Stefania Osiak „Stefa”
Nazywam się Stefania Osiak, urodzona 22 lutego 1930 roku w Warszawie, pseudonim „Stefa” nadany pierwszego dnia Powstania, zgrupowanie „Żywiciel”, punkt sanitarny numer 116 na ulicy Suzina 3, mieszkania 137, na parterze. Byłam łączniczką, bo byłam za mała, żeby być sanitariuszką. […] W czasie okupacji chodziłam na komplety geografii i historii. Te które przewodziły tymi kompletami, to były dziewczyny z Harcerstwa, tylko dużo starsze od nas. One w ten sposób nas werbowały do Szarych Szeregów. To był 1943 rok, chodziła ze mną Teresa Grodzicka, która mieszka na ulicy Mickiewicza, Irena Kowalska na ulicy Potockiej, we trzy byłyśmy. Komplety odbywały się pod ścisłym ukryciem, w każdym mieszkaniu, mało osób wiedziało o tym zresztą i we cztery osoby właściwie byłyśmy, jak przy stole sobie siadałyśmy. Ona nas wprowadzała właściwie do Szarych Szeregów, ale to się w sumie jeszcze nie zakończyło wstąpieniem do Szarych Szeregów…
- Jak nazywała się pani, która panią wprowadziła?
Janeczka, ale dokładnie nie pamiętam jej [nazwiska], spotykam ją teraz u „Żywiciela”, ona coraz mniej już przychodzi, bo jest dużo starsza ode mnie. Mieszkała na ulicy Mickiewicza, ja tam do niej chodziłam zresztą. Ona też przeszła różne tragedie życiowe, bo dziecko jej zmarło i potem miała sytuacje rodzinne nie bardzo przyjemne. W ten sposób właściwie do Powstania to doszło.
- W momencie gdy wstąpiła pani do Szarych Szeregów…
Ja nie wstąpiłam do Szarych Szeregów, dopiero miałam wstąpić, ale nie wstąpiłam, bo Powstanie wybuchło. To był 1943 rok, na komplety chodziłyśmy rok i Powstanie wybuchło. Na Suzina, róg Krasińskiego…
- Gdzie pani się wtedy znajdowała?
Znajdowałam się właśnie na Suzina 3, bo tutaj mieszkałam.
- Pani wiedziała, że wybuchnie Powstanie?
Orientowałam się, ale ja miałam czternaście i pół roku. Mój ojciec też należał do konspiracji, ale nigdy mi o tym nie powiedział, dopiero później się o tym dowiedziałam.
- Kiedy się pani dowiedziała?
Dowiedziałam się dopiero po Powstaniu, ojciec to ukrywał. Pracował w Monopolu Tytoniowym na Nowym Świecie 4 w dyrekcji. Tylko wiem, taką mi rzecz opowiadał, że jechał do niego, dać mu znać o wybuchu Powstania, jakiś jego towarzysz z tej organizacji i Niemcy go zgarnęli gdzieś po drodze i on już nie dojechał. Godzina „W” miała być o godzinie siedemnastej, a Powstanie na Żoliborzu zaczęło się, bo sama to widziałam, gdzieś o wpół do trzeciej. Niemcy jechali ulicą Krasińskiego - jakiś patrol był, a z kolei powstańcy wieźli broń do Zmartwychwstanek, bo tam był cały bastion i tam był duży punkt sanitarny. Wieźli [broń] w jakimś wozie, mieli wszystkie te rzeczy zakryte. W każdym bądź razie, Niemcy i Powstańcy wpadli na siebie i wtedy zaczęło się Powstanie.
- Pani była bezpośrednim świadkiem tego wszystkiego, widziała to pani?
Tego dokładnie nie widziałam, to z opowiadań wiem, ale tu już w pobliżu byłam cały czas, bo ulica Suzina jest od ulicy Krasińskiego do Słowackiego. Tam, gdzie mieszkałam były dwa bloki, podwórko było zamknięte dwoma bramami, z jednej i z drugiej strony. Widziałam jakiś ruch, że w ogóle coś się działo i właściwie już zaczęli być ranni i zabici. Naturalnie od razu, z miejsca zaczęto organizować miejsce, gdzie można było opatrunki robić. Właśnie w ten sposób, nawet wieczorem już, gdy deszcz padał, zaczęłyśmy [przynosić] dla powstańców płaszcze nieprzemakalne, kobiety zaczęły wyciągać prześcieradła, zaczęły drzeć je na bandaże. Jakieś miejsce znaleźli na Suzina 3, to było duże mieszkanie na parterze, duże dwa pokoje z kuchnią i od razu tam punkt sanitarny otworzyli. Od razu znalazło się pięć dziewczyn z tego podwórka, między innymi ja byłam, [a także] Hania Iwańska „Lilka”, była druga Lasotówna Irena „Lilka” i Marysia Fabisiewicz, nas było pięć na tym punkcie sanitarnym. Początek nasz taki był, że właśnie organizowałyśmy wszystkie rzeczy na punkcie sanitarnym. Na następny dzień już zaczął się ruch i na tym punkcie cały czas byłyśmy.
- Pani nie była sanitariuszką, tylko łączniczką?
Nie, ja byłam łącznikiem.
- Ale opiekowała się też pani rannymi?
Naturalnie, bo od razu w piwnicach zrobili miejsce dla rannych, gdzie szpital od razu powstał, prawie drugiego dnia.
- Była pani przeszkolona do tego, żeby opatrywać rannych?
Nie, ja tego nie robiłam, nie będę mówiła, że robiłam, jak tego nie robiłam. Mogłam karmić, przynosiłam opatrunki, chodziłam po nie na ulicę Felińskiego, bo ktoś powiedział, że tam są jakieś rzeczy. Był znany ksiądz Trószyński na Żoliborzu, to chodziłam do niego na ulicę Gdańską. Chodziłam tam, gdzie mnie posłali.
- Do księdza w jakich sprawach pani była wysyłana?
Na przykład on nam dawał jedzenie, bo jedzenie przecież było potrzebne. Leżało tam na przykład dwunastu chłopców, to trzeba było im dać jeść, trzeba było ich umyć, zrobić koło nich po prostu. Swojego chłopaka poznałam w czasie Powstania, tego co jest na tym zdjęciu. Jego rannego [sanitariuszki] prowadziły.
On miał pseudonim „Maur”, później się dowiedziałam, że nazywał się Zdzisław Dąbski i cały czas walczył tutaj w Plutonie 227. Znam jego kolegów zresztą, bo to byli z Żoliborza chłopcy przeważnie, tylko starsi ode mnie. On później po Powstaniu przyjechał tutaj i mnie odwiedził dwadzieścia lat temu. W tej chwili jest w Polsce, ale jest ciężko chory, mieszka pod Opolem. Miałam dwoje rodzeństwa młodszego, to oni wszyscy siedzieli w piwnicach, a ja cały czas biegałam. Nawet i spałam w punkcie sanitarnym na kozetce, moja mama była kobietą bardzo bojącą, ale o mnie się jakoś wyjątkowo nie bała. Jestem wdzięczna Panu Bogu, że żyję do tej pory, bo nieraz jak były przekopane rowy strzeleckie, to mnie za nogi brali, żebym niżej wchodziła, a mi się nie chciało chodzić, bo sobie nie zdawałam sprawy [z niebezpieczeństwa]. W pewnym sensie na pewno niczego się nie bałam. Tak, że tam gdzie mnie wysłali, tam gdzie można było iść, to [szłam]. Z rannymi [też] chodziłam. Był jeden Mirek, oczy miał zaprószone, coś tam się źle działo z tymi oczami, to musiałam go zaprowadzić do rodziców, do matki, na Plac Inwalidów i on tam chyba został wtedy, już nie pamiętam dokładnie jak to było, ale to był już prawie koniec Powstania.
Tutaj nie, w czasie okupacji na tym podwórku w starej spółdzielni WSM-u byli chłopcy starsi od nas, bo było dużo młodzieży, to byli bardzo zgrani ludzie. My nieraz chodziłyśmy jako obstawa, a oni tam gdzieś nalepiali coś na Żoliborzu, chodziłyśmy jako grupa wesołych starszych dzieci, jako młodzież, to tylko tyle, a tak to nie przenosiłam żadnych meldunków. Po prostu włączyłam się w czasie Powstania, w pierwszym dniu i całe sześćdziesiąt trzy dni, jak trwało Powstanie, byłam na punkcie sanitarnym i cały czas robiłam, to co mi polecili. Tam był doktor „Olgierd”, drugi był „Tampon”, to był student medycyny, oni we dwóch kierowali tym punktem sanitarnym. To był taki średni, nie duży punkt sanitarny. Była siostra „Zofia” i siostra „Mila”, które były pielęgniarkami rzeczywiście wykwalifikowanymi, starsze kobiety to były. Tak się przetrwało te całe sześćdziesiąt trzy dni na tym punkcie sanitarnym.
- Czy często panią wysyłano?
Sporo mnie wysyłali.
- Jakie to były jeszcze zadania do wykonania?
Do olejarni na przykład poszłam, jedzenie trzeba było zorganizować dla tych rannych, bo właściwie nie było co jeść, więc w olejarni byłam na Marymoncie.
- Jaką żywność pani stamtąd przyniosła?
Olej, a od księdza Trószyńskiego z ulicy Gdańskiej przyniosłam całą kobiałkę jedzenia, nawet, między innymi, było tam wino dla rannych.
- Chodziła pani do tego księdza regularnie, czy to było jednorazowo?
Kilka razy byłam u niego, bo on miał widocznie jakieś większe szanse zdobycia jedzenia, Marymont nie był zajęty wtedy przez powstańców, tylko tam Niemcy grasowali. Właściwie Marymont był bardzo szybko ewakuowany przez Ukraińców i tam była rzeź. Tam jest mały park i jest jeszcze tablica, [upamiętniająca] matkę, [która] prosiła, błagała Niemców, żeby nie zabili jakiejś jej bliskiej osoby, a jednak ich rozstrzelali. Tam był bardzo duży cmentarz, jeden, drugi, na Marymoncie. […] Nawet na mszy byłam w kościółku na ulicy Gdańskiej, była msza w czasie Powstania. U nas była msza, jak te balkony są.
W czasie Powstania, tak.
- Uczestniczyła pani w tej mszy?
Tak, naturalnie.
Wzruszające to było, bardzo wzruszające.
Bardzo dużo osób uczestniczyło, bo to był właściwie taki teren troszeczkę, nie to że zamknięty, ale taki że łatwo było się jakoś tak skupić, dużo ludzi było na tej mszy, a tutaj w tym kościele, to na ulicy Gdańskiej uczestniczyłam we mszy.
- Dwa razy to się zdarzyło, czy częściej może?
Pamiętam o dwóch razach, takich gdzie dużo ludzi uczestniczyło.
- Ma pani jakieś takie bardzo silne wspomnienie?
Mam ogromne nawet wspomnienia, dlatego że tam raz spadły dwie bomby.
Nie w czasie mszy, już później, za ileś dni, w ciągu tych sześćdziesięciu trzech dni. Posłali mnie po jakieś jedzenie, które kobiety gotowały, bo znalazły jakiś ryż, kaszę, jakieś pomidory i gotowały kociołki duże. Pobiegłam po coś do koleżanki, właśnie do „Lilki”, tej która też była na tym punkcie sanitarnym, bo ona tam mieszkała. Na chwileńkę weszłam do piwnicy, słyszymy jak lecą bomby i rzeczywiście na Suzina 3 spadły dwie bomby. Byłam między jedną klatką a drugą i dosłownie o tę ścianę, gdzie stałam, ta bomba się otarła, tak, że z drugiego piętra wszystko spadło do piwnic.
- Znajdowali się tam jacyś ludzie?
Właśnie ja między innymi byłam, więc to było straszne przeżycie, dlatego że ludzie usłyszeli huk spadającej bomby, były jakieś karbidówki, to one zgasły i my wszyscy [uciekliśmy] w jeden róg, bo nie wiedzieliśmy, co się dzieje po prostu. Od tamtej pory, rozmawiałam nawet z lekarzem, boje się miejsc zamkniętych, panicznie się boję. Jestem najszczęśliwsza jak jestem na działce i na wolnym powietrzu, a tutaj to muszę mieć albo firanki odsunięte, albo coś, żebym widziała kawałek nieba, więc to było przeżycie silne. Tam byli ranni.
- Zginął wtedy jakiś człowiek?
Młody chłopiec, mieszkał na drugim piętrze, jakoś zjechał na tych gruzach, potem jego dziadek zginął zdaje mi się, kilka osób. To była czwarta, piąta klatka i ta piąta klatka cała poleciała do dołu, tam zaraz był pył duży. My jakoś wydostaliśmy się, ale to szok był, tak, że przeżyłam coś takiego właśnie w czasie Powstania. W ogóle zdaje mi się, że miałam dużo szczęścia, że przeżyłam Powstanie jednak, dlatego że byłam cały czas ruchliwą dziewczyną, która się kręciła, nie potrafiła usiedzieć na jednym miejscu.
- Wracając do zdobywania żywności, czy jeszcze inne punkty pani pamięta, do których pani chodziła, żeby przynieść jakąś żywność?
Chodziłam w różne miejsca, na przykład chodziłam, tylko nie pamiętam, po co ja tam poszłam, na Mickiewicza. Nosiłam rannych na przykład, bo bym zapomniała o tym powiedzieć. Nosiłam rannych, nawet z Marysią, która…
- Zaraz o tym powiemy, ale jeszcze o żywności.
Po żywność raczej nie chodziłam tam dalej. Chodziłam po opatrunki na ulicę Felińskiego, tam była szkoła, tam Niemcy pozostawiali jakieś rzeczy, które można było zabrać i na Marymont po olej chodziłam. Kiedyś kubełek kartofli przydźwigałam. Tutaj, gdzie mieszkam, na Popiełuszki były sady, były krzewy, pomidory rosły, to też tutaj chodzili ludzie, ci którzy się nie bali.
- Pani chodziła do tych sadów?
Naturalnie, że tak, gdzie można było wejść, to wszędzie weszłam.
- Nie owało tam państwu żywności?
Nie, no owało.
- Ale nie było takiego bardzo dużego głodu w czasie Powstania?
Nie, kochanie, głodno i chłodno było. Miałam brata, który zmarł w tym roku, 6 stycznia. Miałam wtedy czternaście i pół roku, on miał siedem lat, to moja matka bała się, bo stał koło matki i wołał o jedzenie. W czasie okupacji chleby piekli, nazywały się bonowe, to była glina prawie, takie bocheneczki i moja mama jeszcze potrafiła z tego chleba okroić skórki w woreczek biały i gdzieś na antresolę położyła. Później te skórki były przez robaki nawet już jedzone, to moja mama wyjmowała te skórki i mojemu bratu dawała, a ja też byłam głodna stale. Dlatego teraz tak dobrze wyglądam, bo teraz sobie niczego nie żałuję, co mi przyjdzie do głowy, to [zrobię i] jem. Tak na wesoło już mówię, żeby trochę rozweselić tę sytuację. Było głodno, jak było mnóstwo powstańców, ja nie korzystałam z tego jedzenia, bo uważałam, że ci, którzy leżą w szpitalu, ci którzy są ranni, to im trzeba dać jeść. Ale nieraz [jak] spałam na kozetce, to mnie coś tam wetknęli do buzi, żebym coś tam miała w buzi swojej. Głodno było, nie było co jeść, naprawdę nie było co jeść. Przecież przez dwa miesiące ludzie nie porobili zapasów dużych.
- Powiedziała pani, że przenosiła pani rannych.
Tak przenosiłam, nawet z Marysią była taka sytuacja, że jak jest ulica Słowackiego - teraz jest tam przychodnia - tam było pole wtedy i my szłyśmy we dwie z nią, bo następny punkt sanitarny był na ulicy Krychowieckiej. Bardzo duży punkt sanitarny to był, ale tam też robili operacje i tam tylu rannych leżało, że nieraz po omacku się szło jakimś korytarzem w piwnicach, to naturalnie wpadało się na rannych. Razem z tą koleżanką zaprowadziłyśmy jakąś kobietę ranną i później patrzymy, a dosłownie dwie ranne kobiety niosły ranną osobę na noszach zniszczonych przez szrapnele. Bo były „szafy”, to cały róg był zwalony jeden, potem na Placu Wilsona był szpital na pierwszej kolonii, tak zwanej WSM-u i też tam był duży szpital, gdzie Niemcy wymacali wszędzie gdzie szpitale były, punkty sanitarne, szpitale większe i tam [po bombardowaniu] to dosłownie kawałki ludzkie leżały w parku. Cały ten szpital był rozwalony i znowu też tych rannych trzeba było stamtąd wziąć. Pamiętam chłopca młodego, który mieszkał na Marymoncie, prowadziłam go pod rękę do rodziców, bo też był ranny. Tak, że my z koleżanką, we dwie jakoś się bardzo zżyłyśmy w czasie Powstania i z nią najwięcej chodziłam. Tak, jak opowiadam, od pierwszego dnia byli ranni i zabici, już były groby na podwórkach.
- Czy w czasie przenoszenia rannych zdarzyła się pani sytuacja bezpośredniego zagrożenia życia?
Właściwie cały czas, jak opowiadam, miałam szczęście, że przeżyłam, bo szrapnele właściwie cały czas obijały się o nas. Były rowy strzeleckie, to była ziemia wyrzucona na zewnątrz, ja nimi nie chodziłam, po wierzchu sobie chodziłam. Pewnie, zawsze byłam narażona, bo drugi był punkt w CIWF-ie, oni obserwowali cały czas i też walili z CIWF-u, bo tam było wyżej. Później byli tak zwani… nie ptasznicy, tylko ich inaczej nazywali, nie pamiętam jak…
O, gołębiarze, oni też przecież byli tutaj. Feniks jest na Placu Wilsona, więc jak ktoś szedł, to oni tam…
- Czy pani miała bezpośredni kontakt z Niemcami?
Nie, z Niemcami nie miałam.
- Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania była pani cały czas zajęta, cały czas były jakieś zadania, czy zdarzały się też momenty takie, że można było sobie odetchnąć, czymś innym się zająć?
No, troszeńkę tak, bo przecież to też byli młodzi wszyscy ludzie, też siadali gdzieś na stopniach, w piwnicy śpiewali piosenki wieczorem…
- Pamięta pani jakie to były piosenki?
Na przykład „O Maryjanno, gdybyś była zakochaną”. Wtedy przyszli [żołnierze] z Puszczy Kampinoskiej i nawet dwóch moich kuzynów przyszło. Pamiętam jak oni szli, Boże, do ataku na Dworzec Gdański, to przecież poszło bardzo dużo chłopców, a wrócił co piąty, albo co szósty nawet. Zresztą mój kuzyn też był ranny, jeden [już] nie żyje i drugi nie żyje. Byłam też dumna, między innymi, bo oni mi z Puszczy Kampinoskiej przynieśli mundur angielski, który dla nich był za mały, a dla mnie był bardzo dobry. Chodziłam w mundurze angielskim, nie w bluzie, tylko w takim dłuższym z kieszeniami. Jeszcze tylko jakiejś broni mi owało, to już bym była najszczęśliwsza. Byłam dumna, byłam strasznie zadowolona, co tu dużo mówić. Miałam długie skarpety granatowe, zresztą zrobione w czasie okupacji, bo już się uczyłam na drutach robić, dorabiałam po wojnie później, granatową miałam spódnicę i mundur i byłam zadowolona z tego. Później, już pod koniec Powstania, przyszłam do ojca, bo mój ojciec też się kręcił, a to był w straży, już nie dostał się na swój punkt, więc był po prostu na Żoliborzu i słyszałam wśród tych młodych ludzi, że Powstanie się kończy. Ojciec mówi: „Słuchaj, ty zdejmuj ten mundur, bo cię rozstrzelają Niemcy.” Nikt nie wiedział jaki będzie los tych ludzi. Ojciec rzeczywiście wziął ten mundur, który zdjęłam, zostałam w swojej bluzce, w której jestem na zdjęciach, jak chodziłam do szkoły powszechnej. Byłam w cieniusieńkiej bluzce i raptem słyszymy jak Niemcy wchodzą na podwórko i nas wszystkich wyrzucają.
- W momencie, gdy Powstanie upadło?
Tak, Powstanie upadło. Moja mama była takim zagubionym człowiekiem w czasie Powstania, że nawet nie pomyślała, że jestem w takiej cienkiej bluzce, tylko tak zaczęliśmy wszyscy wychodzić. Ja naturalnie doszłam do swojej rodziny, do matki, ojca i rodzeństwa, koleżanek z punktu sanitarnego też. Już nie wiem, jak to było, że oni… nikt chyba nie został ranny, jakoś się wszyscy zmobilizowali i wyszli z tego punktu sanitarnego. Wszystkich nas wyrzucili Niemcy. Dochodzę do furtki i pani Mickiewicz, która miała córkę Wandę, która została w Powstaniu na Starym Mieście, mówi: „Stefcia, jak ty wychodzisz?! Ja pobiegnę do piwnicy.” To był jeden moment, bo ta piwnica była niedaleko furtki, przyniosła mi kożuszek tej Wandzi i w tym kożuszku wyszłam z Powstania. później też sporo powstańców spotkałam, którzy jakoś nie wyszli razem, tylko poubierali się w futra, nawet damskie, żeby jakoś się zakamuflować, żeby Niemcom nie dać do zrozumienia, że to są powstańcy, tylko cywile. Dużo się właśnie tak do Pruszkowa dostało z Powstania.
Wyszłam z rodziną do Pruszkowa, ze wszystkimi z podwórka wyszłam.
- Proszę opowiedzieć o Pruszkowie.
Kochanie, ja właściwie muszę pani powiedzieć, że naprawdę najmniej pamiętam Pruszków, nie wiem dlaczego, bo mam dość dobrą pamięć. Nawet moje koleżanki się dziwią, że potrafię powiedzieć, jak która się nazywała w gimnazjum, jak która siedziała, jak wyglądała nawet. O Pruszkowie pamiętam niektóre rzeczy, jak nas prowadzili ulicą Okopową, później pamiętam jak doszliśmy na Woli do kościoła świętego Wojciecha, tam też rozstrzelali ludzi, ale dobrze nie pamiętam już tego, naprawdę. Później nas wywieźli wszystkich z Dworca Zachodniego do Pruszkowa wagonami bydlęcymi. Tam byliśmy kilka dni.
- Jakie warunki tam panowały?
Straszne warunki były, to właściwie były warsztaty kolejowe, więc to były okropne warunki. Kilka lat temu postanowiłam zwiedzić to miejsce i byłam tam, ale niewiele naprawdę z Pruszkowa pamiętam. W każdym bądź razie, fakt jest jeden, że mojego ojca oddzielili, bo tam rozdzielali wszystkich ludzi, na jedną stronę do Guberni, a na drugą do Rzeszy. Dobrze mówię? Tak. To znaczy jednych do Niemiec, a drugich na teren Polski kierowali. Mojego ojca skierowali do Niemiec, a moja mama, jako że ja byłam najstarsza i nie wyglądałam tak, jak w tej chwili, bo byłam szczupła dziewczyna, to potraktowali mnie jako dziecko starsze i my we troje byliśmy na terenie Polski, wysłali nas pociągami. Ojciec jednak im uciekł, przebrał się w jakiś fartuch pielęgniarski i gdzieś tam uciekł.
- Pani, pani mama i siostra, gdzie pojechałyście?
Nas wywieźli w końskie, do chłopa po prostu przydzielili, ale my tam nie chcieliśmy być i po prostu do rodziny w grójeckie pojechaliśmy. Moja mama mówi: „Słuchaj, idź ojca szukaj”, bo się przed Powstaniem umówili, że w razie gdyby się coś działo w rodzinie, to albo mój ojciec będzie gdzieś u swojego szwagra w grójeckim, bo tam miał ojca gajowego, tam Lubomirscy mają swoje ziemie, swoje lasy, albo u swojego kolegi w Grodzisku Mazowieckim. Mama z rodzeństwem została, poszła do kuzynów gdzieś pod Warszawę, a ja ojca szukałam. Poszłam najpierw ojca szukać w grójeckie, jak tam zobaczyłam mnóstwo warszawiaków, to tam zostałam. Tam mój ojciec był rzeczywiście, znalazł się.
- Kiedy to było, jak pani znalazła ojca?
To było już po Powstaniu.
- Ale dokładnie pani pamięta, jaki miesiąc?
Szliśmy, wędrowaliśmy, było ciepło, stawaliśmy po drodze, ale jaki to był miesiąc… sierpień, wrzesień… w październiku gdzieś znalazłam ojca.
No szybko.
- Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Ja powróciłam chyba już 15 stycznia, jak tylko Warszawa była wolna to ja z kuzynami starszymi przywędrowałam.
- Gdzie się pani zatrzymała wtedy?
Wtedy to było trochę nie wypalonych mieszkań. No nasz dom cały był spalony jednak, ten na Suzina, tam gdzie był punkt sanitarny, to było wszystko spalone. [Poszliśmy] do piwnic, ja nawet wygrzebałam talerz z popiołu, skleiłam go, ale niezdarnie mi to wyszło, tam uje części, a tak to się wszystko spaliło w piwnicy, zostaliśmy bez niczego. Zatrzymaliśmy się w jakimś mieszkanku na ulicy Krasińskiego, też w WSM-ie, były powybijane szyby, dyktą pozakrywane, pozabijane i jakoś tam byliśmy w tym mieszkaniu na razie. Później WSM zaczął to remontować pomalutku i po roku czasu już dostaliśmy mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią, znowu na Suzina. Tak, że tak było.
- Tam już pani zamieszkała?
Tam zamieszkałam i za mąż wyszłam. Wyszłam za powstańca, który [walczył] w Śródmieściu, pseudonim „Pasta”, ale bał się wracać pięć lat z Francji, bo tam do niewoli poszedł ze Śródmieścia. Dostałam mieszkanie, wyszłam za mąż, to mój mąż dostał już mieszkanie na Kole, dziesięć lat tam mieszkałam, ale wróciłam z powrotem na Żoliborz do tego mieszkania.
- Czy spotkała się pani z represjami w związku z uczestnictwem w Powstaniu?
Nie. Skończyłam małą maturę u Piłsudskiej. Ponieważ w domu nie było tak znowu wesoło jeśli chodzi o materialną stronę, dlatego że ojciec był przedwojennym urzędnikiem w Monopolu Tytoniowym, pensje były marne bardzo, a ja byłam najstarsza, to musiałam iść do pracy. Pracowałam w wydawnictwach Nasza Księgarnia, to było wydawnictwo dziecięce i uczyłam się wieczorami. Skończyłam liceum, dostałam się później na SGPiS i robiłam na drutach wieczorem. Bieda była, po prostu była ogromna bieda po wojnie w Warszawie. Jakiejś myśli jeszcze nie skończyłam chyba, o swoim mężu co mówiłam…
- Pytałam, czy była pani represjonowana?
Nie, nie byłam, po prostu nie przyznawałam się, ukrywałam to. Właśnie zaczęłam o tej instytucji, ja też coś chciałam napisać, ale miałam starszą koleżankę od siebie i ona mówi: „Słuchaj, ty nie pisz tego, tego nie wolno pisać.” Nie pisałam nic, że byłam w Powstaniu, że brałam udział, absolutnie nie przyznawałam się do tego. Zresztą bałam się, bałam się nawet Pałacu Mostowskich jak przejeżdżałam, z daleka patrzyłam na tych ludzi co tam wchodzili, bałam się po prostu.
- Jak teraz pani myśli o Powstaniu?
Uważam, że człowiek musi być wolny i Powstanie według mnie było potrzebne, bo nie można było dłużej już pod tym okupantem być. No ile można było? Ludzie naprawdę byli mordowani i było źle, więc Powstanie musiało być, zresztą to była młodzież patriotyczna bardzo, nie była nastawiona na jakieś materialne [korzyści], wydaje mi się, tylko oni walczyli, jednak cały czas walczyli o to, żeby Polska była wolna. Uważam, że taki ruch był potrzebny, zresztą powstania były tak samo przedtem w Polsce. Polska zawsze się broni i musi się bronić, chyba do tej pory, tak, a człowiek jest wtedy radosny i wesoły, jak jest wolny, a nie żeby ktoś siedział nad nim i nim dyrygował. Dlatego jest mi w tej chwili bardzo smutno, że się między sobą jeszcze nie potrafimy porozumieć, bardzo smutno. […] Gryps Hanki „Czaki” - tu są [opisane] moje koleżanki, tylko starsze, które chodziły do tego samego gimnazjum co ja, Gimnazjum i Liceum imienia Aleksandry Piłsudskiej, teraz było siedemdziesięciolecie. Ale to jest z „Dziejów Szesnastego Państwowego Liceum Stefanii Stempowskiej”, tak szkoła nazwana była po Powstaniu, a przed wojną była Aleksandry Piłsudskiej, teraz wróciła [do starej nazwy]. To jest opis dziewczyn, które zginęły albo w obozach koncentracyjnych, albo w obozach na terenie Warszawy i ona zginęła tutaj właśnie, tak pięknie wstęp napisała: „Mówimy sobie swoim alfabetem, to znaczy alfabetem Morsa, a wystukiwanym na murze między celami więziennymi. O tej przygodzie, która nas połączyła, o tym że nie należy nigdy myśleć o zemście, o tym że ludzie mądrzy prawdziwie, nie mogą być źli. Złość bowiem i nienawiść są poza rozumem w dziedzinie instynktu. Tak więc złym raczej współczuć należy, nie utrzyma się w pokoju nowa, wymarzona Polska, jeśli powstanie zemstą, odwetem. Krew rodzi krew, każda klęska zaś jest ziarnem przyszłego zwycięstwa. Jeśli ma zaistnieć jakiś postęp, rozumna wyższa kultura, trzeba raz przerwać ten łańcuch odwetu, a budować można tylko radością. Radości zaś z umiłowaniem pracy, nienawiścią spajać nie można. Trzeba pamiętać, że fundamentem nowego ustroju będzie wychowanie nowego człowieka. Na nic najlepsze plany, bezcelowe wszelkie spory o rysunek ustroju, jeśli nie zdołamy stworzyć ludzi, którzy to podejmą i nie jednostki to mają być, a społeczność. Wychowanie ma wytworzyć w człowieku umiłowanie prawdy, pracy i piękna. Prawda prostuje drogę, praca buduje piękno, które jest miłości kształtem, uczy spostrzegać istnienie świata wewnętrznego.” To napisała Hanki „Czaka” w grypsie wysłanym z Pawiaka. To była koleżanka z mojego gimnazjum, tylko starsza. Tu jest jeszcze kilka [grypsów], jest opis tych dziewczyn, ich życiorysy, co one robiły. Jestem w tej chwili skarbnikiem w kole absolwentów tego gimnazjum, bo jestem po linii ekonomicznej. Jest też koleżanka, Zofia Wierzbowska, ona jest przewodniczącą naszego koła, to jest też wielka działaczka i też w Powstaniu brała udział. Ma trzech synów i dwóch jest w Australii. Byliśmy w Muzeum Powstania Warszawskiego, przewodnik nas pooprowadzał i ci synowie właśnie byli, było to bardzo miłe spotkanie
Warszawa, 4 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk