Stanisława Turczyńska „Inka”
Stanisława Turczyńska z domu Onufrowicz. Urodzona w Jaktorowie. Pseudonim „Inka”. Pułk „Baszta”.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Uczyłam się.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną? Jak przebiegało pani wychowanie?
Bardzo dobrze, było przykładne. Inteligencka, przedwojenna rodzina z zasadami.
Mieszkałam w Warszawie na [ulicy] Siennej.
- Skąd pochodzili pani rodzice?
Ojciec z Wileńszczyzny, a matka spod Warszawy.
- Czy może pani powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Strach. Potworny strach, dlatego, że matka zabrała nas do wykopywanych rowów. Pierwsza zobaczyłam czołgi i czołgi zrobiły na mnie straszne wrażenie, więc to co miało nas chronić, to było tylko złudzenie.
- Całą obronę przeżyła pani w Warszawie?
Tak.
- Jak wyglądało w tym czasie życie miasta?
Myśmy mieszkali przy ulicy Siennej, która była podzielona na część aryjską i część nie aryjską, więc te kontakty były o tyle przykre dlatego, że jako dozorcy przyjeżdżali Łotysze. U nas była wielka bieda i przychodził mały chłopiec żydowski, który miał marynareczkę, nie wiem co tam było, sznurkiem to było przewiązane i podwinięte. Matka dawała [mu] kartofle, marchew... Nigdy nie zapomnę tego momentu, kiedy on pod drutami przechodził i Łotysz go zabił karabinem, po prostu uderzył i zabił. Później całe powstanie żydowskie widziałam, bo nie zamurowana była ta część [ulicy] Siennej. Potem wywożenie na taczkach Żydów, to straszne... nie da się zapomnieć. Czasami chodzę na Cmentarz Żydowski. Jest [tam] taki krąg wybudowany i wtedy Żydów tam chowali. To było coś potwornego. Jako przerywnik w tym wszystkim: myśmy mieli psa, ukochany pies... i ten pies wpadł do getta i zjedli go. Nie wiem, czy to jest na miejscu, ale to jest wszystko powiązane z tym moim przeżyciem i później było Powstanie. Powstanie, euforia, kiedy sztandar był wywieszony, kiedy później do oddziału przystąpiłam. Uczyłam się robić zapalniki do trotylu. Później się dowiedziałam, że mój ojciec zginął.
- Czy pani przed Powstaniem Warszawskim miała kontakty z konspiracją?
Minimalne. Miałam koleżankę, która była łączniczką, ale w związku z tym, że myśmy byli bardzo odseparowali od wszystkiego, ojciec nas nigdy nie wtajemniczał w nic. Miałam dwóch barci, jeden młodszy, drugi starszy. Nie wiem, co mój brat robił, wiem że był na politechnice, ale co robił... Myśmy byli zupełnie odizolowani, bo ojciec się o nas bał, bał się nas wciągać w to wszystko. Tak, że niewiele mogę powiedzieć dlatego, że to tak bardzo wyrywkowe było to wszystko. To nie było: odział, praca, spotkanie, tego nie było, to było wtedy, kiedy można było wyjść z domu, a wyjść z domu można było bardzo rzadko, dlatego, że o nas się bali.
- Co pani robiła w momencie wybuchu Powstania. 1 sierpnia, godzina 17, gdzie pani się wtedy znajdowała? Jak wyglądał ten pierwszy dzień Powstania Warszawskiego?
Pierwszy dzień jak wybuchło Powstanie, ta euforia, ten wrzask, bo wywieszona została flaga i myśmy się spotkali... To była bomba, która była zrzucona, ale nie pamiętam tego momentu gdzieśmy się spotkali, pamiętam tylko ulicę Sosnową i tam była bomba, która była pełna trotylu i ten trotyl był rozbrojony. Myśmy właśnie dostawali ten trotyl na robienie [bomb]. W naszej grupie był Rosjanin, który nas tego uczył robić i on zginął, po prostu odszedł od nas. Nie wiem kim on był, co on robił, jak się do nas dostał. Nikt się nikogo nie pytał. Później na Mokotowie byłam. Pamiętam barykady, komuś nogę zabandażowałam. Wszystko było nieuregulowane. Nie było grupy, która się trzymała. Wszystko było w rozproszeniu, nie można było tego uchwycić, żebym mogła powiedzieć, że tu byłam tydzień, a tam byłam dwa tygodnie. Później wywózka była.
- Czy zetknęła się pani w czasie Powstania z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej, z żołnierzami niemieckimi?
Nie, absolutnie.
- Co może pani powiedzieć o ludności cywilnej w czasie Powstania? Jak ludność ta przyjmowała walkę, jak sobie z nią radziła?
Nie miałam żadnego kontaktu. Wiem, że tylko raz przechodząc [ulicą] Marszałkowską przez podwórko i zapachniał cudowny zapach, do tej pory pamiętam, a to był duszony kot. To był pyszny kot, to było coś pysznego... A tak to zupełnie żadnego kontaktu nie miałam [z ludnością cywilną].
- Co pani może powiedzieć o swoim życiu codziennym w czasie Powstania?
Był taki moment, że był pęd do zawierania małżeństw. Wtedy byliśmy na [ulicy] Mokotowskiej i chłopiec, któremu się podobałam to był kuzyn popa. Tam śluby zawierali, koncert był, nie jestem pewna czy tam Szpilman u nas nie grał na fortepianie, bo był taki moment, że właśnie na [ulicy] Mokotowskiej był jakiś występ, trudno mi w tej chwili powiedzieć, bo to byłoby już fantazjowanie i pamiętam, że przez podwórko on szedł do mnie [ten chłopiec], w tym momencie bomba upadła i zabiła go na miejscu. Po drugiej stronie mur, podwórko, zakopany... To się tak wszystko zaciera, że jak bym miała to powiedzieć tak jedno po drugim, to było za dużo... Potem śmierć ojca i zupełnie bez niczego przez Aleje Jerozolimskie przebiegłam, żeby zaznaczyć to miejsce, dlatego, że widziałam, że na rogu [ulicy] Widok tam jest zakopany ojciec, a przecież wiedziałam, że [za to] do Niemiec będę wywożona. I tak było: myśmy zaznaczyli.
- Co pani jeszcze pamięta z Powstania?
Niewiele. Naprawdę niewiele. Mam wrażenie, że za bardzo na tym wszystkim zaważyła śmierć mojego ojca, ten lęk, że go nie znajdę, że nie będę wiedziała, gdzie on jest pochowany. To było najistotniejsze dla mnie, że ojciec gdzieś jest i nie ma go i to jest najważniejsze, żeby zaznaczyć. Później to już i kolegę i córkę jego i tam jeszcze innych... Ojciec był najważniejszy.
- Czy miała pani kontakt z podziemną prasą lub z radiem w czasie Powstania?
Nic, absolutnie. U nas wszystko, co było możliwe, to było u ojca, a myśmy nie mieli wcale dostępu do ojca.
Tak, były takie gazetki informacyjne, cośmy tam przynosili, pokazywali nam to, ale nic nie zostało zupełnie. Jak myśmy uciekali, to była jedna rzecz, żeby mieć trochę złota, że w razie czego, że ono było potrzebne. Poza tym w obcasie miałam akowską legitymację i później ze strachu jak uciekałam, to ją po prostu zniszczyłam. To było głupstwo, dlatego że byłam za krótko w Niemczech, żeby się domagać odszkodowania od Polsko-Niemieckiego Pojednania, bo w styczniu już byłam w Polsce. To poświadczałam innych, teraz chcę iść czy tam figuruję, bo Niemcy są bardzo skrupulatni, a ja zarobiłam jednego feniga.
- Co może pani powiedzieć o samym zakończeniu Powstania?
Może to przykre co powiem, odczucie było jedno: czy matka żyje, to jest pierwsza rzecz, czy drugi brat żyje i właśnie ojciec, to było dla mnie najistotniejsze, bo wiedziałam, że już nic z tego. Żebyśmy byli razem i byliśmy razem i matka była z nami w Niemczech.
- Dostała się pani do niewoli i co się dalej z panią działo?
To były obozy pracy, to nie była niewola.
- Została pani wywieziona już po upadku Powstania?
Tak, przez Ursus do Zagłębia Rurhy. Stały pobyt to był Wittem, a obwozili nas do Dortmunt, później do Essen, a później do Witten, to były te trzy miejscowości, na które nas dowożono do różnych prac.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła w tym czasie.
Najciężej to było ładowanie brykietów na wagony i później pchanie, [po tym] na cztery palce obniżony był żołądek, poza tym zachorowałam, miałam biegunkę. Byłam bardzo chora. Myśmy się nosili z zamiarem ucieczki stamtąd, Anglicy dochodzili do nas i myśmy chcieli uciec. Przed nami grupa uciekła i niestety zginęła. Polaków grupa, mimo wszystko myśmy chcieli uciec z matką, z dwojgiem braci, z kolegą Tadeuszem, który był z Łodzi i mówił najlepiej z nas po niemiecku, doskonale i była Ukrainka i dziewczyna. Cała grupa nas się zebrała. Ukrainka nam trochę sprawiała kłopotu dlatego, że ona się bała panicznie Niemców, więc na każde wejście do wagonu ona stawała na baczność i to zwracało uwagę i baliśmy się tego wszystkiego. W Ministerstwie Komunikacji na ścianie wisiał Hitler, jak Napoleon zupełnie wyglądał, tam były teczki i były mapy i musiałam to ukraść i to ukradłam. Oni mnie dokarmiali, ci Niemcy i coś mi tam zawsze dawali do jedzenia, ale pod warunkiem, że jak już bomby rzucali to ja musiałam do piwnicy, a ja się bałam ogromnie, dlatego że w czasie Powstania gruzy na mnie spadły. Jak już miałam te mapy i jak już miałam plan i myśmy uciekali. Uciekaliśmy na takiej zasadzie: że część piechotą, bo przecież to był koniec wojny, więc już był taki strach i Anglicy już nas posuwali do przodu. Taka pamiętna jedna rzecz jest: zestrzelili samolot angielski i był spadochron i pamiętam jak tego lotnika zestrzelili i do tej pory pamiętam ten moment. Poza tym jadąc w tamtą stronę, zamknęli nas na takie zasuwy, jakoś mój brat miał kij, a ja marzyłam, żeby chociaż raz w życiu mieć bułkę, byłam taka głodna i otworzył, sąsiednie się paliły wagony i były rozrzucone bomby, tak zwane rozpryskowe, i one [poprzez] różnicę temperatur wydzielały syk węża tak, że wszyscy w pole, a ja pod wagon, bo węży się strasznie boję! Nawet patrzeć nie mogę, a tu coś syczy, więc to musi być wąż! Niemcy mnie później zresztą przebadali, bo myśleli, że mi się w głowie coś poprzekręcało. W każdym razie już mieliśmy ten mapnik, co było bardzo istotne. Trochę mi Polacy przeszkadzali, to przykre, ale mianowicie mnie brali na przykład do sprzątania dworców, to była bardzo lekka praca, ale to później do tego kierownika zaczęli donosić. W Niemczech nauczyłam się pić piwo, bo nic nie mogłam jeść, bo bochenek chleba, który ważył jak dwie cegły, a miał połowę objętości, to nie można tego było jeść, tym bardziej jak żołądek był chory. Jeszcze zasypywanie dołów po bombach, wszystko robiliśmy...To była taka zbieranina właściwie, wszystko, co się napatoczyło, to trzeba było robić. I on mi pozwalał i tak latałam po to piwo i piłam i w porządku …Tam pracowałam, tam było bardzo dobrze na tym dworcu, dlatego że syn konduktora, był na wschodzie, a synowa paliła papierosy i była taka umowa, że jak ona będzie papierosy paliła aż ktoś będzie szedł, to mam gwizdać, to gwizdałam na zapas już i ona mi dawała wtedy, jak otworzyła taką spiżarnię i [tam wszędzie] weki, weki, weki i mogłam coś przynieść do domu. Uzasadniony był nadmiar mojego gwizdania wtedy, dlatego że mogłam dostać. Później ucieczka nasza była bardzo ciekawa, dlatego że myśmy uciekali, zmienialiśmy pociągi i nas złapali kiedyś Niemcy i pytanie do mnie: co ja robię i myśmy się długo zastanawiali nad tym, skąd nam przyszło do głowy, że ja krowy pasę czy doję, już w tej chwili nie pamiętam... Ale jak to by było w tej chwili po niemiecku, to już nie pamiętam też. Ale jak ja wtedy pamiętałam, to też nie pamiętam! W każdym razie albo jego moja niemczyzna tak przekonała, że on nas puścił dalej i myśmy mogli znowu dalej iść, mimo że Anglicy ciągle szli, ale ten ojciec był nie pochowany, ale to był ten argument, który nas nie przekonywał żeby zostać. Dojechaliśmy do […] i pamiętam Góry Harcu i miałam odmrożoną twarz, ręce, kolana i nogi... Pamiętam taki cudowny widok, śnieg, góry, świerki, cudownie... Boże Narodzenie [u] Elżbiety, jeden z koleżanek brat był wieziony na roboty, zaraz na początku wojny i szedł jakiś człowiek przed nią i w pewnym momencie słyszę jak ona mówi: „Jurek!” a on do niej mówi: „Elżbieta!” i to było spotkanie brat z siostrą po tylu latach! Ale za nami był Niemiec i następnego dnia dwóch braci i Tadeusza z Łodzi zabrali. Ale była jeszcze ta jedna bransoletka i bransoletka nam jeszcze to pomogła, że puścili nas i wtedy myśmy dali dyla jeszcze szybciej i przespali się, bo to było na działce, taki domek mieli, myśmy się przespali i już przyjechaliśmy do Guberni, ale trzeba było przejść przez tą Gubernię i Łotysze znowu pilnowali. Pamiętam takie były stogi siana zasypane śniegiem, no bo przecież to był styczeń. W każdym bądź razie miałam, ojciec przywiózł z Rumunii, taką teczkę, poduszkę skórzaną, która była wytłaczana we wzory jakieś i tam trzymałam cały swój majątek na szyi i ja myślę sobie jak tutaj chłopaki ich zatrzymają, wezmę sznurek na szyję i zacznę go dusić, ale jakoś przeszliśmy, nie było incydentu. I doszliśmy znowu jakiś tam pociąg, pamiętam, że na dachu jechaliśmy i dojechaliśmy do Łodzi, zastając ciepłe jedzenie po Niemcach, którzy uciekli! Ta nasza radość, można się było wymyć, wyrzucić to wszystko, te robactwo! I później stamtąd szybko do Nadarzyna. To też ciekawy przypadek. Były prycze, chłopcy, ja na dole, matka obok i tak tu byli Niemcy, a po jednej stronie po drugiej byli Rosjanie i w pewnym momencie wszedł Niemiec z wielkim psem! Strach wielkie oczy ma, czy pies czy Niemiec nas zabije, może nie mnie, ale moich braci, a jeszcze jeden miał buty z cholewami! Jeszcze w jednym mieście, już nie pamiętam, w którym, weszli do ubikacji i zamknęli się i nie mieli feniga, żeby wyjść, więc to była rozpacz w kratkę. Pamiętam, że miałam turban na głowie i robiłam głupie miny i dostałam tego feniga, albo na wariatkę dali tego feniga. I oni jak później Rosjanie strzelili, ta Elżbieta, koleżanka siedziała i wyrwało jej oko i kawałek nosa, natomiast mnie tylko proch na twarzy został, ale to zmyło się, ale trzeba było zrobić coś z tym okiem, bo krwawiło przecież... Tam już kwaterowali Radzieccy żołnierze, więc ja w dyrdy, żeby weterynarza, bo tam lekarza nigdzie nie było, bo to wieś. Pamiętam, że lekarza nie było, natomiast jeden odchylił marynarkę i tu były noże i tam były widelce, ale weterynarza nie było, w końcu znaleźliśmy. Tam pasł się koń, którego mój brat przyuważył i zabrał konia i mógł kupić jedzenie. Jeszcze może zaznaczę jedną rzecz. Myśmy po wojnie - po Powstaniu dostaliśmy 40 dolarów i nie wiedzieliśmy do tej pory, kto nam przysłał te pieniądze: czy z racji pracy mojego ojca, zaangażowania się w tej pracy... Nie mówiąc o tym, że Czerwony Krzyż albo Hiszpania... chyba Hiszpania przysłała paczkę żywnościową, były sardynki... Później doszliśmy do wniosku, że tam nie ma racji bytu. Na Śląsk przenieśliśmy się do Zabrza. To była represja w stosunku do mojego brata, dlatego że on założył taką mała firmę, która produkowała jelita sztuczne. Zaraz mu powiedzieli: „Panie Nufrowicz, niech pan się nie boi, jak tutaj Niemcy przyjdą to my panu krzywdy nie zrobimy”, ale za to krzywdę zrobili mojemu bratu, mianowicie na [ulicę] Puławską go wzięli, nie był długo na Puławskiej z tym, że zlikwidowali zakład pracy.
- Czy osobiście zetknęła się pani z represjami oprócz tych represji w stosunku do brata?
Nie, tylko on. Raz tylko właśnie likwidacja jego firmy. To było najboleśniejsze.
Warszawa, 15 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Piasecki