem do Warszawy i znów jechali przez Warszawę. Chcieli zmylić nasze dowództwo, że jeszcze jest ich tyle na wschodnich rubieżach Warszawy. Niemcy uciekali głównie dwoma mostami: mostem Kierbedzia i mostem Poniatowskiego. Więcej nie było mostów właściwie, teraz jest więcej. Właśnie przy tych trasach i mostach „Zawiszacy” przeważnie stali i notowali: jakie rodzaje broni, ile, na jakich pojazdach, nawet numery samochodów jadących w kierunku zachodnim. Przekazywaliśmy takie meldunki do naszych dowódców, a oni gdzieś dalej. Prawdopodobnie jakieś wnioski z tego nasza komendantura mogła wyciągnąć, że już przeszło tyle i tyle wojska, to możemy się spodziewać, że tyle i tyle jeszcze pozostało czy coś w tym rodzaju, że łatwiej będzie podjąć decyzję o wybuchu Powstania. Wiemy, jak ta decyzja się rodziła, w jakich bólach, że generał „Bór” Komorowski wreszcie sam musiał zdecydować bez pomocy z zewnątrz. Zdecydował pod wieloma naciskami, przede wszystkim pod naciskami młodzieży, która się rwała do walki i która niestety, ale była bardzo słabo uzbrojona, ale rwała się do walki.
- Przejdźmy do Powstania. Jak pan pamięta wybuch Powstania i jak pan zaczął brać udział w Powstaniu?
W dzień 1 sierpnia od samego rana [z moim patrolem „Orłów”], od godziny szóstej, miałem właśnie patrolowanie ulic, bo nie wiedziałem, że będzie Powstanie. Na placu Żelaznej Bramy usłyszałem ze „szczekaczek”, że godzina policyjna jest od godziny siedemnastej, normalnie była od godziny dwudziestej. To nas zastanowiło, a o siedemnastej miało wybuchnąć Powstanie. Okazuje się, że nasi chłopcy się włączyli i dawali do zrozumienia ludności cywilnej, że godzina policyjna jest od godziny siedemnastej. Chcieli w ten sposób uchronić ludzi, żeby szybko znaleźli się w swoich miejscach zamieszkania, ale do tego niestety nie doszło. Przyszedłem do domu z mojego ciężkiego patrolowania, bo od placu Żelaznej Bramy aż do kościoła mariawitów przechodziliśmy chyba raz czy dwa razy i to już było popołudnie. Popołudniu przyszedł mój ojciec z pracy i mówi: „Słuchaj, za chwilę rozpocznie się jakieś Powstanie czy coś w tym rodzaju”. Coś się dowiedział, bo to z ust do ust szło.
Pierwsi zaczęli na Żoliborzu z lotnikami, a tu na moją szkołę na ulicy Dworskiej już szykowali się chłopcy od „Waligóry”. Mieli jakąś broń, parę karabinów i mieli uderzyć na tą szkołę. [Ojciec] mówi: „Uciekajmy, bo tutaj zaraz zaatakują Niemcy, ich jest bardzo dużo. Cała szkoła Niemców, a Polaków paru”. Polacy postrzelili wartownika i potem już się wycofali. Ojciec mnie złapał za rękę i mówi: „Chodź, idziemy do mojego miejsca pracy” – na ulicę Prostą 54. Już się zaczęło Powstanie. Widziałem chłopców na ulicy Przyokopowej, właśnie tu gdzie jest Muzeum Powstania Warszawskiego, już z opaskami. Ale myśmy szli do ojca, do pracy. Ulicą Towarową jeździły niemieckie wozy, czołgi, samochody i [stały] pociągi [na tak zwanej Syberii] wyładowane Niemcami. Pociągi czekały, żeby podłączyć lokomotywy i dalej wywieźć na zachód. Tych pociągów strzegły specjalne grupy uzbrojone. Stali na murze i strzelali do każdego, kto się pokazał na Towarowej. Ale myśmy przebiegli Towarową pędem. Do nas też strzelano, ale nic nam nie zrobiono i byłem już u ojca na Prostej 54. Zaniepokoiło nas to, że może być niedobrze, bo siostra i matka zostały w domu na Karolkowej.
Nasze obawy były rzeczywiste, dlatego że Niemcy wszystkich ludzi z tego domu i z domów przylegających, wyprowadzili na ulicę, postawili przed murem, ustawili karabin maszynowy i chcieli rozstrzelać. Matka się już żegnała z siostrą, był płacz i zgrzytanie zębów. Ale nie było rozkazu, czekano na jakiś rozkaz. Wśród tego tłumu była pani sąsiadka, która nazywała się Gis, umiała mówić po niemiecku. Stojąc tyłem z rękami [na ścianie], zaczęła mówić do żołnierza, który leżał przy karabinie maszynowym, że nie ci ludzie strzelali, tylko strzelali inni ludzie, nie z tych okien padały strzały. Ale czekano na rozkaz, żeby rozstrzelać wszystkich ludzi z tego domu. Przyjechał żołnierz na motocyklu, coś szepnął w ucho temu [z karabinem], prawdopodobnie powiedział: „Nie, nie będziemy rozstrzeliwać”. Bo już się Niemcy zaczęli bać, że jak rozstrzelają, to zaraz może przyjdą nowi powstańcy, którzy ich wszystkich powybijają i koniec.
Nasze obawy były słuszne. Myśmy byli na Prostej i mówię do ojca: „Chodźmy do tego domu, zobaczyć, co dzieje się z matką i siostrą”. Poszliśmy o czwartej rano, tylko jak zaczął się brzask robić. Żeśmy Towarową przebiegli jeszcze prawie po ciemku, to też strzelali do nas, bo słyszeli kroki z tej Syberii. Bo to się nazywała „Syberia”, gdzie wagony stały od strony Muzeum Powstania Warszawskiego. Myśmy przez ulicę Grzybowską, Przyokopową doszli do ulicy Karolkowej. Przy szkole były dwa bunkry. Mam na fotografii bunkry niemieckie w tej szkole. Nie strzelano do nas, a szliśmy sami, więc już się Niemcy bali. […] Niemcy, którzy stali w szkole, weszli jeszcze raz do domów, akurat myśmy byli na podwórku. Krzyknęli:
Hände hoch! I powiedzieli:
Polen bum, bum. Soldaten auch bum, bum! Polen nicht bum, bum! Soldaten auch nicht bum, bum! Taka ugodowa rozmowa się zaczęła. Ale byli w pełni uzbrojeni, granatami obwieszeni, to wypowiedzieli i wyszli. Za chwilę ryk silników, patrzymy, już ich nie ma, uciekli. „Niemcy uciekli! Nie ma Niemców! Jest wolna Polska!”. To był punkt kulminacyjny, że myśmy się znaleźli w wolnej Polsce. Już Niemców nie ma, nikogo nie ma.
Zaczęliśmy szyć różnego rodzaju chorągwie, zawieszać na bramach, [budować barykady]. Poszliśmy do tej szkoły sprawdzić, czy nie zostawili jakiejś amunicji, broni. Poszliśmy do Szpitala Wolskiego na [Czystem], to był dawny szpital żydowski, a w czasie okupacji tam stali Niemcy i mieli jako szpital wojskowy. Też przeszukaliśmy, tylko suchary znaleźliśmy, ale żadnej broni nie znaleźliśmy. Jako członek „Szarych Szeregów” idę zameldować się do mojego drużynowego, żeby zacząć normalną służbę. Mój drużynowy, Jerzy Zbroja pseudonim „Charłamp”, mieszkał na ulicy Ogrodowej. Tam się dowiaduję, że Jerzy Zbroja już wyszedł na placówkę, na ulicę Bracką. Jego matka, pani Zbrojowa mówi: „To ja pójdę z tobą na tą Bracką”. To mówię: „Idziemy na Bracką”. Idziemy i już się zaczęły [walki]. Pierwszy punkt oporu to była ulica Żelazna róg Chłodnej, tam stała żandarmeria. Żandarmeria została zaatakowana i musieli się poddać. A wojsko stało w szkole na ulicy Waliców. Ci Niemcy sami się wysadzili w powietrze. Już wolnościowe momenty – tu się Niemcy wysadzili, tam Niemcy uciekli. Na Woli Warszawa zaczyna być już prawie wolna i w innych punktach słyszymy, że jest podobnie. Idę na Bracką z tą matką [kolegi]. Przeżywamy bombardowanie na rogu Żelaznej i Chmielnej – Dom Kolejowy, stoi do dzisiejszego dnia, tylko pozmieniany trochę. Bombardowanie zastaje mnie w piwnicy. Patrzę, że żandarmi niosą rannego powstańca na noszach. To mnie ucieszyło, że już żandarmi są niewolnikami, zostali przez powstańców wzięci do niewoli. Idziemy dalej ulicą Chmielną, dochodzimy do Marszałkowskiej. Nie można Marszałkowską przejść ani przebiec, można to zrobić tylko w nocy, bo stoi czołg na rogu Alej i Marszałkowskiej i strzela wzdłuż ulicy Marszałkowskiej. Nie ma przejścia. Pani Zbrojowa mówi: „Ja wracam do domu”. No to mówię: „Ja wracam z panią, muszę panią doprowadzić do domu”.
Moje działanie w Powstaniu zaczęło się dopiero na drugi dzień, od wznoszenia barykady przy moim domu. Potem pracowałem przy barykadzie na ulicy Przyokopowej przy [obecnym] Muzeum Powstania Warszawskiego. Jest to miejsce i znalazłem teraz zdjęcie na wystawie w kościele Świętego Wawrzyńca, te miejsce, gdzie byłem na barykadzie. Na tej barykadzie nas zaatakowały trzy samoloty sztukasy i zginąłbym na tej barykadzie, gdybym nie wskoczył do bramy, bo już w to miejsce spadło kilka bomb. Ale idę dalej zameldować swoją gotowość udziału w Powstaniu do jakiegoś oddziału. Dochodzę do rogu Młynarskiej i Wolskiej i już się dowiaduję, że barykada została zbudowana z tramwajów miejskich, które zostały przyciągnięte. Duża barykada z dużym rowem przeciwczołgowym. Tą barykadę broniło wiele różnych ugrupowań, bardzo wiele, między innymi „Parasol”. Zameldowałem się u dowódcy. Później się dowiedziałem, że to był porucznik „Czarny”. Tych „Czarnych” było bardzo dużo. Znalazłem porucznika „Czarnego”, Tadeusza Chorążyka i mówię, że mam dwóch chłopaków, bo ze mną było jeszcze dwóch chłopaków, i melduję, że chcę brać udział w Powstaniu. „A broń macie?!”. – „Nie mamy”. – „No to nie możemy wam dać broni. Jesteście jeszcze za młodzi. My dla jeszcze starszych chłopów nie mamy. Róbcie to, do czego was uczono i szkolono. Umiecie opatrywać rannych? Wznosić barykady?”. Zostałem właściwie dowódcą tych dwóch chłopaków. Do tych tramwajów, które tam leżały bokiem, bo były poprzewracane, wrzucaliśmy płyty chodnikowe, żeby były cięższe, żeby czołgi nie spychały ich. Co chwila nadlatywały samoloty i bombardowały tą całą barykadę, bo już samoloty zaczęły siać spustoszenie. Już zaczęto przed czołgami pędzić ludność z tamtych okolic. Dowiadujemy się, że wszystkich ludzi z Woli, mieszkańców Woli rozstrzeliwują. Już rozstrzelali wszystkich [z odcinku] do wiaduktu. Później był grób wszystkich mieszkańców na każdym podwórku do wiaduktu, bo chodziłem po Powstaniu – potem robiono masowe groby.
Zaczęła się wojna o skrzyżowanie Młynarskiej, Wolskiej i Górczewskiej. Tam właśnie bronił się „Parasol”, broniły się inne oddziały i myśmy tym chłopakom pomagali we wszystkim, w czym tylko mogliśmy. To znaczy wzmacnialiśmy tą barykadę, organizowaliśmy żywność, przeprowadzaliśmy rannych, ewakuowaliśmy rannych ze szpitala Karola i Marii, który był na Lesznie, do szpitala Świętego Łazarza. To robiliśmy również 5 sierpnia.
5 sierpnia był największy atak, bo to już była rzeź Woli. 3 sierpnia tam się zgłosiłem, czyli byłem w tych miejscach trzy dni, a przeżyłem przez te trzy dni tyle, ile każdy warszawiak, który siedział w piwnicy, to na pewno nie przeżył. Tyle było różnych zdarzeń. 5 sierpnia byłem w domu hrabiego na ulicy Wolskiej 54, to była placówka wysunięta najdalej, bo już widziałem po drugiej stronie stojących, uzbrojonych Niemców. Widziałem, jak wywożą z Płockiej, z jakiegoś pałacyku dobra kultury. Widziałem czołgi stojące przy kościele Świętego Wojciecha. To wszystko widziałem przez okienko. Chcieliśmy przejść z moim jednym chłopakiem na ulicę Płocką. Powstańcy mówią nam: „Nie wychodźcie, dlatego że będziecie tak leżeli jak i ci za tą bramą”. Popatrzyliśmy, dwa trupy leżą na ulicy, i daliśmy spokój.
- Proszę teraz opowiedzieć, co pan robił dalej?
Dalej z tego miejsca zabrałem meldunki, bo to miejsce po około godzinie zostało na pewno zdobyte przez Niemców. Pełno Niemców znajdowało się po drugiej stronie Płockiej i zaraz na ulicy Wolskiej. Ci powstańcy mówią: „Słuchajcie, idziecie w stronę Młynarskiej, tam na ulicy Młynarskiej 23 jest nasze dowództwo. Weźcie nasze kartki”. Jeden z nich mówi: „A jeszcze jest jeden powstaniec”. Bo placówka liczyła tak: jeden powstaniec taki garbusek, drugi bardzo wysoki, tylko wzrokowo ich pamiętam i jeszcze trzech w podwórku. Mówi: „W tych gruzach jeszcze jest jeden. Idź do niego, to on ci da jakiś list, ewentualnie da ci meldunek”. Poszedłem, patrzę, to jest mój kolega z ulicy Hrubieszowskiej 7. Ulica Hrubieszowska jest przy Muzeum Powstania Warszawskiego. Znany mi chłopak, starszy o dwa lata ode mnie, z karabinem, przygarbiony i mówi: „Przysiądź do ziemi, bo w tych kamienicach kryją się Niemcy. Strzelają już do nas”. Podchodzę do niego, a on wyjmuje z kieszeni list i mówi: „Zanieś ten list do mojej matki”. Wziąłem ten list i meldunki. Zgłosiłem się na ulicę Młynarską 23, oddałem meldunki jakiemuś dyżurującemu powstańcowi, bo już nikogo nie było z dowództwa. Natomiast z tym listem chcę iść na Hrubieszowską 7. Tego chłopaka z widzenia znałem, bo chodził do tej samej szkoły. Chodził chyba z „Kamą” Stypułkowską-Chojecką, bo był dwa lata starszy. „Kama” chodziła do tej samej szkoły co ja, tylko była dwa lata starsza. Idę, a jest bombardowanie i mówią, że jest bardzo dużo rannych i trzeba ich przenieść od Karola i Marii do Świętego Łazarza. To były dwa szpitale frontowe. [Rannych] żeśmy z chłopcami z „Parasola” nosili we czterech. Dopiero wtedy się zorientowałem, że przeniesienie rannego to nie jest taka łatwa sprawa, bo jest bardzo ciężki, a jeszcze trzeba biec, a jeszcze strzelają, więc pod kulami żeśmy przenosili rannych. Zostawialiśmy ich w holu szpitala i [poszliśmy] po następnych. [Tych rannych nosiłem razem z kolegami z „Parasola” Robertem Obrębowskim pseudonim „Lew” i z Tadeuszem Czechowskim pseudonim „Bohun”, tego czwartego nie znałem.]
Potem jak żeśmy przenieśli grupę rannych, to mówię: „Muszę już iść, bo muszę zanieść list do matki mojego kolegi”. Udałem się na ulicę Hrubieszowską 7. Poszedłem do domu pocztowców i wywołuję tą matkę. Nie pamiętam nazwiska, wszystko mi jakoś uciekło z pamięci. Wywołuję tą matkę, bo powiedzieli, że ona jest w schronie. Wychodzi i mówię: „Mam od pani syna list. Przed kilkoma godzinami go widziałem, był cały i zdrowy. Proszę sobie ten list przeczytać”. Uściskała mnie, obcałowała, popłakała się i słyszę: „Słuchajcie, tą barykadę, co żeśmy budowali na Przyokopowej, to każą zasypywać, bo inaczej to wszystkich z Hrubieszowskiej i wszystkich ludzi zaraz będą rozstrzeliwać”. Takie hasło ktoś przyniósł i ja i jeszcze inni chłopcy poszliśmy zasypywać barykadę, tą cośmy budowali niedawno, to znów musieliśmy zasypywać. Idziemy zasypywać… […]
5 sierpnia była rzeź Woli i Niemcy się posunęli jak najbardziej daleko. Już szpital, w którym byli ranni, których nosiłem, już był prawdopodobnie zajęty przez Niemców. W tym dniu rozstrzelano chorych wraz z jedenastoma harcerkami, o których wszyscy wiedzą. To była rzeź Woli. [Powstańcy] doszli do tego miejsca, gdzie byłem, przy barykadzie i mówią, że zaraz tutaj będą Niemcy. Zasypujemy to i nadlatują sztukasy. Pali się fabryka drożdży (która była też obok [obecnego] Muzeum Powstania Warszawskiego) czarnym, smolistym dymem. Zza tego dymu wyłaniają się trzy samoloty, sztukasy i zrzucają każdy po dwie bomby. Potem jeszcze każdy zawraca i siecze z karabinu maszynowego. Ta sytuacja zastaje mnie właśnie na barykadzie, rzucam szpadel, rzucam się do bramy i w tej bramie przeczekuję, [leżąc koło rannych] jeden samolot, potem do piwnicy przez podwórko, drugi samolot. Co się dalej stało z tymi ludźmi, tego nie wiem. Wiem, że ich zakopywano, grzebano na tej barykadzie. […]
Idę do swojego domu, bo dom mój jest blisko, róg Karolkowej i Dworskiej, czyli Kasprzaka. Zastaję wszystkich moich żywych. Znów się cieszą, że mnie zobaczyli, że jestem żywy, że cały i tak dalej. Jesteśmy tutaj na niczyjej ziemi, bo nie ma powstańców, już się wycofali… Powstańcy z Woli wycofali się od 5 do 11 sierpnia. Jedenastego już nie było żadnych powstańców, a w tym rejonie już nie było piątego i szóstego. Tu już nacierają czołgi. Najpierw czołgi nacierały ulicą Wolską, a teraz ulicą Dworską, to jest równoległa do Wolskiej i atakują naszą barykadę. Okazuje się, że nasza barykada jest tak mocna, że czołgi się muszą cofnąć i objeżdżać ulicą Przyokopową. Przyokopowa szła jeszcze dalej, nie była tak jak w tej chwili, że się kończyła tylko na ulicy Kasprzaka, tylko przecinała tą ulicę i nie było w ogóle ulicy Kasprzaka. Szła na fabrykę Klawego i łączyła się z ulicą Karolkową koło krzyża. Na Karolkowej jest krzyż pamiątkowy z I wojny światowej. Czołgi atakują barykadę, objeżdżają tą barykadę, a więc barykada się przydała, tylko nie przydały się butelki z benzyną, które czekały na to, żeby rzucać je na te czołgi. Jest rozkaz, bo powstał od razu komitet, nikt nic nie pali, nie chodzi na górę, nie daje żadnego oświetlenia, żeby kamienica [wyglądała jak] wymarła, nie ma nikogo. Jak by ktoś przyszedł i chciał się tutaj dobijać, to brama jest zamknięta i nikt nie wchodzi do domu. [Po przyjściu z rejonu walk „Parasola” z listem na ulicę Hrubieszowską 7 chciałem wrócić w ten rejon, ale gdy doszedłem ulicą Karolkową do fabryki Philips, spotkałem biegnącego w moją stronę młodego człowieka, który wybił mi ten zamiar z głowy, twierdząc, że w naszych placówkach są już Niemcy.]
- Pan był tam z całą swoją rodziną?
Tak, matka była w piwnicy, siostra była w piwnicy, w ogóle wszyscy mieszkańcy byli w piwnicach. Tak dotrwaliśmy do trzynastego. Miałem punkt obserwacyjny ze swojego balkonu, z drugiego piętra, bo ja zawsze byłem w domu. Z tego punktu obserwacyjnego obserwowałem. Tu się pali, tam się pali, tam było bombardowanie. Bo z czwartego piętra, jeszcze wyżej chodziłem na strych i obserwowałem. […]
Zostałem w swoim domu, w którym powstał komitet, który nakazał niepalenie w piecach, żeby uważano, że dom jest opuszczony. Zobaczyłem z mojego mieszkania, że nadjeżdżają dorożkami pijani „ukraińcy”. „Ukraińcy” najpierw robili różnego rodzaju spustoszenie na Ochocie, a potem przechodzili na Wolę ulicą Towarową. Zaczęto walić do naszego domu, ale dom był zamknięty i przeszli do następnego domu. Mój dom był na Karolkowej 21, przeszli do Karolkowej 23. Stamtąd zaczęto wyprowadzać ludzi, kopiąc, różnymi szturchańcami, strzelając. Nie wiem, czy kogoś zastrzelili, bo to nie działo się na moich oczach, ale krzyki, gwałty i tak dalej to było słychać. Jeden charakterystyczny obrazek utkwił mi w pamięci.
Kamandir tych „ukraińców” siedzi w dorożce i czymś się bawi. Okazuje się, że to jest aparat fotograficzny. Niechcący przycisnął ten aparat, taki harmonijkowy, aparat mu się otworzył, on się bardzo przestraszył i rzucił na środek ulicy ten aparat. Coś powiedział, zaklął i zaczął jeszcze krzyczeć do swoich podwładnych, co mają robić i tak dalej. W tym momencie widzę, że [z ulicy Dworskiej] nadjeżdża samochód otwarty, siedzi w nim oficer niemiecki, a z ludzi wypędzanych z naszego przyległego domu Karolkowa 23, jakiś człowiek krzyczy po polsku do tego Niemca siedzącego w samochodzie: „Panie dyrektorze! Panie dyrektorze! Niech nas pan ratuje, bo nas tutaj »ukraińcy« chcą pozabijać! Okradają, gwałcą!”. Samochód się zatrzymał. Okazuje się, że to był jakiś Niemiec z Philipsa, a ten człowiek pracował u Philipsa, bo tam pracowało bardzo dużo ludzi. Zakłady Philips były i są naprzeciwko [obecnego] Muzeum Powstania Warszawskiego. Ten Niemiec stanął, przywołał
kamandira „ukraińskiego”, machnął ręką i powiedział: „
Waiter, dalej idźcie, dalej idźcie, a tych ludzie zostawcie” – coś w takim sensie. I „ukraińcy” poszli na ulicę Hrubieszowską, a później na Przyokopową. Tam zaczęli znowu zbierać swoje żniwo. My tymczasem pomyśleliśmy sobie, że nie ma co już tutaj [siedzieć]. Aha, podpalili nam dom, ten numer dwadzieścia trzy i nasz. Zaczęły się palić komórki drewniane, potem się już zaczęła palić kamienica i musieliśmy już ten dom opuszczać. Z tobołkami w ręku udaliśmy się na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim koło gazowni, fabryki Lilpopa, widzieliśmy popalonych ludzi. Tam nas ładowano w pociągi elektryczne do Pruszkowa.
W Pruszkowie przebyliśmy jeden dzień w strasznych warunkach, to był ten Dulag 121, którędy przeszła cała Warszawa, można powiedzieć. Na drugi dzień załadowano nas w wagony, siedemdziesiąt dwa wagony – pamiętam, bo policzyłem wszystkie wagony – i wywieziono nas do Niemiec. Wieziono nas trzy dni i trzy noce, nie dając żadnej żywności. Raz tylko [dali] kawę czarną i z premedytacją wystawili jeden kociołek i cały transport się na ten kociołek rzucił. Oni zaczęli kolbami łomotać tych biednych ludzi. Nikt się oczywiście tam nie pchał specjalnie. W wagonach były straszne warunki, bo sześćdziesiąt osób w wagonie, też liczyłem. Jeszcze dwie panie z pierzyną, które były zawsze chore i spały na tej pierzynie. W Skierniewicach zatrzymał się pociąg i nasz Polski Czerwony Krzyż pytał: „Kto jest ranny lub chory?!”. Jedna dziewczyna mówi: „Pomagaj mi tutaj i kogoś tam wyprowadzimy”. Kogoś zacząłem wyprowadzać i tak wyprowadziłem, że już właściwie mógłbym zostać. Ale pomyślałem sobie o matce, o siostrze i o ojcu. Akurat ojciec został uderzony bochenkiem chleba, które rzucali ludzie. Nie zauważył i siedział zakrwawiony, spuchnięty. Pomyślałem sobie, że oni też potrzebują jakiejś pomocy albo będą potrzebować. Albo już zostać, albo jechać z nimi. Pojechałem z nimi.
Jechaliśmy trzy dni i trzy noce do Bietigheim. To jest durchlager, w którym byliśmy dwa tygodnie. Potem nas zaczęto kupować do różnych miejsc. Pracowałem ze wszystkimi warszawiakami z mojego domu i z przyległych, w fabryce NSU na wiosce. Właściwie najpierw w Heilbronnie, a potem na wiosce, wioska się nazywała Weissbach. Produkowaliśmy [przez siedem miesięcy] części do motocykla-czołgu. To była nowoczesna broń niemiecka, motocykl na gąsienicach, z jednym strzelcem i z jednym prowadzącym ten motocykl.
Pod koniec działań wojennych w Niemczech słychać było bardzo zbliżający się front zachodni, czyli [idący] od Francji. Dzień i noc działa i bombardowania miast. Bombardowano Stuttgart, Heilbronn. W ciągu kilku minut, chyba 9 grudnia, doszczętnie spłonęło całe miasto [Heilbronn]. Robili także naloty dywanowe. Myśmy się z tego oczywiście cieszyli, bo Warszawa też była spalona, zniszczona i wiele innych miast. Mnie jeszcze przedtem brano do robót różnych, razem z Włochami, jeńcami wojennymi. Musiałem dla nich gotować kartofle, żywili ich tylko kartoflami. Ja też te kartofle jadłem. Z Rosjanami jakaś komitywa była, bo też było bardzo dużo, i z Francuzami. To były te nacje właśnie brane do robót różnych. Przed frontem jak fabryka [w Weissbach] nie miała już opału, to nas zaczęto przed frontem gonić i goniono nas z powrotem do Heilbronnu, do miasta, do którego przyjechaliśmy. Tam „kupił” nas, mówiąc w cudzysłowie, pan Hagenbucher, tak się nazywał zarządca majątku, do miejscowości Klingenberg, zaraz przy Heilbronnie i musieliśmy pracować na roli w nocy, ponieważ samoloty alianckie bombardowały w dzień. [Na polach, gdzie pracowaliśmy] powykopywane były specjalne dołki, schrony dla nas, że jak samoloty by leciały, to trzeba się do tego dołka schować. Samoloty strzelały do tego, co się rusza, oni nie wiedzieli, czy to jest Rosjanin, czy Polak, czy Niemiec, tylko strzelali. Tak że dużo ludzi zginęło nawet na robotach u tych bauerów.
Wreszcie Niemcy [SS] nas wypędzili od Hagenbuchera. Powiedzieli, że wszyscy obcokrajowcy muszą za godzinę opuścić tą miejscowość. Myśmy słyszeli, że amerykańskie czołgi już są w Heilbronnie. Nawet te czołgi było widać, bo miały pomarańczową płachtę, alianckie czołgi. Rozpoznawane były przez swoje samoloty, nieatakowane przez samoloty, tylko atakowali pociągi czy wojska niemieckie. Dostaliśmy się później do miejscowości Northeim. W tej miejscowości uciekliśmy w góry. W górach zaczęła się bitwa niemiecka i aliancka. Samolot aliancki nas wypatrzył, artyleria aliancka zaczęła ostrzeliwać. Bardzo dużo ludzi wtedy zginęło, między innymi mój ojciec. Siostra była bardzo blisko tego, żeby ją pocisk trafił. Ja z matką jakoś przeżyliśmy. W każdym bądź razie to była już wolność prawdziwa. Jak spojrzałem z powrotem na dół, jak schodziłem z gór, to patrzę, a stoi inny żołnierz, w innym mundurze, khaki i ma czarną twarz. Jak się później dowiedziałem, to były wojska francuskie z Afryki, chyba z Algieru.
Później się dostałem do szkoły, gdzie grupowano wszystkich obcokrajowców [w miejscowości Weinsberg]. Zaczęła się nami opiekować UNRRA, była taka specjalna organizacja, która się opiekowała obcokrajowcami. Dawała nam żywność, dawała nam ubrania różnego rodzaju i zrobiono w obozie polskim spęd wszystkich Polaków, w którym było chyba siedem różnych nacji. Między innymi: Włosi, Francuzi, Ukraińcy, Rosjanie i Polacy. Polacy tak szybko się zorganizowali, że zorganizowali szkołę dla dzieci polskich, a ja zorganizowałem drużynę harcerską, którą nazwałem imieniem Józefa Sowińskiego. Tak się nazywała również moja drużyna w Warszawie. Prowadziłem chyba dziesięć zastępów.
- Jaka to była miejscowość?
Weinsberg, to było miejsce po oflagu oficerów amerykańskich i angielskich. Powywozili ich do ich krajów, a nas szykowano do tego, żeby przebyć moment wyjazdu do Polski. Przyjeżdżali oficerowie łącznikowi polscy, już z Polski, i przyjeżdżali oficerowie łącznikowi rosyjscy. Zapamiętałem sobie, że rosyjski stanął na samochodzie i powiedział:
Wy Palaki dumajecie szto Katyń eto my zdjełali? – to było jego pierwsze zdanie.
Katyń eto zdjełali Germańcy. Zaczął od Katynia. To od razu rzuciło mi się ku uwadze, dlatego że już zaczął się tłumaczyć. Okazuje się, że jednak to zrobili Rosjanie. Potem przyjechali polscy żołnierze. Pamiętam, że przywieźli polski „Przekrój”, gazety polskie. Już zaczęło się życie w Polsce.
Pierwszym transportem przyjechaliśmy do Polski i niestety do Warszawy. Miałem możliwość pozostania na zachodzie, miałem możliwość ukończenia szkoły technicznej we Włoszech. Potem mogliśmy wyjechać do Anglii, do Ameryki – różnego rodzaju propozycje. Coś ciągnęło do Warszawy. Przyjechaliśmy do gruzów oczywiście, ale jakoś po ciężkich tarapatach i po ciężkich chwilach zamieszkaliśmy – a to u znajomych, a to w gazowni mieszkałem. Zacząłem uczyć się w szkole. Skończyłem najpierw szkołę średnią, ucząc się i pracując oczywiście. Potem skończyłem studia, WSI, potem zrobiłem magisterskie. Zacząłem pracę w przemyśle precyzyjnym i optycznym na Grochowskiej, w Polskich Zakładach Optycznych. Pracowałem tam prawie czterdzieści lat. Potem pracowałem w Przemysłowym Centrum Optyki na ulicy Ostrobramskiej, które do dzisiejszego dnia istnieje i stamtąd poszedłem na zasłużoną emeryturę. Mam stopień magistra inżyniera o specjalności mechanika precyzyjna, optyka i elektronika. […]
- Czy był pan jakoś prześladowany z tego powodu, że pan był…
Byłem. [W Polskich Zakładach Optycznych była specjalna komórka, tak zwany Oddział I, gdzie byłem wielokrotnie przesłuchiwany i gdzie musiałem podpisywać jakieś dokumenty]. Nie wierzono mi, bo byłem akowcem. Nie przyznałem się do tego, bo byłem za młody, żeby się przyznać, przechodzić tak zwane zgłoszenie się na amnestię. Pisałem, że byłem w „Szarych Szeregach” we wszystkich moich aktach i oni wiedzieli o tym. Musiałem się meldować na Oddziale I. Oddział pierwszy to był oddział złożony, gdzie była tajna kancelaria i był człowiek, który właśnie zajmował się takimi sprawami jak wojna z akowcami i tego rodzaju sprawy. Byłem bardzo często wzywany i rozpytywany o różne sprawy. Co robiłem, czy kolegów tutaj nie mam, czy są jeszcze jacyś koledzy w Warszawie? Oczywiście na żadne z pytań nie odpowiadałem, bo powiedziałem, że nie wiem. Po wojnie nikt nie wrócił, nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktów. Było tak nawet, że były spotkania, bo myśmy się umówili jeszcze w Niemczech, że pierwsze spotkanie zrobimy 15 sierpnia roku następnego w Częstochowie na Jasnej Górze. Ale już się wtedy UB szykowało do tego, żeby… Wiedziało o tym, że chcemy się spotkać. „Ci co byli na Zachodzie, chcą się spotkać na Jasnej Górze”. Nie pojechałem. Nie miałem wtedy ani pieniędzy, ani możliwości, ani po prostu nie chciałem się już spotykać, bo były aresztowania. Tych co z Zachodu wracali, to aresztowano. Nie wszystkich oczywiście, ale tych co byli bardzo krnąbrni, jak to oni nazywali, to uważano za wrogów Polski ludowej i aresztowano. Ci co tam pracowali i nic nie działali przeciwko, to nic im nie robili, tylko wzywali na różne przepytywania.
Warszawa, 16 września 2008
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich