Tadeusz Różycki „Dudek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Tadeusz Różycki.

  • Jakie nazwisko pan nosił w czasie Powstania?

W czasie Powstania nosiłem to samo nazwisko.

  • Pseudonim?

Pseudonim „Dudek”.

  • Miejsce pobytu w czasie Powstania?

Śródmieście Południowe, okolice Wilcza, Emilii Plater .

  • Oddział, w którym pan był?

Harcerska Poczta Polowa.

  • I rok urodzenia, proszę?

1931.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, gdzie się pan urodził?

Urodziłem się w Warszawie. Dzieciństwo też spędziłem w Warszawie, i z tego okresu dzieciństwa mam bardzo miłe wspomnienia. Był ojciec, którego bardzo kochałem i on mnie kochał wzajemnie. Robiliśmy różne wyprawy do znajomych, w zimie na sankach, jak były jakieś uroczystości albo manifestacje państwowe, no to pamiętam jak dziś, na wprost ogrodu Ujazdowskiego, tej bramy środkowej, był budynek wysoki, drugie piętro, balkon i tam bodajże był występ Rydza-Śmigłego – marszałka Polski. No i inne jakieś z ojcem spotkania i pobyty, które mile mi w pamięci zostały, to na przykład wyprawy do ogrodu zoologicznego. Zresztą z resztek, które się zachowały po wojnie, mam kilka zdjęć, no i wspomnienie, jak to siedziałem na słoniu, dawałem mu marchew, wyciągnięta ręka, dawałem mu marchew. Jak siedziałem trochę wystraszony na lamie, dlatego że to było miękkie, duże stworzenie i to wydawało mi się, że kudłate, to ono… zginę w tym wszystkim. W każdym bądź razie to były bardzo miłe spotkania.

  • Kim z zawodu był pana ojciec?

Rodzice właściwie byli pracownikami najemnymi, bo pochodzili z tak zwanego proletariatu i właściwie zajmowali się różnymi sprawami. Ojcu się udało, że przed wojną dostał się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i właśnie wspominam rok 1937, bo wtedy z ojcem byłem u bodajże przyszłego szefa, jego szefa i w prezencie dostałem książkę pod tytułem „Sto krótkich powiastek”. Książeczka była fantastyczna, bo poza krótkimi opowiadaniami zawsze była na końcu jakaś sentencja. Ja z przyjemnością do tej książeczki wracałem. Muszę powiedzieć, że właściwie na tej książce nauczyłem się sztuki czytania, na tej książeczce i na płytach gramofonowych, bo w domu był gramofon, właściwie patefon. Płyt było dobrze ponad setkę, chyba sto osiemdziesiąt. Ponieważ lubiłem muzykę, bardzo chętnie puszczałem sam płyty. Początkowo, rozróżniając krążek, jego kolor, kształt, a z czasem, jak już miałem wiadomość, prawda, jakie są tytuły, to próbowałem to w jakiś sposób odcyfrować, sylabizować, odczytać.

  • Proszę powiedzieć w jakiej dzielnicy państwo mieszkaliście, gdzie mieszkaliście państwo przed wybuchem wojny?

Przed wybuchem wojny mieszkaliśmy, mieszkanie było jednopokojowe, na Emilii Plater 14 w Śródmieściu i tylko do tego adresu sięga moja pamięć. Rodzice mieli zamiar zmienić mieszkanie, mieli zamiar kupić mieszkanie, ewentualnie jakiś domek i wszystkie pieniądze, które były zarobione przez nich, składali w PKO. Jak to się skończyło, to większość ludzi, większość Polaków wie, bo była już pewna kwota, dosyć znaczna. Już były wstępne przymiarki, tak jak mówię, czy będzie to mieszkanie, czy to będzie domek z ogródkiem. Okazało się, że, po komunikacie radiowym, na początku września 1939 roku, jak mama wczesnym rankiem poszła do PKO, to się okazało, że nie ma pieniędzy.

  • To było już po 1 września?

To było po 1 września. Następnego dnia miały być pieniądze, poszła następnego dnia, był ścisk tak nieprawdopodobny, że do domu wróciła niezwykle poturbowana, potłuczona, z płaczem, z jakimś żalem niesamowitym, bo komentarze ludzkie były takie, że my tych pieniędzy oglądać już nie będziemy.

  • I wróciła bez pieniędzy?

Wróciła oczywiście bez żadnych pieniędzy i tak jak mówię, zmęczona, i pamiętam, że pierwszy raz zobaczyłem mamę w takim stanie, w takiej rozpaczy, tak płaczącą, bo to były nadzieje na przyszłość, bo było nas w domu trzech chłopców, ja byłem tym środkowym.

  • Czyli miał pan jeszcze dwóch braci?

Dwóch braci miałem, z tym że ten najstarszy brat zmarł przed tym 1937 rokiem, dokładnie już w tej chwili nie powiem, i zostało nas dwóch.

  • Gdzie pan zaczął chodzić do szkoły i kiedy?

Do szkoły to zacząłem w roku 1938, zgodnie z zarządzeniem, które było wydane…

  • Jaka to była szkoła, jak się nazywała?

Moja szkoła to była Publiczna Szkoła Powszechna numer 171 i siedzibę miała na ulicy Hożej 13. Była to szkoła w miarę nowoczesna, bo ona była budowana na początku lat trzydziestych, i jak tam fama głosiła, podobno dlatego się ta szkoła udała, bo kierownikiem jej była pani major, bardzo związana z ruchem piłsudczykowskim, i stopień wojenny, z racji jej zaangażowania w wojsku polskim, w armii, a później w pracach społecznych, spowodował podobno to, że podobno tę szkołę „wychodziła”. Ile prawdy w tym jest, to nie wiem, w każdym bądź razie szkoła mi się ogromnie podobała, bo były piękne szatnie na dole. Szatnie były dla każdej klasy osobno. No i był piękny porządek, bo po lekcjach nauczycielka schodziła z uczniami do szatni i dotąd czekała, dopóki wszyscy uczniowie nie opuszczą. Ja byłem tym zachwycony, że jest taki ład i porządek, bo nie można było się popychać, nie można było się pchać. To chętnie bym dedykował współczesnym nauczycielom, żeby w ten sposób zajmowali się młodzieżą, bo to była naprawdę wspaniała szkoła.

  • Teraz przechodzimy do 1 września 1939 roku. Czy pana ojciec był zmobilizowany? Gdzie pana ojciec…

To jeśli można, to ja wrócę do tego trzydziestego ósmego, bo to była sprawa taka, że po raz pierwszy spotkałem swoją ukochaną nauczycielkę panią Helenę Sewerynową. To była cudowna osoba, której wiele w życiu zawdzięczam, i dlatego tutaj pozwolę sobie na ten powrót. Na następne pytanie odpowiem potem. W 1938 roku poszedłem zgodnie z zarządzeniem administracyjnym, poszedłem do szkoły, ale już posiadałem naukę czytania z tejże książki „Sto krótkich powiastek”, z tych właśnie płyt gramofonowych, o których wspomniałem, i jakoś mi się bardzo nie podobała ta szkoła. Mnie po prostu nudziło siedzenie w tej klasie, spotkania z panią katechetką albo jakieś opowieści, mnie to wyraźnie przeszkadzało. Wręcz mi przeszkadzało i rozmawiałem sobie z kolegami, z koleżankami, co zauważyła pani Sewerynowa. Obserwowała mnie przez cały tydzień i na koniec tygodnia powiedziała, żebym przyszedł do szkoły z matką. Więc mama przerażona, co tam dziecko narozrabiało, że ja muszę pójść do szkoły. I w mojej obecności pani Sewerynowa zapowiedziała, że będzie krótki egzamin, i egzamin w obecności całej klasy polegał na tym, że najpierw zapytała o wiadomości z matematyki, no więc tabliczkę mnożenia do stu to ja znałem śpiewająco, nawet proponowałem, że mogę wykonać dwuliczbowe działania. No a jeśli chodzi o język polski, zapytała o znajomość czytania. Powiedziałem, że czytam dosyć i nawet piszę, więc zaproponowała, żebym podszedł do tablicy, wziął kredę i napisał zdanie. Zdanie pamiętam jak dzisiaj, dosyć długie, powtarzała mi dwukrotnie, ale ja pisząc, tak pisałem coraz mniejsze te literki i tak coraz wyżej, coraz wyżej, i słowa: ,,Niedługo do nieba dojdziesz”.

  • Czyli zdał pan ten egzamin?

Czyli egzamin zdałem. Byłem przez tydzień czasu uczniem klasy pierwszej i ponieważ w szkole był zwyczaj, że nauczycielki prowadziły klasy od pierwszej do siódmej, więc pani Sewerynowa zapowiedziała, że będę uczniem drugiej klasy i że będę jej uczniem, w jej klasie, bo klas było trzy; A, B, C, coś w tym rodzaju. No więc się ogromnie ucieszyłem z tego wszystkiego, bo jakoś ta pani Sewerynowa od pierwszego momentu bardzo mi się spodobała, ze względu na jej postawę, na jej podejście do uczniów. Była bardzo spokojna, była bardzo zrównoważona. Nawet [jak były] jakieś tam hałasy czy krzyki na korytarzu, no to potrafiła w jakiś sposób tę sytuację opanować.

  • Czyli była pedagogiem z prawdziwego zdarzenia.

Z prawdziwego zdarzenia. I chcę powiedzieć też taką ciekawostkę, że poza jej osobowością była osobą wielkiej kultury. W klasie drugiej w trzydziestym ósmym roku było około czterdziestu uczniów i w tej liczbie były dwie Żydówki. Bardzo ładne, miłe dziewczyny, nasze koleżanki i matka jednej z nich dosyć zaangażowana była w taką rolę jakby komitetu rodzicielskiego, częstokroć przychodziła na jakieś spotkania. Bardzo mile to wspominam, bo za dobre sprawowanie, za dobrą naukę myśmy dostawali jakieś drobne nagrody w postaci kolorowego papieru, jakieś bibuły, wycinanki i tak dalej. Były to sprawy groszowe, no ale były bardzo dla nas ważne, bo to była sprawa ambicjonalna. Poza tym porządek w szkole był znakomity, bo byli zawsze wyznaczeni dyżurni i dyżurny był, który wietrzył klasę, dyżurny, który dbał o zaopatrzenie w kredę, dyżurny, który mokrą ścierkę przynosił, [jednym słowem] organizacja była wzorowa i dlatego właśnie o tym mówię, bo może to się kiedyś przyda jakiejś nauczycielce czy nauczycielowi, który będzie słuchał tego, że można klasę naprawdę opanować, od samego początku, w jakiś sposób zmusić po prostu do tego, żeby się uczyli, żeby byli chętni i żeby mieli zadowolenie z tej nauki, bo myśmy mieli ogromne zadowolenie.

  • Proszę, żebyśmy przeszli do września 1939 roku. Jak pan ten dzień zapamiętał, pan miał wtedy osiem lat.

Osiem, tak, miałem lat osiem.

  • Był pan dzieckiem, jak pan pamięta 1 września?

Pamiętam, że w radio były komunikaty. Sam program, że tak powiem, zniekształcony, bo były komunikaty, mówiące o tym, że: ,,Uwaga, uwaga, nadchodzi…”. I wtedy była mowa, oczywiście o nalotach przez samoloty niemieckie.

  • Czy widział pan samoloty?

Tak, tak, widziałem, ale co chcę jeszcze powiedzieć… Właściwie pierwszy komunikat to brzmiał w ten sposób, że: ,,W dniu dzisiejszym wojska niemieckie przekroczyły granicę polską”. Były wymienione, że walki na Westerplatte trwały od godziny czwartej i że granica w pobliżu Gliwic, już nie pamiętam gdzie, została przekroczona, zniszczone zostały zapory i tak dalej i zapowiedź tego spikera, Józefa Małgorzewskiego, którego miałem przyjemność poznać, kończący cały tekst oficjalnego komunikatu, w sposób: ,,A więc wojna”.

  • Jak pan jako dziecko zareagował na taki komunikat?

Więc zareagowałem z pewnym zdziwieniem, bo właściwie to jeszcze nie bardzo rozumiałem, o co tu chodzi, bo była, powiedzmy, atmosfera taka, że była mowa o tym, że wojna jest spodziewana z Niemcami. O tym świadczyły też jakieś pobory do wojska.

  • Gdzie był pana tata w tym czasie ?

Ojciec był wtedy już za granicą, bo tam miał pracę.

  • Gdzie za granicą?

Był w konsulacie polskim w Kownie, na Litwie. Jeśli chodzi o te wydarzenia, które były, no tak jak mówię, przed 1 września jeszcze były różnego rodzaju symptomy, takie, że może coś nastąpić, ale…

  • Pan jako dziecko, sam widział to wszystko? Prosiłabym, żeby pan był uprzejmy mówić o swoich wspomnieniach.

No właśnie o swoich staram się cały czas, jeśli coś nie tak, to proszę mnie poprawiać. Ja po prostu… Wiedzieliśmy, no i była swego rodzaju taka obawa już, początek, bo został zmobilizowany młodszy brat ojca. Pracował w fabryce bodajże Philipsa. I to było takie trochę zaskoczenie, bo została żona i zostało dwoje dzieci, córki. Więc był z kolei na naszej klatce schodowej też jakiś pan, który był oficerem, i żona jego powiada: ,,No, zabrali mi męża do wojska, po prostu”. Tak że tę wojnę nie bardzo rozumiałem, w ogóle sens tego wszystkiego, ale widziałem tą atmosferę. Atmosfera na pewno odbiegała od tej codziennej, bo ta codzienna no to po prostu były te czynności, człowiek chodził do szkoły czy do miasta po zakupy, czy ewentualnie jakieś spotkania, czy na zabawę do ogródka jordanowskiego, który się niedaleko mieścił, no a tu w tym momencie wszystko jakoś legło od pierwszych dni. Pytała pani o te samoloty, więc samoloty to pamiętam, a zapamiętałem je przede wszystkim z tego powodu, że jak były naloty, to w pobliżu były bombardowane domy i rezultat tych bombardowań… Na szczęście nasz dom nie był zbombardowany, ale rezultat tych bombardowań był taki, że wypadały szyby. Zaczął się ogromny problem z tymi szybami, bo tych szyb w ogóle nie można było kupić, nie można było dostać, bo raptem, w momencie jak wybuchła wojna, wszystko zniknęło z rynku. Był problem z wyżywieniem, z pokarmami, i tak dalej, nie było w ogóle nic…

  • Czy pan był głodny w tym czasie, czy mama potrafiła jakoś, w tych pierwszych dniach zapewnić żywność?

Z tym to była taka sprawa, że zapasy jakieś drobne zawsze w domu były, ale one się dosyć szybko kończyły. Tak że po tygodniu, pierwszym tygodniu wojny zaczynało wszystkiego oczywiście ować, więc wtedy były wyznaczone sklepy i taki sklep mieliśmy w pobliżu naszego domu Emilii Plater i Hożej i w tym sklepie myśmy się od lat zaopatrywali, bo to był tak zwany słynny komitet, w którym można było na przykład bułeczki kupować, nie po pięć groszy, a po cztery. Za dwadzieścia groszy było pięć bułeczek, które chętnie kupowałem. No a potem się okazało, że nie ma tych bułeczek, nie ma w ogóle nic, tylko będą dostarczone o godzinie określonej jakieś towary. Co mieli przywozić, raczej nie było wiadomo. Przywozili najczęściej chleb, najczęściej mąkę, małe ilości cukru, no i jakieś inne [produkty], no, w tej chwili nie umiem powiedzieć, bo w owym czasie tej kuchni nie prowadziłem. W każdym bądź razie ta kuchnia z tej takiej wyszukanej, bym powiedział, jakiejś, i bardzo zaopatrzonej w owoce, warzywa, jakieś przetwory mięsne, trudno powiedzieć, ale ona się stała mitem po prostu. Mitem się stała i my w pewnym momencie zostaliśmy wręcz nędzarzami, bo nie było pieniędzy, tak jak mówię, mama nie mogła odzyskać tych pieniędzy z PKO. Oszczędności takich drobnych miała niewiele swoich, no i w związku z tym zaczynały się te problemy w związku z pozyskiwaniem pieniędzy chociażby na te utrzymanie, na wykupienie.

  • Czy orientuje się pan, jak mama sobie wtedy radziła?

Orientuję się, bo tak się złożyło, że w pewnym momencie jako ten starszy brat w domu ja stałem się głową rodziny, w cudzysłowie oczywiście, bo mama poprzez to, że musiała pracować fizycznie, poszła do pierwszej fizycznej pracy i pracowała gdzieś jako bufetowa, gdzieś w restauracji, oczywiście z myślą o tym, żeby coś przynieść do domu, i żeby dać dzieciom, bo tak jak mówię, w sprawach tego kupna nie było po prostu pieniędzy.

  • Jak pan pamięta pierwsze dni, pomijam już sprawy żywnościowe. Co pan jeszcze zaobserwował? Interesuje mnie, jak ośmioletnie dziecko odbierało świat, który go otaczał. Czy czuł się pan zagrożony, czy było to dla pana ciekawe?

No, muszę powiedzieć, że to była osobliwa ciekawość, bo to była kwestia… No ja byłem z dosyć dużą wyobraźnią przestrzenną i nie miałem problemu ze zrozumieniem. Podobno byłem bardzo dobrym uczniem, więc ja zastanawiałem się, co z tego wszystkiego wyniknie, bo jak stoimy w kolejce po tę żywność, a nad głową przelatuje samolot, prawda, nad ulicą i rzuca gdzieś tam w pobliżu bomby i zaczyna się tragedia, bo dom jest albo zburzony, albo zaczyna się palić i wtedy są jakieś gwałtowne ruchy pośród ludzi, że biegną na ratunek. No więc to było takie, powoli zaczynały się wytwarzać jakiegoś swego rodzaju obawy, po prostu narastać, zwłaszcza jak Niemcy podeszli do Warszawy, a oni już podeszli 8 września, na początku miesiąca. I wtedy już było słychać huki artyleryjskie, już były efekty tych artyleryjskich działań na Ochocie, ostrzelane były domy, już był ten wielki niepokój.
  • Kiedy pan pierwszy raz zobaczył Niemców?

Niemców pierwszy raz to zobaczyłem już po kapitulacji, jak weszli. Oczywiście to była jakaś ciekawość ludzi, jak wyglądają ci najeźdźcy, no bo były rzucane chyba jakieś ulotki, żeby się nie obawiać armii niemieckiej i tak dalej. Nie wiem, czy to wcześniej, czy później, czy dobrze pamiętam, bo oni są nam przyjaźni, żeby zrozumieć, że okres wojny to jest specjalny, no ale to się okazało, jak się okazało potem.

  • Kiedy pan wrócił do szkoły, pamięta pan?

No wróciłem do szkoły 1 września. Już byłem uczniem trzeciej klasy… Ale do tej szkoły nie wróciłem, bo nie było żadnych wskazań, bo była jeszcze ta wojna 1 września, więc po jakimś tam określonym czasie, pod koniec września czy października myśmy się zgłosili na swoją ulicę Hożą i na tej ulicy Hożej osobliwe widoki, bo wszystkie klasy były zebrane i pamiętam między innymi, że klasy siódme to był taki osobliwy widok, bo mieli maskę gazową, i przymierzali tę maskę, zakładali ją, bo to było przewidziane w ramach tam ćwiczeń czy coś. Nas młodszych klas nie dotyczyło, ale ogólnie była taka, że Niemcy mogą w czasie wojny użyć gazów i w związku z tym to były ćwiczenia w ramach tak zwanej obrony przeciwgazowej. Jeśli chodzi o młodsze klasy, to po spotkaniu z panią Sewerynową myśmy dostali wskazówki, że w domu każda mama zrobiła coś w rodzaju torebeczki i torebeczka miała być z określonego materiału, już pominę, jaki to miał być. W każdym bądź razie miał być miękki i tak dalej i z możliwością wypełnienia tego jakąś zawartością, coś w rodzaju poduszeczki czy waty, czy jakąś gąbką i dwa takie uszka, jak to się nazywają, to nie wiem, do wiązania z tyłu…

  • Czyli żeby taka była maska?

Tak, czyli żeby to był rodzaj maski gazowej.

  • I pan miał taką maskę?

Oczywiście, że miałem. Ale to nie koniec, bo poza tą maską, poza tymi wskazówkami, druga wskazówka była tego rodzaju, że w półlitrówce z przegotowaną zimną wodą należało rozpuścić jakąś chemiczną substancję. I te maski gazowe, te nasze, robione przez nas, te tampony, należało obficie skropić wodą, i wtedy dopiero założyć i wtedy używać w przypadku jakiegoś alarmu gazowego. Miałem tę maskę, miałem ją bardzo długo, niestety w czasie Powstania wszystko nam zginęło, poginęło i między innymi nawet ta maska. Tak że to były pierwsze dni zajęć w tej szkole.

  • Czy w tej szkole było harcerstwo?

Było harcerstwo, ale to harcerstwo nie rozwinęło się w naszej klasie, bo miało być dopiero w klasie trzeciej. Natomiast była odmiana harcerstwa, bo były organizacje zuchów i wtedy do organizacji zuchów ja należałem, z tym że to były raczej swobodne jakieś zabawy. Na ile to było harcerstwo, to ja nie pomnę dzisiaj, nie wiem, ale prawdopodobnie to była też forma harcerstwa, tak jak były „Szare Szeregi”, tak i byli ci najmłodsi „Zawiszacy”, więc prawdopodobnie w ten sposób.

  • Proszę opowiedzieć, czy pan obrazy pamięta z okresu okupacji, czy pan był świadkiem na przykład zatrzymań, łapanek, rozstrzeliwań?

Muszę… Może ja z tą szkołą skończę jednak, bo to jest dosyć istotna sprawa, że w tej szkole myśmy długo nie zabawili, bo w krótkim czasie przyszło polecenie, żeby tę szkołę opróżnić, dlatego że szkoła ma być używana jako szpital dla wojska niemieckiego. I nas po prostu z tej szkoły, myśmy tam krótko się uczyli w tej szkole, po prostu nas wyrzucili, i następną szkołę, którą mieliśmy… Myśmy się tułali po Warszawie, bo miejsc to było kilka. Pierwszym miejscem to była szkoła handlowej na ulicy Mazowieckiej. I na tej ulicy Mazowieckiej była jakaś żeńska szkoła handlowa i pamiętam, że myśmy tam dosyć krótko rezydowali, bo warunki były niezwykle trudne z racji tej, że szkoła handlowa średniego stopnia, ona miała pierwszeństwo, natomiast my jako publiczna i gościnnie występująca, myśmy musieli się usunąć. Stamtąd usunęliśmy się, dostaliśmy lokal w byłej alei Józefa Piłsudzkiego, w dzisiejszej trasie Łazienkowskiej, bo cały ten odcinek, którym biegnie trasa Łazienkowska, to przez naszego znakomitego Stanisława Starzyńskiego był wyznaczony i między innymi tam nie można było budować. Wszystko co było obok, dlatego był szpital na Litewskiej, ograniczony swoją wielkością i tak dalej, i tam był dosyć duży budynek, w którym mieściła się cukiernia Lardelliego. Słynęła z tego, że były tam koncerty, przed wojną dla towarzystwa, muzyka salonowa, muzyka rozrywkowa, operetkowa łącznie z operową muzyką, gdzie występowali bardzo dobrzy soliści. Natomiast w czasie okupacji to było oczywiście Nur für Deutsche, to dla Polaków wstęp był wzbroniony. W tym budynku sale były dosyć duże, pamiętam, że myśmy mieli bardzo okrojony czas nauki, no i bardzo okrojony program, bo bardzo mało zajęć było z języka polskiego, z matematyki. Poza tym chcę powiedzieć, że przyszło zarządzenie z kuratorium owego, niemieckiego, nie pamiętam, jak się nazywała ta placówka, ale przyszło, że nie wolno było uczyć w szkole wielu przedmiotów, a po pierwsze historii, w żadnym wypadku historii Polski ani historii powszechnej, ani starożytnej, żadnej historii, nie wolno uczyć geografii, w żadnym wypadku, nie wolno, trzeba polikwidować ćwiczenia z gimnastyki, z wychowania fizycznego, wszelkiego rodzaju lekcje śpiewu, bo myśmy w tej drugiej klasie na przykład mieli bardzo dobry chórek, który prowadziła pani Sewerynowa, a to zostało zabronione.

  • Czy te przedmioty zabronione były uczone w sposób konspiracyjny, tajny?

Do tego dopiero dojdę, bo to się zaczęło dopiero w siódmej klasie, a tutaj to były problemy z tą nauką, dlatego wszystko, jak ja powiadam, było ograniczone w czasie, i było ograniczenie drugiego rodzaju, że my nie mamy żadnych podręczników. Każdego rodzaju używanie podręczników zostało zakazane, więc była kwestia nauki pamięciowej i pamiętam między innymi, że było takie głupie, idiotyczne pisemko, które się nazywało „Ster”, i wtedy trzeba było korzystać z tego „Steru”, z innych podręczników, które właściwie oficjalnie były zakazane. Z tym że na ulicy Świętokrzyskiej była masa takich bukinistów, częstokroć takich ruchomych, że przedwojenne wydania książek można było kupić, oczywiście za odpowiednią opłatą.

  • Pytałam pana, czy pan był świadkiem, w czasie okupacji albo łapanek albo rozstrzeliwań, chodząc do szkoły, przemieszczając się po Warszawie, czy pan widział jakieś sceny?

Tych scen przerażających to było bardzo wiele, bo nawet w drodze do szkoły człowiek się spotykał z tym, że jedzie „buda” niemiecka i w pewnym momencie – i to zwykle miało miejsce czy to w pobliżu hali targowej, czy gdzieś na ulicy, gdzie był duży ruch czy w pobliżu dworca – zatrzymuje się ta „buda”, i z tej „budy” wychodzi trzech, czterech Niemców, automaty mają skierowane w kierunku [ludzi], takie gotowe prawie do strzału, trzymają, i wtedy dwóch kolejnych panów wyłapuje ludzi z tłumu i bez żadnego pytania pcha do budy, z tyłu po schodkach, a czasami wręcz wpycha. Jakie osoby? Bo to jest ważna sprawa. Łapane były przede wszystkim osoby, które sprawiały wrażenie osób zdrowych i w miarę w sile wieku, młodych ludzi, najwyżej w wieku średnim, to samo było z kobietami, i wtedy ci ludzie, częstokroć, jeśli ktoś był taki ułomny, miał jakiś defekt czy jakąś chorobę, [to] taka osoba, jak była gdzieś tam wyrwana z tłumu i zauważyli w pewnym momencie, jakiś tam Hans krzyknął, że tego nie, to ten zauważył, że to jest ktoś kulejący, to odwracał go do tyłu, dawał mu solidnego kopniaka, na co patrzyłem z obrzydzeniem, ze wstrętem, ze strachem, bo to było takie…

  • Czy próbował pan w takich sytuacjach gdzieś się schować? Miał pan osiem, dziesięć lat…

Myśmy się nie chowali, myśmy sobie nie zdawali sprawy z tego niebezpieczeństwa i myśmy nawet nie próbowali się chować. Myśmy się chowali, w momencie jak na ulicach była strzelanina, to myśmy się chowali, bo wtedy trzeba było. Nawet mieliśmy polecenie, nawet w szkole było takie, bo jedna z koleżanek mieszkała w pobliżu alei Szucha, kiedyś tam się coś działo bardzo brzydkiego i przyszła lekko pokaleczona do szkoły i wtedy, przy okazji, była taka instrukcja ze strony właśnie pani Sewerynowej, że w przypadku jeśli to będzie jakaś wielka strzelania, jeśli będzie bardzo blisko, to się położyć na ziemi, na chodniku, obojętnie gdzie, w rynsztoku, w błocie, gdzie się dało i się nie ruszać, a jeśli to gdzieś jest odległe i coś słychać, uciekać, to w nogi w pierwszą przecznicę, w pierwszą bramę, gdzie się dało. Więc to były takie spotkania, jeśli chodzi o tych ludzi. Jeśli chodzi o te łapanki, to oczywiście można by było długo mówić, ale to nie tylko były łapanki na ulicach.

  • Ja pytam o rzeczy, które pan widział.

No więc ja tylko o tym, ja nie mówię o rzeczach, które można było przeczytać, które ewentualnie, bo to nie jest rzeczą. Mogę powiedzieć, właśnie, moim domu mieliśmy gościnę pana z gestapo.

  • Który to był rok, pamięta pan?

A zaczęło się to od tego, że to był rok chyba czterdziesty trzeci albo czterdziesty czwarty, mama prowadziła kiosk z panią, która miała kiosk gazetowy, ona nie bardzo sobie dawała z tym rade, bo mieszkała na Starym mieście, i zaproponowała mojej mamie, że może sprzedawać razem z nią papierosy, wspólnie będą siedzieć i będzie sprzedawała papierosy, bo to było źródło utrzymania. Skąd się wzięły te papierosy? Ano wzięły się te papierosy stąd, że ja byłem sprzedawcą tych papierosów, ja sprzedawałem te papierosy, bo muszę powiedzieć…

  • W tym kiosku?

Nie, nie w kiosku. Sprzedawałem je na ulicy, bo wielki dyshonor dla młodych ludzi wtedy to było sprzedawanie gazet, bo gazety były przewożone przez tak zwanych majdaniarzy, którzy przywozili gazety do kiosku, potem wracając w stronę drukarni rozliczali się z tymi kioskarzami. Drugi sposób to był, że chodzili młodzi ludzie na plac Unii Lubelskiej, bo tam gdzie jest dzisiejsze ,,Życie Warszawy”, to była nowoczesna drukarnia przed wojną, tam był „Nowy Kurier Warszawski”. Przedwojenny się nazywał „Kurier Warszawski”, a Niemcy zrobili „Nowy Kurier Warszawski”. I tam młodzi ludzie chodzili i oczywiście odpowiednio po te pięć groszy po każdym egzemplarzu zarabiali. Tym niemniej było to w jakiś sposób potępione przez przede wszystkim nauczycieli, przez pedagogów, że to jest niejako służba okupantowi, że w ten sposób zwiększa się poczytność gazet i tak dalej. Niech oni sobie wożą tak, jak wożą, niech mają te kioski, tak jak mają, tu się nie powinno w tym [brać udziału]. Więc to był swego rodzaju dyshonor, natomiast sprzedaż papierosów była uważana za coś takiego, że można było, tym bardziej że produkcją papierosów, tak zwanych swojaków, to się zajęła nasza polska inteligencja i częstokroć inżynierowie, technicy, jacyś tam specjaliści, oni byli zmuszeni zorganizować, nawet jeśli pracowali, to za psie pieniądze, jak to się powiada. To wtedy organizowali w domu, nabijanie w te gilzy tytoniowych, przygotowanych substancji i wtedy były po dziesiątki, po dziesięć sztuk w papierki zawijane i mniej więcej po dziesięć sztuk, a w późniejszym okresie już po pięć sztuk, bo ludzie nie mieli pieniędzy i myśmy mieli te piątki, dziesiątki po kieszeniach pochowane. I wtedy na jakimś skrzyżowaniu, na ulicy, gdzie byli ludzie, była oferta taka: „swojaki”, tam za dziesiątkę czy tam za piątkę, tyle i tyle, reklamowaliśmy się odpowiednio. I stąd, prawda, był ten kiosk gazetowy i była praca mamy, ale to była ta ostatnia praca, bo te pierwsze prace mamy były potworne, dlatego że tak jak mówię, pracowała w gastronomicznym jakimś punkcie, a to ze względu na to, żeby coś tam przynieść do domu. Następną jej posadą, że tak powiem, była praca w fabryce miodu sztucznego. I to za namową bardzo miłej pani, która też tam pracowała, mama jeździła na odległy Mokotów, bardzo wcześnie wstawała, bo to była fabryka miodu sztucznego, ale podstawowym surowcem był cukier i po prostu płacili Niemcy grosze w tej fabryce, ale panie miały zorganizowaną kradzież tego cukru, były porobione woreczki specjalne i ponieważ kobiety chodzą w spódnicach, no to wiadomo, że w tych spódnicach, gdzieś tam pomiędzy, począwszy od paska od majtek, od czegoś, wisiały te torebki z cukrem. I w ten sposób, przez długi czas mama pracowała w tej fabryce, to trwało około roku, no nie wiem. W każdym bądź razie siedem, osiem miesięcy to na pewno, i pracowała, bo zakazali noszenia i brania miodu. Na wszelki wypadek, że on się może stłuc, że można się skaleczyć, że coś może się dziać, natomiast cukier był o tyle pewien, że była instrukcja, jak te woreczki uszyć i żeby one były w miarę miękkie.
Ten cukier to był bardzo cenny, myśmy niewiele tego cukru dostawali, bo ten cukier w pewnym momencie stał się środkiem płatniczym. Cukru nie było, było bardzo mało i myśmy do słodzenia używali sacharynę. A skąd się wzięła sacharyna? Ta sacharyna to się wzięła stąd, że mieliśmy inkasenta z elektrowni warszawskiej, który co miesiąc przychodził i sprawdzał stan licznika, wypisywał numer i od razu odręczny rachunek, z pytaniem, czy pani płaci, czy w późniejszym terminie. Mamusia starała się zawsze zapłacić w porę, no i oczywiście, dodatkowy jakiś element, on na pewno był związany z ruchem oporu, bo zawsze jakieś ciekawostki, jakieś drobiazgi, jakieś podnoszące na duchu, to były w pierwszym rzędzie od niego, które mama otrzymywała. Druga sprawa, że zawsze oferował sacharynę, która u niego była nieco taniej niż na rynku, bo: ,,Ze względu na to, że ma pani w domu tych dwójkę chłopców, te dzieci, to ja pani policzę taniej”. A poza tym to był jakiś kontakt poprzez jego bytność z tym światem, i to było bardzo takie cenne, i właśnie szereg różnego rodzaju takich wiadomości i szereg tych jakichś instrukcji w postaci: ,,Pani Różycka, nie wolno zmarnować jednego plasterka chleba. Każdy chleb, który zostanie, obojętnie, czy on jest świeży w nadmiarze, czy on jest świeży, czy on jest suchy, należy pokroić w cienkie kawałki, dać go na blachę i wsunąć, po skończonym gotowaniu, wsunąć go do piecyka” – to była bardzo cenna instrukcja, i dlatego sucharki to sucharki, ale właściwości tego to były takie, że to można było z powodzeniem gryźć i to się szybko rozpływało, a dlaczego tak się stało? Ano dlatego, że to się wszystko czyniło już po gotowaniu, kuchnia była węglowa, po ugotowanym obiedzie, i ten piecyk był odpowiednio nagrzany, i druga sprawa – przechowywanie tego. Polecił: „Proszę pani, są takie bardzo dobre woreczki z mąki Wenus”. No więc mama powiada: „Właśnie mam takie”. Dosyć gęsty, z tkaniny, i tak dalej, wyprany. „Proszę pani, wszystkie te sucharki do tego woreczka, postawi pani jakiś stołeczek, na stołeczku woreczek, a do woreczka składać”. Muszę powiedzieć, że w czasie Powstania Warszawskiego to myśmy z tych sucharków korzystali.

  • Chciałam przejść do Powstania, tylko chciałam jeszcze pana prosić, ponieważ było ono w Powstaniu, chciałam się dowiedzieć, kiedy pan się zetknął z harcerstwem, z „Szarymi Szeregami”, z konspiracją jednym słowem, taką młodzieżową, dziecięcą?

No dziecięca to ona taka nie była. To było tak, że… Tu muszę wrócić do tych lat szkolnych, że klasa była bardzo dobrze prowadzona przez panią Sewerynową, była bardzo wielką patriotką, i tak jak mówię, zaczęło się od tego, że zamiast serwować uczniom na lekcjach języka polskiego ten słynny „Ster”, to ona dawała nam fragmenty jakiejś literatury, klasyki polskiej przed wszystkim. I z tej klasyki myśmy… Było zabronione posiadanie podręczników, w klasach nie wolno było posiadać żadnych podręczników, które były poza dozwolonym programem niemieckim, w związku z tym były przemycane jakieś kartki czy pisane, czy wyrwane z zeszytu, i tak dalej, tym niemniej lekcje się odbywały. Nie wolno było posiadać map i tak dalej, ale nauczyciele zdobywali się na różne sposoby, bo na przykład jeśli była mowa o geografii, to nauczyciel stawał obok tablicy i powiadał: ,,Słuchajcie, tu jest Europa, a tu dalej jest Azja i to jest jeden wielki kontynent, a później jest wielka woda i to jest Ocean Atlantycki, a za tym oceanem będą Stany Zjednoczone Ameryki Północnej” i tak dalej. Tak wyglądały nasze lekcje geografii. A jeśli chodzi o tę lekcję języka polskiego (bo to warte jest [wspomnienia] i to jest bardzo znamienne, bo to prawdopodobnie miało wpływ na przynależność moją do „Szarych Szeregów”), to było to, że myśmy uczyli się wierszy na pamięć. I między innymi jednym z wierszy, który nam zaleciła pani Sewerynowa, był Kornela Ujejskiego „Maraton”. Ja duże tego fragmenty pamiętam po dzień dzisiejszy, bo byłem zachwycony tym wierszem: że „W Suzie na dworze król Dariusz ucztuje, sto cudnych dziewic jemu sługuje […]”. I mógłbym tak polecieć, ale końcówka była taka: „O, kraj to mały, niby szyba tarczy, ale na grób wrogom jeszcze go wystarczy”. I to było dla mnie poruszające niesamowicie i ponieważ ja po przeczytaniu w domu tego tekstu byłem tym tekstem zachwycony, starałem się zanalizować, bo wiadomo było, że nieomal w każdym calu pasuje do tej wojennej sytuacji, do tej podłej napaści, do tego niszczenia miast, kraju całego, ludzi i tak dalej, więc ja to z wielkim przejęciem [czytałem] i ja tego wiersza nauczyłem się na pamięć. I swego czasu pochwaliłem się pani Sewerynowej, że ja „Maraton” mogę zarecytować i recytowałem, popisałem się przed klasą i byłem bodajże jedynym, który go znał w całości, bo tak jak mówię, w słynnym „Sterze” to myśmy mieli bardzo mądre opowieści i bardzo mądrą poezję, wiersze, i między innymi każdy z uczniów był zobowiązany do nauczenia się wierszyka na pamięć, trzeciej zwrotki, obowiązkowo, gdyby przyszła wizytacja. ,,No i wreszcie koniec z końcem, uradziła sroka z dzwońcem, by wyszukać, choćby dąbek, gdzie by mieszkać mógł gołąbek no i inne ptaki z kniei”. To była ostatnia zwrotka, i była prośba pani Sewerynowej, kto pamięta pierwszą i drugą, to będzie w razie wizytacji mówił na ochotnika, ale trzecią to, żeby każdy tego, bo poproszę, żeby inspektor wtedy czy tam kontrolujący wyznaczył. Tak to wyglądały te nauki języka polskiego, no długo można by mówić na ten temat…

  • Ale ja bym prosiła, żebyśmy przeszli do tych nauk w konspiracji.

Konspiracja to byłą tego rodzaju, że myśmy sobie nie zdawali sprawy, jak gładko myśmy w tej siódmej klasie przeszli na kurs pierwszej klasy gimnazjalnej, bo wtedy był system czterech klas gimnazjalnych, dwie klasy liceum.

  • Który to był rok?

To było w roku szkolnym czterdzieści trzy, czterdzieści cztery. Tak jak powiadam, myśmy bardzo gładko, a dopiero potem zostaliśmy wtajemniczeni, że jeżeli chcemy, to możemy przerabiać program klasy gimnazjalnej pierwszej. I bodajże było niemal sto procent, jeden z uczniów, to był tak zwany element, który nie bardzo kojarzył. Nauczycielka zawsze mu dawała oceny dostateczne, bo wiadomym było, że on musi tę szkołę skończyć, bo jak nie skończy, to może coś tam zaistnieć. Więc on był nawet ulgowo traktowany. Czasem nawet był zwalniany z niektórych lekcji, ale zaczęło się i w ten sposób, myśmy rozpoczęli kurs klasy gimnazjalnej pierwszej. Po pierwsze, jeśli chodzi o języki obce, to była zakazana nauka języków obcych. W klasie siódmej myśmy otrzymali zalecenie nauki języka niemieckiego, i to też było na tej zasadzie, że uczniowie niezbyt chętnie widzieli tę naukę języka niemieckiego, no bo co to, uczyć się języka wroga, nie będziemy się uczyć, no więc uczyliśmy się języka łacińskiego, bo język łaciński wam się na pewno przyda, a język niemiecki, to uczyliśmy się tego języka, oczywiście bezwzględnie i też pani nauczycielka prosiła nas o to, błagała wręcz: „Nauczcie się wierszyka, króciutki, w razie wizytacji: Ich bin Peter, du bist Paul. Ich bin fleißig, du bist faul. Taki był fantastyczny wierszyk, który też do dzisiaj pamiętam.
  • Proszę powiedzieć o tym przygotowaniu do Powstania.

Więc właśnie mówię, więc były to przedmioty stopniowo, że to było później na zasadzie, że były lekcje geografii, potem były lekcje historii i to była najpierw w pierwszej klasie historia starożytna. Poza tym były jakieś takie patriotyczne, że tak powiem, lekcje z udziałem księdza prefekta, bo religia była obowiązkowa, i księdza prefekta żeśmy uwielbiali. Ksiądz prefekt był bardzo tolerancyjny i oczywiście zapraszał nas co niedziela na mszę świętą na plac Zbawiciela do kościoła i wtedy odprawiał, a w klasie zawsze były jakieś opowieści drobne, legendy, jakieś historie i najbardziej to lubiłem okres świąteczny, przedświąteczny, bo wtedy ksiądz nas uczył kolędy. I wtedy ja poznałem mnóstwo kolęd. Najbardziej lubiłem naukę kolęd i pastorałek, nawet nie wiedziałem, że istniały pastorałki gdzieś tam z podgórza i ksiądz z nami razem śpiewał i dzięki temu ja poznałem dość szeroki wachlarz właśnie tych śpiewów związanych z Bożym Narodzeniem. I to właśnie było wszystko obserwowane przez panią Sewerynową, pani Sewerynowa patrzyła wyraźnie na postawy uczniów i chcę tu powiedzieć, że w moim odczuciu niewątpliwie wielką zasługą naszych polskich pedagogów jest to, że powstało tajne harcerstwo i że były „Szare Szeregi”.

  • Kiedy pan się znalazł w „Szarych Szeregach”?

Ja znalazłem się w czasie tego roku szkolnego czterdzieści trzy, czterdzieści cztery, a zaczęło się od tego, że najpierw spotkałem się z kolegą Benkiem Piwnickim. Bardzo to ciekawa historia, bo to był przybysz z Bydgoszczy, ojciec z matką. Ojciec był kuśnierzem, mieszkał na ulicy Wilczej. Byłem u niego częstym gościem i byłem z nim mocno zaprzyjaźniony. I po raz pierwszy słyszałem od ludzi z terenu Polski, między innymi od pana Piwnickiego, jakie były okrucieństwa ze strony Niemców w Bydgoszczy. Jak w jakim tempie on musiał wszystko zlikwidować, zabrać to wszystko w torby, walizki, to co uradzi, i wynosić się z mieszkania, bo już na schodach czekają Niemcy, którzy będą w jego mieszkaniu rezydowali. Więc to były pierwsze spotkania. Ja wręcz z niedowierzaniem [słuchałem], no ale zbyt poważna osoba i chętnie chodziłem do niego, bo on po prostu różne opowieści… A z drugiej strony no też chętnie chodziłem, dlatego że pierwsze klasy Benka, w naszej szkole, już po wybuchu wojny w tej klasie trzeciej, to on przybył do klasy jako Benedykt Lorenz. Prawdziwie niemieckie nazwisko, i później już w klasie czwartej nauczycielka zwróciła uwagę, że nie ma Benedykta Lorenza, tylko jest Benedykt Piwnicki, no i myśmy wtedy zaczęli się zastanawiać, jak to jest. Okazuje się, że pan Piwnicki wystąpił do urzędu z prośbą o zmianę nazwiska, dlatego że on się czuje Polakiem, i prawdopodobnie jego żona była Piwnicka z domu i dlatego wrócili do tego nazwiska Piwnicki. W każdym bądź razie zaprzyjaźniłem się z tym Benkiem na śmierć i życie. No i pierwsza osoba, która zaczęła mi opowiadać: ,,Dobrze to by było, gdybyśmy tak sobie mogli, tak wiesz…”. No więc mówię, przed wojną to pamiętam, że były takie zuchowskie drużyny, że były wycieczki do Kazimierza nad Wisłą i tak dalej. A on mówi, że w Bydgoszczy też mieli podobne i to były pierwsze spotkania, i tak stopniowo, stopniowo, jak to dobrze byłoby, gdybyśmy mieli taką organizację. Ja mówię, że ja tutaj należę w tej chwili do grona ogródki działkowe, prowadzone przez RGO, i to były te ogródki prowadzone, dlatego że myśmy tam sieli marchewkę, pietruszkę, a czasami przychodziły jakieś panie i panie nas częstowały, coś tam takiego dawały.
À propos poczęstunku, to muszę jeszcze wrócić, cofnąć, à propos tego poczęstunku, że we wrześniu, jak już Niemcy weszli do Warszawy, w trzydziestym dziewiątym roku, to w pawilonach szpitalnych przy Agrykoli, Aleje Ujazdowskie w dół Agrykola, istniały (i coś tam, zdaje się, jeszcze pozostało) takie czerwone baraki z czerwonej cegły i to były pozostałości ze szpitala, z I wojny światowej, a może nawet i wcześniejsze jakieś i tam też byli zbierani żołnierze września trzydziestego dziewiątego roku. Oczywiście oni byli niedokarmieni, bo racje żywnościowe dla wszystkich były bardzo ograniczone i dla ludności cywilnej i dla ludności, powiedzmy, innego pochodzenia i dla tych żołnierzy w szpitalu też. I wtedy, ponieważ mało tych zajęć było w szkole i byłem dyspozycyjny, więc zgłosiłem się do pana Urbańskiego, który miał mydlarnię po drugiej stornie ulicy Emilii Plater, bardzo miły pan, bardzo zacny. Myśmy się tam zaopatrywali absolutnie we wszystko i mówię: ,,Widziałem, że u pana chodzi syn, jakże mu na imię… że on chodzi z tymi menażkami. Co on robi?”. – „Ano właśnie tak myślałem o tobie, że ty byś się też przydał do tego i będziecie chodzić z porcjami, z obiadami do szpitala”. I było tak, że punktualnie o dwunastej do pana Urbańskiego, na dużą skrzynię, która była przy drzwiach, stawiały panie gotowe zestawy menażek, to były trzyczęściowe takie te menażki. I tam była odpowiednio zupa, te drugie danie, ewentualnie jakieś jarzyny, jakiś deser, nie wiem, co tam było, bo oczywiście Januszowi, Janusz Urbański, było łatwiej, bo on był nieco wyższy ode mnie, mocniejszy, ja byłem drobniejszy, ale tym niemniej, cztery takie komplety w garści. I myśmy to zanosili tym rannym żołnierzom do szpitala. I w zamian dostawaliśmy z powrotem te menażki puste, i trzeba było przenieść z powrotem. To tak na marginesie, dygresja tego jedzenia.

  • Jak długo pan nosił to jedzenie?

Na pewno było około dwóch miesięcy. Z tym że potem jak były jakieś zajęcia w szkole i ja im powiedziałem, że ja nie przyjdę, bo muszę pójść do szkoły, to pan Urbański powiedział: ,,Już jest następca na twoje miejsce”. Tak że nie było żadnego problemu, bo byli inni ochotnicy, bo była nie tylko młodzież, ale osoby starsze, które chętnie pomagały.

  • Teraz wracamy do tych „Szarych Szeregów”.

W związku z tym Benkiem, z którym żeśmy się kontaktowali na co dzień, bo częstokroć ja idąc do kościoła czy gdzieś po drodze, to gwizdek, sygnał i… No i w końcu kolejne było spotkanie z Benkiem, no i on powiada: ,,No to przejdziemy się w stronę ogródka”. To był ogródek… mniejsza z tym. W każdym bądź razie naprzeciw tego ogrodu był kościół świętej Barbary pod wezwaniem Piotra i Pawła na Koszykach i on powiada: „Słuchaj, to pójdziemy przed ten kościół. Popatrz, jaka tam ładna figura Chrystusa. »Kto z was bez grzechu, niech pierwszy na nią rzuci kamień«. No popatrz, jakie to mądre słowa”. Już zaczęliśmy w tym czasie trochę filozofować. Ja mówię: „Rzeczywiście, ta Magdalena klęcząca obok tej figury”. I on powiada, mówi: „Słuchaj, ja mam tutaj taką propozycję, czy ty byś wstąpił do organizacji?”, bo wtedy w mowie powszechnej, to nie mówiło się „Szare Szeregi”, że partia socjalistyczna czy komunistyczna, czy PPR, mówiło się po prostu organizacja, w takim potocznym języku. No więc ja mówię: „Słuchaj, ja myślę, że tak, przydałoby się, bo przecież moglibyśmy być przydatni”. No i po następnym spotkaniu, myśmy zaczęli rozmowy takie już, po drodze, już takie nieuroczyste i ciągle one były z tym Benkiem. I on w pewnym momencie powiada: „Słuchaj, twoja kandydatura została zaakceptowana”, bo ona musiała gdzieś tam [sprawdzić], zaakceptowana, bo była zaakceptowana, to na pewno za pośrednictwem pani Sewerynowej i na pewno była ona przedstawiona słynnemu ,,Kuropatwie”, który miał w swojej opiece „Zawiszaków”, to w tej chwili to nie mam już wątpliwości. Była kwestia, że mam sobie znaleźć jakiś pseudonim, no więc ja mówię: „Może orzeł, może sokół, może to, może to”. Więc on powiada: „No jak chcesz, to ja powiem”. Okazuje się, że orły, sokoły i te inne były pozajmowane. No więc w ten sposób zajrzałem do takiego ornitologicznego albumu, przewracałem go, no i w pewnym momencie, na literze D znalazł się dudek, no i bardzo mi się podobał, bo pstrokaty, ładny ptaszek.

  • Czyli wasza grupa miała przyjmować pseudonimy od nazw ptaków?

Tak, to był zastęp kilkuosobowy i wszyscy mieli pseudonimy od ptaków. I to się zaczęło od ,,Kuropatwy”, który był tym opiekunem, stąd prawda, jest to potwierdzenie, dlaczego oni mieli pseudonimy ,,Wirski”, i jeszcze jakieś inne, ale tu dla nas, dla „Zawiszaków”, on był ,,Kuropatwa”, bo był opiekuńczy ptaszek, który się swoimi podwładnymi opiekuje. Po tym właśnie przedstawieniu tego pseudonimu on został zaakceptowany, no i poczułem się wtedy… Ujawnił mi, że moim zastępowym jest Zdzisio Żukowski – to był najstarszy z kolegów. On bodajże był ode mnie około dwóch lat starszy. Bardzo rozumny, bardzo mądry chłopiec, spokojny, zrównoważony. On był naszym zastępowym, no i tak później oczywiście poznawałem tych kolegów i pamiętam, że był Jurek Grochowski, który potem był sędzią sądu rodzinnego, którego spotkałem na mieście, później był Genio Kłos, taki chłopski syn, wysoki, blondas, ładny, bardzo sympatyczny.

  • Ilu was było w tym zastępie?

Zastęp był krótki, mały, było nas siedmiu, ale wytrwało, zdaje się, sześciu tylko do końca tego zastępu. I jak był już ten zastęp uformowany, to były zajęcia. Zajęcia były tego rodzaju, że pierwsze spotkanie miało miejsce w Alei Wielkopolski, bo tak się nazywał taki duży skwer, przylegający do ulicy Filtrowej, tam jest linia tramwajowa, widok wieży ciśnień naprzeciw wieży, prawdopodobnie jeszcze przed wojną była wytyczona jako Aleja Wielkopolski. I to był duży skwer, w samym narożniku gdzieś mieścił się ogródek jordanowski. No i stąd to nasze spotkanie, bo to byłby pretekst, że uczniowie przyszli do ogródka jordanowskiego się pobawić.

  • Jaka to była pora roku? Czy to już był czterdziesty czwarty rok, czy jeszcze czterdziesty trzeci?

Nie, to już na pewno była wiosna, jeszcze były chłodne dni, ale już chodziliśmy do figury.

  • Czyli to już był czterdziesty czwarty?

Tak, to już był czterdziesty czwarty rok. I wtedy naszym instruktorem, oczywiście zastępowy przedstawił kolejno, używając pseudonimów: „To jest »Dudek«”. Więc ja się skłoniłem i tak dalej. Przywitał się i ja patrzę, starszy jakiś taki facet, bo jak miał te dwadzieścia parę lat, to myśmy uważali, że to już stary chłop, a jeszcze jak był łysy, tak jak nasz słynny harcmistrz ,,Granica”, to już nie było wątpliwości, że bardzo stary musi być. Więc zaczęły się te zajęcia, i one były w bardzo prosty sposób prowadzone, bo zaczęła się między innymi ocena odległości: „Jak daleko od tego drzewa, jak ci się zdaję, ile to metrów może być?” – „No tyle i tyle”. – „A jakie ono wysokie to drzewo?” – „A jak ci się zdaje, czy szybko byś do tego drzewa…”, więc ja pobiegłem szybko do tego drzewa w tę i z powrotem. No i w ten sposób zwróciłem jakoś na siebie uwagę. Inne jakieś zadania, no to były… „Jak wam się wydaje, czy szybciej można się poruszać pojazdem, [na przykład] jakimś tramwajem, autobusem czy samochodem?” i tak dalej. No i pamiętam, że również jakoś dowcipem błysnąłem, bo powiedziałem, że zależy gdzie, zależy w jakich okolicznościach. To się bardzo ,,Kuropatwie” podobało, że taka rezolutna odpowiedź. I poza tym był szereg ogólnych [informacji] o harcerstwie, o przykazaniu harcerskim, że: ,,Mam szczerą wolę służyć Bogu i ojczyźnie” i tak dalej… To był niejako taki pierwszy wstęp, takie pierwsze spotkanie i oczywiście zalecenia, że nie należy w ogóle nic ujawniać, żadnych szczegółów, żadnych drobiazgów, a poza tym rodzaj instrukcji, że najlepiej, że w szkole żebyśmy się spotykali nie więcej jak z tego zastępu, po dwóch, bo jak już jest trzech, to już jest grupa, a jak jest dwóch, to nikt nie zwraca na to uwagi.

  • Czyli uczono was konspiracji?

Czyli to już był początek konspiracji. Najlepiej jakieś zapiski, historie, to żeby używać kartki i ołówka, nigdy żadnym piórem, tylko ołówkiem, i to w Powstaniu, okazało się, że te pisane piórem, to częstokroć ulegały zniszczeniu, zamazaniu, a te ołówkiem pozostawały.

  • Czego jeszcze was uczono?

Uczono… no właściwie to niewiele było tej nauki, bo później było takie spotkanie kolejne, to był lasek na Boernerowie chyba, i to też było takie: jak to wygląda, jak poznać północ, jak południe i tak dalej… Ale z tego jakichś specjalnych korzyści ja osobiście nie wyniosłem, no bo nie było mapy, żadnych tych historii, wszystko to było… więc dla mnie to jakieś niezrozumiałe, a poza tym, szczerze mówiąc, to ja tak jeśli chodzi o sprawy wojskowe, to nigdy specjalnie nie lubiłem wojska. Wojsko to ja lubiłem na defiladzie, natomiast bardzo lubiłem wiedzę, i bardzo kochałem muzykę. Może stąd taka jakaś kiepska pamięć tych zajęć. Śmiesznie to brzmi, ale taka była prawda. I potem zaczęło się Powstanie, bo pani pytała o Powstanie.

  • Kiedy się dowiedzieliście, że zbliża się godzina „W”, kiedy napięcie rosło?

Myśmy się nic nie dowiedzieli, bo po prostu były wakacje i myśmy byli w domu, myśmy byli rozproszeni, bo to był zastęp klasowy: klasy pani Sewerynowej, klasy siódmej czyli pierwszej klasy gimnazjalnej i to był ten zastęp i to był zastęp ptaków. I tyle mogę powiedzieć. Natomiast myśmy się nie spotkali, bo jedyną osobą, którą spotkałem, to był Benek, Benedykt Piwnicki, który nie przystąpił do „Szarych Szeregów”, bo on był w obronie przeciwlotniczej. Pełnił dyżury na dachach i tak dalej. I powiada, że mama chora i on zostanie i tak dalej. Poza tym inni koledzy, w różnych częściach miasta mieszkali rozbici, bo Śródmieście to ono jednak zbyt wielkie nie było, a do szkoły chodziliśmy, tak jak mówię, do różnych szkół. W pierwszej fazie to Hoża 13 była z rejonu Śródmieścia, a w okresie późniejszym, tak jak chodziliśmy w aleję Piłsudskiego, koło tego Lardelliego, no to już było taki konglomerat, już takie było przemieszane towarzystwo, tym niemniej było doborowe w sensie, że wszyscy zgodzili się na tę pierwszą klasę gimnazjalną. No i wtedy właśnie…

  • Przepraszam, 1 sierpnia co pan robił?

Przed 1 sierpnia był wielki niepokój, było w powietrzu coś czuć, że coś się będzie działo. Myśmy tego nie rozumieli, ale ten wspomniany inkasent z elektrowni, to powiedział: „Pani Różycka, pani się przygotuje z tymi sucharami, każdy kto tam może, to niech kaszy może [nazbiera] na zapas”. – „Ano wiem, mam kilo kaszy na zapas”, więc to były te pierwsze sygnały.

  • A czy pan znał może nazwisko tego inkasenta?

Nie, absolutnie, nie pamiętam. Ja pamiętam jego osobę, że dosyć rosły był ten pan, bardzo miły, sympatyczny i miał bardzo ładną skórzaną teczkę i tyle mogę powiedzieć, i forsę brał, sprawdzał licznik, brał pieniądze, nic poza tym.

  • Czyli jesteśmy w 1 sierpnia.

Pierwszy sierpnia i Powstanie zastało nas w naszym kiosku, bo tak jak mówię, pani właścicielka, pani Kikołowa…

  • Proszę przypomnieć, gdzie ten kiosk był?

Na rogu Hożej i Emilii Plater, po stronie przylegającej do słynnego komitetu spożywczego, gdzie kupowaliśmy bułeczki i artykuły spożywcze, więc on tam przylegał. Ktoś z wtajemniczonych osób powiedział zdecydowanie do pani Kikołowej: ,,Niech pani szybko gania do domu, bo zaraz zacznie się Powstanie”. To było może na dwie godziny przed wydarzeniami, które się działy u nas na Emilii Plater, była może godzina czternasta, może po czternastej parę minut. W każdym bądź razie ona się szybko zebrała i biegiem do tramwaju, gdzieś tam na Stare Miasto. Myśmy z nią kontakt oczywiście stracili. Natomiast ja zostałem z mamą i w pewnym momencie jechały od dworca, od Alei Jerozolimskich, wozy konne, wojskowe (to była chyba taka ukraińska armia, w stronę Politechniki Warszawskiej) i w pewnym momencie oni nas minęli i jak minęli, to zaczęła się ogromna strzelanina, bo okazuje się, że Powstanie zaczęło się wcześniej, na Emilii Plater 10, w zakładach Gronowskiego, bo tam były windy, bo tam miały być jakieś formowane zadania dla wszystkich przybyłych i tak dalej, tego nie znam, bo to historia, kogo interesuje, to może przeczytać, ale już wtedy zaczęła się ta strzelanina…

  • A szedł pan z mamą do domu?

Nam się w ogóle nie udało [dotrzeć] do domu, bo jak zaczęły te kule świstać, to myśmy wpadli do bloku, do bramy, do domu [numer] 19, to był najbliższy blok koło tego kiosku. Więc była ta strzelanina, więc pomny na te nauki – jak będzie strzelanina, to uciekać do bramy albo gdzieś – myśmy z mamą wbiegli, zamknęli cały kiosk i wbiegli z mamą do… Okazuje się, że ludzie zaczęli już schodzić do piwnicy, dlatego że dom był odsłonięty i od strony Ministerstwa Komunikacji był ostrzał i ludzie się zaczęli bać, bo w pewnym momencie zaczęły [walić] jakieś pociski karabinowe i zaczęły od strony tego Ministerstwa Komunikacji, więc wszyscy do tej piwnicy i w tej piwnicy myśmy przenocowali z mamą i dopiero następnego dnia trzeba iść do domu, bo został Mietek.

  • Mietek to brat?

Brat, mój młodszy brat. Ale okazuje się, że w tym czasie już nasza brama przy Emilii Plater 14 została zabarykadowana. I jak podbiegliśmy do naszej bramy, na drugą stronę ulicy, to powiedzieli: „Szybko na Hożą” – chyba pięćdziesiąt dziewięć, narożny budynek. Więc my biegiem z powrotem już w stronę kiosku i już po tej stornie właściwej, drugiej i okazuje się, że tam również było zabarykadowane do tego stopnia, że myśmy się nie mogli dostać w ogóle do domu, bo wokół wszystkie bramy były pobarykadowane już. Dostaliśmy się w ten sposób, że wystawili przez okno na górze, wyrzucili nam drabinę i kolejno po tej drabinie mama weszła, ja ją bez mała na siłę wepchnąłem, tam jej pomogli w jakiś sposób mężczyźni, później sam się dostałem i okazuje się, że już były pierwsze przebicia, przejścia takie między domami i między piwnicami, one później uległy bardzo dużemu rozbudowaniu, ale na początku one były bardzo ograniczone i w jakiś tam sposób nawet, powiedziałbym, zamaskowany, bo na przykład na Emilii Plater, w sąsiedztwie, były stajnie, bo tam mieli furmani węgiel wozili, to nawet było tak zrobione cegłą, że można było teoretycznie pchnąć, mur się rozleciał i można było przejść. Te wszystkie rzeczy ponoć były odpowiednio planowane, robione, to jest mi niewiadome, ja tylko mówię z tych swoich obserwacji. W każdym bądź razie dostaliśmy się wreszcie do tego swojego domu, roztrzęsiony Mietek.

  • Ile brat miał wtedy lat? Pan miał lat trzynaście, prawda?

A Mietek… to inaczej policzmy, on był z grudnia trzydziestego drugiego roku…

  • Znaczy rok młodszy był?

No więcej jak rok…

  • No to prawie dwa lata.

Tak, rok i osiem miesięcy, dokładnie tak. W każdym bądź razie znaleźliśmy się w tym domu, ale okazuje się, że my mieszkać nie możemy w tym naszym pokoju, bo wprawdzie on się znajduje od podwórza, ale ponieważ jest ostrzał od Ministerstwa Komunikacji, to te pociski poprzez lokale od ulicy wpadają do lokali i tych od podwórka. I tak byłem świadkiem takiego wypadku, że niepomna na nauki sąsiadka, z klatki schodowej obok, poszła tam sobie po coś do mieszkania i dostała od tego strzelca wyborowego, dostała kulkę „dum-dum”. To jest potworna broń, która powoduje bez mała śmierć na miejscu. Widziałem tę kobietę, bo znieśli oczywiście na parter. Szukali lekarza i co się okazuje: ona dostała z tyłu, w pośladek i to prawie dokładnie w część środkową, powyżej nieco. Kula poszła w ten sposób, że rozerwała się w środku i nawet nie zniszczyła nic z zewnątrz z tej strony, bo byłem świadkiem tych oględzin. To były pierwsze spotkania tych tragicznych sytuacji, których było mnóstwo po drodze. I wtedy ta kulka, po rozerwaniu się wewnątrz, ślad niewielki, że kula weszła. I tutaj nie ma śladu wyjścia, a kobieta nie żyje. No więc ci wojskowi orzekli, że ona się rozerwała tam wewnątrz, że nie ma wątpliwości, że to musiała być kulka „dum-dum”. Więc myśmy musieli się przenieść do piwnicy. I przez jakiś okres mieszkaliśmy w piwnicy.
  • A kiedy pan do trafił Harcerskiej Poczty Polowej?

Ano do tej poczty polowej… Ja to się zajmowałem najpierw tym, co było tutaj na miejscu, więc wszelkiego rodzaju pomoce. Była budowana barykada na drugą stronę ulicy i tak dalej, więc były tego rodzaju takie prace pomocnicze, więc w miarę tych moich sił jakiś tam udział brałem, jakoś tam pomagałem w tym wszystkim. Na parterze sklepik miał pan Czesław Ołdakowski, u którego się czasem zaopatrywaliśmy, i to był człowiek związany z konspiracją i od razu po wybuchu Powstania założył opaskę swoją „AK”. Miał przygotowane… myśmy mieli… on niejako dyrygował wieloma sprawami i między innymi mną też dyrygował, bo najpierw to była pomoc, więc ja ujawniłem się, że jestem w „Szarych Szeregach”, i tak dalej: „Poczekaj, nie spiesz się, bo jeszcze pójdziesz tu, pójdziesz tu”. I pierwsze usługi to ja jemu niejako świadczyłem jakieś, ale po kilku dniach, ja nie wiem, czy to było… W każdym razie ja nie wiem, czy to było przed dziesiątym, koło dziesiątego, przed dziesiątym na pewno ja się zgłosiłem już na ulicę Wilczą. Zgłosiłem się na tę ulicę Wilczą, i tam już było wszystko zorganizowane.

  • Od kogo się pan dowiedział, że właśnie na ulicę Wilczą trzeba się zgłosić?

Między innymi od pana Czesia. Pan Czesio wiedział wszystko, bo pan Czesio nawet mówi: ,,Tak jest, ty się na pewno tam przydasz, na pewno będziesz tam na właściwym miejscu”. I do tej Harcerskiej Poczty Polowej. W tej Harcerskiej Poczcie Polowej należałem do takiej 4. drużyny, która się składała z takich ludzi, którzy nie byli skoszarowani, nie mieli tej swojej stanicy. Trzy pierwsze drużyny to posiadały swoje stanice w odpowiednich [miejscach], już adresów nie będę mówił, bo to… A nasza drużyna składała się z tych przybyszów.

  • Ilu was było?

No właśnie, ona liczyła około dwudziestu osób, dwadzieścia jeden to była największa liczba. Stąd zapamiętałem, że dwadzieścia jeden, bo jak była zbiórka na podwórzu, to w dwuszeregu się ustaw i odlicz, to było jeden, dwa, trzy, cztery, dziesięć i potem było jedenaście i było słowo „ślepa” i mnie to zaskoczyło, dlaczego ślepa. Okazało się, że jak nie był wypełniony szereg, to się używało terminu „ślepa”. Tak samo, jak było nas dziewiętnastu, to ten, który był dwudziesty, to ten z tyłu krzyczał: „Sąsiad, ślepa!” I wtedy wiadomo, że niewypełniony szereg, czyli dziewiętnastu, w tej liczbie nasza drużyna się znajdowała, drużynowym był „Jurek Biały” i my od samego początku, w tych założeniach, zdaje się, Kazimierza Grendy, który był twórcą… To chcę z całym naciskiem podkreślić, że on był twórcą tamtej poczty, bo on już 2 sierpnia wszystko przygotował, teren do działania. Niewątpliwie korzystał z usług pocztowców, bo było to znakomicie [zorganizowane], bo i cenzura była zorganizowana i była poczta i były skrzynki i była forma opłat w postaci książek, bo nie było jeszcze tych znaczków pocztowych, natomiast książki były zbierane. Od razu było powiedziane: „Książki zbieracie”, bo one najpierw pójdą do szpitala, a potem gdzieś tam, nie wiem, do bibliotek, na ziemie zachodnie, nie umiem powiedzieć.

  • Czyli jak pan zanosił przesyłkę, to brał pan jako zapłatę książkę?

Nie, to było tak, że książki to składali ci, którzy korzystali. Ja w momencie oddawania niczego nie dostawałem, jeśli dostawałem, to ewentualnie kostkę cukru albo pajdę chleba, który był bardzo cenny i który sobie ceniliśmy. Raz nawet zupą mnie poczęstowali, z czego byłem bardzo zadowolony: „Czy ty, kawalerze, nie zjadłbyś trochę zupy?”. A ja mówię, że z przyjemnością, bo jestem głodny. I kawaler wtrząchnął tę zupę, a poza tym ono było jednostronne, bo to był chleb, suchary, kasza i słynna „plujka”, która jest opisana gdzieś tam w literaturze, a tak to coś przyzwoitszego do jedzenia, to najwyżej gdzieś tam w prezencie od kogoś, może kostkę gdzieś tam z cukrem albo plastereczek mały czekolady albo coś w tym rodzaju…

  • Czy z tego okresu pana pracy codziennej było coś charakterystycznego, coś niezwykłego…

Tych niezwykłych rzeczy to było bardzo wiele, bo chcę powiedzieć, moja drużyna była bardzo nietypową drużyną. Jestem w tej Harcerskiej Poczcie Polowej, ale innej tam nie było. Natomiast myśmy byli przypisani jako ta czwarta drużyna, nie wiem, czy to jako rezerwa, myśmy nosili listy i dostawaliśmy, najczęściej ci, którzy byli w trzech pierwszych drużynach czy tam dwóch, to na pewno roznosili listy, oni dostawali te listy rano. Po cenzurze, po sprawdzeniu i tak dalej i to były te wybrane drużyny. Natomiast nasza drużyna to jeśli zajmowała się pocztą, to tylko na zbiórce popołudniowej, nasz drużynowy miał tam kilka listów… To się szumnie nazywa listy, ale to była karteczka, drobna karteczka albo karteczka wyrwana z zeszytu albo formatu A4, na której był tekst, która była odpowiednio złożona, na której był napisany adres, na niektórych był napisany nadawca, no i oczywiście te słynne dwadzieścia pięć słów, nie wolno pisać [więcej] i tak dalej, i tak dalej. W literaturze to wiadomo, jakie były obostrzenia, żeby ten list był ważny, one były cenzurowane i wszystkie, które my obsługiwaliśmy [jako] poczta, to były sygnowane przez pocztę harcerską, tak że jeśli była cenzura, to zawsze była jakaś lilijka z boku, jeśli były jakieś sprawy nadawcze, okrągła jakaś pieczęć, to też była „poczta harcerska” i to było wyraźnie zaznaczone. I tak jak mówię, myśmy dostawali zawsze te listy po godzinach, bo często to były jakieś specjalne listy i częstokroć one były na ochotnika. I pamiętam, że było tak, że czułem się jakoś niedowartościowany, bo wydawało mi się, że więcej będzie tych listów, bo robiliśmy różne rzeczy, ale była kiedyś propozycja, że trzeba pójść na Bracką 5, zanieść list. Więc mówię: „Na ochotnika to ja”. I poszedłem na tego ochotnika i jakoś dużo mi zabrało czasu, żeby się dostać, bo z Wilczej ulicy przejść Marszałkowską, potem dostać się Kolejową, minąć Wspólną, dojść do Żurawiej i Żurawią do placu Trzech Krzyży, to też była trudna droga, a poza tym dla mnie mało znany teren, bo teren, który ja znałem, to był właśnie ten najbliższy w rejonie tego kościoła Świętej Barbary, Piotra i Pawła. Więc dosyć długo zabrało mi to czasu i w pewnym momencie nie ma w ogóle ludzi. Dochodzę do ulicy Brackiej i przypominam sobie i widzę, że to jest ta ulica Bracka, że ona idzie tym skosem od placu Trzech Krzyży, więc teraz Bracka 5. Jak Bracka 5, to po drugiej stronie ulicy, więc ja muszę przejść. I zupełnie przypadkowo znalazłem jakiegoś człowieka i mówię, że ja muszę na ulicę Bracką 5: „A gdzie ty się tam pchasz?”. A ja mówię: „Gdzie ja się pcham, to już moja sprawa”. I facet mówi: „Jak taki mądrala, no to idź sobie, tutaj jest takie przejście, tam gdzieś pod tą barykadą, a potem jak zejdziesz do piwnicy, to powinieneś…”. Zszedłem do tej piwnicy, tylko zamiast trafić na Bracką 5, to ja trafiłem w stronę Nowego Światu i trafiłem na bardzo długi korytarz, na przebicia i to jakoś mnie zainteresowało, bo myślę, jeśli ja jestem tutaj na Nowym Świecie, a zauważyłem na wprost okienka… Był oddział straży pożarnej, zauważyłem jeszcze czerwony, duży strażacki samochód, ten posterunek to był prawie przylegający do Książęcej, był duży dom, tu w tej wnęce (i później KC) i w tej wnęce była właśnie straż ogniowa, oddział jakiś. Więc ja tak popatrzyłem i myślę: „Jeśli ja jestem tutaj na wysokości tego odcinka Nowego Świata, to jeśli pójdę prosto, to potem tam jest boczna ulica, więc ja powinienem się na tę Bracką 5 dostać w jakiś sposób, jeśli ja tu się nie dostałem”. I idę, tak prosto idę i dochodzę do końca i patrzę, że koniec, że mur jest i widzę przez kolejne okienka, zaobserwowałem, widziałem Muzeum Narodowe, poszedłem dalej, widziałem jeszcze most Poniatowskiego, widziałem te wieżyczki, dużo rzeczy, jakiś tam czołg był jeszcze, no ale trzeba donieść list, mówię: ,,Będę wracał, to sobie obejrzę wtedy to wszystko”. No ale dochodzę i w pewnym momencie zapachy takie i dosyć duże pomieszczenie i ja stanąłem w progu jakiejś pracowni cukierniczej. Okazuje się, że (sprawdzałem potem) nad tą pracownią istniał lokal gastronomiczny i nazywał się „Złota Rybka” i to była pracownia tej „Złotej Rybki” i obok niedaleko były schody, wejście tam dalej. I ja tak przystanąłem i ponieważ czuję te piękne zapachy, czuję, że coś za mną się dzieje, i tak: „Powoli – myślę sobie – nie gwałtownie, tylko powoli”, bo w razie czego, jak za szybko, to będzie gwałtowna reakcja, a w razie czego to ja dam nura, pod spód, na czworaka i ucieknę, ale okazuje się, że stanął dosyć młody mężczyzna, taki około lat osiemnaście, dziewiętnaście, może dwadzieścia, ubrany w cywilny ubiór, bardzo czysto wyglądający. Widać, że to wszystko wyprane i tak dalej: „A co ty tu robisz, kolego?”. A ja mówię: „No właśnie mam tutaj sprawę, ale – mówię – na drugą stronę chcę się dostać, ale tyle tutaj tych zapachów, i tak – mówię – takie piękne te napoleonki, tak mi się podobają”. I jedna taka prawie jak ta część taca tych napoleonek i obok druga taca z tymi ciastkami i one pierwszej świeżości, pachnące niesamowicie i ja tak spojrzałem i właściwie to można było się poczęstować. A ten tak patrzy: „Lepiej się nie częstuj – mówi – bo jak to Niemcy robili, to mogą być zatrute”. Ja tak zaskoczony trochę tym wszystkim. Niemcy robili zatrute… ale trzeba przyjąć za dobrą wiarę. No i tak jeszcze on mnie coś wypytywał o jakieś sprawy, a ja jemu tak pokrętnie i na koniec on widocznie uznał, że ja za długo się tam znajduję, za długo ze mną rozmawia: „No to ja ci pokażę, jak ty masz wrócić z powrotem. Bo skąd ty jesteś?”. – „Z Wilczej jestem tam”. – „No ta ja ci powiem, jak masz wrócić do swoich”. Podprowadził mnie do wysokości placu Trzech Krzyży, i ja tam potem już znałem przejście do ulicy Żurawiej, bo tędy przyszedłem, no i wyszedłem, ale po drodze co mnie uderzyło. Uderzyło mnie to, że ten gość taki czysty, taki grzeczny, tak pięknie po polsku mówi – kto to może być? Nie wiedziałem, drugi element, co mnie uderzyło, że piwnica, a w tej piwnicy błyszczy się, posprzątane, schody, które mijaliśmy, posprzątane, okienka, które [wychodzą] na ulicę, wszędzie czyste. Na ulicy widać gruzy, różne rzeczy, a tutaj tak raptem czysto. Ja dopiero po długim czasie, jak wróciłem, szczęśliwie wróciłem, listu nie doręczyłem, bo nawet kiedyś była taka rozmowa, ktoś ze mną rozmawiał i napisał w artykule gazetowym, że list został doręczony. Nieprawda, on nie został doręczony, dlatego że ja po prostu nie znalazłem dojścia do tej Brackiej 5. List zwróciłem na poczcie drużynowemu, który mi go przekazał.
Ja dopiero po latach sobie wydedukowałem, że to na pewno był Polak i to musiał być Polak w tej niemieckiej armii, w Wermachcie, bo do Wermachtu zabierali na siłę. Najwięcej zabierali Polaków ze Śląska i tam co drugi wojskowy, tutaj gdzieś na terenie, który był w armii niemieckiej, w jakiejś tam dywizji, to był Polak z pochodzenia. I z takim Polakiem ja się na przykład spotkałem w Wojskowym Przedsiębiorstwie Budowlanym, jak budowaliśmy przedwojenny szpital Józefa Piłsudskiego, róg ulicy 6 Sierpnia i alei Niepodległości, był wybudowany w stanie surowym i tam Wojskowe Przedsiębiorstwo prowadziło roboty. Ja byłem w owym czasie z zawodu elektrykiem, robiłem roboty elektryczne i tam na przykład spotkałem, że dolmeczerem to właśnie był Niemiec w wehrmachtowskim mundurze, który bardzo dobrze mówił po polsku, ale po śląsku tak troszeczkę mówił, to było w roku czterdziestym... w piątym zaczynałem, no szósty, siódmy, w tym czasie. Nie pamiętam dokładnie, w każdym bądź razie on z nami: „Jak się nazywasz?”. – „Maks”. Więc myśmy z Maksem, ponieważ był taki dowcipny, ot, myśmy od czasu do czasu [dali mu] jakiegoś papierosa. Bardzo się z tego cieszył. Więc czasami jakąś śląską gadkę, więc my byliśmy przekonani, że to był autentyczny Polak, ale on został przymusowo wcielony do tej armii niemieckiej.

  • Wróćmy jeszcze do Powstania, jak długo był pan w Powstaniu?

I teraz wracam tutaj do tego Powstania, że ja byłem prawie do samego końca, do ostatnich dni nie mogłem być, dlatego że Mietek bardzo poważnie zachorował, mój brat. I był kłopot, że trzeba było znaleźć dla niego szczepionkę. On ledwie żywy z Powstania wyszedł. Myśmy wyszli dopiero 6 października i ja jego, bez mała, ciągnąłem, brata. Pobraliśmy trochę tych sucharów, jakieś tam drobne rzeczy, a mama w swojej zapobiegliwości zabrała swoje piękne futro, które nam oddało nieocenione usługi, bo jak nas Niemcy uwięzili w Pruszkowie i został do leżenia tylko czysty beton, to ja znalazłem dwa czy trzy kawałki tektury i myśmy we troje, jak zwierzęta, skuleni, leżeli na tym betonie, a mama okryła to wszystko futrem. I dzięki temu, właśnie, że ona wzięła to futro, to myśmy, można powiedzieć, przeżyli okres po Powstaniu, bo przygód było bardzo, bardzo wiele. Ale my jesteśmy w czasie Powstania…

  • Tak.

Czas popowstaniowy jest równie ważny, równie ciekawy, ale zostajemy przy tym Powstaniu. Tak jak mówię, drużyna się zajmowała wszystkim i między innymi tych przesyłek listowych ja dużo nie miałem, bo tak jak mówię…

  • Pan mówi, że pańska drużyna zajmowała się wszystkim. Co to znaczy?

Zaraz wyjaśnię zadania. Ta poczta po pierwsze. I wtedy ja na przykład nie miałem żadnej torby, a listy to częstokroć, jeden, drugi, trzeci za pazuchę, więcej nie potrzebuję.
Drugim naszym zadaniem to było drukowanie prasy. O tym na pewno państwo nie wiecie, bo to do dnia dzisiejszego nie jest rozpowszechnione, ale to za sprawą naszego harcmistrza Grendy. To był profesor filozofii, on był nauczycielem języka niemieckiego. Jeden z moich kolegów uczył się na ulicy Śniadeckich w czasie okupacji, właśnie nauka języka niemieckiego u Kazimierza Grendy. Kazimierz Grenda był bardzo mało popularny ze względu na styl swojego postępowania, swojego życia i takiej oficjalności, bo nawet do tego stopnia, że kolega, który mi napisał piękną relację ze spotkania, w czasie Powstania, z Grendą, powiedział: ,,Myślałem, że pan profesor mnie poznał”, co on skwitował takim spojrzeniem i się w ogóle nie odezwał. Więc myśmy się zajmowali między innymi, bo to była też kwestia, że potrzebni są drukarze. Więc jak drukarze, to jak zwykle jestem ja, bo czułem się niedoszacowany. Poszliśmy w grupie, kilku, na ulicę Hożą 48, chyba, bo 52 to był Bieńkowski. Tam były scyzoryki, nożyki piękne i tak dalej, a później był drugi dom, więc to musiało być 48 albo 50. I w tym domu, w bramie, dosyć długie podwórze, były baraki i w tych barakach mieściła się drukarnia. I pierwsze wejście, pierwsze drzwi w drukarni, to po prawej stronie znajdowała się maszyna, tak zwana „pedałówka”. I ja tak wszedłem i zwróciłem na nią uwagę, ja mówię: ,,To mi się bardzo podoba”. Bo zamiast jeździć na rowerze, to można sobie popedałować. A ten drugi drukarz, który stał z boku: „A ty jeździsz na rowerze?”. A ja mówię: „No oczywiście, tak, potrafię i tak dalej, mógłbym się ścigać, ale gdzie?”. On powiada: ,,No to dobrze, no to jak tak, to poczekaj koło tej »pedałówki«”. I ja czekałem cierpliwie, koledzy podostawali różnego rodzaju zajęcia, a ja ostatni i w pewnym momencie pan podszedł i powiada: „Słuchaj, to jest drukarka”. I [sprawa] polega na tym, że nie ma prądu elektrycznego, bo my byliśmy między innymi takim pogotowiem, że jak owało prądu elektrycznego albo nawalał agregat, bo prąd elektryczny pochodził z agregatu, owało paliwa, no różne były powody, coś się tam popsuło, więc wtedy potrzebni byli ludzie i wtedy byliśmy na usługach tejże drukarni. Ja stałem przy tej maszynie, szukałem, czy nie ma przypadkiem w Muzeum Powstania Warszawskiego, i kiedyś pan drukarz powiada: ,,Ja wiem, o co panu chodzi, ale jej tutaj już nie ma, ona jest tam gdzieś indziej. Ja ją odnajdę, bo jestem ciekawy”. I instrukcję swoją wygłosił, sposób obsługiwania tej drukarki. Przygotowane były ryzy papieru, odpowiednio przetestowane przez niego, złożone, wypieszczone i tak dalej. I potem przygotował wałek, puścił pierwszą, popedałował troszeczkę, pedałować trzeba powoli, nie śpiesz się, bo im będzie to robił wolniej, tym będzie dokładniej i nic nie będzie tutaj się tobie plątało i wszystko będzie w porządku. I pokazał, jak to się ściąga i naprowadza na miejsce, trzeba było na odpowiednie miejsce, na wałek taki, wtedy ten wałek chwytał, obracało się to wszystko i był jednostronny druk i tę część należało zdjąć i odłożyć, tak jak pan odłożył. Wydrukował tam dwa czy trzy egzemplarze, więc ja patrzyłem, patrzyłem. „No to spróbuj”. Więc powoli, ja mówię: ,,Wie pan, ja spróbuje powoli, bo pan tłumaczy, że może się tutaj coś tego…”. – „No tak, tak”. Więc ja wolniutko popróbowałem i w pewnym momencie okazało się, że mam te zdolności manualne, i że całkiem dobrze mi idzie.

  • Jak długo pan w tej drukarni był?

Długo w drukarni. To niezakończony jest pobyt, o którym mówię w tej chwili, konkretnie, bo drukując to… Nie wiem, ile ja tam wydrukowałem: czy sto, czy sto pięćdziesiąt, bo sporo tych czystych zostało. W pewnym momencie taki niedoszły świst i wszyscy – jak zwykle w takim momencie, to myśmy się kurczyli, bo wiadomo, że będzie jakiś duży pocisk, albo „berta”, albo inne działo kolejowe, coś gdzieś tam w pobliżu wybuchnie. Bo to był efekt końcowy tego pocisku, że on z tej paraboli, tej prosto idącej, on schodził gdzieś tam w dół i wtedy był właśnie ten osobliwy szum, który myśmy zapamiętali, myśmy mieli to zakodowane i wtedy wszyscy się pokurczyli, ten grzmot niesamowity, zabujało to wszystko. W naszej drukarni także i w pewnym momencie zaczęły odpadać duże kawały i odłamy cegieł na cały ten budynek. „Berta” trafiła w budynek, który znajdował się róg ulicy Wspólnej i Marszałkowskiej i to był bardzo pechowy budynek, bo on był trafiony i w trzydziestym dziewiątym roku i Rosjanie chyba go zbombardowali w czterdziestym drugim, bo były takie bombardowania rosyjskie, jak wojnę Niemcom wypowiedzieli, to wtedy i później w Powstaniu [też] jakoś tak, że ten budynek to właściwie była sterta gruzów i jak ta „berta” uderzyła w te gruzy, to ona mnóstwo dawała tych odłamków wokół. Stąd te odłamy, te cegły, te duże cegły, drobne. I pamiętam, wtedy oczywiście w pomieszczeniu straszny kurz, bo jak ten pocisk uderza, to się buja łącznie z dachem, łącznie ze ścianami, łącznie ze wszystkim i wtedy zaczyna kurz, którego człowiek, na co dzień nie widzi, to wychodzi, począwszy od futryn w drzwiach, od tych futryn okiennych, a skończywszy na suficie, na podłodze, w ogóle jest ten kurz, a do tego zaczyna na głowę lecieć tynk. I w tym przypadku, ponieważ też zaczęło lecieć, prócz tych odłamków, jakiś tynk, więc my wszyscy do tego wyjścia. Ponieważ ja byłem w pobliżu tuż przy [wyjściu], to byłem jednym z pierwszych, który wyskoczył na podwórze, obok mnie stał drużynowy Filiński. I to też taka ciekawostka, bo po latach, jak wprowadzał mnie do ówczesnego ZBOWiD-u, to on był moim świadkiem, bo myśmy się spotkali. Ja nie brałem udziału długi czas w tych spotkaniach, bo różne były powody, odradzano mi w tym wszystkim, ale wtedy jak już dotarłem do tego drużynowego „Jurka Białego”, to myśmy się obserwowali i dopiero moment jak ja jemu przypomniałem, że myśmy byli razem w tej drukarni i wspólnie żeśmy w tym momencie wychodzili, to mówi: ,,Tak, to ty jesteś ten Tadek Różycki, który tam do mnie kiedyś pisał listy”. To tak na marginesie tego wydarzenia. Tak jak mówię, dygresji w czasie tych [wydarzeń] jest masa i niektóre idą do głowy, zupełnie pchają się nieświadomie i dlatego mówię tutaj o tym „Jurku Białym”.


Warszawa, 25 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

  • Chciałbym, żebyśmy uzupełnili pewne wątki, które nie były poruszane w poprzedniej rozmowie. Wróćmy do 1939 roku. Pan chciał wspomnieć o zachowaniu Niemców, takim, jak je pan zapamiętał.

Bardzo chętnie wrócę do tej sprawy, bo uważam to za dosyć istotne, bo było pytanie, jak ja znajdowałem Niemców. Powiedziałem, że to czysta ciekawość dziecięca i tak dalej. Ale w bardzo krótkim czasie, bo już w październiku, myśmy odczuwali obecność Niemców. W jaki sposób? Ano w taki, że oni wydali zarządzenie, że trzeba wszystkie radioaparaty oddać do administracji niemieckiej, czyli tej warszawskiej. Było to dla mnie ogromne zaskoczenie, bo radio było wielką radością i pamiętam jeszcze sprzed wojny audycje profesora Rutkowskiego pod tytułem „Śpiewamy piosenki”. To było przeznaczone dla młodzieży i młodzież te piosenki śpiewała. To były urocze audycje – po dzień dzisiejszy szereg tych melodii pamiętam. Poza tym były [inne] ciekawe audycje, bo na przykład o godzinie szóstej rano w niedzielę (to jako taka ciekawostka) były koncerty z Katowic orkiestr dętych. Ja o szóstej rano chętnie wstawałem, żeby wysłuchać godzinnego koncertu takiej orkiestry. Poza tym o szóstej rano w dni powszednie była gimnastyka z Poznania, którą prowadził pan magister Karol Hoffman, a akompaniował mu pan Wasikowski. Proszę sobie wyobrazić, jeśli mnie to po tylu latach pozostało w pamięci, to odegrało to jakieś znaczenie w mojej psychice i tego w pewnym momencie zało, bo była wojna. Ale to, że kazali pooddawać te aparaty… Akurat ojciec kupił przed wojną dobry aparat Philipsa, on pięknie odbierał, między innymi koncert ze Stanów Zjednoczonych, z Nowego Jorku naszego wielkiego Jana Kiepury, i o godzinie pierwszej w nocy wszystkie sąsiadki się zbiegły. Więc to była naprawdę atrakcja i to było naprawdę wielkie wydarzenie w każdym domu, [to znaczy] posiadanie radioodbiornika. No i w pewnym momencie trzeba ten odbiornik szwabom oddać. Pomogłem mamie, we dwoje zanieśliśmy. Mama dostała karteczkę, na karteczce numerek i to było wszystko. To taka smutna sprawa.
Potem jak się zaczęło to ich rządzenie, to były kłopoty z żywnością, więc oni wprowadzili kartki żywnościowe. Poza tym wprowadzili szereg różnego rodzaju dokuczliwości, bo między innymi ludność za jakieś tam nieposłuszeństwo została ukarana karami pieniężnymi. To raczej taka mało popularna wiadomość jest, mało znana, ale były specjalne bony, ja taki bon posiadam, nawet ze sobą wziąłem specjalnie, bo to jest tak zwany dokument kontrybucji, nakazujący wpłacenie kwoty za jakieś tam decyzje warszawskiego gubernatora Fischera, który nałożył karę na Polaków. Dokuczliwość tych Niemców była ogromna, bo od razu, na samym początku było powiedziane, że w szkołach nie można uczyć historii, nie można uczyć geografii, nie można uczyć języków obcych, zabroniona była nauka śpiewu, gimnastyka i tak dalej, i tak dalej. Z kolei tę gimnastykę też bardzo wspominam, bo miałem znakomitą nauczycielkę, panią Sewerynową, która nam zorganizowała chórek, i było to wielką radością, śpiewanie tych piosenek prowadzonych [przez nią].
Z takich różnego rodzaju dokuczliwości i podłości ze strony Niemców, to od samego początku… Już nie będę mówił o łapankach, o tych rozstrzeleniach, bo była na ten temat mowa, nie pamiętam, co było poprzednio, ale to, co [pamiętam], po wejściu został mi ten ogromny niesmak Niemców, ta ich butność, gdzie oni chodzili celowo po mieście codziennie, dwa razy dziennie. Były w sąsiedztwie ulicy Emilii Plater na ulicy Chałubińskiego koszary, to oni codziennie chodzili z orkiestrą dętą, notabene orkiestra grała bardzo dobrze, ale oni celowo chodzili po całym tym kwartale w lewo, w prawo, w koło, żeby zademonstrować, że „Haili Hailo”, że „my jesteśmy najwspanialsi, najlepsi” i tutaj trzeba szerzyć tą kulturę. Tę kulturę w ten sposób szerzyli, że w pierwszym rzędzie pozamykali wszystkie instytucje kulturalne: zamknięta była filharmonia, zamknięta była opera, zamknięte były wszystkie teatry i to na samym początku, i od razu były zastrzeżenia, że nie wolno grać muzyki Chopina, nie wolno grać muzyki Moniuszki i to były [działania] mocno podważające naszą godność, nasze zrozumienie tej prawdziwej kultury, bo każdemu zdawało się, że Niemcy to jest bardzo kulturalny naród. A w tym momencie okazało się, że z tą kulturą, no niestety, wiele im uje i stąd było to przezwisko szwaby.

  • A pana rodzina i pan jakoś to odczuliście bezpośrednio? Czy mieliście wcześniej tradycję chodzenia do filharmonii? Czy odbywały się jakieś koncerty w pana środowisku?

Proszę pana, tradycja była taka, że na ulicy Kredytowej, tam gdzie było jakieś towarzystwo przyjaźni polsko-radzieckiej (już nie pamiętam, jak się ono nazywało), to był teatr dziecięcy. Ja pamiętam do dnia dzisiejszego ten teatr, w którym wystawiane były specjalnie dla dzieci – to podkreślam – dla dzieci różnego rodzaju przedstawienia i do dziś pamiętam, jak były jakieś atrakcyjne opowieści o księżycu, o gwiazdach i tak dalej, i w pewnym momencie prowadzący to wszystko, przebrany za konika, aktor powiada: „Gdybyście chcieli zobaczyć, jak siedzi Twardowski na księżycu, to przyjdźcie tutaj do mnie na estradę”. No więc ja skorzystałem z okazji, poszedłem do tej lunety no i przyglądam się, przyglądam, ale po jakimś czasie wracam do mamy i [mama pyta]: „Coś ty tam widział?”. A ja mówię: „Ja tam nie widziałem żadnego Twardowskiego! Ten pan coś nieprawdę mi powiedział!”. Tym niemniej były to sympatyczne sprawy, bo to oczywiście wiadomo było, że Twardowskiego nie zobaczę, bo coś tam rysunek przedstawiał, ale ja sobie nie umiałem skojarzyć. Tak samo jeśli chodzi o kulturalne wydarzenia, to muszę powiedzieć, że przeogromną rolę odgrywało wychowanie muzyczne przez radio. Bo tak jak profesor Rutkowski z Krakowa przygotowywał audycje dla młodzieży, to było coś wspaniałego, bo młodzież na początku śpiewała jakąś zwrotkę, którą już znała, i pan profesor wtedy dyktował następną zwrotkę tekstem, młodzież powtarzała: „Ci, którzy jesteście przy głośnikach, powtarzajcie razem z nami!” i to były fantastyczne lekcje, które się utrwaliły. A w ogóle to generalnie chcę powiedzieć, że nauczyciele przed wojną przywiązywali wielką wagę do uczenia się na pamięć niektórych rzeczy, zwłaszcza poezji i literatury.

  • Pan o tym mówił w poprzedniej rozmowie, więc tego wątku już nie będziemy poruszać, ale chciałbym zapytać, uściślić, od kiedy mieli państwo radio w domu?

Radio to od zawsze, można powiedzieć, tak że jak ja pamiętam, jak sięgałem pamięcią. Tylko z tym, że powiadam, to, co nam Niemcy zabrali, to był nowoczesny, philipsowski aparat, bardzo ładny, to się superheterodyna nazywała czy coś w tym rodzaju.

  • A ten teatr, o którym pan wspomniał, teatr dla dzieci, również został zamknięty przez Niemców?

To wszystko w ogóle przestało działać, dlatego że było zarządzenie administracyjne. I to administracyjne zarządzenie przenosiło się nie tylko na sfery artystyczne, ale w ogóle na codzienne życie. Bo muszę panu powiedzieć, że na przykład w bardzo krótkim czasie po wejściu Niemców była zarządzona godzina policyjna. I godzina policyjna to było, że latem o godzinie dwudziestej mają być zamykane bramy, było jeszcze widno, zwłaszcza to lato sierpniowe czy lipcowe to przecież jeszcze widno. [Bramy] miały być zamykane i [były zamknięte] do szóstej rano. W zimie natomiast godzina policyjna była nieco wcześniejsza i była chyba dziewiętnasta czy osiemnasta, już nie pamiętam, i do godziny szóstej rano. I wtedy była brama zamknięta i każdorazowo, jeśli ktoś nawet miał przepustkę czy wracał z pracy, musiał dzwonić do dozorcy i dozorca oczywiście znał życiorys wszystkich swoich lokatorów, bo oni musieli prosić go o wejście do własnego domu. Później, jak się zaczęła wojna z Rosją, jak wypowiedzieli wojnę Związkowi Radzieckiemu, to wtedy był szereg różnego rodzaju posunięć i między innymi na ulicach było zaciemnianie świateł i to były malowane na kolor fioletowy, mocny taki, fioletowy szkła i one dawały przyćmione światło. Poza tym, od samego niemal początku było wprowadzone obowiązkowe zaciemnianie okien. Nie wolno było, żeby światło, palące się światło w mieszkaniu, żeby ono prześwitywało na podwórze. W związku z tym musiało być zaciemnianie, no i to zaciemnienie było rygorystycznie przestrzegane, nie tylko przez Niemców, ale i przez dozorców, no bo wtedy oni byli za to karani, że nie dopełnił swojego obowiązku.
Jeśli chodzi o światło elektryczne, to, jak już zahaczyłem o ten temat, to jest taka rzecz, że myśmy mieli ograniczenia w użyciu energii elektrycznej i na przykład można było używać energię elektryczną od godziny osiemnastej do dwudziestej trzeciej albo do dwudziestej, w każdym bądź razie około czterech godzin, i potem była przerwa. I potem w ciągu dnia było jakoś wyłączane, z tym, że było to w ten sposób potraktowane, że ci... Aha, bo jedna zmiana była gdzieś do godziny dwudziestej trzeciej, a druga możliwość to była od godziny szesnastej do godziny dziewiętnastej, coś w tym rodzaju. Wtedy było tak podzielone, że strona parzysta w bieżącym tygodniu korzysta ze światła od godziny dziewiętnastej do dwudziestej trzeciej, a w następnym tygodniu od szesnastej... Czy co drugi dzień, już nie pamiętam dokładnie, jak to było, w każdym bądź razie ograniczenia były bardzo duże i tej energii elektrycznej to myśmy mieli bardzo skąpo. Poza tym było bardzo niskie napięcie, słabe, i te żarówki wszystkie wkręcane to one [dawały] takie bardzo, bardzo słabe światło, bez mała takie czerwone i niewiele dające. Używanie jakiegoś dodatkowego światła było też problemem, dlatego że świece, jeśli istniały, no to świece były dosyć kosztowne. Używało się świecy wtedy. Jeśli były lampy naftowe, no to w pewnym momencie wtedy nafta zniknęła, bo to był przecież materiał strategiczny. W miejsce tej nafty wprowadzili na rynek słynne karbidówki. To były takie lampy, mały zbiornik, bardzo mocny w konstrukcji, do tego taka wystająca część, rodzaj palnika i wrzucało się cząsteczki tego karbidu, zalewało wodą, zakręcało, wytwarzał się gaz, no i wtedy się paliło. Oczywiście to było też takie nieprzyjemne, bo zostawał ten zapach tego karbidu, ta spalina. Dawało światło z jednej strony, ale z drugiej strony dawało ten zwyczajnie podły smród, męczący, drażniący. Tak że, jeśli chodzi o oświetlenie tych ulic, mieszkań w ogóle i ulic, to było naprawdę mnóstwo dokuczliwości i to było zauważalne i odczuwalne na każdym kroku.

  • Czy wtedy istniało też coś w rodzaju ciszy nocnej?

Cisza nocna to wynikała z tego, że jakiekolwiek poruszenie [wywoływało] różnego rodzaju reakcje, bo bywało tak, że wśród ludzi, mieszkających lokatorów, zwłaszcza tam gdzie były duże budynki, zdarzali się jacyś folksdojcze. To tacy ludzie, którzy chętnie by zostali Niemcami, ale wiadomym było, że oni mogą być... O co chodziło? O to, żeby mieć szpiegów, żeby mieć jakieś usługi. Bo Niemcy, jeśli chodzi o to, to oni chętnie wykorzystywali w każdym momencie, bo mieli słynne sklepy Meinla i nawet za cenę jakiegoś tam ochłapu taki człowiek składał donosy, że tu bałagan. Na pewno nie wolno było grać na fortepianie Chopina, Moniuszki i muzyki poważnej, bo to było zakazane. Jeśli był jakiś donos, to taki człowiek mógł być narażony na jakieś przykre konsekwencje.

  • Tego nie można było grać również w południe, a wieczorem nie można było grać choćby Mozarta?

Nie. To w ogóle było zakazane, jakakolwiek rozrywka. Myśmy tych rozrywek to właściwie nie mieli żadnych, bo, tak jak mówię, polikwidowane teatry, filharmonie, opery – to było wszystko polikwidowane. I powiem panu, że my, jako dzieci, jako młodzi ludzie, to mieliśmy rozrywkę tego rodzaju, że na przykład na zewnątrz, jeśli było na podwórzu trochę miejsca, to się kopało słynną „zośkę”. To był kawałek ołowiu i w tym ołowiu była umocowana włóczka i to się podbijało nogą. Nie było piłki, bo piłka... No gdzie grać w tą piłkę? Nawet, jeśli była, to nie ma miejsca, żeby grać, a „zośka” wymagała takiej [przestrzeni], nawet sali, jak w tej chwili [jesteśmy], podbijało się, podbijało i strzelało bramki. Później [strzelał] partner i liczyło się wyniki. Jeśli idzie o takie zajęcia w pomieszczeniu, to było słynne granie w „cymbergaja”. To polegało na tym, że na stole prostokątnym mocowało się, oznaczało się specjalnie bramki i przeciwnik miał podobną bramkę i przy użyciu albo dużego guzika, albo jakiejś monety grzebieniem się poruszało i w ten sposób ten grzebień trafiał rzekomą piłkę, czyli w jakiś mniejszy obiekt, więc na boisku były dwa większe guziki albo dwie większe monety, a ta jedna w środku to była piłka. I to było właśnie w ten sposób, że przez różne kombinacje człowiek starał się, żeby w jakiś sposób minąć tego przeciwnika, wtedy jak już ma ruch, to jeden ruch, drugi ruch i strzela bramkę. Więc to też była taka sprawa. Do tego były... No, co pozostawało? Pozostawały warcaby, pozostawał chińczyk słynny, jakieś tam innego rodzaju rozrywki, jakieś tam salonowe odczyty, już nie pamiętam, jak się tam one nazywały, ale to były takie kartki... No one były troszeczkę z tymi tekstami nawet śmieszne i mało ciekawe, no, ale tym niemniej była to swego rodzaju atrakcja dla nas.

  • Proszę mi powiedzieć, czy pan pamięta jakieś zajście typu rewizja w domu, wizyta Niemców, okupantów?

Tak. I chcę panu powiedzieć, że o tym wspominałem, że odwiedziło nas gestapo. A rzecz polegała na tym, i tu muszę powiedzieć, że to było przy okazji, że ja już wtedy pracowałem razem z mamą i współpracowaliśmy z właścicielką kiosku gazetowego. To była starsza pani, która prowadziła kiosk gazetowy, a ponieważ ja sprzedawałem papierosy i byłem taki skoczek na ulicy, to zaproponowała: „Pani Różycka, pani może sprzedawać papierosy u mnie. Na pewno będzie pani miała z tego jakąś korzyść, jakiś zarobek”, zwłaszcza że to było po mamy chorobie. Wtedy, przypominam sobie, że zaistniało tak, że pani Kikołowa, właścicielka, przychodziła rano, odbierała prasę, rozliczała się z dostawcą. Dostawcą to był tak zwany majdaniarz, to był taki pan, który miał gazety w worku przez plecy przerzucone, wsiadał na rower i wtedy przyjeżdżał wcześnie rano i on wiedział, że „Nowy Kurier Warszawski” to trzeba dwadzieścia egzemplarzy, „Warschauer Zeitung”, niemiecki, też dziesięć czy tam ileś, i tak dalej. Rzucał, jechał dalej, bo on miał tych kilkanaście kiosków do obsługi. Pani Kikołowa zawsze była rano i gdzieś do godzin południowych, potem jechała do domu i dyżur przejmowaliśmy my i myśmy, oczywiście, byli zainteresowani, żeby sprzedawać te papierosy, no przy okazji i gazety. Były dwie kasy i to było na tyle uczciwie prowadzone, że nie było nigdy zastrzeżeń ani żadnych wątpliwości. Po gazety to się oddzielnie [podchodziło], prawda, gazety i jakieś szklane ustniki pani Kikołowa miała, takie do wkładania papierosów. Te szklane ustniki to była oddzielna kasa, a papierosy i tylko papierosy to była oddzielna kasa.
I pamiętam, że było takie wydarzenie, że mieszkał tam gdzieś jakiś gestapowiec, i co tam się działo, to nie wiem, ale on został postrzelony. I w pewnym momencie zobaczył to drugi umundurowany jakiś esesman i wtedy, ponieważ ten porażony [skierował się] do tego esesmana, więc ten zatrzymał dorożkę, w dorożkę wsadził tego rannego, sam wskoczył i wszystko to się działo bez mała na wprost kiosku, w którym siedziała mama. Po jakimś czasie dozorca domu, pan Bomba, dobija się do mieszkania, godzina dwudziesta trzecia, w każdym bądź razie to było przed północą na pewno, dobija się do domu i powiada: „Pani Różycka, tu jest pan, który chce koniecznie z panią mówić”. Więc mama zareagowała w ten sposób: „No to może rano, może coś...”. – „Proszę pani, ale ten pan powiada, że potrzebuje natychmiast z panią rozmawiać!” Jak on podkreślił to „natychmiast”, więc mama uchyliła drzwi i zobaczyła twarz tego dozorcy. „To jest ten pan”. Ten pan wówczas wszedł bez żadnej zapowiedzi, bez żadnego słowa, bez żadnego odzywania się, nie przedstawiał się, ubrany był w skórzany, długi płaszcz, bo gestapowcy, ci z tej służby, że tak powiem, to oni charakterystyczny strój mieli: buty z cholewami, ten długi, skórzany płaszcz i tą charakterystyczną czapkę taką...

  • Czarny płaszcz?

To były chyba ciemne brązy, wie pan. Nie były czarne, one raczej były ciemny brąz. W każdym razie, jeśli były nawet czarne, to nie umiem powiedzieć. To w odcieniu tego brązu, bo ten brąz mi utkwił w pamięci. I wtedy wszedł do tego mieszkania, no a pomieszczenie niezbyt duże, pojedynczy pokój, rozejrzał się, tak popatrzył, z samego brzegu była kuchnia węglowa i był taki kredens, kredensik, szafka otwierana. On tak się przyjrzał, popatrzył, ale ponieważ nawet było uchylone w jednym i drugim miejscu, to on tak... Myśmy się oczywiście rozbudzili z bratem i brat jakoś tak dosyć szybko usnął, natomiast ja zareagowałem w ten sposób, że jak mama wpuściła obcego człowieka tutaj, do pokoju, to nie mogę jej pozostawić samotnej. Wtedy on tak sobie pochodził. Obok kuchni stał stół, pod stołem był taboret, to on tak wystającą część tego taboretu nogą poruszył, ale zorientował się, że tam żadnej postaci między tą kuchnią a tym taboretem być nie może. Potem był jakiś stoliczek, mamy łóżko i pod oknem była szafa. Obejrzał tak to wszystko, popatrzył tak wolniutko, później się spojrzał na tą szafkę wspomnianą, na ten kredens, potem się spojrzał na tą szafę naszą. To była szafa dwudrzwiowa i taka była część bieliźniana i część na ubiór. On podszedł od tej szafy, szafę otworzył, poruszył w tych ubiorach wiszących, później od tej części z pościelą, z bielizną i tak dalej też tą rękę tam wsadził, coś tam poruszył, schylił się, popatrzył, za szafą było miejsce takie, bo już wtedy mama zaczęła składać wszystkie części sucharów, takie było polecenie, między innymi, żeby ludzie nie niszczyli chleba, tylko organizowali to w ten sposób, żeby każdy kęsek chleba, bułki suszyć i żeby składać. I tam był ten woreczek, więc też tak popatrzył, stało to tak na stołeczku, obejrzał to wszystko, później jeszcze sobie przez okno popatrzył chwilkę, odwrócił się i, nawet nie patrząc, ani na mamę, ani na nas, dumnie spełniwszy swoją służbę, podszedł do drzwi i wyszedł. To było mocno zaskakujące i był duży wstrząs, bo potem były jeszcze pytania do mamy, z tym że mama jakoś się nie chciała już ujawnić, bo ja to mocno przeżywałem tą sprawę, i były nie tylko do mamy, ale również do tej właścicielki, pani Kikołowej. Wiec pani Kikołowa szybko to załatwiła, mówi: „Bo ja powiedziałam, że mnie nie było, bo ja po obiedzie to kończę, a to się wszystko działo po obiedzie”. Wiec to była taka wizyta. Wtedy przy okazji, rozmawiając z sąsiadami, dowiedzieliśmy się, że w domu naszym to niejedna była wizyta, bo było tych wizyt dosyć sporo. Przychodzili sobie, przeważnie w godzinach nocnych, około północy i wtedy nawet jak była taka wizyta, to nie było się czym chwalić, bo człowiek nie wiedział, czy to źle, czy dobrze, więc lepiej zamilknąć, zęby zacisnąć i nic nie mówić na ten temat.

  • To znaczy, że podczas tej wizyty on właściwie nie rozmawiał z pana mamą?

Nie, on nic nie rozmawiał, tylko zrobił lustrację mieszkania. Czy nie ma ukrytych rzeczy, czy nie ma jakiejś broni, a może jest jakaś amunicja, a może są na przechowanie jakieś bagaże. Bo tak się złożyło, że bardzo krótki czas, bardzo krótki, ale jak nam owało pieniędzy, to taki zaprzyjaźniony goniec pocztowy na dworcu powiada: „Ja pani dam kogoś na nocleg, dobrze zapłacą”. I rzeczywiście kiedyś myśmy mieli takiego pana, który przyszedł, taki cichociemny, bardzo grzeczny, bardzo miły i on powiada: „To jest nieważne, ja sobie tutaj skromnie na tym poleżę i rano pójdę”. Zapłacił za to wszystko, więc mama była trochę w strachu, bo była wizyta tego jednego człowieka, później przyszły dwie osoby. Zrezygnowała w końcu z tego wszystkiego, no bo nie wiadomo kto, nie wiadomo co. Połączenie tych wszystkich faktów... No nie wiadomo, może ktoś widział, może ktoś słyszał, doniesie, no czort go wie. Zaaresztują, wtedy, zamkną.
  • W jakim odstępie czasu od noclegu tych osób nastąpiła rewizja?

Wie pan, że to jak jakiś splot okoliczności był, że to nie był nawet długi odstęp czasowy. Stąd była taka obawa, że może coś wiedzą. Prawdopodobnie nie wiedzieli, bo gdyby wiedzieli, to byłyby pytania i tak dalej. Prawdopodobnie o tym nie wiedzieli. Tym niemniej od ludzi żeśmy się dowiedzieli, mama wtedy szybko zrezygnowała z tych noclegów. Był to pewien zastrzyk dla domowej kasy, bo myśmy, krótko mówiąc, nie biedę cierpieli, ale wręcz nędzę.

  • Czyli zdaniem mamy nie było to bezpośrednio związane z owym postrzeleniem gestapowca naprzeciwko kiosku?

Na pewno to było... Ja podejrzewam, że na pewno to było w dużej mierze, bo były te pytania i on jak przyszedł... Bo później mama mówi: „A co on chciał? A dlaczego go pan przyprowadził?”. – „Bo on się pytał, czy to jest ta kobieta, która w kiosku siedzi na rogu”. I on oczywiście wtedy nie miał wskazówki, nawet numeru mieszkania i tak dalej, tylko ten dozorca przyprowadził go bezpośrednio do osoby, która siedziała w kiosku.

  • Ten kiosk względem państwa mieszkania był bardzo blisko?

Bardzo blisko, tak, bo to było na skrzyżowaniu, myśmy mieli na wprost po drugiej stronie ulicy, to było wszystkiego pięćdziesiąt metrów, może mniej nawet.

  • Kiedy ten epizod miał miejsce? W którym to było roku i jaka pora roku?

Kiedy to było... No to było gdzieś tak… Niemcy się już dobrze tutaj rozpanoszyli. Na pewno to było już po roku 1942, jak się zaczęła wojna z Rosjanami. To tyle panu mogę powiedzieć. To było takie zaostrzenie 1942¬–43... Nie, nie umiem tego panu powiedzieć.

  • Czyli miał pan jakieś jedenaście, dwanaście lat.

No, miałem już te lata, a te jedenaście, dwanaście, jak pan zauważył, to chcę powiedzieć, że po wybuchu wojny, jak wojna wybuchła, to ja nie miałem jeszcze lat dziewięciu skończonych, to ja już poczułem się niejako głową domu. Mężczyzna. Brat młodszy, bardzo nieudolny, mama miała już wtedy lat czterdzieści skończone, bo pierwszego syna to miała wcześniej, tak że czułem się, widząc jej cierpienia, jej wysiłek, bo musiała pracować bardzo ciężko i w restauracji, i w fabryce miodu, i w różnych tych instytucjach. Ja nawet wspominałem o tym poprzednio, więc nie będę się powtarzał, ale to tak było. Ja czułem się wtedy głową domu i człowiekiem odpowiedzialnym, w jakimś sensie, od tej męskiej strony, że tak powiem, gospodarzem.

  • Jeszcze pan powiedział, opowiadając o tym epizodzie, że po tej wizycie, po rewizji mama była jeszcze przepytywana. W jakich okolicznościach? Czy oni przychodzili, czy kazali się gdzieś stawić?

Proszę pana, tego to nie umiem powiedzieć, bo to jest taka sprawa, że jeśli nawet coś się tam działo w czasie mojej nieobecności, to mama tego nie mówiła. Po prostu nie mówiła tego w obawie, żebym, broń Boże, gdzieś nie powiedział. Zresztą wie pan, nawet gdyby gdzieś tam była, to by została pouczona, że nie wolno mówić i tak dalej, więc tutaj panu nie odpowiem na pytanie.

  • Dobrze. Czy jeszcze coś sobie pan przypomina? Jakiś wątek, który chciałby pan opowiedzieć, poruszyć, który dotyczy okresu przed Powstaniem?

Tych wątków to było masa. W tej chwili to tak, z tego sprzed Powstania... Co by tam jeszcze... Przede wszystkim zaczynająca się bieda. Bo już od 1939 roku, jak owało tej żywności, tego wszystkiego, to myśmy musieli się ustawiać w kolejkach, Niemcy wprowadzili kartki żywnościowe.

  • Już o tym pan mówił.

Już mówiłem o tych kartkach, o tych ach żywności, o tym ogólnym u, jeśli chodzi o strój, o ubiory – to była coraz [bardziej] wzmacniająca się bieda. Bo w pewnym momencie ubiory, które były w jakiś sposób zniszczone czy ewentualnie mocno wyświecone, czy łokcie, czy rękawy, czy coś, to dokonywało się tak zwanego nicowania. Ubiór taki, marynarka czy spodnie, to one, żeby uzyskać wrażenie świeżości, nowości to były poprute, przewrócone na drugą stronę i były ponownie zszywane. Jeśli były jakieś dziury, jakieś przetarcia na łokciu czy na kolanie, to wtedy szła na to łata, ale za to ta reszta była elegancka, bo ona była czysta, sprawiała wrażenie nowości. Śmiesznie to wyglądało, ale tak to było. Zresztą podobna sprawa była z obuwiem. Dosyć szybko pokończyły się nasze skórzane buty i zaczęły na rynku dominować słynne drewniaki. Pamiętam, że noga rośnie, dosyć szybko musiałem zrezygnować z tych skórzanych butów, bo człowiek młody, rozwijający się, wzdłuż ta noga rośnie, i wtedy dostałem jakieś grosze od mamy i mama powiada: „Ty pójdź i kupisz takie drewniaki”. Poszedłem do sklepu, ponieważ rzeczywiście dostałem grosze, sprzedawca mówi: „Tu jest za mało tych pieniążków – mówi. – To jest dopiero połowa”. A ja mówię: „Nie mam więcej, bo zostaliśmy we trójkę z mamą, bieda jest, ojca nie ma, w ogóle nie wiadomo, co się dzieje, mama miała oszczędności w PKO, w ogóle to wszystko zostało zablokowane, gdzieś zabrane. My zostaliśmy jak nędzarze”. – „To wobec tego ja ci dam radę. W hali na Koszykach jest taki punkt, w którym sprzedaje spody drewniane pan. I u tego pana dowiesz się resztę, kupisz sobie takie spody i kupisz sobie cholewkę. I u niego poprosisz, żeby ci sprzedał też gwoździków do nabijania i ty sobie te drewniaki zrobisz sam”. I tak się stało, że ja zrobiłem sobie pierwsze drewniaki sam, bo kupiłem, no prawdopodobnie jakiegoś rabatu mi udzielił, bo on mi śmiesznie mało tych pieniędzy wziął za te drewniaki i za tą... Bo to była jakaś skóra, chyba cielęca, z tym że miała taki mankament, że ona była kiepsko farbowana i nogi miałem zawsze fioletowe na kostkach. Poza tym trzeba było wtedy już rozpocząć taki typowo oszczędnościowy tryb życia i z konieczności przystosować się do warunków. I buty, no o skarpetkach nie było już mowy, bo skarpetki to już był luksus, więc używaliśmy onuce. Wtedy jakieś stare [ubrania] czy to były jakieś piżamy, mama gdzieś miała, to pruła rękawy, pruła różne części czy nasze piżamki drobne, które się nie nadawały, i każda ściereczka, każdy skrawek, on miał swoje zastosowanie. Tego się nie wyrzucało, broń Boże. Wtedy zacząłem używać słynne onuce. I te onuce używałem na święto. Później, jak zarobiliśmy troszkę tych pieniędzy, to jakieś tam buty dosyć tanio, używane, mama kupiła, no to i skarpetki. Ale to chodziło o to, że wkrótce będzie koniec roku szkolnego przed Powstaniem, że: „Jak ty, dziecko, będziesz wyglądać, jak pójdziesz do szkoły na zakończenie roku?! Masz dobre oceny, jesteś bardzo dobrym uczniem i taki prymus pójdzie w drewniakach i będzie tłukł nimi o ten bruk”. A żeby nie tłuc o ten bruk, to te drewniaki ja jeszcze podbijałem gumą. Guma była z dętki samochodowej, z dużej opony. Te dętki były dosyć grube. One były grubości co najmniej sześciu, siedmiu milimetrów. One się znakomicie nadawały na zelówkę i na obcas. O czym tam jeszcze można panu powiedzieć?

  • Wydaje mi się, że już przejdziemy do okresu z Powstania. Chyba że pan chce coś jeszcze dołożyć?

Z okresu przedpowstaniowego tą naszą nędzę, tą naszą biedę... No, o szkole już wspominałem, że tam były ogromne dolegliwości, że myśmy nie mogli się prawdziwie uczyć. To już wszystko mówiłem, to wspomniałem poprzednio.

  • Co do Powstania, chciałbym, żeby przypomniał pan jeszcze okres... Przystąpił pan do Harcerskiej Poczty Polowej...

Tak, na tym skończyliśmy, tak.

  • Tak, ale były jeszcze pewne nieporuszone wątki. Chciałbym, żeby pan przypomniał kolegów, których pan pamięta, i przełożonego, jeśli pan pamięta.

Koledzy to była taka sprawa, że to był zastęp klasowy i tych kolegów to była garstka, bo w klasie było czterdziestu uczniów i to tak mniej więcej na połowę się dzieliło chłopcy, dziewczęta. Ale tych dobrze uczących się no to jak zwykle była garstka. My byliśmy w jakiś sposób selekcjonowani do tych „Szarych Szeregów” poprzez naszą nauczycielkę. Chcę powiedzieć tutaj, że była ogromna rola naszych nauczycieli, naszych wychowawców, bo jeśli „Szare Szeregi” istniały, to w dużej mierze ich zasługa. A teraz à propos kolegów to powiem, że wprowadził mnie kolega, Benek Piwnicki, który nazywał się kiedyś Lorenc...

  • O tym pan mówił...

O tym mówiłem, przepraszam, nie pamiętam. W każdym bądź razie była to grupa bodajże siedmioosobowa i dotrwało do okresu końca roku szkolnego, bo trzeba już mówić, że jeśli chodzi o ten zastęp, to jego rola skończyła się w czerwcu, pod koniec czerwca, bo potem były wakacje i myśmy już więcej kontaktów nie mieli.

  • A mi chodzi już o okres sierpnia 1944, czy będąc w tej poczcie polowej, znowu był pan z tą samą grupą kolegów?

Nie proszę pana, w ogóle ja tych kolegów... Jedyny kontakt, który miałem, to z tym Benkiem Piwnickim, który mieszkał niedaleko, na ulicy Wilczej, ale myśmy takich organizacyjnych kontaktów nie mieli. Bo duszą tego naszego zastępu był kolega Zdzisiu Żukowski, starszy wiekiem, bardzo miły, bardzo rozsądny i od niego miedzy innymi „Biuletyn Informacyjny” dostawaliśmy, który trzeba było następnego dnia rano oddać bezwzględnie, przeczytać, i który był duszą tego wszystkiego, który namawiał do tego, żeby przygotowywać się do zdobywania zręczności harcerskich, stopni harcerskich, już nie pamiętam, jak to się nazywało, w każdym razie żeby przygotowywać się do tych egzaminów, bo to będzie w przyszłości bardzo potrzebne.

  • Ale mówimy jeszcze o okresie konspiracyjnym?

To jest ciągle okres konspiracyjny.

  • A już w okresie sierpnia 1944...

Myśmy kontaktów nie mieli, dlatego że były wakacje i, tak jak mówię, towarzystwo się rozjechało i dopiero mieliśmy [spotkać] się na początek roku, a 1 sierpnia wybuchło Powstanie, więc...

  • I pan w tych pierwszych dniach Powstania dołączył do poczty polowej i wtedy też od kogoś pan odbierał listy. Czy byli koledzy, listonosze, których pan pamięta?

Z tego okresu to ja na poczcie nie miałem zaprzyjaźnionego nikogo, poza znajomością taką z widzenia Zdzisia Sięgi, i to był bardzo sympatyczny chłopak, czarnogłowy i to było z gatunku takich łobuziaków, więc... Ale tym niemniej bardzo sympatyczny. Z grona tych znajomych to tylko jeszcze wspominałem Rysia Marcinkowskiego i drugiego Rysia Kolendowicza. Oni byli w tej grupie, myśmy byli w jednej drużynie, ale to też bliższych kontaktów nie było, bo oni byli w starszych klasach. A poza tym do szkoły ja ich zapoznałem i tylko z nimi miałem kontakty w okresie przed wojną, przed 1939 rokiem na przestrzeni jednego roku, bo tedy z ulicy Emilii Plater, ulicą Hożą w stronę placu Trzech Krzyży, na Hożą 13 chodziłem do szkoły i wtedy miałem kontakty z Rysiem Kolendowiczem, z Rysiem Marcinkowskim. A z drugiej strony miałem tutaj kontakty ze Zdzisiem Sięgą, z tym elementem tak zwanym i właściwie w drużynie nikogo więcej już nie znałem.

  • To byli koledzy, którzy później też byli listonoszami w poczcie polowej? Ci, których pan wspomniał?

Nie wiem, jakie były losy Kolendowicza, w każdym razie w drużynie był na pewno Marcinkowski i Zdzisio Sięga, ci dwaj byli. A na przykład Kolendowicz, to nie wiem, jakie były jego losy, ale w tej poczcie nie był. Jeśli chodzi o jakieś organizacyjne ujęcie, to niezwykle trudna sprawa, dlatego że to było na zasadzie improwizacji. Trzeba było zbudować jakiś oddział czy coś, to często było na zasadzie skrzyknięcia, zebrania, często było na zasadzie ochotnika, kto by chciał.

  • A jak zostawał pan ochotnikiem, to kto o to pytał?

Kto o to pytał? Mogę panu powiedzieć taką ciekawostkę, że na przykład drużynowy. Mieliśmy tego Jurka „Białego”, to był już podharcmistrz. Bardzo inteligentny człowiek, bardzo miły i on miał bezpośrednie kontakty z naszym harcmistrzem Grendą, który był, podkreślam to wszędzie, twórcą Harcerskiej Poczty Polowej Wilcza 41. To był twórca tej placówki.

  • A Jurek „Biały” to pseudonim czy nazwisko?

A Jurek „Biały” to był pseudonim kolegi, który nazywał się… Filiński. Myśmy na zbiórkach… Bo jest jeszcze taka sprawa, że na tej Wilczej 41 były cztery drużyny i trzy drużyny były stacjonarne, nasza była taka gościnna, zbierana, myśmy mieszkali w domach i myśmy przychodzili i te zbiórki były rano, po południu. Różnie to bywało. I wtedy wszystko, cokolwiek się działo, to się działo tylko na Wilczej 41 i tylko wszelkiego rodzaju kontakty były za pośrednictwem Jurka „Białego”, tego naszego drużynowego, bo w drużynie nas było dwudziestu. Jak ja pamiętam, największa liczba to było dwadzieścia jeden, ja opisałem ten fakt, jak to na zbiórkach było „kolejno odlicz” i było „dziesięć, jedenaście”, a ten z tyłu krzyczał: „Ślepa!”, co oznaczało, że nie jest wypełniony szereg, dziesiątka pełna, a jedenastka ślepa, to znaczy, że jeden, dwudziesty jeden. To to mi zapadło, że to była największa liczba tych uczestników i poza tym była też pewna ruchomość. Nie wszyscy zaczynali, nie wszyscy kończyli w tej drużynie. W każdym razie jest tam gdzieś spis tej drużyny, jest tam coś około trzydziestu, ale była pewna płynność.

  • A jeśli chodzi o listy, to jak panu się wydaje, ile takich listów, jak już pan dostał, dzienne pan przenosił?

Dziennie to jest źle powiedziane, bo te listy to też sporadycznie żeśmy otrzymywali i muszę panu powiedzieć, że jeśli otrzymywaliśmy, to myśmy nawet żadnych toreb nie mieli, tak jak inni koledzy, tylko ten list to się normalnie kładło za pazuchę i te listy, które myśmy dostawali, to one były dwojakiego rodzaju, bo o tym nie mówiłem, ale te, które były w ramach poczty harcerskiej i stemplowane, i cenzurowane to była jedna sprawa, i wtedy dostawało się... Myśmy byli podzieleni na jakieś rejony, z grubsza biorąc, i już potem wiadomo było, że jak Emilii Plater, że Wilcza, Hoża i tak dalej, no to ja jestem, bo mieszkam tam w rejonie, jeśli rejon Poznańska, Żurawia i tak dalej, to już ktoś inny i tak dalej. W pewnym momencie tych listów było sporo, gdzieś do początków września, a potem stopniowo zaczęło [być] coraz mniej, coraz mniej. Tak więc ja nigdy nie miałem żadnej torby, ale te listy pojedyncze to chowało się za pazuchę. I były to dwojakiego rodzaju przesyłki… Prawdopodobnie to za sprawą naszego harcmistrza Grendy, on miał szerokie kontakty z dowództwem miejskiego okręgu, które się mieściło na Hożej w tak zwanej Jajczarni, Hoża 51 bodajże, Związek Jajczarsko-Mleczarski. I w tym związku był sztab, bodajże całego Śródmieścia Południowego, nie umiem tego powiedzieć dokładnie, bo nie chcę strzelać, ale on na pewno był w tych kontaktach i bywało tak, że były czasami specjalne przesyłki polecone. O ile była przesyłka taka przez pocztę idąca, to ona była... Bo ja tam nawet użyłem takiego sformułowania, że nie były stemplowane, bo rzeczywiście te przesyłki nie były stemplowane. Częstokroć był adres, czasami było jakieś hasło na górze, prawdopodobnie to był pseudonim albo był adres napisany konkretny, ulica, numer mieszkania tyle i tyle i nic więcej. I wtedy te koperty były zalepione. One były zaklejone i wtedy nie można było... Jedno jest tylko, że zawsze trzeba było meldować po powrocie, że przesyłka została dostarczona.

  • Czy zdarzało się, że kiedy pan dostarczył list, dostawał pan drugi do przekazania komuś innemu?

Nie, takich przypadków to nie, z tym to ja się w ogóle nie spotkałem, dlatego że tych listów nie za wiele rozniosłem. Poza tym te wszystkie przesyłki specjalne były w tej formie kontrolowane, że ja zawsze mówiłem, że przesyłka doręczona. Wtedy już było wiadomo, że zadanie wykonane.
  • Czy oprócz tego zadania roznoszenia listów (pan wspomniał w poprzedniej rozmowie również o pomocy w drukarni) jeszcze zdarzały się jakieś funkcje?

Zdarzały się. Wrócę jeszcze do tej drukarni, bo to jest ciekawostka. Bo spełniałem rolę tego drukarza i drukowałem na jednej i tej samej maszynie, na tej „pedałówce” i drukowałem tylko „Robotnika”. To była taka jednokartkowa strona, mnie się to ogromnie podobało, bo [była] ta winieta „Robotnik” i było napisane: „Organ PPS-u”, a pod spodem było napisane: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”. Ja byłem zawsze ogromnie ciekawy, co to z tymi proletariuszami i w jaki to sposób proletariusze całego świata mogą się połączyć. Ja sobie zadawałem pytanie, to była taka ciekawość, więc chętnie chodziłem do tej drukarni, oczywiście na takie umówione spotkania, tam etatowo bez mała to chodził chyba ten wspomniany kolega... Nie Marcinkowski, tylko ten drugi...

  • Na „K” tak?

No na „K” tak... No widzi pan, luka pamięciowa. W każdym razie to były sprawy doraźne, czasami polegały na tym, że trzeba było wyczyścić jakieś części, urządzenia, kawałek szmaty, kawałek czegoś tam, bo to tak jak robota w drukarni. W każdym razie to trwało krótko, bo tam byli na to chętni.
Natomiast pamiętam, że jakoś po tej drukarni była sprawa, że są potrzebni artyści do chóru. Więc jak potrzebni artyści do chóru, to ja się zgłosiłem natychmiast. Mówię: „Jestem”. Wtedy drużynowy zebrał nas, chyba, sześciu, bo później śpiewających to było pięciu, ale na początek to nas poszło chyba sześciu. Zaprowadził nas na ulicę Kruczą, róg Wspólnej, i tam od strony Wspólnej na parterze było okno – charakterystyczne, bo otworzone – i przy oknie była konstrukcja drewniana zmontowana i trzy duże stopnie szerokie, drewniane. Wchodziło się po tych drewnianych stopniach na parapet, a później można było z parapetu zeskoczyć na podłogę. Doprowadził nas do tego, okazuje się, że to był rodzaj kantyny, coś w tym rodzaju, prawdopodobnie jakaś kantyna oficerska. Ładna salka, w czystości zachowana, kilka stolików, krzesełka i w kąciku fortepian i pan porucznik siedzący, który miał już wyraźne gwiazdki na berecie, beret leżał obok, i powiada: „Czy wyście śpiewali w chórze?”. Więc ja mówię: „Ja śpiewałem w tym chórku klasowym”, koledzy powiadają: „On nie śpiewał, ale lubi śpiewać”, bo kolędy i tak dalej, więc wobec tego zaczynamy. Zaczynała się pierwsza sprawa, która zrobiła na mnie przeogromne wrażenie, i to mi pozostało po dzień dzisiejszy, bez mała we krwi, bo to była [pieśń] o Śródmieściu i to się nazywało „Hymn Śródmieścia” czy coś w tym rodzaju. Tekst był poruszający... Nie wiem, czy bym go umiał powtórzyć, ale chyba zaśpiewać byłoby łatwiej:
„I znów walczy dzielna stolica,
znów ją spowił pożogi dym.
I po krwią zbroczonych ulicach
znów wolności rozbrzmiewa hymn.
Choć mundury nie zdobią nam ramion
i nie każdy posiada z nas broń,
ale ludność stolicy jest z nami,
każdy Polak podaje nam dłoń.
Bo my, walcząca Warszawa,
złączona ofiarą z krwi,
nasz cel to wolność i sława,
potęga przyszłych dni.
Nieznane nam jest słowo trwoga,
nie uśpi nas podstępny wróg.
Kto żyw, ten z nami na wroga,
tak nam dopomóż Bóg” – pamiętam to do dzisiaj.

  • A wie pan, kim był ów pianista akompaniator?

To był pan porucznik, nie wiem, czy to był autor tej piosenki, Krukowski, bo zapamiętałem ich nazwiska, i Żytomirski, autor tekstu. Żytomirski był poetą i on mieszkał w Śródmieściu.

  • Pan teraz pamięta, kto jest autorem piosenki, ale nie jest pewien, czy ta osoba...

Ale czy to on był, to nie jestem pewien. Czy to on, czy to ktoś inny, w każdym razie ten był też po stronie Śródmieścia, bo gdzieś się tam doczytałem, że autor muzyki, Żytomirski był w „Chrobrym II”.

  • Jaki był cel owego spotkania?

To była ta pierwsza piosenka, która mi zapadła w pamięci. Druga, którą żeśmy śpiewali, to był „Marsz Mokotowa”, bo to były dwie nowe [pieśni]. Chcę powiedzieć, że te pieśni zostały stworzone w czasie Powstania Warszawskiego, i dlatego my zaczynaliśmy od tych dwóch pieśni. Pan porucznik był zachwycony naszymi osiągnięciami, w jakiś sposób mnie wyróżnił i powiada: „Sympatycznie, że się tu znajdujesz, bo ich podtrzymujesz przy tym wszystkim”. I ten „Marsz Mokotowa” też… Już nie będę się powtarzał, bo bym musiał śpiewać, teksty pamiętam śpiewane lepiej jak do recytowania. Potem jeszcze mówi: „No to się umawiamy na spotkanie. No a może jeszcze coś?”. I pamiętam, że jeszcze jakąś piosenkę żeśmy śpiewali… Co to było? W każdym razie jakaś bardzo popularna piosenka. I jak myśmy te trzy piosenki zaśpiewali, to wtedy mieliśmy, okazało się, wielkie audytorium. Przyszli ludzie tam, żołnierze różni, zaznajomieni, nawet cywile, sala była dosyć duża, bo ta sala to było mieszkanie takie, rodzaj takiego mieszkania dwupokojowego i właśnie tak wielkości tej salki, w której się teraz znajdujemy, i wtedy myśmy przy tym fortepianie chętnie śpiewali, bo sobie powtórzymy tą piosenkę. Tą trzecia szukam w pamięci, ale gdzieś mi uciekła, więc myśmy pośpiewali i to był nasz pierwszy koncert.
Ale potem była taka idea, że my będziemy śpiewać gdzieś w terenie. Ja tą historię nawet opisałem w biuletynie, który wydawałem, pod tytułem „Nieudany koncert”. Bo myśmy już przy następnym spotkaniu poszli z panem porucznikiem, bo on nas prowadził do tych szpitali, bo my te opaski harcerskiej poczty… mieliśmy te opaski z lilijką, nie było wojskowej, [nie miała] ta nasza drużyna, więc on nas zaprowadził i trafiliśmy do szpitala na Marszałkowską 69 [czy] 79, na wprost ulicy Skorupki. Tam były dwie bramy, a właściwie nawet dwa podwórza, a trzy bramy. I w tej drugiej bramie był szpital w mieszkaniu prywatnym. To był rodzaj wielkiego salonu i w tym salonie były łóżka szpitalne. I do dzisiaj pamiętam ten niezapomniany wzrok [rannego]. Bo patrząc na tych ludzi, na tą atmosferę szpitalną, już samo wejście… Pięciu nas wtedy weszło, tych śpiewających, z panem porucznikiem. On prawdopodobnie miał być tą asystą, w jakiś sposób nas wspomagać. Ale myśmy popatrzyli na to wszystko – widok przerażający. Ale wstrząsający obraz to był tuż niemal przy wejściu, bo na podłodze leżał człowiek, a właściwie nie człowiek, tylko kukła, bo całą głowę i część piersi miał obandażowaną. Z tej części obandażowanej, z tej głowy, to widać było dwa otwory na oczy i duży otwór na usta, do oddychania. To było przerażające, bo jeszcze jak się widziało, że jedną rękę ma wystającą i nogę, to widać, że to jest człowiek, i widać, że on żyje i on się porusza, bo tam jakiś drobny gest czasami zaistniał. Patrząc na to wszystko, myśmy doznali niemal szoku. W pewnym momencie podobnego szoku prawdopodobnie doznał pan porucznik i w tej sytuacji on popatrzył, przyjrzał się temu wszystkiemu, popatrzył na nasze miny, a dla mnie osobiście postać tego... Właściwie fragment tej postaci... Jak zobaczyłem te oczy, te przenikliwie patrzące, to ja je odebrałem, usta, zipiące takim gestem oddechu, brania powietrza – to to było absolutnie nienormalne, ale nienormalnym wydawał mi się jego wzrok. Dwoje oczu. I tak jak dzisiaj popatrzyłem na to... „Idźcie sobie, nie przeszkadzajcie mi tu, dajcie spokój”. No i wtedy...

  • To znaczy tak odebrał pan jego wzrok?

Ja to odebrałem tak, jakby ten człowiek chciał to powiedzieć. Bo całe to otoczenie, to nie wiem, czy ono było zainteresowane tym naszym koncertem, czy w ogóle by chciało słuchać tego, co my tam śpiewamy. To była taka sprawa, że w pewnym momencie pan porucznik powiada: „Wychodzimy, chłopcy”. I tak się zaczęła ta sprawa, którą zatytułowałem „Nieudany koncert”.

  • Czy jeszcze były jakieś próby koncertu?

Były, bo, powiedzmy, jak gdzieś była świetlica i było... Z tym że były one w innym rodzaju, bo nie było instrumentu. Wtedy pomoc pana porucznika była taka, że troszeczkę nas tam głosem wspomagał. Tym niemniej było to bardzo mile, sympatycznie przyjmowane, bo tak jak mówię, ten „Hymn Śródmieścia”, który zrobił na mnie ogromne wrażenie, równie ogromne wrażenie robił na tych wszystkich słuchaczach, którzy to słuchali, bo „I znów walczy dzielna stolica”, od tego się zaczynało, i potem cała ta tragedia w skrócie telegraficznym, którą ci ludzie, którzy walczyli, rozumieli najlepiej.

  • To się działo we wrześniu?

To się działo na pewno we wrześniu.

  • To się działo już po okresie, kiedy została zbombardowana drukarnia, tak?

To śpiewanie to już było wcześniej. Tylko ja teraz panu nie umiem odpowiedzieć, bo mi się zrobił w tej chwili chaos w głowie. Tak jak mówię, byliśmy tymi ochotnikami i myśmy wykonywali różne funkcje, bo pamiętam, że kiedyś się tak zdarzyło, że za pomocą znajomego, którego miałem, który był mocno związany z tym sztabem powiada: „Słuchaj, powiedz drużynowemu, że jutro nie będziesz na zbiórce, bo pójdziesz do sióstr i będziesz przebierał kaszę”. Więc ja zaśmiałem się na początku: „Jak to, przebierać kaszę?”. – „Ano w ten sposób, że pomożesz siostrom”. I pamiętam, że zameldowałem wtedy, że ja jutro na zbiórkę nie przyjdę, bo będę przebierał kaszę, co on przyjął z pewnym zadowoleniem, z pewnym uśmiechem, z radością. „A na czym to polega?” – „Na tym, że trzeba siostrom zakonnym pomóc”. A siostry zakonne były na ulicy Hoża 53, bo ja tam wszystkie numery po kolei znałem, niedaleko tej Jajczarni i stąd była, prawdopodobnie, prośba do komendy. Poszedłem raz, krótko to trwało, potem powiedziałem, że ja jestem zajęty gdzie indziej i ja nie mogę tutaj przychodzić, ale może koledzy będą wspomagali, i to przekazałem.
Były też inne takie rzeczy, że my mieliśmy salkę, która była wykorzystywana na drugim piętrze, na ulicy Wilczej 41. W pewnym momencie, gdzieś w połowie września, zaczęły się naloty niemieckie na Mokotów, bombardowanie Mokotowa. Pamiętam, że wtedy zaprzyjaźniłem się z tym Rysiem Marcinkowskim, bo on był i w drukarni ze mną, i później był z tym śpiewaniem piosenek, i trzeba było robić obserwacje, to już polecenie dostał Rysio, ja byłem jego pomocnikiem i myśmy obserwowali Mokotów. Widoczność była znakomita, bo pogoda była świetna, pamiętam, że słoneczko świeciło i widoczność Mokotowa ponad domami i fragmentem wieży kościoła Zbawiciela to właściwie była prawie panorama. Myśmy tam obserwowali bombardowanie Mokotowa i to było przerażające, bo z regularnością niemal co piętnastu minut, tak w przybliżeniu, nadlatywała od strony zachodniej eskadra samolotów. To były najprawdopodobniej sztukasy, bo oni mogli podwieszać bomby, albo messerschmitty. Nie wiem, czy sztukasy, czy messerschmitty, w każdym razie przylatywały samoloty z bombami. I to było charakterystyczne, że leciał klucz tych samolotów. Pierwszy samolot, który był prowadzący, on zawsze był ździebko wyżej, i z daleka było to widać, jak on jest odrobinę wyżej, i z boku dwa samoloty towarzyszące. Jak oni od tej strony zachodniej nadlecieli i byli na wysokości Mokotowa… Od naszego miejsca do tej obserwacji, nie wiem, czy to były trzy kilometry, czy cztery, w każdym razie widoczność była dobra, bo myśmy widzieli te charakterystyczne operacje, jak w pewnym momencie samolot z lewego skrzydła obniżał trochę lot, robił skręt w prawo, łukiem długim zakręcał, i później zaczął się zniżać i w pewnym momencie myśmy jego nie widzieli. Ale zamiast tego samolotu widać było kłęby czarnego dymu, czyli on już gdzieś uderzył. I po tym czasie słychać było wybuch. Więc to prawdopodobnie coś takiego… nie wiem, różnica prędkości dźwięku, rozchodzenia się jest absolutnie inna do tego bombardowanego obiektu, i dopiero potem… Ten wylatujący to już nas nie interesował, bo myśmy potem doszli, że on gdzieś tam dalej poleciał, ale potem z tego lewego skrzydła skręcał w podobny sposób ten drugi samolot, z prawego skrzydła, i były pewne ruchy, prawdopodobnie ten dowódca eskadry korygował te naloty i zrzucanie bomby, bo on już na sam koniec, bardzo szybkim zwrotem, błyskawicznie niemal w dół i w to samo miejsce, i znowu kłęby tego czarnego dymu i wybuchające [bomby].

  • Czyli z lewej strony eskadry skręcał w prawo?

W prawo, tak. On zdecydowanie w prawo, pod dowódcą… Podejrzewam, że musieli mieć jakieś naprowadzenie, kontakty czy coś w tym rodzaju. Działo się to bombardowanie, jak oni już nadeszli, to była kwestia minuta, półtorej – to było bardzo szybko. Myśmy to obejrzeli, oczywiście kiwnęliśmy głowami, ale siedzimy. Jak mamy obserwować, to obserwacja. Siedzimy w dalszym ciągu i, tak jak mówię, z regularnością co piętnaście minut przylatuje następna eskadra. No i patrzymy, patrzymy i absolutnie te same zwroty. Nie wiem, czy oni traktowali to jako poligon doświadczalny, ale dokładnie w te same miejsca te same zwroty. No może troszeczkę inne miejsca, bo to już się gdzieś tam paliło, ale mieli już jakieś rozeznanie, mieli ułatwione zadanie i jakoś załatwiali to szybciej, ale po piętnastu minutach, a może i nawet wcześniej, to przylatywała następna [eskadra]. Bo oni [latali] z Okęcia prawdopodobnie, bardzo bliskie sąsiedztwo, to niewykluczone, że to były dwie, trzy eskadry, które na zmianę bombardowały ten teren Mokotowa.

  • A w jakim celu wy to obserwowaliście?

Tym wszystkim to się akurat zajmował Rysio Marcinkowski. Nie wiem, czyśmy mieli zadanie, jako ustalenie, jako komunikat do prasy czy coś, być może, mówię na tak zwaną rybkę. Niewykluczone, że chodziło o to, jak to wygląda sprawa tego bombardowania i tym zajmował się kolega, który coś tam ponotował, popisał, a ja śpieszyłem się do domu na obiad, więc nawet nie wiem, jak on tam... W każdym razie meldunek złożył i podziękowanie czy potwierdzenie tego otrzymaliśmy obaj, że sprawa przydatna.

  • Pamięta pan zrzuty?

Zrzuty tak. Pamiętam te zrzuty, bo na nas to zrobiło niesamowite wrażenie. Z tym że to chyba było w sierpniu, w pierwszej dekadzie, coś koło tego, ale dokładnie panu nie powiem. Było ogromne poruszenie, bo dokładnie pamiętam te eskadry samolotów, które ładnym sznurem, takim mocnym... I tak początkowo, te pierwsze sprawy, to artyleria niemiecka zaczęła pukać, stukać, ale później ona się uciszyła, bo w towarzystwie tych dużych samolotów, tych transportowych, które zrzucały broń, amunicję i żywność (czy tylko broń, amunicję), to były samoloty myśliwskie. To były takie malutkie, krótkie, oni używali symbolu RATA [RAF? – red.]. Czy to były angielskie, to ja nie wiem, w każdym razie wyglądało to w ten sposób, że te samoloty, które były ze zrzutami, wyrzucały te zrzuty, one się na spadochronach rozwijały natychmiast i spadały. Z przykrością trzeba stwierdzić, że w większości to spadały na teren niemiecki, ale nasi też coś tam dostawali. Jak [spadały] gdzieś na przedpola jakieś, to w nocy próbowali to zebrać. Dużo tych zrzutów poszło poza teren działania Powstańców, ale charakterystyczny jeszcze był – bo wspomniałem o tych samolotach myśliwskich – to jeszcze był charakterystyczny ruch tych myśliwców, bo one tak jakby demonstracyjnie próbowały tańczyć nad tymi samolotami, które miały w pieczy, i one [robiły] takie duże koła i tak sobie wyżej, niżej, takimi falami krążyły nad tymi samolotami. Czasami to nawet dosyć nisko, żeby dodać otuchy, że jest tam jakieś strzelanie, tam z dołu, to nie bójcie się, nie przejmujcie, bo my w razie czego ich uciszymy – ja sobie tak wytłumaczyłem. Było tych samolotów dosyć sporo.
Z tymi zrzutami to też był wielki żal do strony rosyjskiej, że nie pozwolili lądować tym samolotom dla nabrania paliwa, bo te samoloty jak wracały, to one mniej brały amunicji, mniej brały tych zrzutów, dlatego że musiały mieć więcej paliwa i to jest zwykłe draństwo, że z tamtej strony, ze Wschodu nie pozwolili lądować tym samolotom. Bo to o nic innego nie chodziło, tylko żeby za linią frontu, niedaleko, żeby te samoloty wylądowały. Wiec to było ogólne poruszenie i to była ogólna dyskusja na ten temat i komentowane przez tych kolegów starszych i tych wojskowych.
Poza tym, muszę panu powiedzieć, wspomnę jeszcze krótko tak na temat, w okresie okupacji ja grałem na niewielkim akordeoniku i w związku z tym miałem wielu słuchaczy wśród znajomych, ale miałem [także] zaprzyjaźnionych starszych kolegów, w wieku około lat dwudziestu, którzy mnie regularnie co tydzień zapraszali w czasie okupacji. Chętnie do nich chodziłem, bo było ciastko i herbata. Więc ja chętnie przychodziłem pograć, i okazuje się, że to musieli być chłopcy z konspiracji. Przy mnie nigdy nic nie powiedzieli, ale zwykle było czterech, pięciu chłopaków i dwie, trzy dziewczyny, zawsze, za każdym razem, i działo się to zawsze w niedzielę. Oczywiście różne były komentarze, różne były wiadomości, między innymi z frontu wschodniego i tak dalej. Tak że ja miałem tych wiadomości, takich nie z radia, tylko właśnie od tych ludzi. Oni tylko mówili: „Tylko pamiętaj, język za zębami!”, więc ja mówię: „Mogę powiedzieć, że mój ojciec był związany, i wiem, co to jest tajemnica wojskowa, i ja przysięgam, że słowa nikomu nie powiem, nawet rodzonej matce”. No i nie powiedziałem, powiedziałem tylko, że idę na herbatkę i na ciastko. A ja chodziłem ciągle mniej więcej do tego samego składu i od nich się dowiadywałem mnóstwo różnych rzeczy odnośnie wojny, taktyki wojskowej, na przykład jak się ma broń, to jak wytrącić broń przeciwnikowi, to trzeba podejść do niego niepostrzeżenie, dać łokieć do góry, to łokieć pójdzie w górę, broń wystrzeli i wtedy można go zaatakować, dając pod szyję, więc takie chwyty nawet wyuczone miałem, bo później próbowałem. Albo jakieś padanie na podłogę, na każdą podłogę, nawet na beton, to ja te umiejętności to od nich zdobywałem, bo ja mówię: „To pokażcie, jak to się pada”. To oni po kolei pyk, pyk, pyk, pyk, leży już czterech, jeden moment. Tak że ja miałem dodatkowe szkolenia od tych zaprzyjaźnionych [chłopaków]. Muszę powiedzieć, że już nie miałem potem kontaktu z tymi ludźmi, bo dopytywałem się potem o tego kolegę, który był gospodarzem, że tak powiem, mieszkania, to mi powiedzieli, że on został na Zachodzie, że podobno przebywa na Zachodzie. I ja wydedukowałem, że musieli to być ludzie z konspiracji. Te wszystkie znajomości, te wszystkie sprawy to były z konspiracji. Oni byli bardzo poruszeni, bo nawet były wiadomości, że znowu Niemcy podjechali budami i ogołocili wszystkich szmuglerów. Bo to tak było, że Niemcy podjeżdżali w czasie okupacji pod dworzec, jak przyjeżdżali szmuglerzy, a oni przyjeżdżali z mięsem, z wędlinami, z rąbankami. Kobiety przyjeżdżały z mlekiem, ze śmietaną, bo takie było zaopatrzenie. Ten, kto miał pieniądze, to tylko od nich mógł kupić żywność, bo w sklepach to tylko był razowy chleb na kartki, który był zmieszany z mieszanką mąki kasztanowej, bo to później gdzieś stwierdzili, że jest taki dodatek, buraczana marmolada. Ona była jakby nieco słodka czy cierpka, prawdopodobnie z wytłoków buraczanych, bo wiadomo, że cukier to oni zabrali. Zresztą w pewnym momencie – to jest to, co wspominałem – cukier był środkiem płatniczym. I zabierali wszystko, absolutnie, co się tylko trafiło, tym szmuglerom i szmuglerzy mogli sobie z powrotem pojechać do domu.
  • Wróćmy do okresu Powstania. Wspomniał pan w pewnym momencie o tym, że musiał pan zdążyć na obiad do mamy. Jak to wyglądało, jeśli chodzi o żywność w przeciągu całego Powstania?

Przejścia, w ogóle samo poruszanie się po mieście to była... Trzeba było tą geografię generalnie poznać, bo to było w ten sposób, że w większości były przejścia piwniczne. One były zwykle budowane wzdłuż ulic. Były budowane w większości na skrzyżowaniach, ale nie tylko, były budowane barykady, bo to ze względu na to, że istniały liczne ostrzały. Bo jeśli idzie o Śródmieście, to Śródmieście było okrążone ze wszystkich stron przez Niemców. Nie tylko okrążone, ale i wewnątrz miało Niemców. Bo Niemcy byli na ulicy Marszałkowskiej, róg Królewskiej, co to była... Ta instytucja...

  • PAST-a?

PAST-a, tak. Później to samo było w Ministerstwie Komunikacji na Chałubińskiego, oni też byli na granicy, ale oni byli tym klinem wciętym w Śródmieście. Tak samo byli na Poznańskiej, tam był urząd telefon, telegraf i coś jeszcze, ten telegraficzny, róg Poznańskiej i Nowogrodzkiej. Poza tym była [mała] PAST-a, na Pięknej, były na terenie wojskowym, na ulicy 6 Sierpnia. A poza tym byli różni Niemcy, którzy mieszkali i spełniali rolę tych „gołębiarzy”, bo to, że to Powstanie wybuchnie, to oni prawdopodobnie wiedzieli o tym, zresztą oni to prowokowali, bo chociażby zarządzenie, że sto tysięcy ludzi, mężczyzn, ma przyjść na kopanie rowów dwudziestego siódmego.

  • Przepraszam, bo już przechodzimy w taki ogólny temat.

Tak, proszę mnie korygować.

  • Pytałem o żywność...

O te przejścia, o komunikację, tak?

  • O to nie pytałem, ale to też może pan dokończyć. Pytałem, co pan jadł podczas Powstania.

Bieda była niesamowita, bo my byliśmy w jakiś sposób poinformowani przez tego inkasenta elektrycznego, no i wtedy trzeba było troszeczkę zmagazynować. Trzeba było kupić, mieliśmy zawsze w zanadrzu te suchary i jakieś tam porobione przetwory. Ale te przetwory to też była taka sprawa – co można było zrobić? Można było marchew ususzyć, można było buraki ususzyć, i te buraki, i ta marchew suszone robiło się, bo owało tego pieczywa w pewnym momencie do suszenia, to wtedy to się suszyło i to dłuższy czas można było przetrzymać, bo jak było tak podsuszone, to się nadawało do żucia i popijania wodą. Pamiętam, że było trochę tej marchwi, trochę tych buraków, jeszcze coś tam było, trudno mi powiedzieć w tej chwili. W każdym razie kłopot był z tym wszystkim, mąka się wyczerpała dosyć szybko, bo jeśli była, to się zrobiło te kluski. Jak były kluski, to można było stare jakieś suszone resztki grzybów, sos grzybowy zrobić, polać tym sosem i już było dobre jedzenie. Można było ugotować kaszę i tą kaszę można było w jakiś sposób przyprawić jakimś innym sosem, bo wtedy były te przyprawy do zupy, i maggi, i w butelce jakieś szczawie, nie szczawie, więc gospodynie sobie radziły w różny sposób. Więc tym niemniej była bieda okrutna. Stąd, między innymi, były wyprawy na pola działkowe i to były przerażające...
Myśmy kiedyś mieli taki dyżur – w ramach obserwacji na ulicy Polnej zaobserwować i zobaczyć, w jakiej odległości są Niemcy na polu wyścigowym. Stare pole wyścigowe było odkryte, bo te Wyścigi się na Służewiec przeniosły i wtedy były działki, ale wśród tych działek tam czasami zauważyli, z obserwacji... No i teraz jest kwestia, co tam się dzieje w ciągu dnia, bo wiadomo, że nasi nie strzelą, bo nie mają możliwości, a nawet gdyby mieli, to za daleko się tamci Niemcy ustawiają. Ale czy tam przypadkiem nie będzie jakiejś fortyfikacji czy coś… Więc pod tym kątem to było i pamiętam, że była kiedyś opowieść na ten temat, że... i to tylko w dzień się działo w określonym czasie, ja tam tylko jeden raz byłem, tak że nie mogę powiedzieć, bo tam mój kolega chodził dosyć często, Mirosław Lisek, tak że później były opowieści na ten temat, że kiedyś poszła grupa śmiałków w nocy. I oni poszli po pomidory i po ziemniaczki. Oczywiście Niemcy ich podpuścili, coraz dalej, coraz dalej, wyzbierali tutaj i ci, co odważniejsi, to gdzieś tam głębiej, no bo tutaj tyle ludzi i oni wtedy przygotowali się na tą akcję i puścili reflektory po tych krzakach, tam, gdzie się krzak ruszył, bezpośrednio siekali, ile wlazło, z karabinów maszynowych. Tam zginęło wtedy kilkanaście osób. Tak wyglądała zdobycz, bo ci, którzy się nie przestraszyli tej strzelaniny, tej nagłej, bo te „płęty” to podobno padały, te części...

  • Pan to widział czy nie widział?

Nie, ja nie widziałem, ale znam to z opowieści. One padały i ci odważniejsi zostali w tym wszystkim w tych przedziałach, bo to były te ziemniaki czy te pomidory, to okopane jakoś było, a ci, którzy się wystraszyli, którzy postanowili się wycofać, to oni się wycofali, że...

  • Rozumiem. Pamiętajmy jednak, że mówimy o tym, czego pan był bezpośrednim świadkiem.

No ja byłem świadkiem tych zdarzeń, że to pole widziałem i słyszałem dokładnie.

  • Jeszcze chciałem uzupełnić temat odnośnie żywienia. Czyli mama radziła sobie, jeśli chodzi o żywność, przez cały okres Powstania z zapasów wcześniej zrobionych czy, na przykład, chodził pan po jakichś opuszczonych mieszkaniach, jak niektórzy?

Nie, takich sytuacji nie było, dlatego że na dole był sklepik, taki spożywczy, i był pan Czesław Ołdakowski, z którym też byliśmy jakoś związani, bo później po wojnie to ja nawet u niego pracowałem. On był w Armii Krajowej, żołnierz, on był w tej słynnej „Jajczarni” i on prowadził ten sklep spożywczy. Pamiętam, że nawet na początku on powiada: „Pani Różycka, ja pani udzielę kredytu”. I jakoś szczęśliwie się złożyło, że między innymi troszkę tej kaszy, trochę tej mąki, nie za wiele, ale żeśmy od pana Czesia dostali, bo on zapytał: „Co pani ma w zapasie?”. – „Ano mam”. – „To jak pani będzie potrzebowała, to my wtedy spróbujemy…” Ale okazuje się, że tak jak wszyscy planowali, że Powstanie będzie trzy dni, tydzień, dwa i tak dalej, no a później okazuje się, że i pan Czesio zamknął dostęp do tego wszystkiego, bo po prostu wszystkiego zaczęło ować. Tak że było tego coraz mniej i, tak jak mówię, podstawą były te suchary, była ta marchew, bo wie pan, jak się wrzuciło buraki na wodę, to można było zrobić jakąś paćkę, do tego dorzucić jakiegoś ziarna...

  • A w domu była pana mama, pana młodszy brat i pan, tak?

Tak, ojca nie było, bo ojciec był za granicą, pozostał za granicą.

  • Czy pan pamięta jakieś przejawy życia religijnego w czasie Powstania?

Pamiętam, bo ja byłem przez całą okupację ministrantem i w pewnym momencie, jak już zobaczyłem grozę tego wszystkiego, to coś takiego, że zostałem ministrantem... Jakoś się nie mogłem zdecydować, bo trzeba się było ministrantury nauczyć w języku łacińskim na pamięć. Ale jak się nauczyłem, to się nauczyłem i byłem tym ministrantem i o szóstej rano chodziłem na msze. W związku z tym jak były jakieś msze w moim domu albo w sąsiedztwie, to wszystkie panie, które były: „Proszę księdza, jest ministrant”. I ja wtedy, pamiętam, byłem nawet w prywatnych mieszkaniach. Mieszkanie u pana Kowalskiego, u mnie, w takim dużym pokoju to był przygotowany rodzaj takiego ołtarza na stoliczku, przychodził ksiądz, stawiał monstrancję czy stawiał kielich na pewno, ampułki. Śmiesznie to wyglądało o tyle, że nie było kielicha złotego, tylko zwykłą szklankę miał. I ponieważ cały ten ceremoniał rozlewania wody i wina ja znałem na pamięć, księdzu odpowiadałem po łacinie, więc ksiądz był bardzo zadowolony, bo nawet sobie obcierał te palce i tak dalej, z całym tym ceremoniałem się odbywało. W związku z tym ja byłem na półetacie takiego ministranta w sąsiedztwie, tam gdzie mnie znali ludzie. Natomiast jeśli chodzi o życie religijne, ono istniało. Ja byłem na tych mszach, jak służyłem.

  • Ale mówimy o Powstaniu czy o okupacji?

To jest Powstanie. To jest zdecydowanie Powstanie. W czasie okupacji to wszędzie były budowane na podwórzach kapliczki. I to jest oddzielny temat, bo tych kapliczek to było mnóstwo i przed kapliczkami odbywały się codziennie wieczorne nabożeństwa.

  • W czasie Powstania pan chodził z jednym księdzem?

Nie, nie. W czasie Powstania to była przypadkowa sprawa, że czasami ksiądz gdzieś odprawiał i jak była taka rzecz, to było kilka przypadków takich, nie wiem, czy pięć, czy sześć, nie umiem panu powiedzieć, to wtedy chętnie chodziłem, bo księdzu było jakoś przyjemnie, bo mógł głośno po łacinie mówić, ja mu odpowiadałem, mógł zawsze wygłosić parę słów pociechy, otuchy, bo już nauki żadnej nie prawił, wszytko to krótko było odprawiane. Natomiast były spotkania większe, gdzieś tam w sąsiedztwie właśnie tego Związku Jajczarskiego, na Hożej 5, tam gdzieś było takie przechodnie miejsce i chyba było wejście od Poznańskiej 12 i tam był zbudowany duży ołtarz. I tam w czasie uroczystości chyba Wojska Polskiego, bo to chyba 15 sierpnia, bo to było jako Matki Boskiej (już nie pamiętam, jakiej, ale święto Matki Boskiej) i Święto Wojska Polskiego, to wtedy tam była rzeczywiście bardzo duża uroczystość i było mnóstwo tego wojska zebranego, wiec to się rzadko odbywało i częstotliwość tego była coraz mniejsza, bo im większa była tragedia, a zwłaszcza już we wrześniu, bo już wszyscy wiedzieli, że idzie ta sprawa ku dołowi i chcę powiedzieć, że gdzieś na początku września, ósmy, dziewiąty, dziesiąty, to Niemcy rzucili ulotki, że Polacy, którzy chcą wyjść z tego piekła, to mogą wyjść w określonych godzinach. Ponieważ ja już wtedy mieszkałem z panem Czesiem, on znalazł jakiś lokal na Wilczej i od strony ulicy było jedno okno, to myśmy mogli zaobserwować, że w określonej godzinie Niemcy na ulotkach napisali, że każdy chętny do wyjścia w dniach i w tych godzinach może przyjść do Niemców. Gwarantują mu wolność, swobodę i tak dalej. Oczywiście byli tacy ludzie i myśmy z okien patrzyli na tych ludzi i tutaj na Wilczej, w tym naszym rejonie, przyszło kilkanaście osób. I z tego było, na pewno, dwóch panów dosyć starszych, w zaawansowanym wieku, może ze trzy panie, też starsze, ale były też osoby w wieku średnim i dziecko. Więc myśmy nawet i... Oczywiście [szli] z białymi chorągiewkami, bo to był warunek, żeby był ten sygnał, że oni idą do niewoli z białymi chorągiewkami, i nasi już znali, jaki tam jest los, i mówią: „Czy wy wiecie?”. No różnie ludzie mówili, że to jest niewiadome, bo niewiadomy jest wasz los, bo wy tam po odbiorze to możecie być albo rozstrzelani, albo będą was traktować jako osłonę czołgów, bo przecież brali tych żywych ludzi. Jak czołgi jechały, to na przodzie były grupy, duże grupy ludzi, żeby Powstańcy nie atakowali czołgów, żeby nie rzucali butelek z benzyną.

Warszawa, 28 października 2013 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski

Kontynuacja nagrania zarejestrowana 24 kwietnia 2014 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski.

Nazywam się Tadeusz Różycki. W czasie Powstania miałem pseudonim „Dudek”. Urodzony jestem w Warszawie, wychowany w Warszawie i właściwie całe życie spędziłem z Warszawą. Moje jedyne i ukochane miasto.

  • Jesteśmy właściwie w okresie końcowej części Powstania. Chciałbym zapytać, czy pan pamięta jakąś zmianę nastrojów wśród osób, z którymi pan się stykał, może także swoją, kiedy Powstanie miało się już ku końcowi?

Proszę pana, to był zdecydowanie inny nastrój. Żeby to jakoś łatwiej było zrozumiałe, to powiem panu, że na samym początku Powstania to był autentyczny, wielki entuzjazm. Ludzie do wszelkich działań, czy to obrona, czy to sypanie jakiejś barykady, czy jakaś pomoc dla żołnierzy Armii Krajowej, to była naprawdę zdumiewająca. Starsi koledzy, którzy byli w jednostkach bojowych, to oni szczególnie to zauważyli i opowiadali. Mówi: „Była taka pani, jakaś wdowa i ona chętnie mnie na obiad zapraszała i tak dalej, po tych godzinach”. Natomiast we wrześniu nastawienie ludności zmieniło się absolutnie. Po pierwsze, było wiadomo, że jest absolutna klęska Woli, po tych kilku dniach, prawda. Potem jest wielka klęska Starego Miasta. Potem było na Żoliborzu i tak dalej. Te wiadomości przenikały, bo one były notowane w „Biuletynie Informacyjnym”. Poza tym ludzie mieli kontakty. Mieli jakieś kontakty, [choćby] komunikaty radiowe, bo zawsze była ta audycja z Anglii, [gdzie nadawano] „Z dymem pożarów...”, prawda, więc tam częstokroć były jakieś drobne wiadomości i to było absolutnie zauważalne. Chcę panu powiedzieć, że to było wyczuwalne nie tylko u ludzi dojrzałych, którzy zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji, ale i u nas, wśród młodych. Po pierwsze, zmniejszyła się we wrześniu – zdecydowanie się zmniejszyła – liczba wszelkiego rodzaju przesyłek. Tych wszystkich przesyłek, listów było mniej. Poza tym zza Alej, ze strony północnej, ponieważ tam Niemcy ich strasznie męczyli, tratowali, to cała duża grupa, która była w części północnej, przyszła tutaj, na ulicę Wilczą. I tak jak nas normalnie było, powiedzmy, te dwie, trzy drużyny, które obsługiwały, to raptem się zrobiło bez mała kompania wojska. No bo oni musieli gdzieś mieszkać, a przy tej okazji też każdy chciał ten swój obowiązek spełnić. Tak że wie pan, to bardzo wolno [się zmieniało], ale zdecydowanie to był minorowy nastrój.
A jeszcze do tego, proszę pana, u mnie w domu była sprawa dodatkowa, bo mój brat zachorował na błonicę gardła. To był okropny widok, bo ta pierwsza faza to było, wie pan, takie flegmy, białe naloty na gardle, na tym wszystkim i on w ogóle nie mógł mówić. I to było, wie pan, przerażające i to działało na psychikę. No a poza tym, powiedzmy, ze Starego Miasta jak przyszła armia, AK, to wydawało się, że jest ładnie, pięknie, bo taka pomoc jest i tak dalej (tu wracam troszeczkę do tego początku września) i wszyscy z taką jakąś radością. No ale powiadają: „Nie, oni jednak pójdą na Czerniaków, bo tam coś…”. I rzeczywiście koleżanka, która była na Wilczej, z nami, ona cały miesiąc była w Harcerskiej Poczcie Polowej, bo była przygotowana jako sanitariuszka. Była z nami przez cały miesiąc, coś w rodzaju takiego łącznika. Miła, sympatyczna, do dzisiaj ją znam, do dzisiaj ją pamiętam, rozmawiamy.

  • Czy pan pamięta imię albo pseudonim?

Pseudonim to „Malina”, a Basia to ma na imię, a nazwisko to... Na nią zawsze wołali Baśka Majdańska (nie wiem dlaczego, skąd się to wzięło). No ale nawet ostatnio wspomnienia takie mi napisała, bo mam zamiar w jakiś sposób zebrać trochę tych rzeczy, zwłaszcza od kolegów. I wtedy Baśka cały miesiąc... I w momencie jak tamci przyszli, jej właściwy oddział już się znalazł, to ona wtedy zostawiła nas. To było gdzieś tak w początkach miesiąca września, nie wiem, piąty, szósty. Bo okazuje się, że ci, którzy [przyszli] ze Starego Miasta, to zanim oni do ładu doszli po przejściu tymi kanałami, tym wszystkim, to oni musieli odleżeć w szpitalu. Oni musieli ich uprać, te wszystkie ubiory, sprzęty wymyć, no więc wyglądali imponująco, jak szli na Czerniaków, prawda. Bo brała udział też w tej batalii czerniakowskiej (właśnie przypomniało mi się, na podstawie tego artykułu i tego jej wyjścia z ulicy Wilczej).
No a wśród ludności nastrój robił się mocno minorowy, bo po pierwsze, owało żywności. Brakowało żywności, ale nie tylko samej żywności, owało wody. Proszę pana, woda to był luksus niesamowity. Myśmy się w ogóle nie myli, myśmy się nie myli. Jak ja panu powiem taki fakt (tutaj troszkę może wyprzedzę [chronologię]), że po zakończeniu Powstania, po kapitulacji usiadłem na schodkach w bramie i w pewnym momencie, już ta kapitulacja, już rozprężenie [...], w pewnym momencie czuję, że coś mnie tam w głowie drapie. I były grzebienie aluminiowe, niewielkie i była część gęsta, i część rzadka. Więc ja najpierw tą gęstą częścią, bo te włosy już tak zmierzwione, że nie można ich rozczesać. No ale jak poczesałem raz i drugi, to za pierwszym razem – trzy wszy. I to takie duże, proszę pana. Później, czeszę następną – znowu. Proszę pana, ja tym rzadkim grzebieniem, może to śmieszne brzmi, piętnaście wszy wyczesałem. I wtedy we mnie się coś takiego obudziło... Bo ja mówię: „Jak to?”. Nigdy w życiu tych wszy nie miałem, bo w domu [chociaż] w okresie okupacji była bieda, ale na te szare mydło, na inne rzeczy, to matka żeby łatwiej coś wyprać i tak dalej, to wrzucała do kotła, na kuchni stawiała, żeby to się wyparzyło, wydezynfekowało. No a tutaj, wie pan... Ja potem jeszcze [czesałem się] tym rzadkim grzebieniem. I tym rzadkim grzebieniem ja takie malutkie wszy [wyczesywałem], bo się gnidy porobiły. Poszedłem do mamy z wielkim żalem, z wielkim bólem, płaczem... Ja tak nie przeżywałem tego wszystkiego jak właśnie w tym momencie, jak ja wyczesałem te wszy, te wszystkie brudy, wie pan. I wtedy tak popatrzyłem na siebie, na swoje ręce, na swoje nogi, na ten swój ubiór, na to wszystko... Bo muszę panu powiedzieć, że my w czasie okupacji, jak była bieda, to myśmy te ubrania nicowali na drugą stronę. Z racji tej, że to było albo przetarte, albo brudne, albo tego… Proszę pana, to nawet to nicowanie już nic nie pomagało, to było ohydne. Człowiek się brzydził, sam siebie się brzydził. No nie wiem, na czym ja tam skończyłem…

  • Sprecyzujmy ten moment czasowo. To było po zakończeniu Powstania, ale jeszcze w Warszawie, tak?

W Warszawie, w Warszawie, proszę pana. W mojej bramie na Emilii Plater, tam były takie trzy schodeczki do korytarza w głąb i ja na tych schodkach usiadłem i to się wszystko wtedy odbywało. Nie wiem, na czym skończyłem...

  • Mówiliśmy o końcu Powstania, o nastrojach. Czy państwo na przykład oczekiwali zakończenia Powstania?

Proszę pana, czekali ludzie. Ja panu powiem, na dowód tego to ja panu powiem. Mój dom na Emilii Plater był pod ogromnym obstrzałem z Ministerstwa Komunikacji. W moim mieszkaniu wszystkie ściany, podłogi, szafa, wszystko to było poprzestrzelane. Poprzez jedne drzwi od strony ulicy, moje drzwi, bo myśmy od podwórza [wchodzili], to było poprzestrzelane. To było straszne, bo Niemcy tłukli niesamowicie. Oni nie żałowali. Myśmy się zastanawiali, skąd oni mają tyle broni, skąd mają tyle amunicji. I wtedy jak były te kłopoty, to nam się udało przenieść na ulicę Wilczą, w bezpieczne miejsce, bo tam nie było żadnych ostrzałów, nie było żadnych tych... Nawet „berta” to w pobliżu nie padała, dlatego że było niedaleko Ministerstwo Komunikacji. I proszę pana, wtedy (to była bodajże pierwsza dekada miesiąca) Niemcy zrzucili ulotki, że ludzie żeby szli, wyszli z tego piekła, bo tu się nic nie zmieni i tu może być dla nich tylko gorzej. Myśmy obserwowali pierwsze takie symptomy To było tak gdzieś na początku, tylko nie umiem powiedzieć, czy to ósmy, czy dziewiąty, czy dziesiąty, jedenasty – nie umiem panu tego powiedzieć. Myśmy nawet z tych okien, [właściwie] starsi koledzy [mówili]: „Gdzie wy tam idziecie do tych szwabów? Przecież oni was tam potem albo zakatują, albo rozstrzelają, albo będziecie osłoną czołgów”. Bo tak robili na Powiślu, tak robili na Starym Mieście, tak robili na Woli. Więc ci ludzie zdesperowani... I pamiętam, było dwóch takich panów starszych i oni mieli oczywiście te białe chustki, bo to był warunek, że trzeba [iść] środkiem ulicy Wilczej, w stronę Ministerstwa Obrony Narodowej, bo tam troszeczkę ulica na skos. Z Ministerstwa Obrony Narodowej na Koszykowej były widoki, oni tam mieli ostrzał, oni tam mieli... Więc wtedy nie było żadnego strzelania, nic nie było, i rzeczywiście ci ludzie mogli środkiem ulicy pójść. I to było przerażające, bo oni powiedzieli, że oni dosyć mają tego wszystkiego, że sprawa jest beznadziejna, że zostaliśmy oszukani, że mieliśmy tylu przyjaciół i w kraju, i zagranicą, i ta zagranica jak się zachowała. Ta zagranica nas zdradziła, bo po pierwsze... Zaczęli wykrzykiwać, że pierwsi nas zdradzili w trzydziestym dziewiątym roku, i Francja, i Wielka Brytania, i miały być pomoce, a potem były umowy z Rosjanami, że nie będzie napaści, a 17 września nas napadli. I tak dalej, i tak dalej, i cały wykład. I oni stali z tą chorągiewką i tak się przekrzykiwali z naszymi ludźmi. No, poszli ci ludzie. Nieduża to była garstka, ale poszła, bo tak w sumie kilkanaście osób chyba było, bo tam i kobiety, i dzieci było dwoje czy troje w tej grupie. No ale co? Przede wszystkim owało tego pożywienia, owało tej wody. Nastroje były bardzo, bardzo przygnębiające, bo nawet i te komunikaty radiowe, które były z radia, z BBC czy tam gdzieś puszczane, to one mówiły o tym, że dzielnica taka i taka, [tam] Armia Krajowa została wyparta, musiała się wycofać i tak dalej. Tak jak nasi się wycofywali po raz pierwszy, powiedzmy, na Woli, to po siedmiu, ośmiu dniach…

  • Tak, ale czy w związku z tym były u was rozmowy typu: „Niech to się już skończy”?

Proszę pana, bardzo często ludzi, którzy byli wytrwali, to prawda jest taka szczera, że takich ludzi... [Byli ludzie, którzy myśleli]: „Musimy cierpliwie poczekać”, [wiążąc nadzieję z tym], że były pierwszy raz jakieś tam zrzuty, że coś nam tam zrzucili (notabene poszło bardzo dużo na stronę niemiecką, ale coś zrzucili), że są takie komunikaty, że jest nadzieja i tak dalej. No i była duża grupa ludzi, którzy mieli tę nadzieję. No ale była duża grupa ludzi, zwłaszcza osób starszych i kobiet, które powiadają: „ My mamy dosyć tego piekła, bo to jest piekło”. Wie pan, jak oni nie mieli gdzie mieszkać i mieszkali w piwnicy, bo domy zniszczone albo popalone, bo już w sierpniu było bardzo dużo domów zniszczonych i popalonych, to ci ludzie… W piwnicy to nie można było przejść, jak ja sobie przypomnę, że ja zszedłem z jakąś przesyłką przez tą piwnicę i ludzie porozkładani na przejściach i tak dalej. Ja mówię, że ja z pocztą jestem, tu mam opaskę, to bardzo ważna sprawa. „Gdzie się, gówniarzu, pchasz? Wynoś się stąd, przeszkadzasz nam”. Taka była reakcja na to wszystko.

  • Czy pan pamięta, co pan czuł, albo co pan myślał pod koniec września?

Proszę pana, co ja czułem... No wie pan, to niestety, ale to się udzielało. Bo po pierwsze było jakiegoś, no, nazwijmy to (brzydkie określenie, ale nie znajduję [lepszego]), jakieś rozprężenie, nawet w naszej poczcie już w drugiej połowie miesiąca. Polegało to na tym, że nie było systematycznych zbiórek. Bo miałem bardzo dobrego drużynowego, tego Jurka „Białego”, bardzo inteligentny chłopak i z inteligenckiej rodziny. On prawdopodobnie miał świetne układy z tym naszym komendantem „Granicą”. I to jest taka sprawa, że nawet u niego to się zauważyło, że on tak bez specjalnego entuzjazmu, bez tego...
No i w ostatnim tygodniu to ja już przestałem przychodzić na te zbiórki, na te spotkania, bo tak jak mówię, zachorował mój brat i była kwestia, że trzeba było surowicy dla niego znaleźć. No i oczywiście apteki… Apteka to jest pojęcie takie ogólne, jak są normalne sytuacje, ale w tym przypadku to trzeba było szukać tam, gdzie była apteka i gdzie jest właściciel w tej chwili. Bo nawet jeżeli coś tam nie zabrali... Bo zwykle zabierali do wojska, do AK zabierali bez żadnego „ale”, bo dla wojska potrzebne i tak. Ale załóżmy, że taki pan aptekarz coś tam z tego wszystkiego zabrał do siebie, do domu, no to niech pan znajdzie teraz tego aptekarza właściwego i żeby on miał tę surowicę. Bo ja na przykład znalazłem dwa takie przypadki. I [aptekarz] mówi: „No, nie wiem, nie mam pojęcia – mówi – czym to zastąpić, prawdopodobnie niczym. Jakiś tam jedyny specyfik, już nawet nie wiem, o co chodzi”. Tak że wie pan, to było bardzo, bardzo takie...
A poza tym tak jak mówię, owało tej wody, nie można się było porządnie umyć, owało wody do picia częstokroć. Poza tym przecież było normalne życie. I pamiętam, że był poród. Ludzie na ogół z wiadrami gdzieś tam w kolejce stali, stali i z tymi wiadrami tak idą, idą, no i jest poród. A jak jest poród, to wiadomo, jak jest po porodzie, co się dzieje w organizmie, ile tej krwi, ile tych upływów. No to ludzie oddawali wodę. I potem znowu na parę godzin szedł, żeby wiadro wody dostać. No ale trzeba było oddać, bo jest nowe życie i trzeba się cieszyć tym, że jest jakieś życie, że jest jakaś nadzieja.
Tak że te nastroje to diametralnie różne były i one się zmieniały i to w zależności od sytuacji. Bo tak jak tutaj panu opowiadam, to była jakaś nieprawdopodobna mobilizacja i wszyscy by chcieli pomagać. Każdy by chciał być akuszerem, jakimś [pomocnikiem], żeby w tej sprawie coś z siebie dać, żeby ułatwić. No a u mnie, u mnie... Jakoś tak się złożyło, że miałem bardzo dobrych pedagogów. Miałem znakomitą nauczycielkę, panią Sewerynową, i ona była wielką patriotką. I ona jakoś potrafiła w nas to wszystko... Ja nie wiem, ja kiedyś mówiłem w poprzednich [rozmowach], że kazała nam się nauczyć na pamięć „Maraton” Kornela Ujejskiego. Ja ten „Maraton” na pamięć umiałem. Myśmy komentowali i ja potem sobie dopasowałem do tego wszystkiego, że ta sama tragedia, te same następstwa ja teraz tu przeżywam. I kończy się tymi słowami: „O, kraj to mały, niby szyba tarczy, ale na wróg grobom jeszcze go wystarczy”. O, widzi pan. I tu była ta rozbieżność, i tu była ta różność. Tak że jeśli ktoś powiada w sposób jakiś jednostronny, że albo były wielkie zasługi, bohaterstwo, to, tamto, owo. Tak jest, w pewnym wymiarze było [to bohaterstwo], ale z drugiej strony była i tragedia, była ta klęska, która była wyczuwalna nawet u tych najmłodszych ludzi. Potem nawet jak zapowiedzieli, że tam będzie jakaś zbiórka, bo będą rozdawać znaczki pocztowe czy coś, ja w ogóle na to nie poszedłem.

  • Czy pamięta pan moment, kiedy się dowiedział o tym, że Powstanie się kończy, że jest kapitulacja?

Proszę pana, to było tak, że było wiadome, że będą prowadzone rozmowy. To nawet było w „Biuletynie...” napisane czy w radio, że pani hrabina Tarnowska czy któraś będzie brała udział w tym wszystkim, że będzie rozmawiała, bo trzeba z ludnością cywilną coś zrobić, bo ludność cywilna już nie wytrzymuje tego wszystkiego. No i wtedy jak wrócili z tych narad, to się okazało, że nic konkretnego nie załatwili, że Niemcy podyktowali, że jedyna rzecz to tylko kapitulacja. No i wtedy to się rozeszło, taka fama się rozeszła, taki jakiś dziwny nastrój powątpiewania. No ale to było przed kapitulacją chyba z dziesięć dni. To to, co ja mogę powiedzieć.

  • No tak, czyli jak gdyby mogliście się tego spodziewać. Ale mi chodzi o moment, kiedy „klamka zapadła”. Mówimy o 2 październiku.

Proszę pana, to było troszeczkę wcześniej, bo sąsiad, z którym żeśmy współpracowali, stary akowiec, Czesio Ołdachowski [?], on był w sztabie w słynnej „Jajczarni”, w Sztabie Śródmieście, i on szereg rzeczy wiedział. I on te wiadomości przynosił i mówi: „Sprawa jest nieuchronna, szykują się do kapitulacji”. Tak że myśmy to wiedzieli, no nie wiem, czy trzy dni, czy cztery dni, ale już wiedzieliśmy, że sprawa jest przygotowywana. Nawet było jakieś porozumienie z Naczelnym Wodzem, generałem Sosnkowskim, który zalecał, że jednak [dalsza walka] nie ma najmniejszego sensu. Takie samo [zdanie] było wśród naszego dowództwa, że nie ma już sensu ze względu na ludność i na te straty, jakie zaistniały.

  • Wobec tego chciałbym, żeby teraz pan opowiedział wydarzenia z okresu wyjścia z Warszawy.

Proszę pana, ten okres wyjścia z Warszawy, było tam kilka takich terminów, bo to już zaczęło się w październiku, ale myśmy postanowili ostatniego dnia wyjść, bodajże czwartego czy piątego. To był ten ostatni dzień. Ale ze względu na to, że był chory brat, była kwestia, że trzeba wziąć go do szpitala. Więc ja rozmawiałem z różnymi ludźmi na ten temat, no i męską decyzję trzeba podjąć. Czy on pójdzie do tego szpitala, czy nie pójdzie. Wtedy postanowiłem... Akurat spotkałem takiego pana doktora i mówię: „Co z tym Mietkiem zrobić? Bo jak go oddamy do szpitala, to gdzie ja jego znajdę?”. On tak powiada: „Słuchaj, masz rację. Lepiej nic nie zabierać ze sobą, na barana go weź i wyjdźcie z Warszawy”. Bo trzeba było [przejść] przez punkty kontrolne, które były przy Chałubińskiego, Koszykową, później dalszy ciąg to był do Niemcewicza, tam gdzie kolejka EKD chodziła, i do Dworca Zachodniego to myśmy na piechotę musieli przejść. I to już było wiadome, prawda. I wtedy była ta męska decyzja, że tak powiem, z mojej strony i powiedziałem do mamy, że Mietka nie damy do szpitala. Bo dodatkowo dowiedziałem się, że Niemcy się nie spodziewali, że będzie tak dużo ludności. I postanowili to wyjście, ewakuację przedłużyć do dnia szóstego. Myśmy dosłownie ostatniego dnia rano spakowali te manatki i ostatniego dnia (szóstego to było bodajże) wychodzili stąd. No i tak jak mówię, ten brat wlokący się, mama też [niosła] jakieś tam rzeczy, takie podrzędne, parę sucharów, jakieś rzeczy na codzienny użytek. I w swoim jakimś tam przewidywaniu zabrała swoje piękne futro, które oddało nieocenione usługi potem. I proszę pana, my tak jak karawana, powoli, powoli – do tego Dworca Zachodniego żeśmy chyba ze cztery godziny szli. Tam nas załadowali do wagonów. I tak jakoś nie bardzo ten moment pamiętam, bo do Pruszkowa ten kawałek krótki, ta jazda krótka, ale byłem zajęty, żeby jakoś tego Mietka usadzić, żeby gdzieś... żeby się zająć, żeby pilnować swoich rzeczy, [więc] nawet nie umiałbym powiedzieć, jak to wyglądało.
Natomiast już potem pamiętam dokładnie ten obóz w Pruszkowie. Tak, tłumy ludzi były, rzeczywiście tłumy. I sala przewidziana dla osób starszych, dla osób chorych była tak totalnie przeładowana, że w ogóle nie było mowy, żeby tam palec włożyć. No a to tak [szło] powoli, powoli, no ale już zaczął się zmierzch, bo to październik, na szczęście nie było deszczu, pogoda była względnie łaskawa, ale noce były zimne. I w końcu, ponieważ wymagało to przejścia przez odpowiednie punkty, to ja mówię do mamy: „Słuchaj, ja tu znalazłem stare tektury, jakieś opakowania, jakąś deskę, coś, tego – mówię. – My się kładziemy tutaj na tym betonie. Masz to futro, to my się przykryjemy tym futrem”. No i od tego się zaczęło. To było pierwsze zastosowanie tego przykrycia. Byliśmy zwinięci w kłębek jak zwierzęta, żeby tym futrem się dało jak najbardziej [okryć], w środku ten nędzny dobytek i myśmy tak przenocowali. No, słońce zaświeciło rano pięknie, ładnie, ale skostniały wstałem, zacząłem się ruszać. Brata żeśmy nakrywali, chuchali, dmuchali. Gdzieś tam poszedłem, jakąś miętę dostałem czy coś do popicia, no to trzeba Mietkowi dać. Jeść nie ma mu co dać, bo [były tylko] jakieś suchary, jakieś coś, ale pić trzeba, trzeba go napoić. I myśmy tak przez ten okres [opiekowali się nim], aż jakoś oprzytomniał. To było gdzieś koło dziesiątej, może jedenasta.
Wtedy do tego punktu wyjściowego, gdzie stało dwóch żandarmów i stała dolmeczerka, Polka jakaś, która biegle mówiła po niemiecku... Zawsze głowa tak jej chodziła, że tu [obserwowała] osoby przechodzące, ale zawsze patrzyła, co tam się dzieje. No i ten wzrok padł na mnie i na tego brata, bo on tak na moim ramieniu, zmęczony, zduszony i ciągnął te nogi. Nie prowadził, tylko on tymi nogami szurał, ciągnął, a ja jego w jakiś sposób starałem się holować. I ona jak zauważyła to wszystko, to ja tak jakoś... Jakąś sympatię we mnie wzbudziła i ja obok niej. I ona wtedy do mnie takim przyduszonym szeptem: „Pamiętaj, że masz jedenaście lat”. Więc ja tak się zastanowiłem. Mówię: „O co jej chodzi, przecież [jakie] ja mam jedenaście lat. Ja mam trzynaście lat i pięć miesięcy. No więc dlaczego... Bo jak oni się dopytują... No ale jak ona tak powiedziała, to coś w tym jest”. No i rzeczywiście ten Niemiec pyta się tam, ile lat. No i ona tak coś głośno, ja mówię, że jedynaście. Ona mówi: Elf. Elf – tak powtórzyła to „jedenaście”. No i dalej. Przeszliśmy dalej i były takie trapy przygotowane, takie niskie podwyższenie, trapy i węglarki, zwykłe węglarki, takie towarowe wagony po węglu, no i po tych węglarkach... Zanim nas załadowali, zanim nas zapakowali, zanim to wszystko połączyli, to już było zmierzch. No więc jak ludzie weszli do tego wagonu, tam było dwóch takich mężczyzn w średnim wieku, co to z babcią, z dziadkiem też jakoś udało im się przejść. „Pierwsza sprawa – mówi – zaraz trzeba sprawdzić, czy dziura do srania jest – tak bez żadnych wstępów – bo my nie możemy tak jechać, żeby tego... To trzeba jakieś sprawy po drodze załatwiać”. No więc ja ze zdziwieniem na te rzeczy patrzyłem i przyjmowałem, ale wie pan, człowiek od razu stawał się w tych krańcowych sytuacjach...

No i jechaliśmy tym pociągiem, proszę pana. Tam było takie podwyższenie, taki jakiś trap, coś tego. I ja już taki zmęczony tym wszystkim, bo to od samego rana, od tego dnia, że nawet sen był kiepski, to popatrzyłem i mówię tak: „Przynajmniej złapię sobie tego świeżego powietrza”. Bo ten pył ciągle w gardle mi jakoś pozostawał i te opary tego prochu, dymu, tych spalin, tego wszystkiego, i ja jak myśmy szli… Bo nawet jak była ta karawana i do dworca szła, to przecież za nami taki tuman kurzu był wokół, prawda. To było wyznaczone tą drogą, ale przecież wszędzie był brud niesamowity. Odłamki, cegły, kawałki, czego tam nie było. I wtedy tak sobie stanąłem i mówię: „To ja popatrzę na ten świat”. No i tak patrzyłem na ten świat i mówię: „No nareszcie jakieś świeże powietrze”. Ten pociąg „łubu dubu, bu, bu, bu”... I tak jak skręcał, to tak patrzę, a tam kto stoi? Ano strażnik stoi z karabinem, Niemiec. I dopiero jak [to zrozumiałem], to dopiero głowę do tyłu, dowcipnie i zacząłem tam coś szukać. Patrzę, [jest] i z tyłu. Tak że oni nas wywozili pod eskortą, pod eskortą. Dlaczego i [po] co, to nie wiem, no bo przecież bandytami nie byliśmy, ludność cywilna, no ale nas tak wieźli. Wtedy, tak właśnie patrząc na te rzeczy... No ale już się zrobiło ciemno, spać mi się odechciało, bo taki chłodek, gwiazdy piękne na niebie, no i się przyglądam na te gwiazdy. Mówię; „Jaki ten świat jest piękny, jak się patrzy do góry. A jaki on jest podły, jak ludzie potrafią to wszystko zniszczyć”. No i w pewnym momencie, las taki ładny, i wie pan, ja takim trochę romantykiem byłem. Nawet na ten temat napisałem kiedyś jakiś artykuł „Czy w tym roku będę miał choinkę?”. I tak popatrzyłem na ten las, przyglądam się, przyglądam, no ale przecież prosta sprawa. Nawet jak nas gdzieś tam wywiozą, nawet jak nie będzie lasu, to znajdę gdzieś ten las, wezmę siekierkę, wezmę worek i wytnę jakąś, ukradnę, normalnie ukradnę. Bo już człowiek w innych kategoriach rozumował, bo to już kwestia, że kradzież... Kiedyś człowiek był przyuczony, że to jest kradzież. „Nie kradnij”, „nie cudzołóż” i tak dalej, przykazania boskie. Ale potem, jak decydowało o tym jakieś życie albo egzystencja, no to w ogóle nie zastanawiał się nad tym. Tak że jakoś tam w końcu wylądowałem koło tej mamy. Jakoś tam się fragment tego futra dla mnie nadarzył. Matka powiada: „Jakiś ty zmarznięty, jakiś ty zimny”. No i dosyć długo nas wieźli. W sumie ta jazda więcej jak dwadzieścia cztery godziny była, bo po południu przywieźli nas do Bochni.
W Bochni był już taki jakiś ośrodek polski, RGO czy jak, ja już nie umiem nazwy powiedzieć. I w tym ośrodku było od razu zainteresowanie, zainteresowanie, no i pamiętam, że po okresie tej długiej biedy, tej nędzy, dostaliśmy po misce kartoflanki zapalanej. Proszę pana, tak dobrej zupy to ja w życiu nie jadłem jak ta zapalanka kartoflana. No i potem stamtąd... przenocowaliśmy tam, dali nam taką kwaterę. Bardzo miła, taka starsza pani, nawet mówi: „Mój syn to w lotnictwie, w Wielkiej Brytanii. I ja się dowiedziałam, że on nawet nad Warszawę poleciał raz i pomagał wam”. W jakiś tam sposób, bo rodziny miała kontakty i tym rodzinom czasami [przekazywano] różne jakieś przesyłki, jakieś listy. I ona tak: „No i co ja, bidula, wam dam? Jakiejś może cukrusi wam zrobię”. Ona tak wszystko słodziła. Do dzisiaj ją pamiętam, bo pani taka co najmniej siedemdziesiąt lat, około, no, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt. Bardzo miła, sympatyczna i potem nam troszeczkę pomogła w tej pierwszej czystości. „Tak – mówi – no to te koszuliny to może się przepierze”, może to, może tamto, no i coś tam z mamą robiły. A to wszystko było zawszone niesamowicie, zawszone i świerzb, niesamowity był świerzb.
Następnego dnia jak już przyjechały takie podwody gospodarskie, to nas zawieźli z Bochni do Okulic, to jest chyba dwanaście albo czternaście kilometrów. Tam dostaliśmy kwaterę u gospodarza. On się nazywał Wojtek Okulicki, na krańcu wsi, i to była bardzo biedna zagroda, biedna gospodarka, bo on miał tam z pięć hektarów. Tak że ani ten dom, ani nic. Bardzo dużo tych Okulickich było, bo wieś była Okulicka i z tamtych Okulic prawdopodobnie pochodził generał Okulicki. Tylko ta rodzina generała Okulickiego dosłownie w przeciwnym krańcu wsi była, mieszkała i tam zabrali pojedynczą osobę, naszą sąsiadkę, która się w ostatniej chwili do nas przyłączyła: „Pani Różycka, to niech nas wywiozą razem”. No i razem nas wywieźli, z tym że my we trójkę zostaliśmy u Wojtka Okulickiego, a ona się [przeniosła] do tamtych Okulickich. Nie, inaczej się nazywali, żona była Okulicka z domu. I tam jakaś kuzynka była Okulicka i myśmy wiedzieli, że na pewno to był generał Okulicki, bo on, jak już była kapitulacja i potem udało się... to on tam przyjechał do nich. Nawet opowiadanie takie było od pani sąsiadki: „Przyjechał – mówi – ten ich kuzyn i słuchajcie…”. Niemcy wymieniali pieniądze, to znaczy nasi wymieniali z tych niemieckich, wymieniali na jakieś tam pierwsze złotówki polskie. I wtedy wycinali z dowodu osobistego, wycinali znaczek. „Ile on tych dowodów miał – mówi. – Ile on tych pieniędzy wymienił”. Ona się nie mogła nadziwić. A ja mówię: „No to ile, ze sto, dwieście?”. – „Nie no, ale chyba z dziesięć ich miał”. Stąd wiem, że to była taka sprawa. Z tym że Wojtek Okulicki jakoś nie był absolutnie z tamtymi związany. Nie wiem, druga linia czy coś.
U Wojtka żeśmy dostali taką izbę. „No bo gdzie ja was ulokuję. Na strychu, do stodoły... W stodole to już za zimno”. Ale miał taką komórkę. Ta komórka, taka gospodarcza, przylegająca, miała z pięć metrów kwadratowych i on dał nam do dyspozycji tę komórkę. I w tej komórce to już było prawdopodobnie przewidziane, bo była zrobiona prycza. Prycza była taka z prymitywnych desek i narzucona kupa słomy i derka na to. Więc podejrzewam, że ten komitet obywatelski, który był w tej Bochni, on prawdopodobnie już wszędzie gdzieś tam zasygnalizował. Tak że myśmy dostali ten pokoik z pryczą i tym przykryciem, tą derką. Więc uciecha, bo można się położyć i wszyscy możemy spać; nogi wyciągnąć trudno, ale jak się podkuli, to można spać. I znowu myśmy spali na tej pryczy w trójkę. Przykryci nie kołdrą, nie kocem, nie wszystkim, tylko właśnie mamy futrem. Bo jeden jedyny koc był, którym się przykrywało, a na ten koc kładło się futro, wie pan. Tak że to cała historia była.
I potem, nie ma na czym usiąść, taki stołeczek jeden był... „No, ty jesteś chłopak – mówi – to idź sobie tam. Chodź ze mną, to ja ci pokażę – mówi. – Tu są deski, tu są gwoździe. Zrób sobie stołeczek, ławeczkę sobie zróbcie, a jak potrafisz, to i stolik sobie możecie zrobić”. I pamiętam, że ja sam najpierw zrobiłem bardzo szybko ławeczkę, bo to sprawa prosta. Aha, była sprawa prosta i było parę gwoździ prostych. Więc ja tę ławeczkę zrobiłem, że można swobodnie było w dwie osoby usiąść, a na siłę w trzy, [czyli jedna osoba] bokiem, [druga] bokiem, a ta trzecia w środku. Więc zrobiłem najpierw tę ławeczkę, a potem mówię, że trzeba zrobić jednak ten stolik. I to był taki stolik, że on miał... No, nie wiem, czy on miał metr. Nie miał metra długości, [raczej] z osiemdziesiąt centymetrów i szerokości około czterdziestu. I najpierw zrobiłem tą wierzchnią [warstwę] i potem pamiętam, [kombinowałem]: „No jak tu zrobić, jak te nogi umocować?”. Zrobiłem taki trójnóg, bo podpatrzyłem, że tam jak ludzie piłują drewno, to na taki krzyżak stawiają. Więc takie dwa krzyżaki, jakoś to połączyłem. Ręce sobie pozbijałem, bo musiałem gwoździe prostować, bo już owało gwoździ. No ale zrobiłem i to było nasze całe umeblowanie. I do tego był jeden taki tłumok i walizka była. I to nie ta z tych największych, bo chcę panu powiedzieć, że tu, o, widzi pan, muszę wrócić trochę, że ta piękna, duża waliza, która została w Warszawie, to ona została zamurowana. Bo tam niby sąsiedzi powiadają: „My zamurujemy, pani Różycka, wszystkie wartościowe rzeczy do walizy. Jak się wróci, to będzie jak znalazł”. I mama wszystkie ciekawe, najbardziej wartościowe rzeczy do tej dużej walizy zapakowała, proszę pana. Zamurowała i to było ostatni raz, kiedy widzieliśmy tę walizę. Już później nie widzieliśmy tej walizy. A ta była takiej średniej wielkości i to było całe wyposażenie nasze, całe nasze wyposażenie.
Ponieważ zaczynała się zima, to Wojtek nam użyczył taką „kozę”. To takie okrągłe, powiedzmy, taka bańka okrągła, na dole palenisko zrobione, od tego odprowadzona taka mała fajereczka i od tego odprowadzona rura. Co do tej rury, to nawet zrobiłem... Tam było niezbyt dokładnie, niezbyt dobrze [uszczelnione], to pamiętam, że gdzieś tam kawał blachy znalazłem, żeby z tej blachy coś zrobić, żeby wzmocnić, żeby nie wiało. Później jeszcze słomą jakoś upychałem to wszystko, bo zaczynały się zimne noce. Zimne noce się zaczynały, tak że jak się zaczynały zimne noce, to było i dobrze, dlatego że jak się troszkę zagospodarowaliśmy, to wtedy do bali, do prania, do tego wszystkiego...
No tak, wszy to wszy, tośmy się pozbyli, ale świerzb został i swędzi. I najgorsze było, że tu, w pasie, tutaj, i to wszyscy zgodnie stwierdzali, i brat, i mama, że w pasie, że z tyłu, że tutaj między palcami, w obu rękach, i tak troszkę tam jeszcze… No i wtedy, co tu robić. Trzeba koniecznie [znaleźć] jakiegoś lekarza. No ale gdzie lekarza. Lekarz to może być albo w... miejscowość taka była... nie Busko... To było dwanaście kilometrów, albo do Ujścia Solnego dziewięć kilometrów, albo te czternaście do Bochni, bo tutaj nigdzie nie było. No więc ja sobie wydedukowałem, że do tego Ujścia Solnego. A poza tym gdzie to Ujście? Nad Wisłą. „A – mówię – to będzie ciekawa wyprawa. Zobaczę, jak ta Wisła wygląda”. I trafiłem tam, znalazłem aptekę. Apteka była zamknięta, ale spotkałem jakiegoś gospodarza. On się tak przygląda, przygląda, od razu poznał, od razu widzi, że to nietutejszy. Ja mówię, że do apteki chciałem się dostać, ale apteka zamknięta. A on tak patrzy: „A ty skąd jesteś?”. – „No, z Powstania, z Warszawy”. – „No to co, to żyjecie...” – „No – mówię – żyjemy. Przywieźli nas tutaj z Bochni i tak dalej. Mieszkam w Okulicach. No ale lekarz jest potrzebny, a przynajmniej aptekarz”. I on powiada: „To ty pójdź tam troszkę z boku, tam jest okienko, postukaj w to okienko i powiedz to samo, co mnie opowiedziałeś”. No i ja tak, wie pan, nie zdążyłem dokończyć... Powiada: „Pójdź do drzwi od strony apteki czy korytarza...”. Bo z tego korytarza się jakoś wychodziło. Ja tam poszedłem i ten pan aptekarz oczywiście wysłuchał tego wszystkiego i wtedy mówi: „No, jedyna rada, dostaniesz – mówi – preparat na to wszystko – taka maść była, to trzeba smarować. – A poza tym to w tej chwili macie szczęście, że zaczęły się przymrozki, bo wszystko cokolwiek macie, to trzeba na noc wyrzucić na parkan. I niech to pozostanie na parkanie, bo inaczej tego świerzbu się nie pozbędziecie. Bo tu się pozbędziecie, ale on pozostanie w częściach ubrania” – mówi. W szwach, w różnych tych... No, wie pan, ja byłem zaskoczony tym wszystkim, tą jego wypowiedzią, ale on mnie bardzo poważnie potraktował i [udzielił] bardzo poważnej odpowiedzi. Więc ja, jak już dostałem to wszystko, przekazałem mamie, mówię: „Mamo, teraz nad tym świerzbem to ja będę dyrygował. Ty się w ogóle nie odzywaj. Ściągaj majtki od tyłu – mówię – i zaczynamy”. No i mama tak patrzy ze zdziwieniem. No i ja ją smarowałem, bo z tyłu przecież człowiek się tam nie dostanie, jak powiada, że pod łopatkę jej gdzieś poszło, to jak ona się dostanie, jak ona nasmaruje, jak ja mam jeden zbiorniczek tego. I to powinno nastarczyć na dwa smarowania dla trzech osób. No więc ja dyrygowałem tym wszystkim i rzeczywiście po tych dwóch zabiegach, po tym generalnym praniu w bali, w tym wszystkim, i po wyrzuceniu na przymrozki na parkan wszystkich ubiorów, wszystkiego, co było, absolutnie wszystkiego, co było... Myśmy wtedy nawet na tej derce spali i tak dalej. I jakoś tak się zrobiło, że na następną noc następna porcja pójdzie, żeby to wydezynfekować.
No i proszę pana, potem co... Potem się zaczął okres naszej wegetacji. Bo to była bieda niesamowita, równina, ona taka podmokła, wyrównana i tam najlepiej to się kasza jaglana udawała tym rolnikom. Dostaliśmy od nich trochę ziarna, więc mówi: „Jak chcecie placki sobie upiec – mówi – to dam wam trochę tej pszenicy, ale tu sobie sami kręcicie, bo my też nie dajemy do młyna, bo to kosztuje, tylko sami na tych żarnach”. Ja poszedłem, patrzę, jest komora z drugiej strony budynku, tam gdzie oni mieszkają, i ten duży kamień. Ja się za ten kamień biorę i ledwie, ledwie [kręcę]. Ciężko mi to idzie. No a w środek trzeba nasypać tego [ziarna]. Ja na początek to coś za dużo nasypałem, w ogóle to nie idzie. Więc wyciągałem. Powoli, powoli się nauczyłem i powoli, powoli operowałem tymi żarnami, bo tylko z żarna mieliśmy mąkę. Mąki takiej nie było, bo to był luksus, to był luksus niesamowity. I to było z tymi żarnami. I do jedzenia kasza jaglana i mleko. Nam raz czy dwa dali, ale powiada: „Tu jest mleczarnia, to wy idźcie do tej mleczarni”. Potem się znalazła taka pani, która była uciekinierką z Wilna i miała też [syna] w moim wieku, myśmy się zaprzyjaźnili. „Słuchaj – mówi – tu trzeba iść do mleczarni – to właściwie nie była mleczarnia, tylko punkt, gdzie zbierali mleko, odwozili i przywozili – i powiedz, żeby wam coś dali, że przymieracie głodem”. No i myśmy dostawali tej maślanki, albo serwatka jakaś, albo maślanka, i ta maślanka to nas przy życiu trzymała, bo można było sobie... Ja już przez okno widziałem, jak tę bańkę przywieźli, bo tam było więcej chętnych, więc pilnowałem, jak bańkę wystawiali, i miałem taką dwulitrową [bańkę]. Bo nam dwa litry tego to akurat wystarczało. I myśmy tak na zmianę [jedli] tę maślankę albo z ziemniakiem, albo z tymi podpłomykami, jak ja powiadam. Myśmy to tak długi czas jedli.
W pewnym momencie trzeba by było coś zarobić, ale w ogóle nawet mowy nie ma. No i ta pani z Wilna mówi: „Proszę pani, tutaj nie ma żadnej szansy. Pani nic nie zarobi, panią nikt nie zaangażuje, bo tutaj jest wielka bieda”. Pamiętam, że chodził chłopak, który tytoniem handlował, liśćmi tytoniowymi, do tego naszego gospodarza, a gospodarz nie palił papierosów. Ale w pewnym momencie, chłopak już wychodził, [gospodarz mówi]: „Ty, chodź no tu, chodź no tu. A wziąłbyś tego – mówi – małego za Wisłę, to on by sobie też zarobił na tych liściach”. No i jak tak wołał, to ja już gotowy. Dlaczego mam nie pójść? A że już raz byłem po to lekarstwo, więc tak mi się podobało, bo po drodze żadnych Niemców, w ogóle żywego ducha, żadnego wojska, żadnego zainteresowania, żadnej wojny nie było z tej strony. Bo wszystko było od strony Brzeska. O, Brzesko było dwanaście kilometrów. Tam była droga, [która] gdzieś tam ze wschodu się zaczynała, od Lwowa poprzez Rzeszów i te wszystkie [miasta] do Krakowa. Tam było jedno wielkie pasmo, tutaj było drugie. I to tak było, że ja z tym chłopakiem poszedłem, ale ten tytoń kupiłem, dostałem ten tytoń też na preferencyjnych takich zasadach, bo chłopak, który dostał tytoń, to szybko zwinął i z powrotem... Tam trzeba było się przez Wisłę przeprawiać łodzią, więc chłopak był już umówiony, a ten który produkował tytoń, był bardzo blisko. No i mówi: „Ty to [idź] sobie tam gdzieś indziej, a »warszawiak« się zostanie. »Warsiawiak« się zostanie, tu trzeba spanie zrobić”. Nawet na łóżku mi spanie [załatwił]. Tam [do] jakiegoś chłopaka starszego mówi: „Ty idź do stodoły, a on niech się prześpi na tym łóżku”. Tak że ja miałem takie znakomite te… I on mi wybrał nawet tego tytoniu ładnego. Ja dostałem tego tytoniu, miałem mało pieniędzy, nie wiem, tam starczyło na dwa kilo, a on mi dał chyba z pięć za te pieniądze. „To jak zarobisz – mówi – to przyjdziesz i oddasz następnym razem”. Tak że ja dostałem. No ale z tymi tytoniem nie wyszło, bo więcej było takich jak ja, obnosicieli, tak że ja w pewnym momencie to po cenach tak zwanych umownych pozbyłem się tego tytoniu. I mówię: „Nie ma co, ja już nie pójdę”.
Ale co mi się [jeszcze] przydarzyło. Przydarzyło się jeszcze to, że był organista, no i ksiądz proboszcz się interesował rodziną jedną... Tam tymi uciekinierami, tymi wygnanymi to on się rzeczywiście interesował. U tego księdza organista zawsze przed Wielkanocą nosił kartki do spowiedzi i do każdego domu przynosił. Wiadomo, ile dusz, tyle przynosił kartek. A ja chodziłem z tym organistą, bo on dostawał za to jajka. I całe kosze jajek za nim nosiłem. To był jedyny zarobek w czasie tego wygnania, a reszta to była bieda niesamowita, proszę pana, niesamowita do… Potem już jak była ta [ofensywa] na Berlin, Rosjanie jak już weszli w ten teren... Bo jak nas przywieźli, to oczywiście tam Niemcy byli wszędzie, ale potem, jak już przed Bożym Narodzeniem, przed Nowym Rokiem, jak oni tą ofensywę zrobili i poszli tam przez to Brzesko, i z drugiej strony za Wisłą z tym, to wtedy jak już poszli dalej, to zaczęli tymi pociskami rakietowymi tłuc, tymi „katiuszami” różnymi, to nad tym naszym domem w nocy to był strach spać, bo to tak tłukli, takie ilości. Jak wyszedłem, popatrzyłem w górę, to w ogóle gwiazd nie było widać, tylko „wiu”, „wiu”, za chwilę znowu „wiu” i za tym jakiś dymek, jakieś pyłki, jakieś coś. To wie pan, to ja tak popatrzyłem, to ja nie widziałem takiej ilości pocisków, które by szły. No ale oni potem podobno jakiś skok zrobili, jakąś ofensywę, Rosjanie i gdzieś tam ileś kilometrów dalej poszli. Oswobodzili ten teren i można było z Bochni już do Warszawy podobno jechać. No i znowu z tą sąsiadką: „Pani Różycka, to znowu razem, znowu razem”. Z tym że ją jakoś ulokowali, no a my mieliśmy straszny kłopot z tą jazdą z powrotem, bo po pierwsze, rodzina, tutaj chłopak taki duży, [więc] trzeba było iść do komendanta wojskowego Armii Czerwonej, żeby dał zezwolenie, przepustkę na wyjazd do Warszawy. Bo jeżeli ja pójdę na dworzec tak... Bo uprzedzili nas, że jak pójdę na dworzec i nie będzie przepustki, to mogą być kłopoty, że mogą zamknąć. Zwyczajnie mogą zamknąć, bo powiedzą, że szpieg. A to, że baba z dziećmi, to nieważne. I pamiętam, że dostaliśmy…

  • A kiedy chcieliście się dostać do Warszawy? Pan mówił, że mniej więcej w grudniu przechodził front, Warszawa w styczniu…

To wie pan, to już trzeba było odczekać. Trzeba było odczekać, bo przede wszystkim była zima.

  • Do kiedy byliście w…

Proszę pana, ciepło się zrobiło. Myśmy tam do marca to na pewno byli. Nie pamiętam, kiedy była Wielkanoc, ale myśmy przed Wielkanocą, bo było powiedziane, że... Muszę aż do kalendarza kiedyś zajrzeć i sprawdzić datę tego, bo tak bym łatwiej panu wytłumaczył. Wtedy zrobiło się nieco cieplej. Poza tym, wie pan, to jednak wyprawa, bo tutaj trzeba zlikwidować, bo tu jakiś kąt do spania jest. I pamiętam, że była taka sytuacja, że tam jak nawet jakieś były uboje czy coś, to jak zobaczyli ci rolnicy, że mama... Na przykład dla mamy flaki: „Przecież to jest dobre jedzenie – mówi. – Czego to zakopujecie?”. – „A, pani, kto by gówna jadł. To trzeba zakopać”. No więc mama mówi: „To ja to zabiorę”. No i chyba dwa razy te flaki zabrała. Wymyło się, wypucowało, tego, więc troszkę tego... No a raz tam była taka starsza kobieta, to pamiętam, nóżki nam dała i ogony, uszy, coś takiego, a tak to nie było co jeść. Tak to nie było. Te dwa przypadki, które pamiętam, że były mięsne, bo to właśnie z tego wynikało, że oni po prostu tego nie używali. Bo uważali, że jak jest ryjek, ryj czy uszy, czy te kopytka, czy nawet z tymi racicami… Mama mówi: „To przecież można albo wyskrobać, albo wyparzyć, albo coś. I można to zużyć, zrobić”. – „A, pani, kto by się tam z tym grzebał”. Tak że tak to wyglądało, proszę pana...
I my tak te przygotowania, to jak już się zrobiła wiosna, zrobiło się w miarę ciepło, to my tak tę przymiarkę [robiliśmy]. Wtedy [poszliśmy] do tego komendanta wojennego, dostaliśmy [przepustkę]. Na pociąg to żeśmy czekali, bo ja wiem, może ze cztery, może z pięć godzin. Bo podobno gdzieś tam był zapowiedziany, ale on już był mocno przepełniony, tak że był ogromny problem z tym. Do tego stopnia, że były tak zwane tendry, takie kolejowe, w wagonach towarowych, to ja do tego tendra się wpakowałem. Tam [była] taka mała ławeczka, mówię: „Dobre miejsce. A ty, Mietek, idź z mamą”. Nie mogli się dostać, to mama... Były starego typu wagony, miały stopnie wzdłuż, to Mietek z tego wycieńczenia, bo on długi, długi czas nie mógł dojść do siebie, to on usiadł na tym stopniu. I pamiętam, że jakiś kolejarz szedł i mówi: „Pani zabierze to dziecko, bo przecież jak będzie zwrotnica, to go ściągnie to wszystko”. No i wtedy narobił krzyku, bo były wagony, były towarowe i były trzy czy cztery osobowe. On jakoś zrobił tam poruszenie wśród tego towarzystwa i udało się, że: „Z tymi dziećmi musi się tam znaleźć [miejsce], bo jak nie, to ja was tego… – mówi – bo to jest dla dzieci i dla matek”. Tam jakiś kolejarz taki starszy, więc w drodze łaski myśmy się dostali. W tym przedziale to ja nie wiem, czy tam było piętnaście osób, czy dwadzieścia, ale to było w tym wymiarze, bo i półka na górze była zajęta, i w ogóle wszystko. Tak wyglądała ta podróż.
No i przyjechaliśmy do tej Warszawy i popatrzyliśmy się... Serce się krajało. Jak wychodziliśmy, to się bardzo krajało, dlatego że wszędzie było czarno od dymu, te kłęby dymu, to się tworzyły aż takie jakieś nienaturalne grzyby. Bo jak był pożar, to ten dym pójdzie w górę, on się rozchodzi, on jakoś idzie taką ławą, jakąś falą. A te wszystkie, które wtedy [widzieliśmy] już po wyjściu z Warszawy, to one się jakoś tak kłębiły i tak zamykały i tak jakby chciały na nowo się tworzyć, ale to im nie wychodzi. To było przerażające w swojej wymowie, wie pan, to było przerażające, te wszystkie pożary...
A jeszcze drobna dygresja. Świadkiem byłem tego, że jak wychodziliśmy z Warszawy, to były niemieckie patrole, trójki. Oni byli oczywiście uzbrojeni. Jeden z nich, dowódca, miał tę blachę żandarmerii wojskowej i miał automat [przewieszony] przez siebie, pistolet w jedną cholewę, pistolet w drugą cholewę i za pasem granat. Oni tak wychodzili na te patrole do Warszawy. A drugi też miał swoje uzbrojenie. Trzeci to właściwie nie miał żadnego uzbrojenia, tylko miał olbrzymi zbiornik, taką kadź. I tam nie wiem, tam było czy dwadzieścia czy trzydzieści litrów płynu i od tego był szlauch i rodzaj takiego zapalnika, jak są do spawania, wie pan, takie gazowe. I z tego szlauchu... On był pompującym. Jak chcieli użyć tego, to on na plecach tę rączkę tak miał przygotowaną, że pompował, a drugi, który był częściowo uzbrojony, miał jakiś plecak, jakieś zapasowe rzeczy i jakieś granaty. A ten trzeci to, tak jak mówię, to był dowódca i on się tylko rozglądał, on tylko pilnował. A ten drugi, proszę pana, to tak jak podszedł, to pierwsza sprawa, wybić szybę na parterze. Jak szybę wybijał, to [potem] brał tę szpicę i puszczał płyn. Jak tego płynu już... A ten przestał pompować, przestał płyn lecieć, to on oddawał mu to wszystko w porządku, żeby... Bo to trzeba było trochę zwinąć, trochę tego, bo on w odległości znacznej był od tego... I wyciągał jakiś granat zapalający, odbezpieczał to wszystko i koniec. I poszli dalej. I następny dom. Byłem świadkiem tego, proszę pana.

  • Jak wychodziliście z Warszawy?

Jak wychodziliśmy z Warszawy, to już się to zaczynało. To znaczy tu, gdzie my byliśmy, na tym odcinku bliżej, to tego, tych takich codziennych, nie było. Bo oni zaczynali tam od środka. Jak już ludność wyszła, to oni [zaczynali] od tamtego końca. Jak ludność wyszła, to oni od tamtego końca, od tamtej strony wie pan... W każdym bądź razie byłem świadkiem tego, widziałem, jak to wygląda.

  • Wracamy do Warszawy.

No widzi pan, wracamy do Warszawy. I znowu, wracamy do tej Warszawy i człowiek widzi i tak przed oczyma ma wszystko to, co najgorsze. Tę biedę, tę nędzę, proszę pana. Wszystkie chodniki na Emilii Plater, to chcę panu powiedzieć, że przed wojną była wyasfaltowana ulica. Bo w większości były brukowane ulice. Dopiero jak przyszedł prezydent Starzyński i zaczął swoje rządy, to ulice, całe centrum, były wyasfaltowane. Ale na przykład chodniki… Chodniki to nie były takie eleganckie. Chodniki miały tylko dwa rzędy płyt. Na mojej Emilii Plater, na Hożej, na Wilczej, na Poznańskiej, nawet na Chałubińskiego, gdzie ministerstwo było, to były ustawione te dwie płyty i chodnik był odpowiednio szerszy, ale cześć, która była przy budynku, to składała się z kamyczków. Tam było, powiedzmy, kilka kamieni. Zmieściły się takie trzy kamienie jakieś większe i reszta mniejszych, później były te dwie płyty, prawda. No bo jak idzie chodnik, idą ludzie, mijają się, no musi być jakiś luz. No to był luz z tych kamieni. A z drugiej strony to było miejsce przewidziane na trawnik. I te trawniki były. Więc jak myśmy wychodzili z Warszawy, to człowiek tak patrzył na to, bo zamiast tych trawników to były same groby. Same groby były, wie pan. I później, jak się wróciło, to też patrzymy... Już zaczęły się pierwsze ekshumacje, ale to były takie rzeczy, że nie wszędzie, nie w każdej dzielnicy, bo to gdzieś tam mieli tę swoją politykę ekshumacji, tego wszystkiego.
Bo na przykład [u nas, na Emilii Plater] dosyć późno zrobili ekshumację i to chyba było w czerwcu albo w lipcu, już było dosyć ciepło... Bo była u nas tragiczna sytuacja w okresie Powstania, jak pod „dziesiątką”, Emilii Plater 10, była fabryka Graniowskiego. Tam była fabryka wind i tam różne rzeczy się działy. I tam [była] wsypa. A w tym samym czasie, jak zaczęło się Powstanie, to od dworca jechali w stronę Politechniki, jechały „ukraińskie” oddziały. I wtedy jak tu się zaczęło, to wynikła z tego strzelanina. Pamiętam, że oni nawet wyciągnęli sześciu czy siedmiu, czy ośmiu. Muszę kiedyś iść i zobaczyć, bo tam tablica nawet do dzisiaj powinna być. Oni [postawili] pod murek, na wprost mojego [budynku] Emilii Plater 14 był budynek 17, a obok 15. I ten [numer] 15 to miał taki charakterystyczny [kształt], że był niski, jak dla dozorcy, budynek i dosyć duży plac. To oni ich tam pod ten murek, „pach, pach, pach” i zginęli ci ludzie. I w takim pośpiechu, jak już noc następna zapadła, a ci leżą tutaj, leżą trupy, no to trzeba ich pochować. No a jak się chowało. No wtedy tak się chowało, że brali tych ludzi w ubraniach. Jak były jakieś prześcieradła, koce, to się przykryło, a jak nie było, to gazetą, papierem, czym się dało, żeby tylko przykryć. Każdy z tych ludzi dostawał między nogi dostawał butelkę. W butelce były wszelkiego rodzaju dane na temat okoliczność śmierci, ewentualne nazwisko. Jak były jakieś dokumenty czy jakieś fotografie, czy jakieś te, to było opisane. Bo fotografii do butelki to się nie wciśnie, bo to nie takie proste, prawda. Ale to wszystko było zapisane w tym, papier był włożony i butelka była korkowana. Korkowana była papierowym korkiem, bo innych korków nie było. W związku z tym wszystkie te butelki były potem lakowane. Ten korek papierowy, on był lakowany. Zawsze już byli specjaliści, którzy umieli otworzyć, tak że ten korek trzymał. Można go było wrzucić na wodę i on tydzień czasu pływał, prawda. No więc jak tydzień czasu pływał, to znaczy, że taki system zdał egzamin. Więc ja znam [takie szczegóły], bo często brałem udział w tych różnych sprawach.
Muszę panu powiedzieć, że jak zaczęła się ekshumacja tutaj i zobaczyłem, że odkopują, no to nie wytrzymałem, poszedłem. Nie będę szczegółów panu opowiadał, ale powiem panu jeden tylko przypadek. Jak przyjechała matka, która się dowiedziała, że jej syn zginął, że jej syn zginął i odkopują. „No tak. A pamięta pani, jak on wyjeżdżał, to jak był ubrany?” – „Pamiętam. Miał te buty z cholewami, te oficerki i tak dalej”. Tłumaczą, tłumaczą... I trzeba trafu, że ten, który tam z jednej strony odkopywał, drugi trafił na te oficerki. Jak trafił na te oficerki, to coś tam nieopatrznie powiedział: „To tutaj pewnie syn pani leży”. I wie pan, taka sytuacja, że oni wyciągnęli tego trupa. Coś tam z tego błota, wie pan, coś tam obmazali i tak dalej, wyciągnęli butelkę, a ona na tą błotnistą maź, na tą marynarkę, na to wszystko, wie pan, tutaj... Bo tam głowa była przykryta jakąś czapką, czymś. Ona na to się rzuciła i z płaczem. W tym samym czasie ten drugi, który się dokopał też do butów z cholewami, to jakoś nie wyciągając, przytomnie wyciągnął, podał temu drugiemu i mówi: „Zobacz, kto to jest”. I się okazuje, że tam leżał jej syn. Jej syn został, a ona się rzuciła na tego rozkładającego się cudzego trupa. No i wszyscy ją dopiero odciągnęli: „To nie jest pani syn. Pani syn tu leży”. Panie, takich widoków to ja nie zapomnę do końca życia. Nie zapomnę. A jak panu bym opowiedział, jaka to jest makabryczna sprawa, ta ekshumacja, to proszę pana, to naprawdę trzeba mieć… Zdrowi ludzie... Kiedyś z kolegami rozmawiałem, takich starszych miałem panów od siebie. „No co ty możesz o życiu powiedzieć?” – „No – mówię – no różne rzeczy”. Między innymi to powiedziałem. „Słuchaj, jak ty możesz to powtarzać?” A ja mówię: „No, dlatego że wy jesteście ciekawi. Że wy jesteście ciekawi i nie chcecie uwierzyć w Katyń, w to, w tamto, w owo – mówię – dlatego wam to wszystko opowiadam, żebyście wiedzieli”.
  • Kiedy miała miejsce ta ekshumacja, o której pan teraz mówi?

W czterdziestym piątym roku. Po wojnie.

  • Tak, ale myślę, że nie w tym momencie, kiedy państwo wchodzili, tylko kilka miesięcy później?

Nie, nie, nie. Nie, myśmy się już zagospodarowali, bo myśmy wrócili do tej naszej [kamienicy], do tego [budynku] Emilii Plater 14.

  • Chciałbym usłyszeć o pana powrocie do domu. Żeby pan zobrazował jakoś moment, kiedy pan zobaczył swój dom, jak to wyglądało.

Ano wyglądało w ten sposób, że to było takie jednoizbowe pomieszczenie, dosyć duże. Bo tak jak kiedyś mówiłem, rodzice składali pieniądze na dom, na wszystko, w Pekao, w trzydziestym dziewiątym roku i co się stało, to nie muszę mówić. I myśmy wrócili do tego, no bo jest łóżko dla mamy, Jarnuszkiewicza, który broń taką robił dla akowców na Grzybowskiej. Na Grzybowskiej była fabryka, fantastyczne łóżka robił. Więc było to łóżko z materacami i był tapczan, taki dosyć duży, więc myśmy z bratem spali. [...] No i była ta szafa. No i proszę pana, pierwsza sprawa, że idziemy na górę, klatka schodowa poniszczona, podeptana. Tutaj coś wyrwane, tu się poniewiera, tutaj na korytarzu klatka schodowa, [gdzie] były szyby, [ale] nie ma szyb, nie ma tego wszystkiego. No, dochodzimy dalej. Tam jakaś tam sąsiadka wyjrzała. „A, to żeście wrócili. No to będzie weselej”. No to idziemy dalej na to swoje trzecie piętro. Dochodzimy do tego trzeciego piętra, tak stajemy przed tymi drzwiami i tak nikt nie ma odwagi, żeby otworzyć, żeby tam zajrzeć. Bo to najpierw: „O, jakie przestrzelone, popatrz. To ile oni musieli tłuc”. No, u pani Sieńko, na wprost sąsiadki, też poprzestrzelane. Ja mówię: „No mamo, jak strzelali z Ministerstwa Komunikacji, to najpierw do pani Sieńko, a potem do nas trafiało”. Potem dopiero do środka. Jak żeśmy się dostali do środka, jak ja zobaczyłem tę poprzestrzelaną podłogę... I to takie dziwne te przestrzeliny były, bo ten pocisk jak wpadał, to [znaczy że] oni tam tłukli z wyższych pięter, bo tam prawdopodobnie mieli lepszą obserwację, bo wtedy widzieli, co się dzieje w pokojach. Bo tak sąsiadkę naszą zatłukli, proszę pana. Jest parapet, jest jakaś wysokość, więc on musiał być co najmniej na wysokości tego piątego, szóstego piętra i wtedy sobie przymierzali. Więc w tej podłodze – ja nie widziałem takich rys po pociskach karabinowych, nie widziałem takich porysowań, to charakterystyczne. Tak samo na drzwiach szafy, były dwa takie pociski, które też… To tak było wyrzeźbione tą kulą, że to naprawdę aż dziw bierze. W każdym bądź razie nawet resztki tych pocisków znaleźliśmy, bo tam parę tego...
Mieszkanie było prawdopodobnie odwiedzane przed nami, bo cudów nie ma. Przecież jak myśmy wyszli, to szabrowników potem, tych szmalcowników, a nawet po wyzwoleniu, już w styczniu, no to chodzili i kradli, okradali. No, u nas nie było co okraść, bo tak jak mówię, ta waliza z kosztownościami była przygotowana, natomiast zostało tylko to. Na szczęście materaców mamy nie zabrali. Bo taka też jakaś brudna [derka] na to była rzucona, no to na łóżko nawet nie popatrzyli. Pod łóżkiem widocznie popatrzyli. „Nie ma nic, nie ma nic”, więc pozabierali jakieś tam stare garnki, jakie zostały... Jakiś został się taki ołtarzyk, pamiętam, mama sobie zawsze lubiła taki ołtarzyk [ustawić] w pobliżu głowy, bo zawsze jakieś intencje miała, a to o chore dziecko, a to o to, a to o swoje zdrowie, bo strasznie chorowała w czasie okupacji. Tam była taka mała lampka na olej, oliwna, i była postać, od komunii moje zdjęcie, tak. I później był taki święty Antoni z ołowiu, taki malutki, to go mam do dzisiaj, bo podstawa się popsuła, to ją upiłowałem. Świętego Antoniego mam ze względu na pamięć o mamie. On stoi sobie i będzie stał do końca dni życia mego. No i to było właśnie na tym ołtarzyku, zostało. Jakiś obraz taki był... To było coś z takimi przypowieściami, że jak coś jest dobrze zrobione, to się smacznie zjada i tak dalej (już nie pamiętam, jak to było). Nawet niektóre fajerki były z kuchni zabrane. Bo była kuchnia węglowa, tak, kuchnia była węglowa i piecyk był taki, który był używany kiedyś, jak suchary były suszone. (Też opowiadałem o tych sucharach, jak nas uczył inkasent z elektrowni). To właśnie ten piecyk, odpowiednio przygotowany. A tak to, proszę pana, nie było nic. No i na to było położone kiedyś jakieś linoleum, [poza tym] coś tam, wie pan, jakieś takie ozdobne okrycie koło kuchni, takie, żeby się nie [brudziło]. Wszystko pozrywane, poniszczone. Właściwie to myśmy się wprowadzili do tych czterech pustych ścian. Z tym że tak jak powiadam, było łóżko mamy z tymi materacami. Widocznie to był jakiś nieciekawy, nieatrakcyjny towar, no bo duży. Trzy materace, one były trzyczęściowe, to widocznie woleli co innego zbierać. Nie tylko od nas, ale i od sąsiadów z całego… Bo to tak akurat było, w części korytarza były trzy i trzy mieszkania, [czyli] w sumie sześć. No więc to tak wyglądało. Tak to wyglądało, z grubsza biorąc.

  • Właściwie zakończyliśmy na okresie powrotu do Warszawy. Czy jeszcze jest coś takiego z okresu i powojennego, i Powstania, co chciałby pan opowiedzieć?

Wie pan, wrażenia z tego [powrotu] i pozostałości po Powstaniu to jest bardzo długi rozdział. Bardzo długi rozdział, bo bieda niesamowita i myśmy musieli się na nowo urządzać w życiu. I tak jak wspominam tego pana Czesia Ołdachowskiego, to nie bez powodu, bo on miał na dole sklepik i to był człowiek bardzo mocno zaangażowany w Armii Krajowej. Tam u niego całą okupację był taki kuzyn Aluś. Aluś, bo on tak ładnie się wyrażał, tak powoli mówił, elegancko ubrany. Ale [pochodził] gdzieś z Poznańskiego i biegle mówił po niemiecku. I poprzez tego Alusia handlowali z Niemcami, którzy wracali z frontu wschodniego i kupowali od Niemców broń, bo ci Niemcy sprzedawali. Ale do tego trzeba było ludzi odważnych, ze znajomością. A ten Aluś był bardzo odważny. On taki spokojny, ale był bardzo… To samo, Czesio Ołdachowski. I oni się, wie pan, znaleźli w korcu maku. U Czesia Ołdachowskiego był w ogóle w tym sklepie i obok przylegającym pokoju taki magazyn. Tam całą okupację różne rzeczy się działy.
Po wojnie do tego Czesia [mama mówi]: „No, trzeba coś robić”. I pamiętam, że on dosyć szybko: „Pani Różycka, dostanie pani pracę. Będzie myła pani butelki do lemoniady”. Mama się zaśmiała. Mówi: „Panie Czesiu – mówi – no, ja już wzięłam. Ja tam już pranie próbuję robić”, i tak dalej, i tak dalej. No a pranie to jakoś tam nie wychodziło, bo był kłopot z wodą. Po wodę trzeba było jeździć. „No więc dobrze. Jak pan tę wodę [załatwi], to ja będę te butelki myła”. No ale ten, który nabijał butelki, ten specjalista, no to sobie też lubił [dać] w „gaz” i się nie wywiązywał. I w końcu Czesio powiada: „Wie pani co, niech pani idzie po Tadka. On zgrabny chłopak, to on sobie z tym da radę. To był taki zbiornik, że mu przewozili wodę, tam było z pięćdziesiąt litrów czy coś, po drabince trzeba było wyjść, wodę brać. I tu był kranik, był pedał, butla z gazem, był ten manometr, odpowiednio się podkręcało i tak dalej. Były butelki i tutaj jak się przycisnęło buteleczkę i ładnie dopasowało do tego, to on wlewał wodę. No ale wlewał wodę sodową. Woda sodowa to żaden biznes, więc Czesio, jak mama zaczęła mu tam [podsuwać] różne pomysły, to zaczął smaki produkować. No i wtedy takie esencje mama wlewała do butelki przez lejek, miarkę już wypróbowali jakąś, a ja z tej strony jej nabijałem butelkę, kapslowałem i odstawiałem byle na bok. A mama już tam w skrzynki pakowała. Bo myła butelki, skrzynki pakowała, wlewała to, no w ogóle... I myśmy właściwie tą całą produkcją zarabiali na życie. Z tym że jak się lato zaczęło, to wcześnie rano się zaczynało, no bo wie pan, trzeba towar... Akurat lato było piękne. Pamiętam, że wtedy było ładne lato. I jak to się zaczęło, to zbyt na tę oranżadę… I on nawet naklejki jakieś później zamówił, że Wytwórnia Wód Gazowych Czesław Ołdachowski. Myśmy się śmieli z tego, no bo bez tych naklejek, bez tego wszystkiego... Więc to było tak, że to był początek.
No ale potem okazuje się, że był jakiś tydzień czy dwa niepogody strasznej i nie ma z czego żyć. Pieniążki. I mama powiada do jakiejś sąsiadki: „Pani – mówi – a jakieś sprzątanie, jakieś pranie?”. A ta sąsiadka mówi: „Wie pani co, jakby pani pranie chciała, to do fryzjera”. No i mama poszła do fryzjera. Do jednego, ten nie, ten nie. Ale poszła w Aleje Jerozolimskie, proszę pana, i tam był hotel (nie „Bristol”, już nie pamiętam, jak on się nazywał) i tam był duży ośrodek fryzjerski. Tam co tydzień było sto dwadzieścia ścierek do prania. Proszę pana, więc na początku to te pierwsze pranie to było nieudane, w sensie, że myśmy się ciężko napracowali. Ciężko, ale ścierki były pięknie doprane, dlatego że matka gotowała, później spłukała i tak dalej. I nawet tam troszkę [prasowała] żelazkiem, troszkę węglowego tego, wie pan, „duszę” się podgrzewało i tam byle jak, byle jak, i eleganckie oddawała do tej fryzjerki. Fryzjerka zachwycona była tym wszystkim i powiada: „A teraz to niech pani bierze. Kiedy mi pani to przyniesie?”. – „No, teraz to, wie pani, ja nie wiem, czy zdążę tak szybko” i tak dalej. „To ja wezmę swoje rezerwowe. Dlaczego pani...” – „Bo syn robi wózek i będzie jeździł po wodę na filtry”. I ja jeździłem po wodę. Tak jak ten brał na tę wodę sodową i na tę lemoniadę, to ja tak samo jeździłem własnym wózkiem. Bo do tej wody to specjalista był, który woził tam większe ilości. Ja z tym wózkiem jeździłem i było wiadro wody na osobę, więc jeździł zawsze Mietek ze mną, brat jeździł, i myśmy [wozili] te dwa wiadra. A ja jeszcze w tej swojej... „A, jeszcze – mówię – [wezmę] jakiś dzbanek, może jakieś coś”. To czasami się udało, wie pan. Więc jak myśmy przywieźli i zrobili takie dwa kursy z Mietkiem, to już można było o praniu mówić. Jaka była z tych ścierek „zupa” na tej balii, to pan sobie nie wyobraża. Proszę pana, to była gęsta maź. To była gęsta maź, ta pierwsza faza. Bo wtedy fryzjerzy używali brylantynę, różne rzeczy, tak że jak z tej brylantyny, z tego wszystkiego i z tego mydła [mama wyprała] i rzuciła potem… Bo pierwsze pranie to takie wstępne, to one się nigdy nie doprały. Trzeba było wrzucić do tego kotła. Później już z tego kotła razem z tym mydłem, z tym wszystkim... Zaczynało się jeszcze na tej tarze, bo [była] taka tara do prania (dzisiaj to w ogóle ludzie młodzi nie znają), która miała przegródkę na mydło, na taką gąbkę. No i na tej tarze trzeba było trzeć, trzeć, trzeć, no i patrzeć, czy jest czyste, czy nie. No więc jak myśmy zaczęli, prawda... Ja już zrobiłem ten wózek na łożyskach. Bo to też przez Czesia dostałem te łożyska i trzeba było, wie pan... Cztery łożyska i na tym wózeczku... Trudno było [nim] jeździć. Ja ten wózek bez przerwy udoskonalałem, żeby miał ruchome te.
No i potem proszę pana... Bo nie było wody długi czas, tak samo elektryczności długi czas nie było. Pierwsza się pojawiła u nas elektryczność. Ale jak myśmy wkręcali żarówkę, to żarówka była czerwona. Bo było tak, w dzień jak pan ją wkręcił, to ona coś świeciła. No ale w dzień to panu światło niepotrzebne, no bo jest słońce. Tak że pierwsza była to elektryczność. Elektrownia jakoś szybciej się z tym wszystkim włączyła, natomiast Filtry, [to] jakoś dłużej to trwało. No ale potem, jak już przyszła ta woda, no to już było dosyć długo, tak że myśmy się ratowali parę miesięcy. No parę to może nie, ale na pewno ten [okres] prany to był ten czerwiec, lipiec, sierpień. Później coś brat mamie pomagał. A sąsiad przyszedł do mamy i powiada: „Pani Różycka – mówi – tu jest okazja, bo ja idę na bardzo poważną robotę, elektryk. I potrzebuję pomocnika”. I ja jako pomocnik od 20 sierpnia pracowałem w szkole lotnictwa na Boernerowie. Bo to, co jest dzisiaj Wojskowa Akademia Techniczna, to ona jest dopiero po wojnie. Ale przed wojną to tam była szkoła lotnicza. Było sześć przepięknych piętrowych budynków dla podchorążych. Spali najwyżej po dwóch w pokojach, elegancko urządzone. I obok tego był budynek dowództwa. Budynek drugi taki duży, czteropiętrowy, techniki i dwanaście hangarów.

  • Pan o tym mówi, dlatego…

Pracowałem tam, proszę pana. Tam pracowałem długi okres. I to też taka śmieszna sprawa, bo myśmy byli na całodziennym wojskowym wyżywieniu. Wtedy po raz pierwszy w życiu jadłem trzy razy dziennie kaszę, czyli pęczak. Panie, na pęczak to ja nie mogłem patrzeć dwadzieścia lat. Tak się najadłem tego pęczaku. Na śniadanie był pęczak, na obiad pęczak, na kolację pęczak. Czasami tam były jakieś inne rzeczy, bo były ziemniaki i były śledzie. Bo wtedy śledzie to były te solone, takie słone. No ale takich rarytasów nie było, bo w większości trzy razy to może nie był ten pęczek, ale dwa razy to był zawsze, proszę pana, dwa razy. No i ten cały okres [był] niezwykle trudny dla mnie, no bo ja byłem chłopak raczej szczupły, wysoki. No ale dostałem.... Monter ręce w kieszeń, a ja taką siedmioszczeblową drabinę na ramię. Na drugie ramię, proszę pana, skrzynkę z tymi gratami różnymi. Bo to były różne instalacje, te instalacyjne takie, jakieś do karbowania rurek, [poza tym] młotek, mesel do wybijania. I skrzynek to nie było takich jak dzisiaj, że pan sobie może kupić z tworzywa sztucznego, tylko z deski była zrobiona skrzynka, więc ona była cholernie [ciężka]. Sama skrzynka już była ciężka, a do tego jeszcze tych gratów. Panie, to jedno ramie… Ja do dzisiaj mam takie schorzenia kręgosłupa i tutaj, że aż szkoda mówić na ten temat. Już nigdy tego tematu nie poruszałem, bo tego już nie zmienię, tego nie zmienię. I to trzeba było z tym chadzać, trzeba było kuć tym meslem i tak dalej. I ja w tym zawodzie elektryka tam przez długi okres pracowałem.
Później nas przenieśli na plac Starynkiewicza, na placu Starynkiewicza, tam gdzie „Trybuna Ludu” była kiedyś, ten niby Dom Pracy i tak dalej. To też nieprawda, bo tam był hotel turystyczny, chłopski hotel turystyczny. Ja ten hotel też urządzałem, elektrykę, bo już byłem takim wyzwolonym monterem. Jak bym panu odpowiedział, ile rzeczy jest napisanych, opisanych nieprawdziwych, że zbudowane po wojnie, to pan by się za głowę złapał. A ja to znam. Tak samo powiem panu, pracowałem też na szpitalu imienia Piłsudskiego, Nowowiejska, róg alei Niepodległości. To jest taki wielki, ośmiopiętrowy budynek, przed wojną wybudowany szpital. Obok tego była część wybudowana trzypiętrowa na laboratoria, później była część na jakieś tam administracyjne rzeczy. I była dokumentacja i wszystko popisane. Jak dostaliśmy te plany, to myśmy według tych planów. Proszę pana, w każdym pokoju była przewidziana sygnalizacja, światło, telefony, różne rzeczy. I też były najwyżej dwupokojowe, jednoosobowe albo dwuosobowe. I ja tam przepracowałam też chyba z rok czasu. Bo myśmy najpierw te wojskowe obiekty robili, tak. Bo to był… Tam się spotykałem też z różnymi ciekawymi rzeczami. Tam na przykład w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym to Niemcy pracowali, więźniowie. To takiego Maksa mieliśmy. Maks po polsku dobrze mówił, bo był Ślązakiem na siłę wziętym do wojska. Tak że ja tę historię, proszę pana, to… Ja z tych książek to drugą bym napisał.

  • Czyli na przykład ten szpital to w czterdziestym szóstym, tak?

Nie. Szpital to chyba gdzieś byłoby w czterdziestym siódmym. To nie było od razu. Najpierw były… Piąty i szósty to było tutaj, proszę pana, a szpital to był w późniejszym okresie, szósty, siódmy. Nie powiem panu [dokładnie].

  • Wobec tego chciałbym jeszcze pana zapytać, kiedy pan wrócił do szkoły?

Proszę pana, kiedy ja wróciłem do szkoły? Ano widzi pan, ja chciałem wrócić do tej szkoły i okazało się, że jestem element. Element niepożądany. Tak że tam donosicieli było, nie owało. Od razu powiedzieli, że ja się nie nadaję do tej szkoły, bo… Powiedziałem, skończyłem szkołę powszechną i skończyłem pierwszą klasę gimnazjalną tajnych kompletów. I mogę z powrotem do tej pierwszej gimnazjum wrócić, prawda. Okazuje się, że nie mogłem, no bo jakaś życzliwa dusza doniosła. No i jak poszedłem, wie pan, i pani nauczycielka [stwierdziła]: „No, to trzeba do dyrektora”. Jak poszedłem do dyrektora: „Jak się nazywasz? A gdzie mieszkasz?”, i tak dalej. No to mówi: „Jutro może przyjdziesz...”, może to, może tamto. No i potem jak już jutro przyszedłem, to już, wie pan, się skończyło, bo już nawet nie pytali o nazwisko, o nic nie pytali, tylko z widu, panie.
I jak był na mnie wyrok, to z Czesiem Ołdachowskim… A, widzi pan, bo jeszcze dodatkowa sprawa. Myśmy sobie po wojnie chodzili do [budynku] YMCA na plac Trzech Krzyży. Tam była YMCA na tej ulicy w głąb. Plac Trzech Krzyży, jak się ta ulica nazywała... mniejsza z tym. W każdym bądź razie w „Imce” były nasze spotkania i tam zawsze ta młodzież się zbierała, między innymi młodzież z Powstania. I były jakieś tańce, były jakieś gry, tańczyli sobie, śpiewali. Tadzio Suchocki (bo to to muszę od razu powiedzieć), za to, że się nie posłuchał pewnego człowieka, to siedział potem w obozie. Siedział w naszym obozie chyba w czterdziestym ósmym roku albo dziewiątym. Normalnie go zabrali, wie pan, też jako element podpadający, bo się nie ujawnił. A ja dzięki temu, że właśnie trafił się jakiś starszy pan, stary chłop, a to był jakiś z Armii Krajowej albo z Szarych Szeregów... Nie wiem, skąd on był, ale on mówi tak: „Słuchajcie, chłopaki, tu była lista…”. Bo tam jeden warunek był, że jak się przychodziło, trzeba było podpisać listę, że się wchodzi do budynku, do „Imki”. I on powiada tak: „Tu była lista. Podpisałeś ją?”. – „No, podpisałem”. – „No to ja wam powiem krótko. Spieprzajcie stąd, bo ta lista zginęła. I więcej się nie pokazujcie”. To ja strasznie zdziwiony. Najpierw mamie to powtórzyłem, a później Czesiowi. To Czesio popatrzył: „Jak on tak powiedział, to nie chodź tam więcej”. I dzięki temu mnie dużo rzeczy ominęło.

  • A to, że został pan określony jako tak zwany element, to z czego wynikało?

No z tego, że z opaską chodziłem, że nawet sąsiadka w domu na Emilii Plater, taka pani Helena Kasprzak, bardzo miła, sympatyczna... Ja sobie tę lilijkę naszyłem czarną, bardzo nieudolnie. Ona tak: „Nic nie powiedziałeś, że ty jesteś też żołnierzem”. A ja mówię: „No jestem, tutaj mam z lilijką właśnie”. – „Słuchaj, to ja ci zrobię tę opaskę”. I ona mi zrobiła przepiękną opaskę, proszę pana, z haftowaną lilijką. Nikt nie miał takiej lilijki. No i ta lilijka doszła widocznie wyżej. I wie pan, nie mogę odżałować, że jej wtedy nie wziąłem. No ale ona poszła do walizy i już.

  • To ta waliza, którą sąsiedzi mieli zamurować i ona potem przepadła?

No przepadła. Dlatego że tam była… Wie pan, nie wiadomo, czy złodzieje, którzy na szaber przyjeżdżali… Bo jak zobaczyli, że świeży mur, to mogli to złodzieje zrobić albo ci miejscowi, którzy zaraz po wyzwoleniu Warszawy tutaj przeszli. Bo byli tacy, że następnego dnia jak Rosjanie wkroczyli, to [weszli] za nimi do Warszawy i szabrowali, kradli. Tak że nie wiadomo kto. No a potem nie ma co dochodzić, tylko tyle że na przykład album, który był ze zdjęciami, to ponieważ [waliza] w sąsiedztwie naszej piwnicy była zamurowana, to ten album ze zdjęciami różnymi to był zdeptany, wdeptany w ziemię, pod jakimiś tam węglami, pod jakimiś tymi... Mama wyciągała później spod tych węgli, szukała, co jeszcze można znaleźć. Bo prawdopodobnie walizy były… Jak zobaczył, że album ze zdjęciami, to co będzie album nosił. Wziął, wyrzucił. No i tam takich parę drobiazgów właśnie, takich z tej walizy, wie pan... Stąd wiemy, że zostało ukradzione. A kiedy, to [nie wiemy].
  • Wracając do tej szkoły, czy udało się w końcu gdzieś dostać? Jak to było?

Proszę pana, tak się udało, że byłem „elementem” i jak pracowałem, to już między innymi na tym szpitalu Piłsudskiego, ponieważ to już nie było Boernerowo, już nie było gdzieś blisko, to wtedy zasięgnąłem języka, [zapytałem] takiego starszego montera, bardzo miły, sympatyczny pan. I on powiada: „Słuchaj – mówi – na Pradze, na ulicy Otwockiej jest szkoła dla elektryków. Ty się nie oglądaj na nic, tylko idź do tej szkoły. Bo jak pójdziesz do tej szkoły, do tej szkoły cię przyjmą, bo to jest szkoła zawodowa i tam nikt nie będzie o nic pytał”. I rzeczywiście tak było. Bo pytanie tylko było: „Pracujący czy niepracujący?”. Bo pierwszeństwo dla pracujących. „Pracujący?” – „Tak jest. Pracuję w spółdzielni Grupa Techniczna, plac Trzech Krzyży 3”. No i wie pan, na tej zasadzie oni mnie przyjęli bez żadnego egzaminu i ja nawet tę szkołę skończyłem.
Był problem, kłopot był z tą jazdą, bo wtedy pracowałem w tym szpitalu Piłsudskiego i to dosyć duży kawałek. To jeszcze do domu po drodze, szczęście. Jedyny punkt, z którego można było na Pragę jeździć, to było skrzyżowanie Alei Jerozolimskich z Marszałkowską. Tam był taki duży, pusty plac. Tam były już takie studebakery, z tyłu wejście do studebakera i można było wchodzić za opłatą. Zresztą były też takie tak zwane linie, więc niektóre to nawet były bezpłatne, bo ja wtedy legitymację szkolną miałem, więc można było tak... Ale trzeba było pojechać do tej ciężkiej pracy, wie pan, trzeba było pojechać, bo zajęcia się zaczynały dopiero o godzinie piątej po południu. Bo tam większość była pracujących, którzy przychodzili, przyjeżdżali po pracy, często się spóźniali. No ale nauczyciele patrzyli przez palce. Znakomici nauczyciele, bo to byli inżynierowie, technicy. Na przykład fizyki to nas bardzo dobry inżynier uczył. I wtedy na przykład [padały] różnego rodzaju pytania: „Panie profesorze, a teraz niech pan powie, jak to z tą bombą atomową. Dlaczego to wybuchło, co i jak?”. Więc żeśmy mieli cały wykłady na ten temat, pomimo że to była elektryka. Prawo Ohma, prawo Kirchhoffa, jakieś tam drugie prawo Kirchhoffa i te inne Joule’a. „To proszę bardzo, to po kolei robimy, robimy. A jak was to interesuje, proszę bardzo”. Tak że wie pan, mile wspominam i tę szkołę, bo człowiek się zawsze zaprzyjaźnił. Trochę miałem znajomości.
Tam po raz pierwszy usłyszałem już wyraźnie [historię Katynia], bo był taki kolega, który o Katyniu strasznie dużo wiedział. To już wtedy o Katyniu się dowiedziałem, o tym wszystkim. Jak kiedyś na języku polskim czy tam historii: „Pani profesor, a teraz jak my się mamy ustosunkować do tego Katynia i tak dalej?”. I zaczyna jej wykład. Ona, biedna, zzieleniała, sczerniała i w pewnym momencie: „Ja ciebie przepraszam. Ja tu lekcję prowadzę. Ja cię proszę, zamilknij. I wobec tego jedna prośba z mojej strony. Proszę na temat Katynia nie mówić w klasie, bo to jest…”. – „No ale pani profesor – on nie daje za wygraną – pani profesor…” – „Proszę nie mówić. Historia to wykaże”. Bo Niemcy rzeczywiście jak odkryli te groby, to „Nowy Kurier Warszawski” w czterdziestym drugim czy trzecim roku codziennie na drugiej stronie i codziennie na tym samym miejscu, na tym samym miejscu była lista wykopanych. To było około pięćdziesięciu nazwisk. Były numerowane i było napisane, że stopień miał taki, ewentualnie to, tamto...

  • Jeszcze na koniec chciałbym zapytać o dalsze echa Powstania, które w pana życiu późniejszym miały miejsce. Wiem, że pan wydawał jakiś biuletyn, jakieś materiały, wspomnienia.

Proszę pana, biuletyny to wydawałem i teraz też prawdopodobnie chyba coś zrobię, bo koledzy mnie namawiają. Zresztą jak skończymy, to panu pokaże coś więcej. Zawsze była ta żyłka, wie pan, miałem tę żyłkę twórczą, no co ja zrobię. Ciężko pracowałem, bardzo ciężko, fizycznie, ale niezależnie od tego było umiłowanie muzyki. To już we mnie zostało. I ja tak, proszę pana, jak była wolna niedziela, to całą niedzielę ćwiczyłem na instrumencie. A w sobotę się wcześniej kończyło (bo to było sześć godzin pracy, osiem godzin było do piątku, a sześć godzin w sobotę), to ja biegiem do domu (krótko się pracowało, tylko sześć godzin), obiad zjadałem i znowu, proszę pana. Nie było fortepianu, to ja [ćwiczyłem] na akordeonie. Podobno byłem wirtuozem, podobno byłem doskonałym wirtuozem. To mnie też ratowało w wielu sytuacjach. Bo później między innymi i w wojsku byłem, [a] dlatego [że grałem], jakoś się lepiej działo.
A tutaj, no, [poszedłem] do tej szkoły muzycznej i potem jak już to wszystko, jak skończyłem tę szkołę, to postanowiłem, że ja się obrażę na to i spróbuję podjąć jakieś studia. I u Wawelberga i Rotwanda było technikum. [Tak] to się tak nazywało, bo później była szkoła inżynierska, ale na początku to oni dostawali dyplom technika. Były dwa wydziały: Mechaniczny i Elektryczny. No i jak ja poszedłem tam do tego Wawelberga i Rotwanda, to oni tak patrzą na mnie: „A ile ty masz lat?”. – „No, osiemnaście”. – „A legitymacja czy coś... Nie masz osiemnastu, nie przyjmiemy cię. Musisz mieć skończone osiemnaście”. No i nie przyjęli. No i jak mnie nie przyjęli, to ja się wtedy zbuntowałem i w czterdziestym dziewiątym roku, jak otworzyli państwową szkołę umuzykalniającą, to zacząłem z tą szkołą umuzykalniającą. No i robiłem podobno ogromne postępy. No bo nawet się zdarzyło, że byłem na którymś tam kolejnym roku i [pracowałem] jako asystent nauczyciel, bo owało nauczycieli po prostu. A jeździłem z różnymi ekipami, bo wtedy były w modzie takie spółdzielnie produkcyjne i między innymi było takie Pobierowo, gdzieś tam na wsi, chyba ze sto kilometrów. To ja jeździłem jako akompaniator, jako solista. Jeździłem i z kolei poznawałem bardzo ciekawych ludzi, bo między innymi pan Poreda, bas taki znakomity. Z drugiej strony znowu pan Wincenty Nowakowski, przyśpiewki od Dzierżanowskiego. Później pani Kawecka, która była sopranistką. Wie pan, plejada tych znakomitości, bardzo dobrych artystów, którzy jeździli, żeby zarobić. Słynny taki był, Jaksztos się nazywał, konferansjerkę prowadził. Super dowcipny, bardzo miły, bardzo kochany pan. I ja od nich nauczyłem się życia. Nauczyłem się od nich życia i tak się przekonałem, że jednak trzeba spróbować, co będzie ze tą muzyką. Bo jak pogniewałem się z tą elektryką, to trzeba zobaczyć, co z tego wyjdzie. No i zaczęło to wychodzić i później mnie zrobili tym asystentem, to zarabiałem.
No ale później jak przyszedł czas wojskowy, to mnie zabrali do wojska. No ale zabrali mnie do wojska, to ja już byłem wirtuozem. Pamiętam, że jak poszedłem do pułkownika Ratkowskiego, do zespołu Pieśni i Tańca Wojska Polskiego, no to on powiada: „No, akordeonistów, pianistów to u mienia już chwacit, nie potrzeba – mówi. – Ja potrzebuję kontrabasistę, fagocistę”. A ja mówię: „Panie pułkowniku, to ja spróbuję. Ja spróbuję tego kontrabasu, fagotu, co pan sobie życzy”. I on tak: „No tak, ale ja was nie przeegzaminował jeszcze. Ja was jeszcze nie przyjął. No to zagrajcie, zagrajcie, tak”. Kazał służbowy akordeon przynieść. I pamiętam, że ja wtedy zagrałem mu coś takiego, mówię: „Ja się muszę rozegrać”. Rozegrałem się, rozegrałem, a potem mówię: „A mogę teraz panu zagrać, jak by pan sobie życzył, walc cis-moll Chopina”. – „O, to ciekawość. Na akordeonie wy gracie?” A ja mówię: „No gram. Ja to mam w repertuarze – mówię – i się bardzo ludziom podoba. I ja wtedy zagrałem, wie pan, tego w walca cis-moll Chopina. I tak gram, gram, gram. Raz powtórka. Tam jest taka część A, B, A, C, A i znowu to B i ono było bardzo techniczne. I ja już tak pograłem, pograłem i dochodzę do tego i myślę sobie: „Ach, ja tak puszczę, to pokażę mu, jaką ja mam technikę”. I się rozłożyło to wszystko i klap. No i wie pan, no i w ogóle nie dokończyłem. W ogóle nie dokończyłem, zdjąłem ten akordeon, odłożyłem, mówię: „Nic z tego nie wyjdzie”. A Ratkowski: „No – mówi – taki młody człowiek. Taki młody i taki nerwowy. No, artysta chcesz być. Toć to – mówi – toć to normalne, że się pomyli i trzeba od razu przytomnie od początku”. A ja mówię: „To co – ja mówię – to mam zaczynać od początku?”. – „Nie, służbowego zawołaj”. Zawołał służbowego. „Poproszę tutaj – mówi – szefa kompanii”. Taki zawodowy sierżant. Szef kompanii przyszedł... Proszę pana, ja już byłem w jednostce bojowej, jak do niego przyszedłem. „Słuchaj, sierżant. Trzeba będzie jego gdzieś tam umieścić”. – „No, tak nie bardzo łóżko ma...”, i tak dalej, i tak dalej. „No, ty to sobie dasz radę. Glinkowskiego jeszcze – Glinkowski to taki pan porucznik. – Zadzwonić proszę do okręgu i powiedzieć, że jest u mnie taki szeregowy...”. – „Nie, nie szeregowy, starszy szeregowy, już ma belkę. Już ma belkę, dostał”. – „To starszy szeregowy. To wobec tego tego starszego szeregowego to wy coś tam dla niego – mówi – zróbcie, żeby on miał jakąś swobodę, bo on u nas będzie. A w okręgu to powiedzieć, że pułkownik Radkowski potrzebuje Różyckiego Tadeusza w stopniu starszy szeregowy, który przybył…” Nie to, że ja do niego na przepustkę przyjechałem, tylko: „Przybył do mnie”. No i potem, cholera, drugi raz znowu... Ja pojechałem z powrotem do tej jednostki i wróciłem prawie z płaczem do Radkowskiego, a Radkowski mówi: „Glinowski, no jak wy załatwili? Wy nie załatwili”. No to ja mówię: „No wie pan – mówię – widocznie niepotrzebny jestem”. No i on proszę pana do tego Glinkowskiego: „Połączyć mnie z takim i takim pułkownikiem”. No i tam długa rozmowa i w pewnym momencie Ratkowski: „Panie pułkowniku, ja panu powiem tak. Wy strasznie długo załatwiacie. Ten człowiek siedzi przede mną, tutaj, w moim gabinecie. Ja panu powiem, my zrobimy tak, że ja go sobie zatrzymam, a wy wszystko załatwicie”. No a tam z tamtej strony jakaś mowa, mowa, mowa. „Panie pułkowniku, ja panu jeszcze raz powtarzam, że ja go sobie zatrzymam, a wy wszystko załatwicie. Bo jak wy nie załatwicie, to ja będę prosił generała Krzemienia”. A generał Krzemień to był politruk. No i wie pan, dzięki temu ja zostałem u tego Radkowskiego.

  • On był Polakiem z Kresów czy był Rosjaninem?

Nie, on był był mocno spolszczony. No, nazwisko miał Radkowski, nazwisko miał Radkowski. No niewykluczone, wie pan. Tak jak pan w historię sięgnie, to przecież masa było ludzi, którzy mieli te polskie nazwisko.

  • Właśnie, tutaj nazwisko niewiele wyjaśnia.

No, niewiele. Ja na przykład znałem taki przypadek, że było dwóch braci Sienkiewiczów, tak. Ten pan Sienkiewicz, on był tutaj zasiedziały i tak dalej, a przyjechał do niego brat z Sojuza i też Sienkiewicz się nazywał. No i ktoś powiada, mówi: „To jest z KGB facet – mówi. – On już tu trzeci raz przyjeżdża”. No i nie wiadomo, kto to jest. Nazwisko polskie.

  • No dobrze, odchodzimy coraz dalej od Powstania. Chciałbym, żebyśmy zakończyli jakąś klamrą. Może jeszcze chciałby pan coś podsumować?

Proszę pana, co ja mogę powiedzieć... Mogę krótko powiedzieć, że w życiu ciężko pracowałem i to niesłychanie ciężko, bo moja dniówka to była minimum dwanaście, czternaście godzin. W ten sposób pracowałem i tak się złożyło, że dzięki tej pracy później skończyłem studia. Muszę panu powiedzieć, że na ostatnim roku w Wyższej Szkole Muzycznej, na ostatnim roku była kwestia, że magistra nie dostanę, bo jak ja jestem elektryk, to co elektryk, matury nie ma dużej. To ja jeszcze do liceum korespondencyjnego musiałem chodzić i korespondencyjnie zdawałem dużą maturę. Takie były moje losy. Tak że potem ja tak zawsze na kupę, na kupę. Później trafiłem szczęśliwie do Filharmonii Narodowej, też trochę szczęścia miałem, bo był słynny Wodiczko. Znakomity dyrygent, twórca tej prawdziwej, wielkiej filharmonii to jest Wodiczko, nie Rowicki, nie Kort, nie tamci inni, tylko ten Wodiczko właśnie. I pamiętam, że ten profesor, który mnie na kontrabasie uczył, a uczył mnie dlatego, bo jak w wojsku byłem, to musiałem chodzić na ten kontrabas, bo pułkownik tak mówi: „No, wy powiedzieli, że wy do szkoły muzycznej na kontrabas, na fagot”. A ja mówię: „No to ja będę na tym kontrabasie”. A na akordeonie grałem, ćwiczyłem, tak że grałem na trzech instrumentach od razu, potem jeszcze na klarnecie, tak że tak kochałem tę muzykę. No i to tak się złożyło, że ten Wodiczko, jak do niego przyszedłem, to było chyba ośmiu, a on chciał grupę powiększyć do dziesięciu. I został jeszcze jeden wolny etat. I on sobie postanowił, że weźmie jakiegoś młodego człowieka. Ten mój profesor tak mnie zachwalał, zachwalał na tym kontrabasie. „Panie dyrektorze, może on a vista zagra”. – „Panie profesorze, młody człowiek, a vista. Co pan wygaduje, panie, daj pan spokój. Ja jego przyjmuję”. No i wie pan, i tak to było, miałem trochę szczęścia jeszcze w życiu. Ale tak jak mówię, dzięki pracy. Kopalniana praca, kopalniana. Górnik tyle się nie naharował, co ja przez całe życie. No ale cieszę się dzisiaj z tego wszystkiego, bo człowiek ma jakieś osiągnięcia.
No i potem, jak już w filharmonii byłem, to miałem tych kolegów, to jeszcze sobie zrobiłem radochę, bo lubiłem zespoły kameralne, więc zrobiłem taki zespół kameralny „Grającą Tabakierkę”. Płytę nagrywałem, chętnie panu sprezentuję, bo nawet jedną zawsze noszę ze sobą. Miałem bardzo dużo audycji telewizyjnych, radiowych, tak że spełnionym człowiekiem jestem absolutnie, bez żadnych tych…
No i jak już miało powstać Związek Powstańców Warszawskich, to należałem do tego związku komunistycznego. Bo były dwa związki [żołnierzy] Powstania Warszawskiego. Nie wiem, czy pan wie o tym, ale było Stowarzyszenie Żołnierzy Armii Krajowej i to był mój generał Ścibor-Rylski, w randze pułkownika wtedy czy nawet majora, a za Wisłą był Związek Powstańców Warszawskich i tam miałem paru kolegów. Oni powiadają: „Słuchaj, trzeba się do tego…”. – „A, mnie to niepotrzebne – mówię. – Do ZBoWiD-u się zapisałem, bo powiedzieli, że ZBoWiD potrzebny”. – „ZBoWiD potrzebny do emerytury, toś dobrze zrobił, żeś się zapisał. Ale tutaj jest taka sprawa, że trzeba do tego związku, bo będziemy mieli... Wybieramy się do generała Jaruzelskiego…” Już nie pamiętam tych okoliczności i koniecznie, żeby… Ja, jak już było połączenie, to po tym połączeniu się zaprzyjaźniłem z Edziem Kądzielą. To był bardzo dobry specjalista, ekonomista. On gdzieś tam budował nawet atomową elektrownię, gdzieś tam na tym... tak że wielkiej klasy człowiek poza tym. Poza tym spotkałem tam bardzo miłego Mirka Liska, to moi przyjaciele. Ja miałem takich oddanych, prawdziwych, wielkich przyjaciół. No i potem, jak już się zebrało to wszystko, to utworzył się związek Powstańców, połączony był i wtedy postanowili środowiska stworzyć, środowisko Harcerskiej Poczty Polowej. No i pamiętam, że pierwszym szefem to najpierw był Edzio... Aha, Edzio miał być skarbnikiem, to potem był chyba Kasprzak, Kasprzak był, tak. A potem była taka sprawa, że Kasprzak zrobiliśmy zebranie takie naszego środowiska i Kasprzak to powiada, że on nie ma czasu, bo książkę pisze czy jakieś inne rzeczy, że trzeba wybory zrobić. No i jak zrobili te wybory, to mnie wybrali i tak do dzisiaj siedzę w tym. [...]

Warszawa, 24 kwietnia 2014 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Tadeusz Różycki Pseudonim: „Dudek” Stopień: młodzik, łącznik, listonosz Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Południe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter