Stanisław Wlaźnik „Granit”
Nazywam się Stanisław Wlaźnik, urodzony 23 lipca 1926 roku w Warszawie, w czasie Powstania starszy strzelec, mój pseudonim „Granit”.
II Batalion Szturmowy „Odwet”, później „Golski”.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec pracował w urzędzie celnym. Tam gdzie się urodziłem, na Wolskiej 103, była fabryka General Motors. Urząd celny miał tam swoją placówkę, ojciec dostał mieszkanie służbowe i tam mieszkaliśmy do 1935 roku. Fabryka została zlikwidowana – zdaje się, że zbankrutowali – i ojciec kupił domek na Marymoncie. Miałem brata starszego ode mnie o trzy lata, który niestety w 1941 roku został aresztowany, bo też należał do konspiracji. Niestety zginął w Hamburgu w Neuengamme, zostali ewakuowani na morze i zbombardowani przez Anglików.
Jan Edward.
Mama nie pracowała. Pracowała w domu, ale nie pracowała [zarobkowo], zajmowała się domem.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Myśmy byli wtedy na Marymoncie. Byłem jeszcze wtedy przecież młodym chłopakiem, kilkunastoletnim, miałem wtedy czternaście lat. Wchodziłem na dach willi i oglądaliśmy, gdzie bombardują samoloty – jakoś się człowiek tego nie bał. Później wyjechałem z Warszawy 3 września. Rodzice mnie wysłali, żeby odwieźć pod Mogielnicę lokatorów, którzy mieszkali w naszym domku. Byłem tam właściwie do końca wojny 1939 roku, do kapitulacji Warszawy. Później wróciliśmy pieszo z powrotem na Marymont, bo nie było komunikacji. Do szkoły [chodziłem] na Marymoncie, komplety w gimnazjum – bo przed wojną zdałem do Gimnazjum imienia Księcia Józefa Poniatowskiego – na Żoliborzu. Zaczęła się nauka, ale Niemcy zamknęli gimnazjum, dalej już [były] komplety.
- Jak trafił pan do konspiracji?
Cała grupa kompletowa, do której należałem – myśmy wszyscy razem wstąpili do [konspiracji]. Powoli jeden drugiego wciągał. Byliśmy w jednej sekcji „U”. Początkowy mój pseudonim to „U7”. Stawaliśmy w kolejności chyba, w każdym razie sekcja „U”.
- Czy składał pan tam przysięgę?
Po przysiędze mogłem już przyjąć normalny pseudonim, czyli „Granit”.
- Jak odbywała się przysięga?
W jednym z mieszkań na Śniadeckich u „Jeremiego”, taki był pseudonim naszego dowódcy. Moim drużynowym był Stanisław Kiewlicz.
Wstąpiłem w styczniu 1944 roku.
- Czy przechodził pan jakieś szkolenia?
W okresie do Powstania były szkolenia, wyjeżdżaliśmy gdzieś. Uczyliśmy się z podręcznika, miałem „Podręcznik strzelca”. Jeździliśmy, poznawaliśmy broń, nauka strzelania, właściwie to, co można było [ćwiczyć], w żadnych większych akcjach przed Powstaniem nie brałem udziału.
- Czy rodzice wiedzieli o tym, że jest pan w konspiracji?
W zasadzie do sierpnia nie wiedzieli. Właściwie pod koniec lipca powiedziałem, że idę na Powstanie, że jestem [w konspiracji], bo tak, to nie wiedzieli.
Jak mogli zareagować rodzice, jeżeli jednego [syna] już nie mają i idzie drugi? Na pewno [martwili się], ale w każdym razie nie bronili. Nie przeciwstawiali się, tylko pożegnaliśmy się. Z tym że pierwsze zmobilizowanie było 31 albo 29 lipca. To była pierwsza zbiórka i wróciłem do domu. Wydawało mi się i tak byliśmy nastawieni, że Powstanie będzie bardzo krótko i że to nie będzie tak bardzo trudne i takie straszliwe, że [nie będzie] takich skutków, jak były. W ostatnich dniach lipca niedaleko, przez Marymont, cofały się na wozach wojska niemieckie. Wydawało nam się, że to już armia w ogóle zdemoralizowana, bardzo osłabiona, właściwie niezdolna do walki. Tak wyglądali ci jadący żołnierze i myśmy na to patrzyli. Dlatego nam się wydawało, że rzeczywiście szybko ich pokonamy. Zostaliśmy wezwani, dostaliśmy apel, żebyśmy natychmiast stawili się na Śniadeckich. Stawiłem się tam o godzinie pierwszej. Stamtąd dali nam miejsce zakwaterowania, to znaczy na Kolonii Staszica, na Langiewicza 13. Cała nasza sekcja tam stanęła. Tak to się zaczęło.
Niestety nie. Myśmy byli przekonani, zresztą „Roman”, nasz dowódca batalionu, nas zapewniał, że broń przed piątą zostanie dostarczona. Niestety nie dojechali. Później się dowiedziałem, że gdzieś w drodze ich [zatrzymali], niestety się nie udało. Myśmy nie dostali broni, byliśmy bardzo słabo uzbrojeni. Tylko nasze dowództwo miało [broń], było kilka Stenów, poza tym granaty. W naszym [punkcie], na Langiewicza 13 mieliśmy kilka ręcznych pistoletów i granaty, tylko [tyle], to było całe uzbrojenie, niestety. Bezpośrednio nas nie wzięli, tylko przed piątą nasz dowódca Kiewlicz został wezwany do „Romana”. Tam wziął udział w pierwszym ataku naszego oddziału. Niestety to się zakończyło wielkimi stratami.
- Czy pan brał udział w tym ataku?
Nie, myśmy nie mieli broni. Myśmy zostali na Langiewicza, był tylko nasz dowódca, zresztą zginął. W pierwszym dniu nastąpiła dla nas dezorganizacja. Nie było dowódcy na Langiewicza 13. Słyszeliśmy strzały, Kiewlicz wpadł do nas na chwilę, powiedział, jaka jest sytuacja, że niestety jesteśmy okrążeni. Byliśmy na górze willi i kazał nam zejść do piwnicy. Właściwie pierwszą noc przesiedzieliśmy w piwnicy. Słyszeliśmy tylko w nocy, że jeżdżą samochody i Niemcy strzelali, ale pierwszego dnia myśmy zupełnie nie brali udziału [w walce]. Następnego dnia dopiero przyszedł do nas dowódca, porucznik „Roman”. Ponieważ nasz dowódca Kiewlicz zginął, to wyznaczył innych [na tę funkcję], zorganizował naszą placówkę, przyznając żołnierzom poszczególne funkcje. W czasie tych kilku dni, do momentu kiedy nas zaatakowali 7 sierpnia, tośmy się właściwie szkolili. Nigdzie poza teren żeśmy nie wychodzili, poza kilkoma kolegami, którzy zostali wysłani na zwiad. Doszli do jakiejś willi, gdzie byli Niemcy, ale Niemcy ją opuścili i zostawili tam nawet mundury, tak że przynieśli nam trochę mundurów i dużo jedzenia. Przez kilka dni mieliśmy dostateczną ilość jedzenia. 7 sierpnia rano zostaliśmy zaatakowani przez Niemców i „ukraińców”. Ci, co mieli broń, byli na górze do obrony. Nam, którzy nie mieliśmy broni, kazali zejść do piwnicy. Niemcy wdarli się do willi, wrzucili granaty zapalające, rozlali benzynę i willa zaczęła się palić. Ci, co byli na górze, to niestety albo skakali z góry, jak zaczęła się palić, albo [wchodzili] na stojące obok drzewa, a Niemcy do nich strzelali. Wtedy dowódcą placówki był podchorąży „Stefan” i został wzięty żywcem. Kolega przez szparę widział, że go zamęczyli, złapali go „ukraińcy”, zmasakrowali go i zabili.
- Co robili? Zaczęli go kopać, bić?
Tak, podobno był bardzo [zmasakrowany], tak mówił kolega, który patrzył na ulicę przez szparę, miał widok. Mówił, że go stłukli, bili go, nie strzelali, tylko go zatłukli. Myśmy byli w tej płonącej willi, w piwnicy zrobiło się strasznie gorąco, w pewnym momencie było tak, jakbyśmy byli w piecyku. Leżeliśmy wtedy na ziemi, było nas kilkudziesięciu. Bardzo wysoka temperatura i strach – zrobiła się panika. Była taka sytuacja, że któryś wyciągnął „finkę” czy inny nóż i mówi: „Zabij mnie, bo się nie chcę upiec”. Był z nami kolega „Kryza”, który jakoś opanował te panikę, zatrzymał nas, bo wszyscy chcieli z willi wychodzić. Wtedy byśmy wszyscy na pewno zginęli. Nie pozwolił nam wyjść i zapalił od środka okna. To była piwnica połączona z jakąś pralnią. Okna, które wychodziły na ulicę, podpalił od wewnątrz, że to niby się wszystko pali. Kilku kolegów niestety jednak postanowiło wyjść, bali się, że się upieką. Jak wyszli, to następnego dnia widzieliśmy, że wszyscy niestety nie żyli.
W nocy myśmy to jakoś przetrzymali, to był straszne gorąco, kapała woda, bo popękały instalacje wodociągowe. Straszne to było, ale jakoś wytrzymaliśmy. Niemcy wieczorem odstąpili. Zresztą koledzy, którzy wyskoczyli, to między innymi nas uratowali, bo [Niemcy] myśleli, że to chyba ostatni, którzy opuścili tą willę, a reszta się pali, że tam nikogo nie ma. Odstąpili i wtedy część naszych kolegów wyszła na zewnątrz. Na Kolonii Staszica pod tarasami są [wnęki] i tam leżeli. Ja i chyba jeszcze trzech zostaliśmy w tej części, gdzie była pralnia. Tam była jeszcze część, gdzie był węgiel. Myśmy tam zostali, powiedzieliśmy: „Nie wychodzimy”. Zostaliśmy tam właściwie prze trzy dni. W międzyczasie w nocy wychodziliśmy do tych kolegów. W willi na Langiewicza zostaliśmy do momentu, kiedy przyszła łączniczka i powiedziała, że jest już możliwość przejścia przez Pola Mokotowskie do Śródmieścia.
- Czyli ktoś wiedział, że jesteście w tej willi?
Wcześniej ktoś z naszego oddziału już dostał się do Śródmieścia, chyba „Połaniecki”, nie pamiętam dokładnie. Dużo próbowało uciekać, nas był jednak cały batalion, to było dużo ludzi. Dostali się do Śródmieścia do „Golskiego”, później łącznik „Golskiego” przyszedł do naszego dowódcy i chciał, żeby najpierw sam dowódca pierwszy się wycofał, ale nasz „Roman” się nie wycofał, był z nami prawie do końca. Właściwie co noc przeprowadzano część naszego batalionu przez Pola Mokotowskie.
- Ci, którzy wybiegli, bojąc się pożaru, zostali zabici przez Niemców?
Tam nie wiedzieli, że myśmy się w ogóle uratowali. Myśleli, że myśmy wszyscy zginęli. Ale później chodziła po wszystkich łączniczka i dotarła jakoś do tych, co byli pod tarasami. Później do nas, bo powiedzieli, że my tam jeszcze jesteśmy. Przyszli do nas. Trzy dni byliśmy właściwie bez niczego, bez jedzenia, bez wody. Tak się przemęczyliśmy. W każdym razie łączniczka przyniosła nam trochę sucharów i powiedziała, gdzie się mamy w nocy udać, żeby ewakuować się do Śródmieścia.
Myśmy w nocy wyszli na Filtrową. Tam przez cały dzień (nie wiem, który numer, bo z tamtej strony nie widziałem, ani oni się nie przedstawiali) przesiedzieliśmy, ludność cywilna nas nakarmiła i wieczorem służąca z tamtego domu odprowadziła nas na punkt, gdzie się właśnie zbierali koledzy do przejścia na Śródmieście. To było w alei Niepodległości, numeru nie pamiętam. Tam żeśmy się zebrali i jak już była odpowiednia grupa, bez butów trzeba było przeskoczyć aleję Niepodległości. Tam Niemcy od czasu do czasu strzelali, oświetlali racami. Łącznik, który był ze Śródmieścia, poprowadził nas. Przechodziliśmy przez te pola, co chwila padając, bo Niemcy oświetlali i wtedy strzelali. W każdym razie udało się przejść i [doszliśmy] do barykady na Polnej. Tam nas przepuścili i umieścili nasz batalion w budynku architektury na Lwowskiej. Ponieważ już były bardzo duże straty batalionowe, byliśmy jako jedna kompania „Odwet” u „Golskiego”. Początkowo byliśmy zakwaterowani na Lwowskiej do momentu zbombardowania Architektury. W tym czasie nie byłem na architekturze, bo albo nas wysyłali z jakimiś meldunkami na plac Napoleona, albo wysyłali nas po żywność do Haberbuscha.
- Czyli nadal nie miał pan broni?
Broni osobistej nie miałem do końca. Później u „Golskiego” tośmy na wartach stali z karabinem, ale to nie była osobista broń. Wiem, że nawet byli tam jeńcy niemieccy na architekturze, od czasu do czasu mieliśmy warty, to pilnowaliśmy ich z karabinami.
- Jak zachowywali się ci Niemcy?
Byli bardzo spokojni, nie próbowali żadnych ucieczek ani [niczego innego]. Byli bardzo potulni, że tak powiem. Jak spadały niewybuchy, to brano jeńców, żeby to rozbroić. Z zawartości niewybuchów myśmy robili [granaty]. Były fabryki „sidolówek” i jakiś innych granatów.
- Nie mieliście ochoty dać Niemcu kulki w łeb?
Nie można, to byli jeńcy.
- Ale co oni robili z powstańcami?
Nie wiem, gdzie oni zostali [złapani]. Jak myśmy doszli do architektury, to oni już tam byli prawdopodobnie zgarnięci gdzieś przez „Golskiego”. Co robili i gdzie – dokładnie nie wiem. W każdym razie nie chcieliśmy się na nich wyżywać To jednak też jest żołnierz, a żołnierz nie może drugiego żołnierza [niewłaściwie traktować].
- Ale na Ochocie były gwałty…
Były, były, niestety. Obok na Langiewicza 11 był szpital i niestety nasze koleżanki z „Odwetu” tam były gwałcone przez „ukraińców”. Gdyby to byli „ukraińcy”, to byśmy mieli do nich jakieś bardziej wrogie nastawienie, a w wypadku Niemców nikt z nas nie miał niczego takiego, żeby się chciał na nich wyżyć.
- Gdy zgwałcili sanitariuszki, to zabijali je?
Nie wszystkie. Nie wiem dokładnie. Jest taka książka „II Batalion Szturmowy »Odwet «” i w niej nasze koleżanki, które niestety miały to przykre zajście, opisują to. Chwalić się na pewno nie chwaliły, ale opowiadały o tych historiach, jakie się tam działy.
- Podobno na architekturze były jakieś występy aktorów, przychodził Fogg…
Na Lwowską przychodził Fogg, widziałem, jak był kilka razy i śpiewał. Później też należał do „Odwetu”, dostał taki przydział. Była Zimińska, byli jeszcze i inni, tak że koncerty były. Z naszych kolegów Kozłowski grał na fortepianie, tam był fortepian i w wolnych chwilach sobie podgrywał. Nasze zajęcia, poza szkoleniem, poza normalnym trybem wojskowym, to właśnie dodatkowe wysyłanie albo po żywność, albo z jakimiś meldunkami. Kiedyś szedłem kanałami na Powiśle, dowódca wysłał nas gdzieś we trzech, wchodziło się z placu Trzech Krzyży.
- Miał pan jakiegoś przewodnika?
Tak, zawsze był. Przy samym wejściu do kanału był łącznik, który nas prowadził. Tak to na pewno byśmy nie trafili. Nie pamiętam, kiedy dokładnie została zbombardowana Architektura, w połowie [Powstania] chyba, zginęły tam nasze dwie koleżanki z „Odwetu” i wtedy przenieśli nas na placówkę naprzeciwko politechniki na Noakowskiego. To była linia frontowa, bo na politechnice byli Niemcy, a myśmy bronili Noakowskiego. Kiedy mieliśmy służbę, to każdy dostawał broń. Była broń, tylko że strzelaliśmy oszczędnie, bo nie było za dużo amunicji. Widać było przechodzących Niemców, to niektórzy mieli ochotę wycelować i strzelić. Ale kiedy padł taki strzał, to wtedy od razu seria w to okno. Dlatego dowódca [nakazał strzelać] wtedy, kiedy to tylko konieczne. Rzucało się granaty.
Później jeszcze chodziliśmy po zrzuty, jak się zaczęły. Na podwórzu w architekturze rozpalało się ogniska, żeby pokazać miejsce, gdzie może być zrzut. Niestety na samą architekturę nie spadł żaden [zrzut], tylko gdzieś dalej. Chodzili nasi koledzy kilka razy, ja nie brałem akurat w tym udziału. Raz tylko, ale to jak były zrzuty sowieckie. Zrzucali kasze czy coś, wtedy raz myśmy odbierali taki zrzut. Na Noakowskiego byłem ranny przez granat. Strzelili, [dostałem] odłamkami, na szczęście lekko. Niewiele owało, bo dostałem w brzuch, tylko z boku, nieuszkodzone na szczęście jelito, tylko niewielkie rany.
- Za co dostał pan awans na starszego strzelca?
Wydaje mi się, że właśnie za Langiewicza 13, za to, żeśmy tam przetrwali. Potem część kolegów dostała [awans].
Tak, oficjalnie. Taki był rozkaz dowódcy i dostawaliśmy awanse na starszego strzelca.
- Pan był ranny na Noakowskiego…
Tak, na Noakowskiego, a szpital był na dole w architekturze. Odprowadzali nas, jak ktoś mógł przejść, a jak nie, to przenosili. [Założyli] opatrunek, wyczyścili rany. Z opatrunkami szedłem do niewoli.
- Czy miał pan sympatię w czasie Powstania?
Miałem sympatię przed Powstaniem. Poznaliśmy się z żoną w 1942 roku. Nie wiedzieliśmy, że jesteśmy w konspiracji, to znaczy nie wiedziałem, że żona jest w „Odwecie”, i ona nie wiedziała, że ja jestem w „Odwecie”. Przed samym Powstaniem dopiero żeśmy się dowiedzieli, że jesteśmy w jednym batalionie. Dostaliśmy się zupełnie innymi drogami. Żona miała brata i kolegów, którzy [byli] w szkole poligraficznej i oni ją właściwie wciągnęli.
- W Powstaniu byliście razem?
Żona została ciężko ranna w głowę, w tej chwili jej kawałka kości, miała trepanację. Dostała też w pierś. Jest inwalidką wojenną. Byłem przekonany, że zginęła. Wzięli ja na operację, całe szczęście, udało się ją wtedy przenieść do szpitala. Wiedziałem tylko, że jest ciężko ranna. Dostała się pod opiekę, zrobili operację i uratowali ją. Później była w Milanówku, jak ewakuowali szpital.
- Przychodził pan do niej do szpitala? Gdzie leżała?
W [szpitalu] Dzieciątka Jezus, ale wtedy nie było możliwości przejścia. W pierwszych dniach [były możliwości]. Na przykład nasz późniejszy popowstaniowy dowódca batalionu Romuald Jakubowski był ranny w brzuch i jego jeszcze udało się przenieść do szpitala. Zresztą nie tylko jego, kilku [innych też], między innymi żonę. Później już nie było możliwości.
- Czyli pan nie wiedział, jak poszła operacja?
Dalszego ciągu [nie znałem], byłem przekonany, że ona zginęła, że odniosła takie rany, że niestety nie żyje. Dopiero żeśmy się z powrotem spotkali po wojnie w 1946 roku.
- W momencie kapitulacji szedł pan jako żołnierz czy jako cywil?
Jako żołnierz. Wyszliśmy całym batalionem do niewoli. Wszyscy wychodziliśmy. Broń, którą mieliśmy, to część zakopywaliśmy w podwórzach, a część oddawaliśmy Niemcom, jak wychodziliśmy do niewoli.
- Czyli jest jeszcze trochę zakopanej broni…
Może gdzieś jeszcze jest, nie wiem. Dlatego coraz to jakieś miejsca odkrywają przy budowach. Powstańcy w Śródmieściu na pewno też tak chowali, nie tylko my. Część została ukryta.
Przez Polną. Później do Ożarowa. Tam przesiedzieliśmy, załadowali nas. […] Wywieźli nas do stalagu w Sandbostel. W międzyczasie była mykwa. Nasze sanitariuszki zmieniały nam opatrunki, ale szczęśliwie mi się wszystko zagoiło. Dostaliśmy się do Sandbostel, to był Stalag XB. Tam byliśmy do… chyba grudnia. Wiem, że 11 listopada robili jakieś uroczystości.
Warszawa, 13 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama