Stanisław Milczyński „Gryf”
W 1939 roku w sierpniu byłem podchorążym 17. promocji Ostrów Komorowo, po drugim ukończonym roku na praktyce, w 70. Pułku Piechoty w Pleszewie. Tam zostałem mianowany kurierem oficerskim z dowództwa pułku do dowództwa 17. Dywizji Piechoty Armii Poznań generała Kutrzeby. W dniu 1 września, w dniu wybuchu wojny, byłem w Gnieźnie. Przedtem kursowałem pociągami między Gnieznem, gdzie było dowództwo dywizji, a Pleszewem. Po wybuchu wojny, w Poznaniu dowiedziałem się, że wszelka komunikacja jest zamknięta. Musiałem samochodem, który mi przydzielono, dotrzeć do pułku, który już opuścił Pleszew i był w drodze na stanowiska bojowe. 1 września zostałem mianowany podporucznikiem służby stałej w Wojsku Polskim. Do 10 września byłem w pułku. Tego dnia zostaliśmy, wszyscy podchorążowie z Komorowa drugiego i trzeciego roku, odkomenderowani do Skierniewic, do ośrodka zapasowego, gdzie miały się tworzyć oddziały, którymi mieliśmy walczyć w następnym rzucie. Do Skierniewic nie dotarłem. Skierowany byłem do oddziałów obrony Warszawy. Od 10 września do końca byłem w oddziałach obrony Warszawy w koszarach DAK-u przy ulicy Podchorążych na Czerniakowie. Mieliśmy stanowiska na ulicy Szwoleżerów, gdzie Niemcy starali się od strony Sadyby wejść do Warszawy. Po kapitulacji Warszawy byłem w niewoli, w obozie koło cegielni przy Grodzisku Mazowieckim. W transporcie do Niemiec, do niewoli, przejeżdżałem przez Poznań. Zdążyłem zdjąć naszywki podchorążego i pójść do niewoli rzekomo jako kapral. Żołnierze do [stopnia] kaprala byli zwolnieni do domu. W ten sposób wróciłem do domu i przystąpiłem do konspiracji na jesieni w 1939 roku.
- Wrócił pan do Poznania, konspiracja organizowała się w Poznaniu?
Tak. Kolega starszego rocznika z Komorowa Jerzy Frankowski zwerbował mnie na stanowisko szefa kontrwywiadu Poznań Śródmieście. Zadaniem naszym było: sabotaż gospodarczy, zbieranie lekarstw, które były ukrywane, żeby Niemcy [nimi] nie dysponowali, dla naszych chorych, rannych w szpitalach i wspomagania rodzin oficerów, którzy byli w niewoli albo w obozach już po aresztowaniach jak na przykład na forcie siódmym pod Poznaniem i tak dalej. Konspirację musiałem przerwać, bo w listopadzie wysiedlili nas z mieszkania. Na wiosnę przeniosłem się do Kalisza. Tam przystąpiłem do organizacji NOW, Narodowe Oddziały Wojskowe, dlatego że w tym czasie nie miałem kontaktu na ZWZ. Przez dwa lata byłem szefem kontrwywiadu w Kaliszu. Moim zadaniem było przygotowywanie fałszywych dokumentów dla ludzi, którzy musieli uciekać z powodu zagrożenia aresztowaniem. Pomagaliśmy również [przedostawać się] przez zieloną granicę w Guberni albo pomagaliśmy w ucieczce na Węgry, żeby dotrzeć do wojsk formułujących się we Francji. W sierpniu 1942 roku zostałem aresztowany przez gestapo. Po pobycie w Radogoszczu w listopadzie przenieśli mnie, zabrali mnie do więzienia na ulicy Szterlinga w Łodzi, skąd byłem brany na przesłuchania i tortury do budynku gestapo.
- Jak wyglądało przesłuchanie na gestapo?
Budynek gestapo był [na] ulicy Ansztata. To była przed wojną szkoła żydowska, gimnazjum. Pierwszy dzień to staliśmy na baczność cały dzień przy ścianie, od ósmej rano do piątej po południu. Twarzą i nosem dotykaliśmy ściany. To było metoda zmiękczania nas, dlatego że dochodziły do nas odgłosy bicia, płaczów, krzyków z różnych pokoi na korytarzu na drugim piętrze. O godzinie piątej zawieźli mnie z powrotem do Radogoszcza razem z moim bratem, obaj byliśmy aresztowani. Na następny dzień od ósmej rano zaczynały się przesłuchania. Przesłuchiwał nas gestapowiec w mundurze. Tłumaczem był tak zwany folksdojcz, w cywilnym ubraniu, który płynnie mówił po polsku. Po paru pytaniach, na które odpowiadałem oczywiście, że nic nie wiem, nic nie pamiętam, nie mam żadnych znajomości, zaczęły się tortury. Na początku bili po twarzy rękoma, później brali baty, kazali wypiąć tyłek, żeby mogli bić. Przez trzy miesiące pobytu w Radogoszczu w więzieniu rozmawiałem dużo z więźniami, którzy wracali z przesłuchań. Wyrobiłem sobie opinię, że jeżeli ktoś bardzo głośno krzyczy, to uważają, że jest bardzo słaby charakter i bicia nie wytrzyma, że oni biciem wymogą z niego to, żeby wydał swoich kolegów, przynależność do organizacji. Jeszcze pomógł mi jeden łódzki fryzjer, który mi założył drugiego dnia szeroki pasek ze skóry koziej z sierścią, który miał ochronić nerki. Statystyka wykazywała, że trzysta uderzeń batem po nerkach jest niechybna śmierć, bardzo bolesna, nieszybka. Chciałem tego uniknąć. Naturalnie od pierwszych uderzeń bardzo głośno krzyczałem. Na trzeci dzień założyli mi nawet polską maskę gazową, ale bez pochłaniacza, tylko korek był. Założyłem sobie w ten sposób, że nie pod brodę, tylko na brodę, że jak się nachyliłem do bicia, to maska się odchylała i mogłem oddychać. To się rzucili obaj na mnie, zaczęli mnie tłuc, bić, gdzie popadło, że jako były wojskowy powinienem wiedzieć, jak założyć maskę, że ich oszukałem. Pokazali mi zdjęcie z 57. Pułku Piechoty w Poznaniu, gdzie ukończyłem w 1938 roku roczny kurs podchorążych piechoty w stopniu plutonowego podchorążego rezerwy, stamtąd dopiero poszedłem na drugi rok do Komorowa. Pokazali mi palcem, że oni mają to zdjęcie. Obok [na] zdjęciu był późniejszy folksdojcz o nazwisko Erik Kutz, który był moim kolegą nawet w szkole, w liceum handlowym. Tak się zaczęły bicia i przesłuchania. Na początku używałem tłumacza, ale ponieważ dwa lata w Kaliszu, osiem lat w gimnazjum miałem język niemiecki, w Kaliszu byłem kasjerem w firmie zbożowej, opanowałem język niemiecki całkiem płynnie. Jak się zorientowałem, że tłumacz tłumaczy na moją szkodę, to zwróciłem się do Niemca i mówię, że wolę powiedzieć prawdę, ale po niemiecku, czy to ułatwi przesłuchanie. On się spojrzał na mnie, powiedział: „Dobrze”. Co chwila przerywałem, że tego nie znałem. Później jak zaczęli naprawdę bić, obawiałem się, że muszę coś zrobić, niech mnie wyślą do koncentraka. Przedtem miałem pseudonim „Roger”, jak zaczęli pytać czy znam „Rogera” i jak on się nazywa, gdzie mieszka, to się zorientowałem, że oni nie wiedzą, że mają go w rękach. Zacząłem udawać, głośno płakać. Za chwilę przyznałem się do fałszywego pseudonimu, mówię: „Ale to kłamię, żeby przestać bić, bo bicia nie znoszę”. W końcu jednego dnia, po doświadczeniu z maską gazową byłem przekonany, że przyjdzie moment, że się załamię i mogę wydać dużo kolegów. Będąc w kontrwywiadzie, znałem całą listę członków. Musiałem coś zrobić. Patrzę na zegar, jest w pół do piątej, a o punkt piątej bez względu w jakim stadium było przesłuchanie, to kończyli pracę. Pomyślałem sobie: „Jeszcze pół godziny wytrzymam”. Zacząłem się gorąco modlić. W końcu powiedziałem do nich: „Teraz powiem tylko po to, żeby zakończyć przesłuchanie”. Na końcu podkreśliłem po polsku do tłumacza, że kłamię, to nie prawda. Oni uwierzyli, odesłali mnie do więzienia. Później była zmiana nastawienia, że Niemcy są potęgą, że opanują Europę i będą potrzebować nawet Polaków, którzy mówią po niemiecku do pracy i tak dalej, że byłem kasjerem, to mogę dalej być. 28 listopada zostałem zwolniony. Pojechałem do Kalisza po matkę, która została samotna. Zastałem ją w bardzo cienkim stanie, w czarnej melancholii. Poprosiłem znajomego doktora Nowaka, przyszedł i powiedział, że on próbował matkę leczyć na początku jej choroby, ale to jest nieodwracalne, że mama już nigdy przytomności zupełnej nie będzie miała, nie przyjmowała już pokarmów. Odwiozłem ją do Zakopanego do starszej siostry, która tam mieszkała od czasów sprzed wojny i wróciłem z powrotem. Zacząłem w Wieluniu udawać, że się urządzam. Pracowałem jako sprzedawca w hurtowni żywnościowej. Miałem wynajęty pokój w opuszczonym zdemolowanym sklepie. Znosiłem księgi, narzędzia, miotły. Pewnej nocy 28 stycznia zniknąłem przy pomocy kolegi z konspiracji Tadeusza Górskiego, pseudonim „Malina” z NOW. Przez Kalisz wróciłem, żeby pożegnać się z żoną i wybrać sobie resztę rzeczy, które tam były. Przez Kalisz do Wrocławia i z Wrocławia do Krakowa, celowo pojechałem w głąb. Spodziewałem się pościgu. Łatwiej by było z Wielunia do Częstochowy, gdzie przesyłałem ludzi przez zieloną granicę. W Krakowie przenocowałem przy pomocy studenta, który był portierem na dworcu. Dojechałem do dworca o dziesiątej wieczorem, po godzinie policyjnej. Bałem się być na peronie, gdzie było dużo ludzi z tobołami, że kontrole są. Wybrałem jednego, który nie wyglądał na typowego zawodowego portiera, tylko inteligentny. Zwróciłem się do niego, czy mógłby mi pomóc, bo nie mam wyboru. „Muszę się do pana zwrócić o pomoc, uciekłem z Poznańskiego i chcę się dostać do Warszawy, przenocować gdzieś w zaułku czy w skrytce do pociągu z Krakowa przez Radom do Warszawy”. 1 lutego dobrnąłem do Warszawy, to nawet był 2 lutego.
- W pana wojażach po Rzeszy i po Polsce – czy ludzie nie bali się panu pomagać?
W Kaliszu wystawiałem fałszywe przepustki, podpisywałem: „burmistrz Schterine”. Po dwóch miesiącach [tak to] opanowałem, że nawet nie patrzyłem, gdzie miałem podpisać. Podpisywałem różne dokumenty tak zwane
Ausweis, Bezugsschein, jeszcze mówię po niemiecku, znałem ten system do cna. Żeby zjednać sobie agentów do pracy w kontrwywiadzie, to musiałem używać różnych metod. Jednym obiecywałem, że jak Polska nastanie, zostaną wynagrodzeni, innym jeszcze że odznaczeni, udekorowani, a trzeci, jak nie był posłuszny, to groziłem, że w nocy spalimy całą zagrodę z całą rodziną. Podróż z Wielunia przez Kalisz i Wrocław opiszę, dlatego że trochę ciekawa. Na taką podróż musiałem mieć przepustkę starosty, dotąd nie miałem nigdy przedtem dostępu po blankiety, żeby je sfałszować. Poszedłem w Wieluniu do starosty, podałem moje nazwisko jako Miltzyński przez „tz” nie „cz”. Na końcu zamiast „i” to po ukraińsku napisałem ipsylon. To mogło być „i” i nie „i”, długie. Na drugi dzień pobiegłem z powrotem do sekretarki starosty, że ona mi źle wydrukowała, bo ja mam
Ausweis na Milczyński „cz” i na końcu „i”. Ona patrzy – faktycznie. Wzięła, na maszynie zrobiła krzyżyki, a na odwrocie napisała: „Niniejszym na odwrocie jest uważnienie tego dokumentu”. Tak dojechałem do Kalisza, z Kalisza do Wrocławia jeden przystanek był w Miliczu, wtedy to było niemieckie miasto. Siedzę spokojnie w wagonie i nagle wyrzucają moje walizki. Wypycha mnie wysoki żandarm z blachą na piersi na peron. Pociąg jeszcze stał. Wybrałem grubego
Wachmeistra, bo chudzi są bardzo złośliwi. Wybrałem grubasa i mówię, o co chodzi, przecież mam tutaj przepustkę do Krakowa. On mówi, że nie mam litery „P” – Pole, na piersi. Mówię:
Ich brauche nicht. „Jak nie potrzebuję, jadę tranzytem, nie wychodzę z dworców, tylko we Wrocławiu przesiadam się na ekspres Berlin Krakau i tak dalej. On popatrzył, mówi do wysokiego:
Einsteigen! – „Niech wstawi”. On mi wstawił walizki, usiadłem, zacząłem płakać. U mnie przychodziła reakcja po niebezpieczeństwie, nigdy w czasie. Jak ruszył pociąg, to sobie mówię: „To chyba moja matka się modli za mnie”. Dojechałem do granicy między Niemcami a Polską. To było na Śląsku przed Katowicami. Przychodzi żandarm w nocy, budzi. Wybrałem przedział, gdzie przy oknie siedziało dwóch wysokiej rangi działaczy NSDAP w brązowych mundurach. Jak wszedłem do wagonu, to powiedziałem:
Grüss Got – po austriacku, to znaczyło, że nie chce mieć nic wspólnego z nazi. Austriacy tak zawsze podkreślali. Oni do mnie się nie odezwali przez cały pobyt. Wachman, który wszedł ze stajenną lampą na granicy, patrzył, oddaje mi, mówi:
Halt, das ist falsch! Wyrwał mi przepustkę. Udaję zaspanego i powiedziałem:
Beachten Sie die Rückseite – „Zwróć uwagę na odwrocie”. On przeczytał, mówi:
Verzeihen Sie. – „Dziękuję panu”. Pojechałem, wysiadłem w Krakowie. Resztę to już dojechałem szczęśliwie do Warszawy.
- Znalazł się pan w Warszawie. Jak potoczyły się dalsze pana losy?
W Warszawie myśmy się umówili z moją młodszą siostrą, którą w maju 1942 roku wysłałem przez zieloną granicę do Warszawy, gdzie była nasza wspólna przyjaciółka, moja była miłość, jak to się mówiło. Tam był nasz punkt kontaktowy. Przez nich nawiązałem kontakt z dowódcą Rejonu V, o którym wiedziałem, że jest w Warszawie, ale nie wiedziałem na jakim odcinku. Moja siostra nawiązała [kontakt] przez znajomych. Porucznik Bródka Marian był w 70. Pułku Piechoty oficerem oddziału II kontrwywiadu, a w czasie wojny od 1 września był oficerem operacyjno-informacyjnym w dowództwie dywizji. Ile razy byłem w dywizji, to zawsze się spotykaliśmy, chodziliśmy na kolacje, on mnie informował o stanie, jak ja przywoziłem przed wybuchem wojny informacje wojskowe z pułku. Takie były znajomości, kontakty. Z nim się spotkałem, na Żoliborzu mieszkał. W tym czasie zostałem przyjęty do ZWZ-tu, a później Armii Krajowej. Dostałem funkcję dowódcy plutonu w Pyrach, to był Rejon V, obejmował Wilanów, Góra Kalwaria, Piaseczno, do Służewca, południowe tereny, na południe od Lasów Kabackich, łącznie z Kabackimi do Wilanowa. Po paru miesiącach na jesieni 1943 roku już dowodziłem kompanią. Otrzymałem pluton, w ewidencji miałem dwadzieścia parę osób, ale jak spróbowałem zrobić zebranie, było tylko dwunastu. Musiałem zacząć werbować do stanu. W końcu jak już miałem gotowy jeden pluton, to został mi przydzielony pluton z „Batalionów Chłopskich”, którzy wtedy się przyłączyli. Było tak zwane scalanie oddziałów konspiracyjnych, już miałem dwa plutony. W listopadzie w 1943 roku zorganizowałem kompanię dywersji bojowej. Moja kompania dawała tylko jeden pluton wybrany z odpowiednich ludzi. Potem każda inna kompania, były cztery kompanie, też [dała] po plutonie do oddziału dywersji bojowej. Podporządkowałem się „Kedywowi”, Kierownictwu Dywersji. Od tego momentu wykonaliśmy ponad trzydzieści akcji dywersyjnych.
- Mógłby pan opowiedzieć szczegółowo o jakiejś akcji?
Do akcji dywersyjnej [przeznaczone] były przede wszystkim gminy i tak zwane urzędy pracy. Dlaczego? Władze okupacyjne niemieckie starały się zorganizować bardzo dokładnie stan bydła, drobiu, plonów zboża i tak dalej, nawet owoce. Wszystko było kontrolowane, spisywane. Były nakazy dla rolników dostarczania do punktów zbornych. Bydło było plombowane, krowy, świnie dostawały kolczyki. Chodziło o to, żeby te akta niszczyć i głównie akta personalne. Ksiąg katastralnych nie niszczyliśmy, bo to były poważne dokumenty dotyczące na przykład miedzy. W Jeziornie była gmina i urząd pracy, w Wilanowie, w Piasecznie był bardzo duży urząd pracy tak zwany
Arbeitsamt. Urzędy pracy i gminy nie były w jednych budynkach, za wyjątkiem Wilanowa. Trzeba było to starannie zniszczyć. Wiele miesięcy zajmowało odtworzenie tych dokumentów. Właściwie nigdy nie udało się odtworzyć, bo już rolnicy albo sołtysi byli nauczeni, że będą kary jeżeli będą dokładnie podawać Niemcom wszystkie wiadomości, które oni żądali na ten temat.
- Akcje były przeprowadzane w dzień, w nocy?
Tylko w nocy, dlatego że teren był otwarty. Niektóre myśmy zaczynali jeszcze przed zmrokiem. Chodziło o to, żeby wejść w momencie kiedy kończy się godzina urzędowania. [Akcje] trwały nieraz prawie do brzasku. Niektóre [dokumenty] trzeba było palić w piecach na miejscu, nie mogliśmy wszystkiego wywieść.
- Dochodziło do starć z policją, wojskami niemieckimi podczas akcji?
Tylko doszło w jednym wypadku w samym Piasecznie. Jak mój patrol wszedł do budynku, to jeden z podchorążych pseudonim „Kyszcz” Frank Ksawery, miał rozkaz ode mnie wejść do gabinetu dyrektora wysokiej rangi NSDAP. Jak Ksawery wszedł do jego gabinetu, to Niemiec próbował wydobyć rewolwer. Podchorąży miał Stena, zastrzelił go. Ulicą przechodził sierżant Wehrmachtu. Na odgłos strzałów wyjął pistolet i z pistoletem wbiegł do furtki willi. Zderzył się tam z moim wartownikiem „Adolfem” – Michał Sokolniki – który mu zastąpił drogę. Zaczęli się zmagać, „Adolf” był niższy i szczupły, a Niemiec był tęgi. Przygniótł „Adolfa” do murowanego słupka bramy. Ten tylko zdążył wyjąć rewolwer, oddał strzał, Niemiec upadł. Żołnierze wciągnęli go za murek, płot, żeby go schować. Akcja się odbyła bardzo dobrze do końca. Do samego dnia Powstania nie miałem strat w ludziach. Jeden tylko był ranny, ale to od kolców głogu. Jak zmieniał miejsce, z którego strzelał, przeskakiwał przez krzewy, a głóg miał kolce i zarysowały mu. Jak go zobaczyłem, to był cały zalany krwią.
- Lipiec 1944, Niemcy cofają się, Rosjanie podchodzą do linii Wisły, jaka była atmosfera w oddziale? Wy pewnie mieliście za zadanie działania związane z akcją „Burza”. Jak wyglądał okres przed Powstaniem?
Myśmy byli przygotowani, że się zanosi. Oddziały Wehrmachtu przedzierały się mostami przez Wisłę w Warszawie i w Górze Kalwarii. Przeważnie na wozach, które były zaprzężone w konie, byli starzy wiekiem wermachtowcy. Były wypadki, że myśmy podchodzili spokojnie do wozu, gdzie siedział jeden żołnierz, a jak był jeszcze inny do ochrony, to tylko się odwrócił i udawał, że nie widzi. Po prostu wolnym krokiem na szosie między Konstancinem, Skolimowem a Jeziorną, myśmy zabierali karabiny, pasy z amunicją. Oni od Góry Kalwarii szli do szosy krakowskiej. Nie wspomniałem jeszcze, że do akcji dywersyjnych były [zaliczane] również likwidacje. Pierwszego delikwenta, agenta gestapo, zlikwidowałem 3 października w 1943 roku. Przed wojną był komendantem oddziału rezerwistów, za który dostał Złoty Krzyż Zasługi przed wojną. W czasie okupacji zrobił się folksdojczem, miał niemieckie nazwisko Westrich. Przeszkolony był we Wrocławiu w szkole gestapo. Bardzo [często] wydawał ludzi na wysyłkę do obozów koncentracyjnych. Nawet spowodował zastrzelenie w Lesie Kabackim trzech chłopców z „Kedywu” warszawskiego, z „Szarych Szeregów”, którzy po akcji na Mokotowie chcieli się schronić w Lesie Kabackim. Nie zdążyliby do domów, bo zbliżała się godzina policyjna. Zatrzymał ich na dworcu w Pyrach, zawołał żandarmów. Zaprowadzili [ich] na skraj lasu, zostali tam zastrzeleni. Dwukrotnie był na niego atak likwidacyjny „Szarych Szeregów”. Ale udało mu się uciec, nie został zlikwidowany. Dostałem rozkaz natychmiastowego wykonania wyroku sądowego. Później poważną wzorcową akcją była 13 marca w 1944 roku likwidacja dowódcy posterunku żandarmerii na ulicy Dworkowej, który z żandarmami wyjeżdżał w teren samochodem na różne aresztowania, strzelał sobie. To był
Oberleutnant pochodzenia łotewskiego, fanatyk strzelania, zboczeniec. W Powsinie wystrzelał wszystkie psy i koty, strzelał nawet do pustych garnków. Jak jechał samochodem na szosie i szedł Polak, to zatrzymywał i kazał mu uciekać w pole. Powiedział, że jak uciekniesz, będziesz żył. Puszczał na odległość do stu metrów i z karabinu z lunetką strzałem w tył głowy trafiał. To był doskonały strzelec, miał karabin Remingtona z lunetką. W ciągu trzech tygodni urzędowania czterdziestu siedmiu Polaków zastrzelił. Też dostałem rozkaz natychmiast zlikwidować, musiałem się spieszyć. Trudno było mi wybrać miejsce. Jak wyruszał z Mokotowa z ulicy Dworkowej mercedesem, to dojechał do Piaseczna i Jeziornej, gdzie u rzeźnika w restauracji zjadł
lunch obiad, tam na niego czekała już buda i wracał budą z powrotem trasą, a mercedes jechał drogą z Jeziornej przez Powsin do Wilanowa, na Dworkową. Zmieniał samochody i trasy. Na rowerze z moim szefem kompanii objechaliśmy całą tą trasę. Najlepszym miejscem był Powsin, cmentarz w Powsinie. Tam 13 marca o godzinie trzynastej trzydzieści dwie, bardzo dla mnie szczęśliwa cyfra, został zlikwidowany i czterech żandarmów, którzy z nim jechali. Tam został jeden z moich ludzi podrapany kolcami głogu. Druga wzorcowa akcja była w Wilanowie w ciągu dnia. Na dwa tygodnie przed Powstaniem okradliśmy wilanowską fabrykę marmolady, zabierając sześćdziesiąt trzy tony cukru. Przyszedł cukier do fabryki marmolady. Jeden z moich pracowitych podchorążych był tam urzędnikiem. Dostałem dokładne informacje, zrobiliśmy plan. W tej akcji wzięło udział pięćdziesięciu dwóch żołnierzy z kompani, różnych oddziałów, tylko nie z Wilanowa, ale z innych miejscowości. Akcja trwała około dwóch godzin. Zrobił mi zaskoczenie jeden z moich podchorążych, który ciężarówką fabryczną wywiózł trzy tony cukru do Hali Mirowskiej przy ulicy Grzybowskiej. Tam stała na poboczu duża ciężarowa platforma z przyczepą, ale niemiecka,
Deutsche Reise Bahn, czyli kolej. Podszedł do Niemca i zapytał go, czy chce dobrze zarobić, jeśli przewiezie maszyny dla fabryki za obiecaną wysoką kwotę w „góralach”, jak to się mówiło, pięćset złotówkach. Niemiec się zgodził. Dopiero jak przyjechał do fabryki marmolady, zorientował się, że to nie będą maszyny. Kazałem mu ustawić najpierw przyczepę, a potem ciężarówkę tyłem do rampy. On wywiózł piętnaście ton na tym wszystkim. Sokolnicki, który to urządził, zorganizował, zawiózł [cukier] bez wystrzału, bo
Deutsche Reise Bahn wyjechał. On dostał za to kilka worków cukru. Policja granatowa w Wilanowie dowiedziała się, że Wilanów fabryka jest zajęta, bo zrobiłem tak zwany kocioł w biurze. Wszyscy mogli wejść, ale nikt nie mógł wyjść. Policja granatowa zawiadomiła żandarmerię, żandarmeria powiedziała: „Jak wyjadą z Wilanowa, to zadzwońcie”. Przyjechali pół godziny później do Wilanowa robić rewizję, a nas już tam nie było. To wszystko opisuję bardzo dokładnie w mojej książce.
- Proszę powiedzieć pierwsze dni przed Powstaniem i sam wybuch Powstania, jak pan to pamięta?
W tym czasie mieszkałem w Klarysewie, bo musiałem w maju opuścić Warszawę. Trudno było ulicami się poruszać, były patrole. Z Klarysewa na rowerze pojechałem na normalną odprawę do Chylic, gdzie miał swoją kwaterę dowódca batalionu. Do godziny jedenastej czekaliśmy na każdej odprawie na meldunki z Warszawy. Kurierka je przywoziła. Tego dnia jak Powstanie wybuchło, zostałem jeszcze dłużej po odprawie na prywatną rozmowę i obiad z dowódcą, był więcej przyjacielem jak dowódcą w tym czasie. Przyjechała na rowerze kurierka, że 1 sierpnia, tego samego dnia, o piątej po południu jest wybuch Powstania. W tym czasie myśmy byli w terenie w charakterze partyzantów, nocowaliśmy w lasach. Punkty były w Lasach Chojnowskich, Kabackich. Kontakty były, raz miałem tu moją kwaterę, raz w Lasach Chojnowskich. To właśnie było wtedy, jak myśmy w ciągu dwóch tygodni okradali transporty Niemców w odwrocie z frontu wschodniego. Jak dostałem rozkaz wybuchu, to wsiadłem i pojechałem do Pyr, gdzie była główna kwatera mojego szefa kompanii, już tam czekały moje łączniczki. Porozsyłałem do drużyn na alarmową zbiórkę w zagajniku, droga dochodziła z Dąbrówki na północ od Pyr. O godzinie piątej stawił się tylko jeden pluton, II pluton z „Batalionów Chłopskich” odmówił wystąpienia. Dałem im jeszcze dwie godziny na zbiórkę, nie przyszli. Dowódca powiedział, że nie ma rozkazu, jego przełożeni nie chcą brać udziału w Powstaniu Warszawskim. To była polityczna rozgrywka. Trzymałem się daleko od polityki. Nie brałem w tym udziału. Koło godziny siódmej rozpocząłem wykonywać moje zadanie powstańcze czyli patrole we wsiach Kierszek, Karolinów, Julianów, wszystko na południe od Lasu Kabackiego i od strony Piaseczna, gdzie było duże zgromadzenie osadników niemieckiego pochodzenia. To byli oficjalnie folksdojcze. Każdy z nich miał broń, na której nam zależało. Nawiązałem kontakt z dowódcą batalionu, który był w Lesie Kabackim. Dostałem rozkaz dołączenia do jego kwatery z całą kompanią. W nocy z 1 na 2 sierpnia, po oczyszczeniu terenu, który do mnie należał, byłem już pod bezpośrednim dowództwem.
- W nocy z 1 na 2 sierpnia oddziały z Mokotowa, z Ochoty wycofywały się do Lasów Chojnowskich, czy miał pan kontakt z tymi ludźmi?
Do Lasów Kabackich dołączały oddziały po wybuchu Powstania i niepowodzeniach w Warszawie, to był 2 nawet 3 sierpnia, [na przykład] pluton porucznika „Wróbla” [...], poza tym były drobne oddziałki. Na Sadybie był oddział jaszczurczy doktora Szczubełka, który też dołączył. Kompania zdziesiątkowana na Ochocie porucznika „Gustawa” przyszła dopiero 9 sierpnia do Lasów Chojnowskich. Myśmy z 3 na 4 sierpnia w nocy przenieśli się z Lasu Kabackiego do Chojnowskiego – za duże zagęszczenie było. Nawet ludność cywilna była w lesie, a od Pyr pojawiły się oddziały węgierskie. Węgrzy wycofywali się z frontu wschodniego i zatrzymywali się w Pyrach i na Służewcu.Mieliście kontakty z oddziałami węgierskimi, bo jest wiadome, że dowództwo Armii Krajowej usiłowało nawiązać kontakt. Węgrzy mieli zamiar wspomóc Powstanie, tylko nie uzyskali gwarancji otrzymania praw kombatanckich od generała „Bora”.
- Czy był pan świadkiem zrzutów alianckich w Lasach Chojnowskich?
Nie tylko w Lasach Chojnowskich, ale także w Kabackich były zrzuty. Porucznik „Wróbel” odbierał. W Lasach Chojnowskich pamiętam jeden.
- Węgrzy dali wam broń, nie oczekując nic w zamian?
Tak. Po naszym pójściu do Warszawy pamiętam, że jeszcze inne oddziały dostawały od Węgrów broń. Później, już po wojnie, dowiedziałem się, że mój dowódca porucznik Marian Bródka pseudonim „Grzegorz” miał nawet ofertę od generała węgierskiego, czy chcemy armaty i amunicje do nich. Ale myśmy nie mieli warunków. Węgrzy byli bardzo pomocni. Niemcy ich traktowali jako zdrajców. Oni odmówili posłuszeństwa na froncie wschodnim.
- Noc, kiedy ruszyliście na Warszawę, mieliście po drodze stanowiska artylerii przeciwlotniczej, opór Niemców w Wilanowie, tam doszło do ciężkiej bitwy w Wilanowie, dużo ludzi zginęło. Jak z lasu ruszyliście na Sadybę, tam doszło do walk.
Stoczyłem potyczkę na sam Pałac Wilanowski. Na pierwszym piętrze w prawym skrzydle była uwięziona duża grupa ludności, zakładników. Chciałem za wszelką cenę ich uwolnić. Ale to było nie do pokonania. Okna były otwarte. Mój podchorąży Radomyski Janusz pseudonim „Cichy” był narzeczonym Anny Branickiej. Jej matka, ona i jej siostra Marysia były [uwięzione]. Nawiązaliśmy głosem kontakt. Radziłem im skakać przez okno. Myśmy chcieli zorganizować, żeby je łapać, tylko jeden piętro było. Powiedziała, że nie może, bo przy drzwiach jest dwóch wermachtowców z pistoletami, jeżeli ktoś się zbliży do okna, to będą strzelać. One krzyczały z głębi pokoju. Zadaniem było, żeby uderzyć punktualnie o północy na pałac. W ciągu pół godziny, jeżeli się nie da opanować pałacu, to opuścić teren i maszerować na Warszawę. Byłem dwie godziny pod samym pałacem, siedziałem okrakiem na żelaznej bramie, która jest teraz cofnięta w głąb, ale ona przedtem była bliżej. Rzucałem granaty na dach, skąd szedł szalony ogień z broni krótkiej, maszynowej, tak że nie mogliśmy. Wdarliśmy się na parter wejściem, ale z góry rzucali granaty i nie mogliśmy pokonać jednego pietra. O godzinie drugiej, obawiałem się, że wkrótce nastąpi świt, zrobiłem zbiórkę na stacji kolejowej ciuchci w Wilanowie. Jak mieliśmy już wyjść z Wilanowa, przyszedł mały oddziałek, około trzydziestu żołnierzy pod dowództwem kapitana Juliana, też miał pseudonim „Cichy”. To był skoczek, oficer zrzucony z Anglii. On dowodził małą grupką. Przyznał się, że miał stawić się przed dwunastą i razem miał uderzyć. Mówię: „My już po akcji, wracamy. Wszystkie oddziały już poszły, ja jestem ostatni”. On mówi: „Ale pałac był zdobyty?” Mówię: „Nie był zdobyty”. „Musimy zdobyć pałac! Ja tu dowodzę, proszę za mną”. On kapitan, ja wtedy byłem podporucznik. Mówię: „To proszę”. Otworzyłem furtkę, żeby wyszedł. Wyszedł, za nim zdążyło wyjść dwóch czy trzech jego żołnierzy. Jak poszedł silny ogień z karabinu maszynowego, to za furtką upadli nieżywi. Dzięki temu ocalałem, że byłem niższy stopniem, bo gdybym prowadził, to bym zginął na jego miejsce. Resztę zabrałem, przyszliśmy na Sadybę do fortu. Tam nas przyjął dowódca porucznik Szczubełek pseudonim „Jaszczur”. Jeszcze nad ranem dostałem rozkaz, żeby natychmiast maszerować na Mokotów, zameldować się u pułkownika „Daniela”, wtedy dowódcy Mokotowa.
Doszedłem. Przechodząc ulicą Idzikowskiego na górę po skarpie, dostaliśmy ogień z Dworkowej i straciłem jednego żołnierza, dwóch poważnie rannych, ale reszta z oddziału przeszła.
- Czy nie stracił pan ludzi w ataku na pałac w Wilanowie?
Nie, nie straciliśmy. Ale trudno mi jest powiedzieć, dlatego że tam był trochę chaos, ludzie mieszali się z innymi oddziałami. Tam nie było dobrze zorganizowane. Według mnie – znałem ten teren, przecież byłem ponad rok w konspiracji – ta akcja nie była potrzebna. Myśmy mogli przejść suchą nogą, jak to się mówi, bez akcji, bez strat. Jeszcze mało, całe tabory, które były załadowane bronią, amunicją, nie przeszły. Reszta, druga połowa wróciła z powrotem do Lasu Kabackiego i została przez porucznika „Grzegorza” Mariana Bródkę rozwiązana, że wracają do konspiracji. Moja kompania była największa, druga była kompania porucznika „Twardego”, tylko jeden pluton przeszedł i połowa stanu kompanii „Gustawa” przedostała się na Sadybę. Zostaliśmy w oddziałach „Baszty”.
- Proszę opowiedzieć, jak potoczyły się pańskie losy na Mokotowie.
Po 20 sierpnia, po przeglądzie przez pułkownika „Daniela”, dostałem rozkaz zameldowania się u majora Czajkowskiego na Czerniakowie na ulicy Chełmskiej, który był dowódcą Batalionu „Ryś”. Od tego czasu walczyłem na odcinkach wzdłuż Chełmskiej, między Belwederską a Czerniakowską. Pierwszy punkt oporu czy stanowiska mieliśmy na samym narożniku Czerniakowskiej i Chełmskiej. Od tego momentu często zmienialiśmy miejsca postoju, byliśmy wycofywani. Wszystkie akcje odbywały się na bardzo wąskim odcinku, bo już wtedy na placu Bernardyńskim byli Niemcy z południa i nie opuścili koszar DAK-u i Szwoleżerów na północy. Parę ulic jak Zakrzewska, Sielecka czy jeszcze inne, były wolne. Były jeszcze stanowiska niemieckie na Szwoleżerów, nasze od Chełmskiej. [Robiliśmy] wypady patroli. Czekaliśmy na pomoc, bo widzieliśmy potyczki na Pradze po drugiej stronie Wisły. Jak niektóre katiusze, rakiety były wystrzeliwane, to spadały bardzo blisko naszych stanowisk, tak jakby Rosjanie nie wiedzieli, że to są [tereny] zajęte przez powstańców.
- Cały czas pisał pan dziennik. Kiedy znajdywał pan czas na notowanie, czy to było regularne pisanie dziennika?
Od pierwszego dnia Powstania Warszawskiego prowadziłem dziennik. Codziennie wieczorem [notowałem] kilka zdań, bardzo krótko, ale tak, że zapamiętałem i mógłbym później, już po wojnie, rozwinąć te notatki. Każdego dnia również mój szef kompanii prowadził ewidencje, różne wydarzenia. Później porównywaliśmy, jak zacząłem przyjeżdżać na urlopy po 1970 roku, wcześniej nie mogłem. Dziennik udało mi się później przewieść pod bandażami, byłem ciężko ranny 15 września. To był najgorszy dzień do przeżycia dla całych oddziałów, które walczyły przy ulicy Chełmskiej, w różnych ulicach odchodzących od Chełmskiej czy to na południe, czy to na północ. W tym czasie nie było łatwo się porozumieć nawet między oddziałami albo z dowódcą batalionu, dlatego że wszystkie telefony były uszkodzone, traciło się gońców. Wysłałem paru gońców, to nie dotarli, takie było nasilenie ognia. Na Chełmską były naloty sztukasów, niemieckich samolotów nurkujących. Szpitala już nie było, bo 30 sierpnia szpital na Chełmskiej został zbombardowany. Dostaliśmy rozkaz generała „Montera” do utrzymania naszych pozycji do 13 września. Możliwości utrzymania nie było właściwie, ło amunicji, również żywności, ale żywność nie była tak ważna jak amunicja, nie było czym bronić. W każdym razie wytrzymaliśmy do 15. Z rana Niemcy przypuścili niesamowity szturm, był Wehrmacht, oddziały SS, przyszło więcej czołgów. Przedtem były tylko dwa ataki typu Tygrys, a później nadeszło jeszcze parę. Dwa czołgi strzelały po osi samej ulicy Chełmskiej. Musieliśmy przedzierać się na południe od ulicy przez ogrody, przez zabudowania, zrujnowany szpital, żeby przeskoczyć o pięćdziesiąt metrów na południe od skrzyżowania Chełmskiej z Belwederską, przeskoczyć na stronę zachodnią. Zauważyłem około dziesiątej rano, że oddziały między mną a ulicą Belwederską opuszczają stanowiska i ewakuują się. Nie mając żadnego rozkazu, żadnej łączności, dowiedziałem się dopiero od gońca, którego wysłałem na penetrację, że tamte domy są już zupełnie opustoszałe. Niemcy mogą się lada moment wedrzeć, okrążyć mnie na samym zetknięciu się Chełmskiej z Czerniakowską. Nakazałem stopniowe wycofywanie się pierwszego plutonu, drugiego, a sam zostałem z sekcją drużyną Wirskiego podkaprala. Jako ostatni z moim gońcem Mazurem podskoczyliśmy do samej Belwederskiej. W czasie przygotowywania się do przeskoczenia ulicy wydałem rozkaz Mazurowi, żeby skakał przede mną. Nie odezwał się do mnie. Jak podniosłem jego hełm, już nie żył. Dostał, oberwał w samą głowę. Zostałem ostatni sam. Przeskoczyłem Belwederską. Uratował mnie upadek na plecy do tyłu, nie do przodu szczupakiem jak powinien żołnierz. Obliczyłem, że Niemcy będą strzelać, mają nastawione, zaryglowane karabiny, jak już wszyscy próbują paść. Padając, podniosłem rękę do góry, dostałem serie w rękę i potem dwa czy trzy pociski z moździerza wybuchły blisko mnie, byłem naszpikowany odłamkami, cały bok i lewe udo. Udałem, że nie żyję. Przeczekałem chwilę, zacząłem się czołgać. Zobaczyłem, że oberwałem kulą ekrazytową, która eksplodowała i wyszarpała mi cały mięsień. Każdy ruch, jak się czołgałem, to krew bryzgała. Doszedłem do skrzyżowania. Musiałem wyjść, tam były ogródki działkowe, posuwałem się w rowie… Belwederska w tym miejscu była troszkę wyżej. Czołgałem się w rowie do bunkra, który był na rogu. Tam już był porucznik „Gustaw”, dowódca kompanii, który był przedtem najbliżej „belwederki”. Woła mnie, że mam przyjść do bunkra, powiedziałem: „Nie, idę na Mokotów. Będę się czołgał. Jestem ranny”. Zwróciłem się w lewo, już na ulicy Dolnej, zauważyłem płytki rów i zacząłem się rowem czołgać. Z tyłu szedł „Gustaw”, prawdziwe nazwisko Andrzej Chyczewski, mówi: „Posuwaj się prędzej”. Mówię: „Ale nie mogę, jestem ranny”. On mówi: „To połóż się, przejdę po tobie”. I przeszedł. Doszedłem do pierwszych kamienic na ulicy Dolnej, jak się podniosłem za klamkę, zemdlałem. Od tego momentu to mi później powiedzieli w szpitalu, że zanieśli mnie na Misyjną do szpitala [sióstr] elżbietanek. Dopiero tam obudziłem się już na stole, gdzie doktor „Mikrob”, doktor „Staszek” stali nade mną i mówili: „Co my tu możemy zrobić?” Jak zobaczyli, że się poruszyłem, mówią: „Panie poruczniku, my wiemy, kim pan jest, powiemy panu prawdę, musimy amputować lewę ramię, bo pan ma tu wyszarpane, pan się wykrwawił, musimy operować bez znieczulenia”. „To niech panowie ciachają, tylko proszę mi ratować ramię, bo gram na wiolonczeli, jeżdżę na nartach, uratujcie mi rękę”. Zamknęli mi wszystko w gips, obandażowali. Położyli mnie na Wiśniowej w willi. Jak były naloty sztukasów, wszystkich wynosili do rowów do ogrodu, ja jeden zostawałem na łóżku, bo zrobili krzyżyk. Nikt nie wierzył, że przeżyje. Jeszcze jak wynosili ze szpitala, to doktor „Mikrob” mówi: „Jeżeli zdobędę zastrzyk przeciwtężcowy do godziny czwartej, to może pana uratuję”. O godzinie trzeciej wpadł zdyszany na Wiśniową, tam gdzie leżałem. Krzyczy na całą parę: „»Gryf«, odkryj dupę!” – przepraszam za wyrażenie. Zaaplikował mi zastrzyk. Zanim on przyszedł, to sobie wydłubałem dużą blaszkę, która zatrzymała się na żebrze i oddałem to sanitariuszce. On się już po drodze dowiedział i mówi: „Na drugi raz brudnymi paluchami nie wyjmuj odłamków, bo nam zepsujesz robotę. Jest dziewięćdziesiąt pięć procent, że nie przeżyjesz. Przygotuj się na tamtą stronę”. Zawołałem księdza, wyspowiadałem się, dostałem komunię, dał mi oleje, namaszczał na drogę. Straciłem przytomność, obudziłem się po trzech dniach. Sanitariuszka zaczęła krzyczeć, bo się poruszyłem: „Zawołać lekarza, bo »Gryf« się obudził”. Wtedy tylko wodę poprosiłem. Tak przyszedłem do zdrowia. Parę dni później przyszedł do mnie mój kapral „Zuk”, mówi: „Panie poruczniku, jest rewolucja w oddziale. My pana zabierzemy na pięć minut i przyniesiemy z powrotem”. Mówię: „Ubierzcie mnie”. Jak poszedłem, to już zostałem z oddziałem.
- Po ilu dniach pana zabrali do oddziału?
Po tygodniu, pięć do sześciu dni byłem w szpitalu na ulicy Wiśniowej. Przyszli, to już był dwudziesty któryś września, krótko przed kapitulacją. Oddziały były zupełnie wyczerpane, bez broni, bez amunicji, bez żywności. Mokotów nie miał żadnych szans obrony.
Ludzie chcieli rzucać broń i się poddawać Niemcom, bo psychicznie byli zupełnie wykończeniu. Jak się pokazałem, powiedziałem: „Nie ważcie się tego robić, zostańcie, będę z wami. Każdego, który pójdzie do Niemców, oni rozstrzeliwują. Mamy wiadomości”. W szpitalach strzelali nawet do rannych. Oni stanęli, jak zobaczyli mnie, powrócili, powzięli karabiny, zostali. Siedziałem z nimi, dowodziłem z piwnicy. Chodziłem tylko dwa razy dziennie na opatrunki do szpitala, lekarze się zgodzili. 26 września poszedłem do dowódcy, wtedy dowodził Mokotowem podpułkownik „Karol”, Józef Rokicki, oficer saperów. Zapytałem się, jaka sytuacja, co się dzieje, co my mamy dalej robić. Mówię: „Moi ludzie nie mają już [ani] jednego pocisku, jak mają bronić skarpy, Królikarni?”. On mówi: „Wszystkich was ucieszę, po południu wyjdzie rozkaz, będzie wycofywanie się kanałami”. Wróciłem na kwaterę po południu, wysłałem szefa kompanii Władysława Pietrzaka pseudonim „Prus”. Wrócił z przepustką na kanał dla jedenastu rannych z mojej kompanii, a reszta będzie kapitulować z całym Mokotowem. Zobaczyłem, że „Prus” powpisywał wszystkich rannych, mnie na czele. Jak to zobaczyłem, to zawezwałem ludzi, żeby poszli do parku Dreszera i nacięli krótkich patyków. Przedtem się dowiedziałem, że w kanałach dobiegowych, nie w burzowcach, potrzebny jest patyk. Poszedłem do kwatery saperów kanałowych. Przyjął mnie sierżant wachmistrz czy chorąży, ale pseudonim miał „Kapitan”. On mi pokazał na stole dokładny plan kanałów i punktów, które trzeba zapamiętać, żeby wejść do każdego właściwie. Na rozkazie „Prus” przyniósł, że o godzinie ósmej będziemy schodzić do kanału za oddziałem „Szarych Szeregów”, za „Radosławem”. Jak tylko „Radosław” zejdzie, tak my będziemy schodzić. Ustawili nas na ulicy Szustra w bramie w kolejce za „Radosławem”. Przyszedł do mnie cywil około czterdziestu lat, powiedział: „Wszystką broń jaką macie składać na ziemię. My zabieramy do dalszej walki”. Mówię: „Kto pan jest?” On mówi: „Dowódca oddziału AL-u”. Mówię: „Jak pan stanie trochę dalej, to będę lepiej celował”. Nie mogłem oddać. „Broń oddamy tylko na rozkaz generała »Bora«”. Zeszliśmy z bronią do kanałów. Najpierw szliśmy małym dobiegowym w pozycji skurczonej z laską, żeby się podpierać, aż wyszliśmy na skraju Puławskiej nad skarpą, gdzie szedł bardzo stromo w dół też dobiegowy. Tam trzeba było usiąść, złapać za grubą linę i na mule, nazwijmy tak, zjechać na dół, gdzie już na nas czekał wysoki, dwumetrowy burzowiec. Szliśmy w pojedynkę, jeden za drugim, bo burzowiec był owalny, można się było łatwo poślizgnąć, upaść. Jak ktoś upadł, to już prawdopodobnie nie wstał, gdyż był rozdeptany albo po prostu utonął. W niektórych miejscach było wody do połowy łydki. Doszliśmy do momentu, gdzie od czoła przyszedł rozkaz z zapytaniem: „Kto zna rozkład kanałów?” Podałem do przodu, że znam, ale zapytałem się: „Kto się pyta?” Od czoła przyszedł: „Kto to? Ten co zna rozkład, naprzód do nas doszlusować”. Podałem szeptem: „To podporucznik »Gryf«, prowadzę oddział rannych z kompanii »Krawca«”. „Porucznik »Gryf« na czoło!” – taka rozmowa. Ostatnie moje było: „Dobrze, ale całą grupą albo wcale”. To był pułkownik „Daniel”, który poszedł dużo przed nami, też był ranny, ale zgubił się. To już było pod Łazienkami, była olbrzymia studnia, wielki zbiornik, do którego dochodziły kanały dobiegowe. Trzeba było wybrać, wiedzieć, który dobiegowy może być na wyjście do Śródmieścia. Wiedziałem, ale on nie wiedział.
Szef saperów kanałowych pokazał mi na planie, że obok [właściwego] kanału po prawej stronie będzie wisiało na ścianie krzesło bez nóg, siedzenie i oparcie wyplatane trzciną i na nim będzie stała lampa stajenna. Oni tego nie wiedzieli. Mówię: „Panie pułkowniku, to jest ten kanał, którym trzeba iść”. On mówi: „Dobrze”. Nie mieli nawet przygotowanych kijków. Nikt się nie zainteresował, żeby pójść do tych, którzy znają kanały, jak tam się chodzi, co w ogóle się robi. On był na tyle uprzejmy, że powiedział: „Pan prowadzi, pan wie, to teraz pan wchodzi”. To był kanał, który szedł bardzo stromo do góry, na czworakach i na kolanach trzeba było [iść]. Kijek nie pomógł, bo [było] dużo mułu kanałowego. Pod ulicą Myśliwiecką, Agrykolą do Książęcej i Książęcą do Kruczej, tak doszliśmy. Myślałem, że to były Aleje Ujazdowskie, a to była Krucza. Wyszliśmy na wierzch.
Najpierw miałem czyste bandaże. Na wyjście z kanału przyszedł lekarz, założył mi świeże opatrunki i dał lekarską ceratkę na to. Włożył dziennik, moje różne notatki i różne mapki. Wszystko zapakował i owinął to jeszcze w drugi bandaż już cuchnący poprzedni, żeby w razie rewizji, jak dostanę się w ręce niemieckie, żeby nie znaleźli dziennika. To też było bardzo kompromitujące – [informacje], gdzie walczyłem, podawałem straty i tak dalej. Postawili nas po wyjściu w bramie na Kruczej, gdzie podszedł do mnie jeden kapitan w czystym mundurze czy płaszczu, miał nawet na dziurce od guzika baretkę Virtuti Militari i powiedział: „Dezerterzy, opuściliście pole walki na Mokotowie, takich to tylko strzelać”. [Złapał] za broń. Moi żołnierze i sanitariuszki, które nas próbowały umyć, twarze, oczy, stanęli murem. Mieliśmy łzy od gazów wydzielanych w kanałach. Mówię: „To porozmawiamy, wolisz strzelać do rannych powstańców czy do Niemców”. Coś w tym rodzaju. Dopiero niedawno się dowiedziałem, kto to był, jeszcze żyje. Sanitariuszki nas trzymały w tej bramie parę godzin, bo szukały odpowiedniego szpitalika polowego, gdzie by nas, całą jedenastkę, zabrać. Przede wszystkim wykąpać, umyć, przebrać.
- Ile godzin trwało przejście kanałami?
Czternaście. Nie mogliśmy od razu wyjść. Doszliśmy, gdzie już na nas czekała grupa, żeby nam pomóc wyjść z kanału po klamrach. Tam był jeden porucznik, który czekał na pułkownika Rokickiego, o którym dowiedział się, że opuścił Mokotów. Jego szef sztabu, major „Zryw” Kazimierz Szternal, oddał Mokotów, podpisał kapitulację Mokotowa i uratował resztę ludzi, którzy już nie mieli czym walczyć. Generał Chruściel dał rozkaz Rokickiemu, żeby go zawrócić z powrotem na Mokotów. Były pertraktacje, rozmowy, a myśmy czekali w dobiegowym na brzuchach, nie można było wyjść, aż nie ukończą rozmowy. Przyszła wiadomość od tyłu, że Mokotów skapitulował, to już było około południa 27 września.
- Czy inni żołnierze dawali odczuć, że ci, którzy przeszli z Mokotowa, to nie podporządkowali się rozkazom? Takie były odczucia generała „Montera”, kazał walczyć do końca na Mokotowie. Pułkownik „Karol” jednak powziął decyzję o ewakuacji części. Czy mieliście szykany z tego tytułu oprócz tej jednej sceny przy wyjściu z kanału? Dawali wam odczuć, że opuściliście posterunki?
Ewakuacja kanałami odbywała się parę dni wcześniej, ale tylko rannych i myśmy byli w grupie rannych. Nawet pułkownik „Daniel” Stanisław Kamiński był ranny i prowadził małą grupę rannych żołnierzy. Ewakuacja się odbywała. Oddziały zdolne do walki, jak na przykład „Radosława”, według mnie, bo rozmawiałem z nimi, jak myśmy stali w bramie, to oni robili na mnie wrażenie… To była grupa mniej jak dwadzieścia osób, pułkownik „Radosław” z nimi. Byli zdemoralizowani, załamani psychicznie, po prostu już niezdolni do walki. On postanowił ich zabrać do Śródmieścia.
- Oni byli już po walkach na Woli, na Starówce i na Czerniakowie.
Tak, chciałem to powiedzieć. Oni przeszli Wolę, a Wola była najgorszym odcinkiem walki, wtedy „Radosław” poniósł największe straty.
- Proszę powiedzieć o kapitulacji? Jak pan się dowiedział o kapitulacji? Jak to wyglądało?
Sanitariuszki nas najpierw zabrały na punkt opatrunkowy – umyć i tak dalej – a później nas przeniosły na Poznańską 11 do szpitala. Tam w sąsiednich budynkach od Hożej urzędował podpułkownik „Bronisław”, dowódca Obwodu VII. Jak on się dowiedział, że ja z oddziałem z jego obwodu, z Gątynia z Rejonu V, przeszedłem kanałami, od razu się zainteresował mną i moją grupą i nas zaopatrywał. Na Hożej była mleczarnia, tam jeszcze było masło i tak dalej. Leżałem na łóżku jak przyszedł Kirów, mówi do mnie: „Jest zawieszenie broni, rozmowy się toczą na temat kapitulacji”. Później przyszły sanitariuszki przygotowywać nas do transportu do niewoli. Cały szpital będzie ewakuowany. Zawieźli nas ciężarówkami na stację Dworca Zachodniego albo na Towarową. Załadowali do bydlęcych wagonów. Zmieniłem nawet ubranie, nie miałem odznak, tylko miałem opatrunki. Byłem przygotowany razem z moim przyjacielem porucznikiem „Orionem” Kazimierzem Michniewiczem, który był dowódcą plutonu saperów przy mojej kompanii, że będziemy w drodze uciekać z wagonu. W każdym wagonie przy otwartych drzwiach na stołku siedział wermachtowiec z
Volkssturmu, stary, zniechęcony wszystkim, życiem, że jego zepchnąć ze stołkiem z wagonu, to nie byłaby sztuka. Chciałem za wszelką cenę przed Łowiczem, gdzie była granica, uciec, ale pomęczeni zasnęliśmy. Obudziliśmy się w Łodzi.
- Trafił pan do szpitala niemieckiego?
Najpierw nas zawieźli tramwajami w Łodzi do opuszczonego przez Rosjan obozu Marienstadt. Tam nas trzymali trzy dni, przychodziło gestapo oglądać wszystkich i wyławiać, kogo szukali. Byłem przekonany, że mnie rozpoznają, bo przyszedł gestapowiec, folksdojcz, który w czasie moich przesłuchań w Łodzi, był tłumaczem w sąsiednim pokoju. Nogą od stołka, grubszy jak noga, uderzył mnie w pierś i złamał mi dwa żebra, oderwał od mostku. Na Szterlinga w więzieniu nie mogłem leżeć, musiałem siedzieć oparty o ścianę albo tylko na lewym boku. To się powoli goiło. Zacząłem krzyczeć, jak mnie bili po twarzy, i wołać: „O Jezu!” To on podchodził, jeszcze mnie bił z drugiej strony, mówi: „Masz Świętą Marię, masz Świętego Józefa!” Nie chciałbym za bardzo szczegółowo opowiadać, dlatego że mam słabość, wzruszam się. Przesłuchania później pokutowały. Jak mieszkałem na Żoliborzu na wiosnę w 1943 roku, to śnili mi się ci, co mnie przesłuchiwali. Przez trzy dni trzymali nas w obozie i codziennie rano przyjeżdżała grupa gestapowców z budynku, gdzie byłem przesłuchiwany. Między innymi był tłumacz, który mnie widział. On był tłumaczem, pracownik gestapo w sąsiednim pokoju. Przeglądali, po twarzach próbowali wyszukać akowców czy konspiratorów, którzy byli przez nich poszukiwani. Będąc dwa lata wcześniej w gestapo, obawiałem się, że on mnie będzie w stanie rozpoznać. Musiałem coś wymyślić. Mimo woli, nawet nie wiem, jak to zrobiłem, tylko powiedział mi kolega Michniewicz, że wyglądałem okropnie. Wstrzymałem oddech, pełne płuca miałem w sobie i zacząłem wypychać krew do głowy do tego stopnia, że oczy miałem na wierzchu, byłem cały czerwony na twarzy. On się zdziwił, że się tak zmieniłem. Może to pomogło, że przeszedł, spojrzał na mnie i poszedł dalej. Nie wykrył mnie. Potem nas przewieźli do Niemiec do miejscowości Jacobsthal, tam była filia obozu z Mühlbergu, stalagu, szpital jeniecki. Komendantem szpitala był doktor Strehl, który był przedtem komendantem Szpitala Ujazdowskiego. Jego zastępcą był doktor Bętkowski, który się mną zaopiekował w szpitalu. Zmieniał mi gipsy, opatrunki i tak dalej. Tam przebywałem aż do 23 stycznia 1945 roku, gdzie już po pewnym zaleczeniu… Nawet w Mühlbergu wyjmowali mi jeszcze z palców odłamki. [Trafiłem] do obozu stalag numer IV B w Mühlbergu, sześćdziesiąt kilometrów na północ od Drezna.
- Pan się nie ujawnił Niemcom, że jest pan oficerem?
Wtedy byłem podporucznikiem.
Miałem na czapce… Miałem niemiecką furażerkę lotniczą z polską biało-czerwoną wstążeczką i z gwiazdką, stopień podporucznika. Miałem kurtkę skórzaną i opaskę powstańczą, to był nasz mundur. Myśmy mieli być traktowani i byliśmy jako jeńcy wojenni, nie bandyci jak w czasie Powstania.
- Jak wyglądało to traktowanie?
Właściwie to mi pomagał bardzo doktor pułkownik niemieckiego Wehrmachtu, lekarz, który był doradcą pułkownika Strehla. Przysyłali beczkę kiszonej kapusty jako witaminy dla nas. Codziennie dostawaliśmy niedużą porcję kapusty, lekarstw wiele nie było. Na przykład rana na ramieniu była gojona tamponem maczanym w rozczynie sody. Raz nawet sanitariuszka, byłem jednym z ostatnich w kolejce do opatrunku, nie mieszała substancji. Dużo sody osiadło na spód. Zaaplikowała mi za silny rozczyn. Pod wieczór poczułem płonący ból, jakby ktoś żelazo rozpalone czy węgle palące przystawiał do rany. Zawołałem, ona była jeszcze na dyżurze. Naubliżała mi, powiedziała, że taki bohater i małego bólu nie wytrzymuje, Powstanie przeżył i jeszcze płacze, że go boli. To mnie zezłościło, zerwałem wszystkie bandaże i były bąble wodne wielkości kurzego jajka, poparzony byłem. Przyszedł Bętkowski, wyrzucił ją, pozmieniał wszystko. Musiał później lapisować, bo się potworzyło tak zwane dzikie mięso.
Wyzwolenie przyszło bardzo ładnie. Tutaj jest jeden numer, który jest bardzo ciekawy. Obóz [był] nad rzeką Elbą, Łaba po polsku. Usłyszeliśmy z jednej strony i z drugiej strony odgłosy walki, głównie artylerii. Nawet Niemcy mówili, że koniec wojny jest na dniach. W obozie było nas około tysiąca żołnierzy z Armii Krajowej. Muszę podkreślić, że oprócz nas, to Polaków było około stu byłych podchorążych i służby stałej i rezerwy, którzy nie chcieli jako oficerowie pójść do oflagu, tylko woleli pójść do stalagu. Wtedy wychodziły z obozów komenderówki na roboty u rolników. Można było się dokarmić, przynieść do obozu ziarno czy jarzyny. Oficerem opiekuńczym obozu był dla Polaków podchorąży trzeciego rocznika z Komorowa Rotnicki, jego kolega Żeligowski. Oni się nami zajęli. Myśmy byli w okropnym stanie, nawet nie mieliśmy całych ubrań, podarte wszystko, poniszczone. Poza tym było około siedem tysięcy Amerykanów, amerykańskich jeńców i około dwóch tysięcy angielskich. Policję w obozie trzymała armia brytyjska. Sierżant brytyjski był dowódcą żandarmów obozowych. Jeszcze było około stu pięćdziesięciu do dwustu Francuzów, jeńców. Jak zbliżał się koniec wojny, to wśród żołnierzy Armii Krajowej zapytałem, czy ktoś chce iść do Amerykanów. Chciałem wymusić na Niemcach, którzy już stracili chęć do rygoru, żeby nas wypuścili w grupie przez most na Elbie, do strefy, gdzie okupywała armia amerykańska. Naturalnie pułkownik, komendant tego obozu, nawiązał kontakt z generałem, dowódcą odcinka niemieckiego. Tam byli Niemcy wszelkich rodzajów broni, piechota nie piechota, lotnicy, SS, gestapo ściśnięci na bardzo wąskim pasku walczący z Rosjanami i od drugiej strony z Amerykanami. Dwa dni i jedną nocą trwały rozmowy, bo okazało się, że dowódcą odcinka jest generał gestapo SS i że się nie zgadza na nasze przejście. Jedyny najbliższy most pontonowy był oddalony dwanaście kilometrów od obozu. Musiałem ich nastraszyć. Na końcu, jak już miała zapaść decyzja, że nie możemy wyjść z obozu, to powiedziałem, że mamy broń, opanujemy obóz i wypuszczę na wolność czternaście tysięcy głodnych, źle traktowanych Rosjan. My wyjdziemy z obozu w inny sposób. To zadecydowało, że dostaliśmy zezwolenie na przejście po moście pontonowym, ale pod warunkiem, że dojdziemy do mostu przed północą i ukończymy przemarsz mostu przed godziną piątą rano. Obliczyłem przy pomocy niemieckich żołnierzy, strażników, ile jest kilometrów, jak szybko możemy iść. Poszedłem do komendanta obozu Wehrmachtu i mówię, że zrobimy kolumnę, wyjdziemy w kolumnie. Proszę o ochronę wartowników, żeby szła po bokach kolumny wyprowadzić nas poza rzekę, poza most, jak najbliżej Amerykanów. Zgodzili się. Kolumnę obliczyłem na około tysiąc ludzi. Był tylko jeden polski major, jeszcze zresztą z zaopatrzenia, nie żołnierz, że tak powiem. Było nas razem z nim jedenastu oficerów, reszta byli wszystko poniżej, z Armii Krajowej. Otrzymałem zgodę. Ustawiłem wszystkich o szóstej wieczorem tego dnia przed bramą. Pułkownik wybrał czterdziestu wachmanów, wszystko poza siedemdziesiąt lat starzy wermachtowcy. Wyszliśmy punktualnie o ósmej, kazałem otworzyć bramę. Przy bramie już byli Anglicy, żandarmeria angielska. Przy krzykach, przy hymnie polskim wyszliśmy z obozu. Znaleźliśmy się w polu między walczącymi Niemcami z Rosjanami. Tak żeśmy przeszli dwie wsie, nie wiedząc dokładnie, gdzie idziemy. Rozmawialiśmy z ludźmi, z cywilami, gdzie są Amerykanie. Nie było żadnych drogowskazów, nic, nie można było się zorientować. Tylko na kierunek patrząc na zachód, na słońce. Doszliśmy do wioski, gdzie wszystkie domy były udekorowane białymi flagami i były tylko przeważnie kobiety, dzieci, nie widzieliśmy mężczyzn. To była sobota. Major Orłowicz, który był najstarszy stopniem, był naszym komendantem, mówi, że tu zostaniemy na nocleg, jutro w niedzielę ksiądz kapelan… Nie wiedzieliśmy, że jeden z nich jest kapelanem, bo opiekował się siostrą zakonną, a myśleliśmy, że cywil. Nie powiem nazwiska, ale odprawił mszę w niedzielę, potem był obiad. Przyszedł do mnie major Orłowicz, mówi: „Panie poruczniku, niech pan teraz rozbroi wartowników i uzbroi swój pluton, idziemy z chorągwią do Amerykanów”. Mówię: „Zaraz, zaraz panie majorze, dowiedzmy się, gdzie oni są, w której wsi”. Zapytałem Niemkę. Ona mówi: „Widzi pan pagórek? Widzi pan wieże kościoła?”. Mówię: „Tak”. „To w tym miasteczku, tam gdzie jest kościół, tam już są Amerykanie”. Mówię: „Ile kilometrów?” Ona mówi: „Trzy, cztery kilometry”. To mówię do majora, że idę rozbroić [wartowników]. Dowódcą wermachtowców był czterdziestoletni wachmistrz, sierżant. Podszedłem do niego i mówię, że ma ustawić ludzi, broń, cały ekwipunek żołnierski, amunicję, karabiny w kozły przed stodołą, gdzie oni nocowali. Prowadziłem czterdziestu żołnierzy, dwóch moich z kompanii, potem z innych. Porucznika Góralskiego zrobiłem dowódcą pocztu sztandarowego. Niemki uszyły biało-czerwoną flagę. Po nabożeństwie zrobiliśmy skromny obiad. Kazałem wynieść w plecakach kawę Neskę i czekolady, to co najlepsze i papierosy, nieciężkie towary, które myśmy po drodze zamieniali z ludnością cywilną na żywność, chleb. Ustawiliśmy kolumny, ze śpiewem na ustach wyszliśmy ze wsi. Prowadziłem pluton czterdziestu żołnierzy Wehrmachtu. Kazałem im wybierać: „Idziecie z nami, czy wolicie iść do domu?” Oni: „Idziemy z wami”. Oni się bali pójść do domu, że będą traktowani jak dezerterzy. Ustawiłem i prowadziłem jeńców, miałem jeńców. Myśmy byli weseli, bo tam Amerykanie, widać wieże kościoła. Po drodze zatrzymywałem Niemców rowerzystów, zrobiłem nawet pluton na rowerach. Dochodzimy do szczytu pagórka – „Porucznik »Gryf« na czoło!”. Na rowerze podjechałem, oczom nie wierzę. Kilku generałów Wehrmachtu, ze dwóch czy trzech generałów w czarnych mundurach, białe lampasy, wszystko galowo z bronią, po bokach karabiny maszynowe ustawione lufami w naszą stronę. Blady major Orłowicz krzyczy: „Poruczniku, co robić?” Mówię: „Panie majorze ustawić kolumny i maszerować tak jak na defiladzie, prosto. Ja tu będę stał”. Oni byli trzydzieści metrów od nas, bardzo blisko. „Będę stał, a pan będzie prowadził kolumnę”. Wyskoczyłem na front. Oni stali na drodze, na środku, do generałów krzyknąłem:
Weg frei! – na cały głos. Miałem jeszcze pistolet sierżanta, że jestem uzbrojony, oni myśleli, że może reszta też. Oni czekali na Amerykanów, byli przygotowani poddać się, pójść do niewoli, dla nich się wojna skończyła. Czekałem, co będzie, jak oni zobaczą, że idą staruszkowie jeńcy. A propos, jeszcze przed tym, jak poprzedniego dnia maszerowaliśmy, to zmarł nam jeden niemiecki żołnierz. Ze strachu reszta kazała go gdzieś schować do rowu, nakryliśmy go gałęziami, żeby nie być posądzonym o mord. Doszliśmy do nich. Patrzę, co się dzieje, co będzie. Oni się rozstąpili i też się przyglądają jak ja. Jak przeszedł ostatni żołnierz, jeniec z Wehrmachtu bez pasa, bez niczego, to ruszyłem i jednym krokiem idę za nimi. Ani jeden strzał nie padł, do dzisiaj nie wiem dlaczego. Wyszliśmy na pole. Jedno, prosiłem majora, żeby nie zatrzymywał się w tej wsi, w małym miasteczku, bo tam były tłumy ludzi, cywilów, żeby się nie pomieszało i nie zaczęły problemy. Wyszliśmy poza miasto, już było otwarte pole, dosyć równo. Idziemy i nadleciał samolot dwuosobowy, rozpoznawczy, pewnie artyleryjski, amerykańskie miał znaki. Obniżył lot, dwa razy nas okrążył i rzucił kartkę, bo myśmy stanęli. Rzucił kartkę, patrzę, napisane jest:
Who are you? Kto wy jesteście? To kazałem powyjmować białą bieliznę, pościągać koszulę, ustawiłem P.O.W. [Prisoners of War]. On pokiwał skrzydłami, potem zrzucili nam parę czekoladę, paczkę papierosów i karteczkę
follow me, to znaczy – idź za mną. On krążył, prowadził nas do drugiej wsi, gdzie była elektrownia. Tam była mała wąska rzeczka. Za rzeczką była wysepka i kanał. Tam była elektrownia, to już było późno po południu. Widzieliśmy, że na drugiej stronie rzeczki są Amerykanie. Z Kaziem Miśniewiczem stanęliśmy nad rzeką, była tama do elektrowni. Kazik mówi do mnie: „Wyjdę i zobaczę, jakby tu zbudować kładkę”. To było tylko żelastwo i były suwane zastawy do wody, żeby podnieść poziom. „Zbuduję kładkę, główna szyna to będzie poręcz, żeby się trzymać. Musimy przebiec rzeczkę, a potem kanał”. Przepraszam, odwrotnie, bo na rzeczce myśmy się przeprawiali łódką po pięciu, tylko jedną łódkę mogliśmy znaleźć. Rozebraliśmy część stodoły, żeby zbudować kładkę. W międzyczasie Kazik jako saper zrzucił z tamy osiemnaście min. On wszedł do wody, bo nie było głęboko i macał wszędzie. One były ukryte pod wodą, niektóre wystawały. Przeszliśmy powoli na wysepkę. Stamtąd jedną łódką, jeden musiał wrócić, tylko czterech mogło przejechać. Na drugim brzegu Amerykanie stali w szpalerze i olbrzymie ciężarówki, z których zdejmowali i każdemu z nas dawali trzy paczki
breakfast, dinner i
supper, suchy prowiant amerykańskiej armii. Każdy nas wszedł na duże podwórze wielkiego majątku, były stodoły, ale do stodół nie pozwolili nam wejść. Ustawili broń dla naszej ochrony. Było ciepło, był koniec kwietnia. Siedzieliśmy całą noc, spaliśmy. Koce poprzynosili. Następnego dnia rano przyjechał dżipem generał amerykański z kapitanem, który mówił po polsku, ale urodzony w Ameryce. On był tłumaczem. Przedstawiłem majora, wszystkich oficerów, że to jest około tysiąca polskich żołnierzy Armii Krajowej z Powstania Warszawskiego. Wiedział o wszystkim. Powiedział, że zaraz przyjedzie kuchnia, będzie gorące danie, że zjemy tu obiad. Po południu przyjdzie kolumna samochodów i nas przewiezie do miasta do koszar. Faktycznie dotrzymał słowa. Zawieźli nas do Grimma, to były koszary artyleryjskie Wehrmachtu, z tym że zupełnie nowe, wybudowane, jak wojsko wróci z wojny, jeszcze nie używane, nowiutkie. Akowcy dostali łóżka z białą pościelą. Dalszy ciąg, suchy prowiant paczkami przywozili, trzy paczki dziennie. Komendantem tego miasta był major, amerykański Żyd, mówił dobrze po niemiecku, bo jego rodzice mieszkali kiedyś w Berlinie. On był tam
major. Z nim wszedłem w dobrą komitywę. Nas jedenastu oficerów nie zakwaterowali w koszarach, tylko w bloku przykoszarowym, w którym mieszkały rodziny niemieckich oficerów. Każdy z nas dostał jedno mieszkanie, wyeksmitowali lokatorów, nawet kobiety z dziećmi. Dostałem dwupokojowe, pięknie urządzone mieszkanie. W bibliotece nawet znalazłem książkę
Die Kreuzritter – „Krzyżacy” Sienkiewicza po niemiecku. Żywność dostawaliśmy, co chcieliśmy. Jak poszedłem do niemieckiego kasyna, na stoliku generała stał proporczyk jasnoniebieski z frędzlami dookoła, z
Hakenkreuzem.Codziennie chodziłem do koszar, rozmawiać z ludźmi. Pytam się: „Czy wy byście zjedli gorące posiłki” – a oni: „My czekamy”. Kuchnia nowa, pięknie urządzona, zaopatrzona w narzędzia, kotły. Poszedłem do majora i mówię po niemiecku do niego: „Daj mi tutaj samochód ciężarowy, bo muszę zarekwirować po wsiach jedzenie. Polak bez zupy i gorącego dnia długo nie będzie w dyscyplinie utrzymany w koszarach”. On mówi: „Tak? Dobrze”. Dał nam półciężarówkę, kierowcę. Później musiałem zwolnić naszego kierowcę, bo się za bardzo przejmował, jak myśmy rekwirowali.
- Trafił pan do II Korpusu.
Jeździłem po wsiach razem z Kazikiem Michniewiczem z obozu, jak przyszedł major Taylor i powiedział: „Za trzy dni te wszystkie tereny aż do Wittenbergi, będą oddane Rosjanom”. To mówię: „Musisz nam wyewakuować wszystkich Polaków z obozu, z koszar”. Tam przyszło dużo ludności cywilnej, ci co pracowali na roli, z fabryk, z różnych warsztatów. Koszary były pełne, około dwa i pół tysiąca, nas tylko było tysiąc. Przyrzekł, że przyjedzie kolumna i wszystkich wyśle ciężarówkami do dużego obozu uchodźców pod Dortmundem w Westfalii. To była strefa brytyjska, tam będą zakwaterowani i będą traktowani jako uchodźcy.
Myśmy postanowili dołączyć do armii na zachodzie, nie spodziewałem się, [że trafię] do Włoch, raczej myślałem o armii generała Maczka. Do Francji, gdzie była misja wojskowa w Paryżu (tam była jeszcze urzędująca ambasada), musieliśmy czymś dojechać. Z Grimmy wyjechaliśmy motocyklami podarowanymi nam przez Niemców. Dojechaliśmy tak do miejscowości Blankenheim koło Weimaru, gdzie zdecydowaliśmy się na bardziej wygodą podróż samochodami. Poszliśmy do sołtysa, żeby powiedział nam kto tu jeszcze ma samochód na chodzie. Nas było czterech, inni na motocyklach nas wyprzedzili, pojechali do obozu Oberlangen, gdzie był obóz kobiet Armii Krajowej. Myśmy pozostali. Wpadł nam w oko prawie nowy Opel Kadet, którym jeździł sołtys. Zabraliśmy mu, podziękowaliśmy ładnie. Wybraliśmy się do Paryża przez Holandię i Belgię. Na maszcie od anteny postawiliśmy chorągiewkę polską, żeśmy wymalowali białą gwiazdę. Wszędzie na granicach wartownicy salutowali, bo generał jedzie. Mnie Amerykanin klepał po ramieniu, mówił: „Nie widziałem tak młodego generała”. Co było wesołe, że po drodze benzynę przedtem do motocykli, później do samochodu, to nam dawali Amerykanie, bo robiłem zdjęcia. Zdjęcia uwieczniłem nawet w książce. Później robiłem zdjęcia, ale filmu nie miałem. Robiłem, bo dawali konserwy, zwłaszcza benzynę. Dojechaliśmy do Paryża. W Paryżu chciał nam pułkownik Szymański, szef misji wojskowej, zabrać samochody, bo to kradzione w Niemczech. Jak myśmy rozmawiali w biurze, to nam spuścili z czterech kół powietrze. Mówię: „Wypycham samochody, a jak nam stanie ktoś na drodze, to porozmawiamy”. Pułkownik wezwał nas powtórnie, mówi: „Chcecie jechać do Włoch do II Korpusu?” Mówię: „Tak”. „Jak zostawicie samochody, to wam załatwię podróż”. Wysłał nas do Awinion do obozu na odpoczynek, później do Marsylii, gdzie szef misji w Marsylii wysłał nas na dwa tygodnie do Nicei na urlop w motelu nad morzem, wygodnie, ciepło. Tam po nas przyjechał samochód ciężarowy z II Korpusu.
Uważam, że Powstanie było nie do uniknięcia. To była sytuacja, gdzie pięć lat ludzie przygotowywali się do uwolnienia ojczyzny od okupantów. Była przecież okupowana już w tym czasie przez dwóch okupantów. Naszym obowiązkiem jako Polaków, patriotów było wywalczyć niepodległość. Do tego trzeba było się przygotować. Wszyscy na to czekali. To był najlepszy moment, jak bym powiedział, bo Wehrmacht był w szalonym odwrocie, w panice, w ucieczce z Polski. Jest tylko jedna rzecz, pierwszy nas zdradził Stalin, a później alianci. Dlatego że był projekt, Wojsko Polskie na Zachodzie, na przykład brygada spadochronowa, chciała lecieć na pomoc. Tu nie chodziło już wtedy o pomoc zbrojną brygady. Miałem rozmowę z pułkownikiem Szczerbą-Rawiczem, dowódcą brygady spadochronowej w Kleve w zachodnich Niemczech w maju. Pierwsze pytanie: „Jaka była szansa wylądowania brygady pod Warszawą?” Mówię: „W Lasach Chojnowskich bez strzału, myśmy panowali nad lasem. Mogłaby dojść bez strzału, tak jak my byśmy mogli. Wystarczyłby jeden polski batalion brygady spadochronowej, drugi angielski, trzeci amerykański, ewentualnie francuski i co by wtedy Stalin zrobił? Byłbym ciekaw”. Przyznał mi racje.
Warszawa, 6 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz