Stanisław Maciej Kicman
Nazywam się Stanisław Kicman, drugie imię Maciej. Urodziłem się w 1937 roku, w związku z tym jeszcze zdążyłem zahaczyć swoim młodym wiekiem o okres międzywojenny. Rodzice moi: Czesław Kicman, przed wojną pracownik w urzędzie telekomunikacyjnym na ulicy Nowogrodzkiej, podobnie zresztą mama, Monika Kicman, z domu Formińska. Rodzice poznali się, właśnie pracując na Nowogrodzkiej.
W 1939 roku, kiedy wojna wybuchła, ojciec udał się za wskazaniem Umiastowskiego na tak zwaną rajzę pozawarszawską. Natomiast mama do samej kapitulacji pracowała w podziemiach urzędu na łączach telefonicznych. I dopiero jak nastąpiła kapitulacja, przerwała pracę i nie podjęła już jej, mimo że były takie propozycje w stosunku do ojca i mamy. Po prostu nie chcieli rodzice pracować na rzecz Niemców.
Z kolei, jeżeli tak wspomnieć chociaż chwilę o rodzicach i ich przodkach, to mogę powiedzieć tyle, że obydwie rodziny były bardzo zaangażowane w walkę o niepodległość Polski. Najpierw z caratem, później w czasie I wojny światowej. Przodek mojej mamy, cioteczny dziadek Adolf Walery Formiński był uczestnikiem powstania styczniowego, skazany na katorgę. Wrócił, poznał Ludwika Waryńskiego, razem zakładali Wielki Proletariat i w procesie proletariatczyków skazany na dwanaście lat katorgi. Wrócił do Polski dopiero w 1914 roku. I tak na marginesie już tylko powiem, że po wielu latach odezwali się – w ubiegłym roku, na wiosnę – jego potomkowie. Jego dzieci zostały w Rosji, bo się pożeniły: syn ożenił się, córki wyszły za mąż. Mieszane już były małżeństwa. Ale praprawnuki się odezwały. I [poznaliśmy] się na razie telefonicznie, przez Internet, ale mam nadzieję, że się poznamy osobiście. To taka dygresja odnośnie rodziny mojej mamy. Babcia, matka mojej mamy współpracowała ze Stefanem Okrzeją. Tak że byli ludźmi bardzo nastawionymi na niepodległość, na patriotyzm.
Z kolei dziadek, ojca mojego ojciec, Jan Kicman, kolejarz i to taki – że tak powiem – z cenzusem, w tamtym okresie, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, był kierownikiem składów pociągów międzynarodowych Wiedeń-Petersburg. Też był bardzo zaangażowany w konspirację, przewożenie broni i też tego konsekwencje się skończyły wywiezieniem w głąb Rosji tuż przed wybuchem I wojny światowej. Ale to taka historyczna dygresja, żeby później pokazać, że ich dzieci czy wnukowie w dalszym ciągu ten bakcyl umiłowania ojczyzny i wierności jej zachowali. Mówię o swoich rodzicach.
Kiedy wybuchła wojna, mieszkaliśmy pod Warszawą, bo mieszkanie w Warszawie troszkę było za ciasne u babci, tutaj niedaleko, na ulicy Dworskiej 7, obecna ulica Kasprzaka. Tu się wychowywał mój ojciec, jego rodzeństwo, tu zmarł jego ojciec. Natomiast kiedy się pobrali [7 czerwca 1936 roku a ja przyszedłem na świat w październiku 1937 roku], trzeba było pomyśleć o lepszym mieszkaniu. Wynajęli mieszkanie we Włochach i tam się urodziłem. [Kiedy] ojciec wrócił z wędrówki w 1939 roku, [okazało] się, że człowiek, z którym mieszkali po sąsiedzku, był z „piątej kolumny”. Toczyli długie dysputy polityczne i gestapo we Włochach, przyszło po właściciela domu, jego syna harcmistrza i mojego ojca. Więc uprzedzeni rodzice już nie wrócili tam i wyjechaliśmy pod Kutno, do Witoni, gdzie ojca starszy brat był zawiadowcą stacji.
Ale tam znów zaczęła się konspiracja, zaczęły się takie działania rodziców, że [byli zagrożeni aresztowaniem]. Żandarm upity przez folksdojczów – ale ludzi, można by powiedzieć, bardzo życzliwych dla wielu Polaków, wiele ludziom pomogli w tej miejscowości, w swoim majątku, bo mieli majątek, i uprzedzili [rodziców. Żandarm] wygadał się, że będą rano rodzice aresztowani i prawdopodobnie dla postrachu powieszeni. Więc efekt był taki, że w nocy ojciec w lokomotywie uciekał do Warszawy, a ja jako mały chłopiec z mamą przez zieloną granicę. Był to 1941 rok. Natomiast Warszawa wchłonęła całkowicie rodziców w konspirację. Ojciec [działał] w oddziałach bojowych AK, natomiast mama pracowała w Biurze Informacji [i Propagandy], w Komendzie Głównej AK. Była łączniczką. Nie pora może teraz opowiadać o jej losach i akcjach, w których uczestniczyła. Bardzo często też chodziła ze mną na te swoje tak zwane biegi.
- W którym momencie pan wrócił do Warszawy?
To był koniec 1941 roku. Tak, wróciliśmy do Warszawy i najpierw się ukrywaliśmy, bo Niemcy poszukiwali rodziców. Zrobili rewizję u stryjka, pobili go, znaleźli adres babci, więc musieliśmy natychmiast opuścić mieszkanie [na Dworskiej]. Efekt był taki, że przez pół roku codziennie gdzie indziej rodzice mieszkali ze mną. Ale jakoś się ustabilizowało, wyrobili papiery. To znaczy na oryginalnych dokumentach mieli wystawione kenkarty nie przez oryginalny urząd – tak można to nazwać – na swoje nazwisko, ale już poza oficjalnym urzędem niemieckim. Mama zabierała mnie często ze sobą. Dlaczego? Byłem dzieckiem, chłopcem bardzo bystrym, jak to dzieci wojny, doskonałym obserwatorem, chociaż mały, ale słyszałem pewne rozmowy. O wielu rzeczach trudno było nie mówić przy dziecku (bo gdzie mnie wyprowadzić z domu), a rodzice byli bardzo zaangażowani. Przychodzili łącznicy, łączniczki, rozmowy różne w kuchni się [toczyły]. Moje uszy jak teleskopy chodziły, żeby coś tam podsłuchać. I w związku z tym, w obawie, żebym się nie wygadał na podwórzu, bawiąc się z dziećmi, przez kogoś podpytany, to tak się to kończyło, że bardzo często mama mnie brała [ze sobą], jeżeli nie było to bardzo dla dziecka [groźne]. Pamiętam kilka skrzynek. Jedna chyba na ulicy Widok, gdzie było z pięć, sześć łączniczek i tam one między sobą rozmawiały. Tak przyglądałem się tylko, nie wiedząc, o co chodzi. Najśmieszniejsze to było w innym miejscu, gdzie jakiś elegancki, młody mężczyzna, blondyn średniego wzrostu – a za chwilę powiem, kto to był z nazwiska – podszedł do mnie, mówi: „Umiesz czytać?”. To było już przed Powstaniem. Mówię: „Trochę”. – „To czytaj”. Biorę taki cieniutki papier i czytam: „Biu-le-tyn”. Więc mi zaczął tłumaczyć, co to jest bibuła. A dalej był „Biuletyn Informacyjny”. Ale treści mi nie dał czytać, tylko tak wydukałem tę nazwę. A nazwisko tego oficera (to był oficer − porucznik) Edmund Męclewski, późniejszy dziennikarz, który świetnie władał językiem niemieckim i też był bardzo użyteczny w konspiracji, w wywiadzie.
Natomiast sam wybuch Powstania. Ojciec już poszedł na pierwszą próbę, bo był pierwszy alarm, który został odwołany. Na ulicy Smolnej mieli punkt zborny. Natomiast mama w dzień Powstania jeszcze była na swoim punkcie. Przełożeni przyszli gdzieś około dziesiątej i poinformowali mamę, [o wybuchu Powstania] tego dnia – 1 sierpnia. Ze względu na to, że ojciec [szedł] walczyć, a ja jestem z babcią sam w domu, małe dziecko, została zwolniona z Powstania. Z wyrzutem sumienia później całe życie chodziła, ponieważ łączniczka, która za mamę przyszła na to miejsce, zginęła właśnie w tym budynku, gdzie była komenda i ten punkt. Dostała jeszcze [polecenie], by pojechać na Mokotów z jakimiś meldunkami, mówiła, że w bramach byli już Powstańcy, z opaskami, nie wszystkich wypuszczali. Ją jako łączniczkę oczywiście wypuścili.
Teraz opowiadałem o rodzicach, ale też taka [refleksja], jak trzeba było dziecko pilnować. Jechaliśmy tramwajem, jak wiadomo tłok był straszny, chyba do jakiejś cioci jechaliśmy i mama mnie elegancko ubrała. Nawet krawacik mi założyła. A [uprzejmy] pan mówi: „Chłopczyku, chodź do mnie na kolana”. Wziął mnie na te kolana, było troszkę luźniej. Przygląda mi się [i] mówi: „Wiesz, ładny masz krawat”. Ja mówię: „Proszę pana, to nie mój krawat. To mojego wujka. Mój wujek jest w wojsku, ale niech pan nie myśli, że w niemieckim wojsku. Jest w polskim wojsku”. Ten mi usta zasłania, ludzie się wkoło śmieją, mama mnie złapała za rękę, też szarpie. I ja wybrnąłem dosyć dowcipnie, bo mówię: „Proszę pana, ja już odpocząłem, teraz niech pan mamusię weźmie na kolana”. To już było za dużo dla mamy i szybko ze mną wysiadła. Zatem dzieci były bardzo też i niebezpieczne nieraz dla takich konspiratorów-rodziców.
Z kolei wybuch Powstania pamiętam doskonale. Ten dzień bardzo się w mojej pamięci odłożył. Jedliśmy obiad, tata przyszedł wcześniej – pracował w zakładach „Philipsa”, więc niedaleko – usiadł do obiadu, mama już była w domu, babcia, ja, jemy obiad i pukanie do drzwi. A to przyszła po ojca łączniczka. Dała tylko jakiś meldunek, coś powiedziała, ojciec mówi: „Już idę”. Zostawił talerz zupy i żegna się z nami. Babcia mówi: „To ja ci chleb pójdę, kupię” – i poleciała. Sklep Piwochy był na rogu, w naszym domu i poszła po chleb. A ojciec się ubrał, w skrzynce z węglem miał broń, schował pistolet, ja się wtedy dopiero dowiedziałem, że tam [ona tam była]. Z mamą się żegna, mnie przytulił. Mama pyta: „Czesiu, kiedy się zobaczymy?” – i płacze. Ojciec mówi: „Słuchaj, to się szybko skończy. Za tydzień”. A spotkaliśmy się dopiero dwa dni przed Bożym Narodzeniem następnego roku. Takie było pożegnanie. Ja mówię: „Mamusiu, czemu płaczesz? Tatuś niedługo przyjdzie. A gdzie idzie?”. – „Tatuś idzie do wujka. Może będą w karty grali. Nie bój się, tatuś na pewno wygra. Zawsze wygrywał” – taka była pociecha [dziecka].
Chyba około godziny wpół do piątej zaczęła się strzelanina. Mama później opowiadała, że troszkę [nawet] wcześniej. Tu warto powiedzieć o usytuowaniu naszego budynku. Ulica Dworska nie była tak szeroka jak dzisiaj. Tu, gdzie dzisiaj biegną tory tramwajowe (a myśmy mieszkali po stronie południowej ulicy), były domy drewniane. Nasz dom był narożny z ulicą Laskową. Idąc w stronę ulicy Karolkowej, zaraz za ulicą Laskową był duży skład węgla i drzewa, a za składem szkoła, która jest po dzień dzisiejszy – gimnazjum, szkoła podstawowa. Do tej szkoły miałem pójść 1 września, już niestety nie zdążyłem. Strzelanina. Nasze okno wychodziło na podwórze, więc mama szybko złapała mnie i [poszliśmy] do sąsiadów, państwa Kosińskich. Mieli mieszkanie narożne.
Wyglądamy, pierwsze piętro, było widać, jak ci chłopcy biegli z bronią, bardzo słabo zresztą uzbrojeni. Któryś miał pistolet, [inny] widziałem granat, karabin. Niemcy wciągnęli broń maszynową na dach – dach nie jest stromy, lekko tylko spadzisty – i w okna. W szkole była zmotoryzowana jednostka niemiecka. Dużo samochodów tam stało. I zaczął się ostrzał. Chłopcy padali. Pierwszy raz widziałem ludzi zabijanych na ulicy. Bo powieszonych widziałem, jak powieszono w getcie, na balkonie naprzeciwko sądów. Tam kilkunastu czy dwudziestu nawet wisiało, wcześniej zamordowanych powieszono na balkonie. [Widziałem kiedy] jechaliśmy z mamą tramwajem. Natomiast tu, na moich oczach, przez szparkę w oknie, rozgrywała się scena walki. W ulicę Laskową wbiegł jeden z Powstańców – może to był oficer, trudno powiedzieć, był w jasnym płaszczu, w butach z cholewami – ale widzieliśmy, jak [biegł] przez ulicę Dworską, skręcił w Laskową i w bramę. Nie naszą, tylko [następnego domu]. Musiał mieć dobrą broń, bo chyba on zdjął obsługę karabinu maszynowego z dachu. Ten rkm, spadł z dachu i Niemcy zmniejszyli ostrzał. Później został zabity. Ale to już znam z opowieści. Natomiast to, co ja sam widziałem, to widziałem tych Powstańców biegnących, strzelających i padających, zabijanych. W tym momencie moja mama wzięła mnie za rękę, mówi: „Chodź do nas, do mieszkania”. Usiadła przy stole, coś zaczęła pisać na kartce. Nie wiedziałem, co ona robi. Za chwilę mówi: „Ucz się” – i czyta głośno, a miała talent pisania wierszy. Zresztą pięknym językiem polskim zawsze operowała, ale wiersze umiała pisać na różne okazje. Nieraz były mniej – bym powiedział – wytrawne, ale rymowane i bardzo piękne, uczuciowe, wrażliwe. Taka poezja rodzinna, poezja patriotyczna i religijna. Tak że po dzień dzisiejszy dla mnie na przykład najbardziej wzruszającym jest wiersz, który napisała, kiedy była na dyżurze nocnym w urzędzie na ulicy Nowogrodzkiej, [będąc] ze mną w ciąży. Napisała do mnie wiersz: „Moje nieznane”, jest to dla mnie bardzo wzruszający wiersz. Ale wracając [do Powstania], wtedy [powiedziała]: „Ucz się” i nauczyła mnie dwóch strofek wiersza, do którego ułożyła melodię, o tym, co się [przed godziną] działo na ulicy. I żeby oddać [nastrój] (przepraszam, nie jestem artystą śpiewakiem, ale uważam, że to nigdzie nie było publikowane, warto, żeby też zachowało się w [ludzkiej] pamięci) – [zaśpiewam] słowa piosenki o tym, co się działo za moim oknem: „Na ulicach Warszawy wśród gromów, gdzie się broni Niemców dzika chmara, tam Powstaniec padł przy moim domu, gdy nam, dzieciom, gmach szkolny wyzwalał. Lecą igły ze spalonej sosny, wiatr furgocze niby sztandar krwawy. Śpij spokojnie, żołnierzu ty polski, śpij spokojnie, obrońco Warszawy”. I ta piosenka nam towarzyszyła przez czas obozu i po wyzwoleniu. Na wszystkich akademiach musiałem ją śpiewać. Podobno ładnie śpiewałem jako dziecko, więc musiałem występować. I tak mi to zostało w pamięci, bo ciągle ta piosenka szła za mną, przez całe życie, aż do dzisiaj, do starości. Nie mam problemu z jej odtworzeniem. Ale wracajmy do tych wydarzeń.
Dniem, który był radosny w czasie Powstania, takim jedynym, który mieliśmy w czasie Powstania, i który pamiętam, to był 3 sierpnia. Niemcy się wycofali bardzo pospiesznie ze szkoły, [którą] zaatakowali Powstańcy. Zajęli wtedy: szkołę, tuż za nami był przecież szpital żydowski, więc ten szpital został zajęty, i zakłady „Philipsa”. Wszędzie wywieszone biało-czerwone flagi, więc to był niesamowity widok. Cudownie to wyglądało – wielkie flagi biało-czerwone. Ale sztukasy nadleciały, dały zaraz to, co trzeba według nich, i szybko flagi zostały zdjęte. Też taki epizod, bo patrzyliśmy od sąsiadów przez okno i ja krzyczę do mamy: „Mamo, zobacz! Pan Janek Knedler!” – a to ojca kolega, który na ulicy Karolkowej miał knajpkę, też z pistoletem w ręku zdobywał tę szkołę. Taki urywek zachował się w pamięci.
Tego dnia sąsiad mój, kolega starszy ode mnie chyba o trzy, może cztery lata (ale bawiliśmy się razem na podwórku) powiedział matce, że pójdzie do Powstania. Mama go nie chciała puścić, zamknęła w pokoju, a on po prześcieradle z pierwszego piętra zjechał. I właśnie 3 sierpnia przyszedł po butelki jako Powstaniec, w hełmie, z pasem, więc w ogóle to był szok.
Show takie wielkie dla wszystkich dzieciaków na podwórzu. Przeżywaliśmy to niesamowicie, nasz kolega – Powstaniec. Mama go zobaczyła, z pasem do niego wystartowała i uciekł, nie złapała go. Co się dalej z tym dzieckiem stało, trudno mi powiedzieć, ale widzę go w tym hełmie, w marynareczce dziecięcej, pasem przepasany wojskowym.
Natomiast dniem, którego na pewno do końca życia nie zapomnę, był dzień 8 sierpnia. Już dochodziły do nas 7 sierpnia i wcześniej, chyba 6 sierpnia, informacje, że dzieją się straszne rzeczy, że ludność jest mordowana, że już zamordowano ojców redemptorystów na ulicy Karolkowej. Powiem szczerze, że z wielkim żalem z mamą [przyjeliśmy tę informację], mama z większym niż ja, dziecko. Tam chodziliśmy do kościoła, nie do swojego parafialnego na ulicę Bema. Tu babcia chodziła, była przywiązana. A my na ulicę Karolkową do ojców, ponieważ tam przed wojną działał cudowny człowiek, ojciec Leon Maria Begin. Redemptorysta, Francuz, który był pierwszym dyrektorem Caritasu na Woli. Człowiek, który tak kochał ludzi, że można go porównać chyba do brata Alberta, naprawdę świętego. Miał wstęp wszędzie. Dla bezrobotnych, dla bezdomnych organizował kuchnie i zarabiał na te kuchnie występami artystycznymi. Stworzył z młodzieży teatr. Występowała tam moja mama, jej brat, jej siostra młodsza, tak że byli bardzo związani z tym klasztorem, gdzie się wiele dobrego działo dla ludności, również w tym wymiarze społecznym. Natomiast pamiętam – służyłem tam do mszy jako mały chłopak – braciszka, wszyscy go nazywali brat „Bułeczka”, bo taki rumiany był, młodziutki i on też został rozstrzelany. Ale do tego jeszcze wrócę.
Natomiast 8 sierpnia, chyba około dziesiątej przed południem, wpadli Niemcy i powiedzieli, że będziemy wyprowadzani, wyrzucani z domu i żeby się przygotować. Po południu, [nie pamiętam], czy to była siedemnasta, czy po siedemnastej, trudno mi jest to odtwarzać już z pamięci, ale było popołudniu, [usłyszeliśmy] wrzask na podwórzu. Widzimy, tych Niemców cała gromada, chmara wpadła – to był dosyć duży, trzypiętrowy dom – i słyszymy walenie, strzały, więc nie wiemy, czy zabijają od razu, wybuchy granatów w domu, w środku budynku. A oni tam, gdzie były drzwi zamknięte, wrzucali granaty do środka i szli do następnych. Moja mama miała coś tam przygotowane, jakąś walizkę, babcia akurat się myła w tym momencie, zdążyła w ostatniej chwili sweter na siebie założyć. Mama zarzuciła płaszcz, sięgała po coś dla mnie, jak ten żołdak stanął w drzwiach. Byłem przerażony. Mogę go dzisiaj namalować, chociaż nie umiem, ale jestem w stanie zrobić portret tej twarzy z pamięci. To był „kałmuk”, azjata. Śniada twarz, skośne oczy, biały szalik, jedwabny – to zapamiętałem – mundur rozchełstany na piersi, granaty miał w saperkach, trzonkowe granaty, automat trzymał w ręku, a za paskiem wyjęty z kabury pistolet, parabelkę, tak że wyglądał strasznie. I krzyknął tylko jedno słowo:
Raus! I w tym momencie musieliśmy wyjść natychmiast z mieszkania. Babcia złapała węzełeczek z moim ubraniem i to było wszystko. Mama nawet walizki nie wzięła z tego wszystkiego. Albumy miała przygotowane, wszystko [zostało]. Nic, po prostu nic nie wzięliśmy. Na podwórzu [pełno] było rodzin. W domach na ulicy Laskowej, na Karolkowej, tu, na Dworskiej dużo mieszkało kolejarzy i tramwajarzy. Mężczyźni, ci, którzy byli w domu, byli w mundurach tramwajarskich, więc Niemcy od razu ich sprawdzali, czy to Powstańcy. Kazali im maszerować po podwórku, rkm rozstawili, myśleliśmy, że już będą rozstrzeliwać. Ale wypędzono [nas] na ulicę.
I ten widok znów jest w moich oczach. Do furmanek znoszono nasze rzeczy, ładowano, grabiono po prostu. Tłum mieszkańców – kobiet, dzieci, starych ludzi, mężczyzn – stał na ulicy, na jezdni. Otwiera się okno na trzecim piętrze, okazuje się, że ojciec z synem, synek był w moim wieku, może młodszy nawet, schowali się, myśleli, że im się uda. I słyszeliśmy strzał, więc tego ojca widocznie zastrzelili, a tego dzieciaka wyrzucał przez okno Niemiec. Chłopiec złapał się go za klapy i tak zacisnął piąstki, że z tymi klapami spadł na jezdnię. Zginął natychmiast. Ale to wstrząsające dla dziecka zobaczyć swojego kolegę, który w taki sposób ginie. Krzyk, wrzask.
Na naszych oczach znów, najpierw oblali benzyną dom, już nie pamiętam, czy to był miotacz płomieni, czy nie, ale na naszych oczach podpalili dom. Rzucili granaty w okna i płomienie zaczęły lizać mur. Najbardziej wstrząśnięta była babcia, ponieważ w tym domu rodziły się jej dzieci, tutaj umierał mąż, tutaj żyła, po prostu to było jej gniazdo. I nie mogła [płakać], patrzyła na ten dom, milczała, nic nie mówiła. Nie szlochała, tylko łzy [płynęły] z oczu. Pędzili nas ulicą Skierniewicką. Pamiętam, że rozkopane były chodniki i stanowiska broni poustawiane, takie okopy zrobione z płyt chodnikowych i Niemcy leżeli za tymi płytami. Wchodzimy w ulicę Wolską. Widok był przerażający. Po stronie południowej, tego nie zapamiętałem, czy płonęły domy, ale na pewno płonęły domy po tej drugiej stronie, czyli po tej stronie, [gdzie] jest kościół Świętego Wojciecha. Jechały czołgi w stronę Wisły. W czołgach wychyleni czołgiści, przyglądali się. Ten tłum pędzony z wrzaskiem. Ludzie byli bardzo różnie ubrani. Ja szedłem w krótkich spodenkach, w sandałkach i w bluzeczce, sweterek jakiś cienki miałem, nawet z krótkim rękawem. Babcia też bez płaszcza, w sukience, w swetrze. Moja mama jakiś letni płaszczyk miała na sobie i letnią sukienkę i wszystko, i babcia tobołeczek w ręku. A niektórzy nieśli walizy, toboły. W różny sposób ludzie [ubrani], w futrach, w kożuchach – różnie to wyglądało. Nikt nie znał [swojego] losu.
I znów obraz, który jest w moich oczach nieustannie. Dochodzimy do bramy kościoła otwartej na roścież i stoi szpaler Niemców. Byli cywile i [osoby] w mundurach. Mężczyźni na stronę prawą, czyli od strony Syreny, tam ich przepędzano, a kobiety z dziećmi od strony ulicy Sokołowskiej. Kazano nam na trawniku uklęknąć albo usiąść, a w niszach, zagłębieniach muru, w każdej stał rkm i na celcie leżał żołnierz przygotowany do rozstrzału [cywili]. Tym bardziej byliśmy przekonani, że zginiemy. Pierwszy raz widziałem coś takiego, stertę ciał ludzkich, rozstrzelanych. Na samym rogu kościoła, na zewnątrz, przy stopniach czy nawet na stopniach, tych pierwszych, [leżały] tak ze trzy metry ciał, taka pryzma. Moja mama nawet w swojej książce później napisała, że nigdy w życiu nie zapomni nóżki dziecka wystającej, w pomarańczowej skarpetce i w czarnych lakierkach. Byliśmy przekonani, że nas to [samo] za chwilę spotka. Przepraszam, też już jestem w tym momencie lekko [poruszony], bo wracam do tego kolejny raz w ostatnim czasie i jednak się odnawiają te [przeżycia]. Był taki moment, w którym ten żołnierz, coś robił przy karabinie. Mama była przekonana, że będą strzelać. A ja cały czas – tak można powiedzieć – kwiliłem: „Mamusiu, co będzie?”. Babcia po mojej lewej ręce klęczała, siedziała na piętach i trzymała różaniec. Nie słyszałem jej słów, tylko widziałem, że wargi się poruszają. Natomiast moja mama chciała się modlić i zapomniała modlitwy. Cały czas powtarzała: „Zdrowaś Mario”, zapomniała, co dalej. Jak Niemiec ruszył bronią, mama mnie wzięła przed siebie, mówi: „Zamknij oczy, będzie mniej bolało” – i przytuliła. W takim napięciu czekaliśmy trzy godziny. Dopiero około dziewiątej wieczór wpędzono nas do kościoła. A jeszcze nie powiedziałem, że druga pryzma rozstrzelanych była na końcu kościoła, pod plebanią. Prawdopodobnie tego dnia przestano masowo rozstrzeliwać. Bo taki podobno – później się dowiedziałem – był rozkaz, żeby tylko już selektywnie. A ci nie mieli szczęścia, rano byli rozstrzelani, jeszcze byli niesprzątnięci.
Wpędzono nas do kościoła, za nami zamknięto drzwi. Widok był straszny. W kruchcie latryna. Po tych fekaliach przechodziliśmy, więc widocznie przed nami już ktoś tam był. Na ołtarzu operował chirurg. Żołdacy chodzili w ornatach, w kapach, z naczyń świętych pili wódę. Krzyczeli, wyciągali kobiety, słychać było strzały, krzyki. To wszystko się działo jak gdyby na zewnątrz, ale my w środku z babcią i z mamą siedzieliśmy pod filarem, pod koniec kościoła. Akurat z boku, po lewej naszej ręce była stacja IX Drogi Krzyżowej – trzeci upadek Pana Jezusa pod krzyżem. Nie zdawałem sobie [sprawy z tego], co [stacja przedstawia], ale widziałem [ją] i widziałem mamę. Byłem przytulony do niej, a ona nie spała. Siedzieliśmy na podłodze, na posadzce, a mama cały czas patrzyła na tą Drogę Krzyżową. I muszę powiedzieć, że też musiało się wiele w jej sercu wtedy dziać, bo prawda jest taka, że do końca życia, już po wojnie, codziennie odprawiała Drogę Krzyżową. Codziennie o godzinie trzeciej, razem z ojcem (to już oczywiście, jak przeszli na emeryturę, jak mogli być o tej godzinie w domu razem). Ale to utkwiło mi bardzo mocno wtedy w pamięci.
Następnego dnia rano – zapamiętałem, już nie kościół, tylko zamglony poranek 9 sierpnia – wyprowadzono nas przed kościół, ustawiono w kolumnę i zaprowadzono na Dworzec Zachodni. Pociągiem dojechaliśmy do Pruszkowa. Wrócę jeszcze tylko na moment do kościoła. Jest to taka refleksja, która później przyszła do mojej świadomości. Tego dnia, 8 sierpnia, kiedy my byliśmy ocaleni, z plebanii wyciągnięto trzech młodych księży i oni zostali rozstrzelani na Moczydle. Tak że jedni ginęli, drudzy mieli uratowane życie.
Z kolei, już takie pójście daleko w przyszłość, ale ma związek z tym właśnie momentem przy kościele. W 1997 roku w parafii Świętego Wojciecha były sprowadzane z Gniezna relikwie patrona i była wielka uroczystość. „Radio Maryja” nadawało transmisję też z tej uroczystości i proszono mnie, żebym do mikrofonu opowiedział historię, co tu było w czasie Powstania. Więc stanąłem przy ambonce i opowiadam. I jak doszedłem do tego momentu, że po drugiej stronie ulicy, na terenie małej fabryczki, na podwórku, rozstrzelano ojców redemptorystów z ulicy Karolkowej, podszedł do mnie prowadzący tę audycję, ojciec Jan Mikrut i mówi do mnie: „Pan pozwoli, że ja teraz coś powiem”. Mówię: „Proszę bardzo”. Odsunąłem się, on mówi: „Proszę państwa, każdy zakonnik u nas otrzymuje w nowicjacie do różańca medalik Niepokalanej. O, proszę, taki medalik – pokazuje taki duży medalik – ja go też otrzymałem od swojego mistrza nowicjatu. Powiedział: »Noś jak relikwię«. Wygrzebany z popiołu spalonych redemptorystów, po drugiej stronie kościoła na Wolskiej”. Więc mówię, to jest spuentowany okres Powstania przy kościele i losy tych redemptorystów, nasze losy. Jak bardzo to wszystko razem się jednak przeplatało.
Ale wróćmy może do czasu Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy trzy dni. Była okazja wyprowadzenia mamy i mnie z Pruszkowa. Mama nie zgodziła się, bo postawiła warunek, że i babcia. Mamę można było ubrać w fartuch i z dzieckiem, niby chorym, wyprowadzić gdzieś tam [poza obóz, ale] staruszki nie można było w fartuch ubrać. I mama zdecydowała, że nie wyjdziemy. Trzeciego dnia wpadają do tej wielkiej hali siostry Czerwonego Krzyża – one też mówiły to, co im kazali przecież – z informacją, krzyczały głośno: „Matki z dziećmi – transport do Łowicza!”. Więc te kobiety się rzuciły, dosłownie rzuciły się. Na peronie widzimy, stoją bydlęce wagony i znów szpaler Niemców, jeszcze na początku peronu. Dochodzimy, a oni babcię oddzielają. Babcia prawie że po rękach całowała tego Niemca, żeby mogła z nami iść, a on nie wiem, czy popchnął, czy kopnął [ją], w każdym bądź razie odepchnął i kazał pod mur budynku parterowego, który tam stał. Obejrzałem się, idąc już do wagonu i tak widzę, jak babcia stoi z tłumoczkiem z moimi rzeczami. Takie nieduże zawiniątko trzyma w ręku i stoi z tymi starymi ludźmi. Ci starzy ludzie pojechali faktycznie do Łowicza, tylko nie my.
Nas było ponad siedemdziesiąt osób w wagonie, trzy wózki z dziećmi. Mężczyźni dołączyli do kobiet, ich nie rozstrzelali, więc małżeństwa rozdzielone z powrotem się połączyły. W Skierniewicach, to pamiętam, że wrzucano nam chleb. Podawano coś przez okienko, to zakratowane drutem kolczastym, ale ludzie wciskali. Niemcy niby udawali, że nie widzą, ale w każdym bądź razie dwa czy trzy bochenki do wagonu naszego wpadły. Kolejny moment, dojeżdżamy do granicy Warthegau i stoi w pikielhaubie Niemiec z karabinem, a pociąg stanął pod semaforem. Mama przez okienko woła do niego: „Dokąd nas wiozą?”. On mówi:
Nach Deutchland. Już wszystko było wiadomo. Warunki w wagonie były straszne, dlatego że ani się załatwić, ani nic. Mężczyzna scyzorykiem, zrobił jakąś dziurkę. Nie można było leżeć, więc tylko się siedziało albo stało na zmianę. Naprawdę były bardzo złe warunki. Jedyny pokarm, jaki miałem aż do obozu w Sachsenhausen, to mama miała chyba pół kilo cukru w kostkach i tym cukrem mnie dokarmiała. Nie wiem, czy sama jadła, czy nie, już tego nie pamiętam.
I doskonale pamiętam, jak podjechaliśmy na rampę obozu w Sachsenhausen. Piękna pogoda, słoneczna, Niemcy – byłem zaskoczony, co oni [mają na głowach] – od gorąca mieli jakieś szmaty pod czapki ponakładane, wyglądali więc jak w Afryce. Psy, dużo tych psów na rampie szczekających i w niedużej odległości budowane baraki. I pierwszy raz widziałem wtedy więźnia w pasiaku. Ci więźniowie w pasiakach budowali baraki. Padła komenda, że mężczyźni powyżej czternastego roku życia wysiadają z wagonów. Zostały matki z dziećmi i samotne kobiety. Był taki epizod ciekawy dosyć, bo jechało małżeństwo z synem, taki już prawie szesnastolatek, brunet, Maciek Sikorski, tak że wyglądał na pewno na więcej niż czternaście lat. Ale jak stanął koło ojca przed wagonem, [kiedy] Niemiec poszedł liczyć [dalej], to matka się wychyliła, za kołnierz go [złapała] i wciągnęła do wagonu. Sukienkę podwinęła, usiadła na nim, kobiety ją obstąpiły. Ojciec taki wdzięczny, to pamiętam, jak spojrzał na nią do tyłu z radością, że ona dzieciaka wzięła. Ten ojciec zginął w Sachsenhausen. Później przyszło zawiadomienie, że nie żyje. A oni [pojechali dalej]. Najśmieszniejsze było to, że ten Maciek miał za pazuchą ratlerka, małego pieska. Ten piesek nie zaskowyczał ani nie zapiszczał, jak mama na nim siedziała. I później w obozie, dzięki temu pieskowi też troszkę lepiej żyli, bo [kiedy wzięli] go za pazuchę i [weszli] do sklepu, to Niemki mało– za przeproszeniem – z radości się nie [posikały]. W każdym bądź razie, tak im się podobał ten piesek, [że dawały] kości, kawałki mięsa. Oni jeszcze później przez tydzień na tym jakoś wegetowali, na tych kawałkach danych dla psa. Ale to późniejsza historia.
Znów jechaliśmy jakiś czas. Pamiętam, że w Halle przeżyliśmy straszną noc. Dopiero później się dowiedziałem, jakie to było miasto, ale było bombardowanie alianckie. My w zaplombowanych wagonach i na naszych oczach fruwały wagony, po prostu inne wagony wylatywały w powietrze. Akurat w nasz transport nie trafili. Nie wiedzieli, nie mieli napisane, że [są w nich ludzie]. Ale Niemcy, cała obsługa uciekła, [a] nas zamknęli. Niestety, jak otworzyli wagony, to trzeba było wietrzyć. Fizjologia się odezwała, strach, lęk, to wszystko razem.
Kolejny moment, który utkwił mi głęboko w pamięci. Stajemy w nocy na stacji. Też taka rampa i wrzask Niemców, szczek psów, trzask otwieranych drzwi i każą natychmiast wszystkim wychodzić. A jadą same kobiety z dziećmi, więc to nie są mężczyźni, jakaś [groźna] grupa. Psy [szczekają, rzucają] się, [szarpią] nas – ja byłem przerażony. Tam była jakaś selekcja. Niemiec trzymał szpicrutę i pod tą szpicrutą się przechodziło. Nie wiem, czy ją potrąciłem, czy byłem za mały, czy za duży, tego nie wiem. W każdym razie przeszedłem i na szczęście nas ta selekcja z mamą nie dotknęła. Zaczęto nas pędzić w nocy. Nie wiem, jak długo szliśmy. Ludzie padali, słychać było strzały. Potykaliśmy się o tobołki, bo kobiety już nie miały siły tego nieść. Przez jakiś las szliśmy – to pamiętam, że był las – i nagle otworzyła się przestrzeń i spektakl dosłownie. Był nalot na jakieś miasto w pobliżu i pierwszy raz widziałem walki powietrzne w nocy: reflektory, strzały. Mnie, chłopaka to zafascynowało. Już nieważne, że byłem głodny, brudny, śmierdzący, ale po prostu ta walka w powietrzu, jakiś samolot dostał, rozlatywał się i tysiące iskier, to był niesamowity widok. Ale podchodzimy do bramy, nad którą był metalowy napis półokrągły, później dopiero się dowiedziałem, co tam pisało:
Arbeit macht frei, prawda. Ale ten napis pamiętam, właśnie taki półokrągły, czarny napis. Co pisało, to nie wiedziałem wtedy.
Weszliśmy na teren obozu, okazało się, że był to obóz koncentracyjny Bergen-Belsen. Ulokowano nas na obrzeżu obozu, nie w barakach, tylko były takie olbrzymie namioty w barwach ochronnych, bez podłogi oczywiście, na ziemi rozrzucone trochę słomy i kazano nam się położyć i spać. To było chyba trzy dni podróży w sumie, więc każdy tak, jak padł, tak usnął.
Ranek – gwizdy, krzyki, znów szczekanie, pobudka i liczenie. Jeszcze zapamiętałem miejsce do mycia. Było takie koryto z blachy wygiętej, długie i ileś kranów. I te kobiety, te dzieci, to wszystko w zimnej wodzie, każdy jakoś starał się opłukać. My nie mieliśmy ani łyżki, ani miski, ani ręcznika, ani mydła, nic po prostu, tak jak staliśmy z mamą. Liczyli nas chyba do południa. Już kobiety padały, dzieci. Ja miałem spuchnięte nogi, ledwo stałem na tych nogach, bo i z głodu. Podjechała kuchnia polowa, to pamiętam, więzień w pasiaku, Polak był i mówi, żebyśmy przyszli po jedzenie. Ale jak tu? Nie mamy w co brać. Mówi: „Tam jest sterta puszek, [po konserwach], to sobie weźcie puszki, wypłuczcie i będziecie mieli”. Mama taką puszkę popłukała i nabrała zupy, przyniosła mi. Siedzieliśmy w kręgu sąsiadek z naszego domu i może śmiesznie to zabrzmieć, ale ja byłem tak głodny, łapczywie jadłem tę zupę, a to były obierki [i] pokrzywy na wodzie. Ale zjadłem z połowę, już dalej nie dało rady. Ja mówię: „Mamusiu, jaka ta zupa jest pyszna! Takiej to by nawet babcia Kasia nie ugotowała”. A sąsiadka mówi: „Masz rację, na pewno by takiej nie ugotowała”.
Zatarł się w mojej pamięci czas pobytu tam. Może tydzień, może dłużej. W każdym bądź razie starałem się [pokazać] to, co [zostało w pamięci], a nie to, co zasłyszane, co zapamiętane [od innych], chociaż jest to trudne, bo jednak u nas w domu zawsze się o tych sprawach mówiło. Nie było milczenia – temat obozu [nie był] tabu. [Wręcz odwrotnie], myśmy mówili o tym. Zatarł mi się [w pamięci] czas pobytu tam. Ale po południu któregoś dnia znów jest polecenie: „Kobiety z dziećmi – transport”. Ustawienie się w kolumny. Ale były też kobiety samotne. Jak któraś sąsiadka miała dwójkę, nieraz trójkę dzieci, mówi: „Pani, bierz mojego dzieciaka i idziemy razem. Tylko się pilnujmy”. I w ten sposób w naszym obozie chyba były ze cztery kobiety, które nie miały dzieci, a były niby ze swoimi, sąsiadek znajomych dziećmi. Ten sam peron, tylko oczywiście w dzień to wszystko inaczej wyglądało, rampa i wagony. Słoma rozrzucona w wagonach – to pamiętam – jakieś napisy na wagonach białą farbą czy kredą, takie duże napisy. Ale po kolei tak nas wpędzano, jak szliśmy do tych wagonów. Co się okazuje? Że tam były napisane nazwy miast. Jak pociąg jechał, to odczepiali te wagony w kolejnych miejscowościach, według zapotrzebowania Arbeitsamtów, bo nas wieźli wtedy już do obozów pracy.
Przyjechaliśmy o świcie, to była gdzieś piąta rano, jeszcze szarówka była. Niedaleko od dworca kolejowego [był] Arbeitsamt – urząd pracy i zapędzono nas, dwa wagony Polek z dziećmi z Powstania, na podwórze urzędu pracy. Ja wtedy, jako dziecko, przeżyłem targ niewolników, autentycznie. Przychodzili bauerzy, fabrykanci i kupowali, wybierali sobie, oglądali, sprawdzali czy silna, czy mocna, na dzieci patrzyli, czy będzie jakiś pożytek w robocie z nich. Wybrano grupę siedemdziesięciu dwóch kobiet, co najmniej z jednym dzieckiem każda, i nas popędzono wzdłuż torów kolejowych, pamiętam doskonale tę drogę. Zaczynały się peryferia miasta, natomiast kawałek szliśmy jeszcze przez miasto. I taki incydent. Nas pędzono jezdnią, a chodnikiem szły dzieci niemieckie do szkoły. I chłopiec w mundurku Hitlerjugend, z tornistrem, podskakując sobie, przebiegał koło nas, spojrzał na mnie. Wiadomo, jak ja mogłem wyglądać: brudny, zawszony, śmierdzący, nieumyty, strasznie musiałem wyglądać. I on tak przebiega koło mnie, wrócił się i napluł mi w twarz. To co ja mogłem zrobić? Otarłem, zacząłem płakać. To on pobiegł kawałek, wrócił się i drugi raz mnie opluł. Moja mama, która mówiła dobrze po niemiecku, mówi do niego, a żandarm idzie obok, bo nas pilnowano, pod eskortą, z karabinami, jak bandytów prowadzono. I mama mówi do niego: „Słuchaj, czy to ładnie?”. On mówi: „Nie, przyjemnie” – i pobiegł dalej. Tego ducha im zaszczepiano od dziecka, później się trudno dziwić, bo były inne epizody, które świadczą, że po prostu tak byli wychowywani.
Przyprowadzono nas do fabryki Marienthal, jakieś półtora kilometra już za centrum miasta, na peryferiach. Miasto Hameln, przepiękne miasto. Bajka o grajku, który na flecie wyprowadził szczury z miasta, to właśnie z Hameln. Miasto wtedy i dzisiaj żyje szczurami – tak można powiedzieć – i turystyka, wszystko jest oparte na tym. Natomiast to nas wtedy zupełnie nie interesowało. Wyznaczono nam na terenie fabryki – to [była] fabryka koców – widać dla nas oczyszczoną, małą halę, czy [magazyn], w murowanym budynku, dosyć długim. Nawet były szyny do wózka. Tak, to musiał być jakiś magazyn. Wąska była ta hala. Po jednej stronie prycze trzypiętrowe, a po drugiej szafki. Na końcu bez drzwi, bez niczego, trzy dziury – latryny. I to było zamknięcie całego baraku. My z mamą spaliśmy na pryczy na trzecim piętrze, pod sufitem prawie samym. Kilka rzeczy, które z tamtego czasu bardzo mi mocno utkwiły w pamięci. Warunki były podłe. Dostaliśmy zagłówek, jakiś tam jasiek, siennik i po kocu na osobę. Prycza była bardzo wąska, tak że ja z mamą nie mogłem spać na wznak, tylko musieliśmy leżeć, albo ja na plecach, mama wtedy na boku, bo inaczej nie można było.
Kilka rzeczy, w tamtej fabryce się wydarzyły, znaczących dla mojego życia. Otóż był dzień, niedługo po naszym tam przyjeździe. Mama zresztą od razu list wysłała do brata ojca, bo nie wiedzieliśmy, co z ojcem się stało, a ojciec z obozu wysłał też do niego, tak że ta korespondencja zaczęła dosyć szybko między nami funkcjonować. A ojciec był w Sachsenhausen, później we Flossenbürgu i w komando Hersbruck, w kamieniołomach. Trzy karne obozy koncentracyjne przeszedł. Ten ostatni był najgorszy. Ale wróćmy do tego Hameln.
Otóż, chyba to była niedziela, wolny był dzień od pracy i mama chyba dostała zezwolenie na wyjście poza teren fabryki. Zatrzymaliśmy się przy straganie z warzywami i obsługująca – Polka – zobaczyła, że mamy literę „P” i wsunęła ileś tam śliwek węgierek do torby i mamie cichutko podała. Zdążyliśmy odejść od straganu – alarm lotniczy, więc wszystkich do schronu i nie wolno nikomu być na ulicy. Mnie z mamą do tego schronu żandarm też wgonił. Siedzimy, dosyć długo alarm trwał i ja te wszystkie śliwki zjadłem. One mi nie zaszkodziły, broń Boże, ale kiedy przyszliśmy do obozu, już widocznie choroba była we mnie, bo gdzieś po godzinie zemdlałem, straciłem przytomność.
Przyszła ciężka szkarlatyna. W warunkach obozowych to była śmierć dla dziecka. Mama nie chciała mnie oddać do szpitala i przez tydzień czasu, chyba nawet dłużej, to było rano mnie wściełała pod siennik i szła do fabryki, dzieci mnie później wyciągały, kładły na wierzchu. I sobie proszę wyobrazić matkę, która nie wie, czy dziecko jej żyje, nieprzytomne zostawiła przez dwanaście godzin bez lekarza, bez pielęgniarki. Kiedy wracała, na śmietniku zbierała ogryzki z jabłek, z tego mi gotowała kompot i takiego nieprzytomnego tym kompotem z ogryzków i z obierek jabłkowych mnie karmiła. Przeżyłem, jak widać. Ale bardzo nam w tamtym okresie pomógł podporucznik marynarki wojennej, Janusz Staliński jego nazwisko, tak zwany chrześniak moich rodziców. Od prawie początku okupacji [z nami korespondował], bo taka była prośba oficerów z oflagu czy ze stalagów, żeby ci, co nie mają rodzin, [mogli do kogoś z Polski] pisać czy paczkę [otrzymać]. W każdym bądź razie całą okupację rodzice z nim korespondowali, nie znając tego człowieka. Mama napisała do niego, że jesteśmy w obozie i on przysłał pieniądze. Te pieniądze bardzo uratowały – można powiedzieć – też i moje życie. Bo mogła mi coś kupić, coś z ubrania, coś do jedzenia. Wszystko było na kartki. Zresztą wyżywienie nasze było bardzo skąpe. Dostawaliśmy z mamą kilo chleba na tydzień, dziesięć deko margaryny, dziesięć deko metki. Metkę bardzo lubię po dzień dzisiejszy, to była jedyna wędlina, którą mogłem wtedy jeść. Bardzo oczekiwana przeze mnie co tydzień, więc tak to zostało.
Drugi poważny incydent, który tam miał miejsce, w tej fabryce koców: coś dawano do jedzenia. Faktem jest, że żadna z tych kobiet, z tego obozu, po powrocie do Polski nie urodziła dziecka. Poroniły. Mama się kontaktowała z wieloma i żadna nie mogła urodzić dziecka. Matki się szybko zorientowały, że coś jest niedobrze z tym jedzeniem. Zorientowały się też, że to w zupie jest coś dawane, jakiś środek. Wtedy przestały nam dawać zupę. Jak była brukiew na przykład na gęsto, jakiekolwiek na gęsto potrawy, to nam dawały, dzieciom, natomiast one jadły zupę, tą właśnie taką pokrzywowo-obierkową najczęściej. I któregoś dnia, ale to było zanim jeszcze rozpoznały tę sytuację, musieli dać [większą] dawkę tego środka, bo jednej nocy wszyscy zachorowaliśmy, cały barak. Dostaliśmy zapalenia węzłów chłonnych: [pachy], pachwiny, temperatura. Żadna [matka] nie chciała pójść do pracy. Bo jak w takich warunkach można iść? I wachman wezwał dyrektora, dyrektor wezwał, już nie wiem, czy to była żandarmeria, czy to było gestapo, w każdym bądź razie, zrobili ścieżkę zdrowia. Ustawili się przy wyjściu z baraku, wszystkie kobiety popędzili pod latrynę, przepędzili i wszystkie kobiety były już zdrowe. Przyszedł – pamiętam – lekarz, Ukrainiec. Przeszedł [wzdłuż prycz], miał papachę na głowie z krzyżem srebrnym, czerwone denko, [szare futerko]. To pamiętam właśnie nawet, jak on wyglądał, bo ja go z góry widziałem, ze swojej pryczy.
Jeszcze nie zdążyłem dobrze się wykurować po szkarlatynie, kiedy w ciągu dnia przyszedł dyrektor fabryki do baraku, tak zobaczyć, co się tam dzieje. Były same dzieci. Jedna matka zawsze zostawała do pilnowania dzieci, na zmianę. Wszedł z psem bokserem. Dzieci, jak wróble, rozpierzchły się po pryczach, a ja jeszcze na swojej pryczy siedziałem, a ten pies zaczął skakać za dziećmi. Oczywiście nikogo nie ugryzł, ale zobaczył, że ja się wychylam. Skoczył do mnie, a ja ze strachu wlazłem do pudła, paczka przyszła od mamy siostry. Chleb był suszony, suchary coś [jeszcze] i ja chciałem do tego pudełka [się schować]. Pudełko ze mną się z pryczy zsunęło. Było wysoko, trzecie piętro pryczy. Pamiętam po dzień dzisiejszy, jak się chciałem złapać pryczy i mi się obsunęła. Uderzyłem, całe szczęście, lewym barkiem w posadzkę, głową o szynę i straciłem przytomność. Miałem wstrząs mózgu. Mama była w pracy, nie było nawet możliwości jej zawiadomienia, więc dzieciaki mnie położyły na pryczy parterowej. A później, jak był koniec pracy [i] matki miały wrócić, to stała kolejka dzieci pod fabrykę i informowały moją mamę, że ja żyję. Więc ona nie wiedziała jeszcze, co się stało, ale że żyję. Przyszła i wiadomo było, że wstrząs mózgu, bo torsji dostawałem, kiedy mnie podnoszono do góry. Ale po jednej nocy jakoś to się samo zlikwidowało i dzięki Bogu [i] to przetrzymałem.
Późną jesienią okazało się, że za dużo jest kobiet w tej fabryce. I nieco dalej, jeszcze na peryferiach była fabryka zbrojeniowa. Bo z Hanoweru bardzo mocno zbombardowanego przez aliantów, przeniesiono cały przemysł ciężki do okolicznych miast, tam gdzie była [odpowiednia] infrastruktura. Do Hameln też przeniesiono dużo przemysłu ciężkiego z Hanoweru. Do takiej fabryki zbrojeniowej zostaliśmy skierowani. Warunki się zdecydowanie pogorszyły, ponieważ były tam tylko dwa baraki, takie na kurzych nóżkach, bo rzeczka Hamel płynęła. Wąska rzeczka, ale dosyć bystra wije się po całym miasteczku i wpływa do rzeki Wezery. Natomiast tam ona wylewa, w związku z tym te baraczki na łące postawiono na kurzych nóżkach. W jednym baraku mieszkały Ukrainki, a drugi dano polskim kobietom. Było dwanaście naszych matek i każda z dziećmi. Była jedna długa izba, w której były szafki, stół, kuchenka koza i dwa pomieszczenia na sypialnie. Znów dwupiętrowe prycze. Nie były to wysokie baraki, ale bardzo prymitywne. Bo to z jednej deski, bez ocieplenia. W związku z tym, jak przyszła zima, a sęk wypadł, to było widać to, co na dworzu albo trawę pod podłogą. A jak spałem od ściany i oddychałem na tę deskę, to mi koc przymarzał do deski. W takich okropnych warunkach tam mieszkaliśmy.
Tam też miałem bardzo przykry incydent, bo latryna była tak przepełniona, że dla dzieci była niebezpieczna wręcz. W fabryce pracowali mężczyźni, jeńcy również, tak jak my, ale doprowadzani pięć kilometrów z [okolicznego] miasteczka. W dużym kinie, [czy] hali mieli swoje noclegi. Na dwie zmiany była praca, po dwanaście godzin. W związku z tym ci więźniowie korzystali i my korzystaliśmy z tej latryny. I matki nam w pewnym momencie zabroniły tam się załatwiać. Więc trzeba było w krzaczkach, gdzieś za barakiem. To był marzec chyba, wyszliśmy z Julkiem Kozłowskim, pod te krzaczki. Zdążyliśmy tylko ukucnąć, okazuje się, że po drugiej stronie chłopcy z Hitlerjugend ćwiczyli sobie rzucanie swoimi nożami fińskimi w drzewo i zobaczyli nas. Jeszcze nie było zieleni, gołe krzaki, to nas [spostrzegli] i z wrzaskiem do nas. Zaczęli nas kopać, bić. Kolega wrzeszczał na szczęście, a ja zaniemówiłem ze strachu, nie z odwagi, broń Boże. Więc postanowili mi dać szkołę i utopić w tej rzeczce. Ciągnęli mnie, miałem pozrywane paznokcie, bo rwałem ziemię, trawę. Moje drewniaki już spłynęły z wodą, nogi miałem w wodzie. Na szczęście na mostku nad tą rzeczką – [za fabryką] – stanął inżynier, Ślązak, Skoluda się nazywał, ale po mówił polsku. I zobaczył, co się dzieje, wrzasnął na tych chłopaków i oni uciekli. W ten sposób ten człowiek uratował mi życie na pewno, bo by mnie tam, jak kota utopili.
[Kolejny] incydent zaważył na naszym powrocie do fabryki koców. Otóż, bodajże 25 marca – bo później to skonfrontowałem z Niemcami, kiedy byłem w Hameln po sześćdziesięciu latach – był wielki nalot. Szły bombowce na Berlin. Dzisiaj, jak lecą klucze samolotów, to my nawet współcześnie nie mamy wyobrażenia, co to znaczy, że szły eskadry bombowców. Jak się sięgnęło wzrokiem na każdą stronę, to szły samoloty. Wstęgi srebrne gazów za nimi i tylko było jedno: „Łuuu”. Dudnienie, że aż wszystko drżało. Czarne cygara tych dużych samolotów bombowych, małe moskito, srebrne z osłony, kręcące się między nimi. Widok był wspaniały. Ale na każdej fabryce była broń przeciwlotnicza i na elektrowni również. Jakiś wariat, Niemiec, bo to już tylko wariat mógł zrobić, strzelił i trafił w polski samolot z szachownicą, [który] spadł za miasto, cała załoga się ratowała na spadochronach, pilot tylko zginął. Orczyk miał wbity w pierś, jak później opowiadali mężczyźni, którzy na kolei pracowali, Polacy. Natomiast pozostała załoga wyskoczyła. Ich [Niemcy] rozstrzeliwali w powietrzu. Jeden wylądował, jego też rozstrzelali. Ale to była niedziela chyba, bo dużo ludzi było na ulicach. [Gdy go] prowadzili, ludzie wrzeszczeli, na niego, a on też krzyczał: „Jeżeli są tu Polacy – podał nazwisko, z Łodzi był, imię i adres matki – zawiadomcie matkę, że tu zginąłem”. Faktycznie zginął. Ale Polki, które pracowały, w handlu, [podały] do naszego obozu nazwisko tego żołnierza. To później znaliśmy z opowieści. Natomiast to, co my przeżyliśmy [podczas tego zestrzelenia]. Były ulotki rzucone przez aliantów, że jak są naloty, to żeby nie chować się w schronach, tylko więźniowie, wszyscy ci pracujący w obozach pracy, żeby się chowali na łące, na polu, żeby było widać, że [to] ludność [cywilna] jest, nie wojsko. I myśmy na takiej łysej górce za fabryką leżeli i nagle na naszych oczach odłączył się klucz samolotów, spłynął nad elektrownię, po dzień dzisiejszy czuję na piersiach drżenie ziemi, tak jak trzęsienie. To nie było daleko, może z półtora kilometra od nas. Ziemia drżała, jeden kłęb kurzu i jak to wszystko opadło, to już elektrowni nie było. Praktycznie cały przemysł miasta na miesiąc przed wyzwoleniem już nie funkcjonował.
Wyzwolenie przyszło do nas 30 kwietnia. Amerykanie nas wyzwolili, ale jeszcze wcześniej, po tym bombardowaniu [wróciliśmy] do fabryki koców. W tej fabryce koców, na tydzień przed wyzwoleniem przyszli mężczyźni, Polacy pracujący na kolei, mówią: „Słuchajcie, uciekajcie! Bo artyleria jest ustawiona za lasem i tu będą Amerykanie bombardować. Będą bić po fabrykach. Musicie uciekać”. – „Gdzie uciekać?”. – „Do lasu”. Po drugiej stronie torów był las, jakiś niecały kilometr. I do tego lasu. Tylko nie przewidzieliśmy jednego, że oblężenie będzie trwało tydzień, bo Amerykanie na Wezerze się zatrzymali, most był zrąbany. Później weszli od drugiej strony do miasta. Natomiast my w lesie przeczekaliśmy tydzień czasu w leju po bombie pod gałęziami. To był kwiecień, błoto, deszcze akurat wtedy bardzo ulewne padały. Wtedy [to] pierwszy raz jadłem surowe ślimaki, bo nie było nic do jedzenia. Już kiełkowały, zielone gałązki jagodzin czy innych [roślin], ssaliśmy te roślinki i ślimaki takie bez skorupy, długie, brązowe, tylko się łykało i poszedł, żeby tylko coś do żołądka wpadło. Natomiast momentem zwrotnym był sam dzień wyzwolenia. Cisza nagle. Kanonada ustała, mężczyźni poszli na skraj lasu, mówią: „Czołgi amerykańskie jadą drogą przy fabryce”.
- Czy pamięta pan dokładnie datę?
To był 30 kwietnia. „No, to wychodźmy z tego lasu”. Ale jak tu wyjść? Będą strzelać, jak zobaczą ludzi, że wychodzą z lasu. A oni zajęli baraki przy torach kolejowych. To jedna z pań, to tak humorystycznie zabrzmi, ale poszła za krzaczki i ściągnęła długie, niewymowne, z koronką, starsza niewiasta i na kiju z tymi majtami wyszliśmy z lasu. Mężczyźni szli za kobietami i za dziećmi, bo była obawa, żeby nie zaczęli do nich strzelać. I to pierwsze spotkanie z żołnierzem amerykańskim. Trzech wyskoczyło z baraku, zatrzymali się. Hełmy, na hełmach jakieś gałązki były pozatykane za siatkę. Groźne postawy mieli i krzyczą:
German?! A kobiety krzyczą: „Polacy!”. Jeden z nich wyciąga medalik, sięga pod mundur i mówi: „Ja też polski”. To było niesamowite, takie spotkanie. I [dla] nas, [dla] dzieciaków. Ja zgubiłem drewniaki, szedłem boso w glinie, żołnierz mnie wziął na ramię i co mieli przy sobie, nam dają. Jeden miał kawałek czekolady, a mnie dał gumę do żucia. Pierwszy raz w życiu miałem gumę do żucia w ustach. Zacząłem płakać. Mama mówi: „Czemu płaczesz?”. „Bo ja tego połknąć nie mogę”. A byłem bardzo głodny, a to nie szło tego połknąć. I on się zorientował [i] coś mi innego dał. Taki był moment pierwszego spotkania z tymi, którzy nas wyzwolili.
Można dużo szczegółów opowiadać, ale myślę, że to nie jest tak ważne, natomiast chciałbym wrócić do Wigilii w obozie, bo to takie było znamienne dla nas. Otóż nie było choinki. Chłopcy, ci starsi, nie wiem, gdzie wycięli malutki krzaczek, ale wycięli. Nie było czym ubrać, w związku z tym wióry z tokarek – różnokolorowe, bo różne kolory metali na gorąco [toczonych] – więc tymi wiórami była ubrana choinka. Na stole wigilijnym, każdy miał swoją miskę, kromka chleba czarnego. Nie mieliśmy opłatka. Podzieliliśmy się tym chlebem. Każdy miał kromkę chleba posmarowaną margaryną tak w koło i na środku z buraka marmolada, więc taka pacynka tej marmolady to była wigilijna potrawa. Była ryba, czyli puszka szprotek zamknięta, do przehandlowania na chleb, w związku z tym nie można było jej otworzyć, i czarna lura. Były najpierw życzenia, płacz, przytulania. Każdy swoich wspominał. Myśmy myśleli z mamą o ojcu, co się z nim dzieje – już mieliśmy listy, wiedzieliśmy, że żyje – co z rodziną. Wiedzieliśmy, że babcia żyje, ta właśnie, co do Łowicza [pojechała]. Później trafiła do syna pod Kutno niedaleko. W ten sposób babcia bezkonfliktowo to przeżyła. Mamy mojej z kolei matka – można powiedzieć tak – na szczęście umarła przed Powstaniem, ponieważ dom, w którym mieszkała, został zbombardowany i – za wyjątkiem trzech osób – wszyscy zginęli w tym domu i by prawdopodobnie też zginęła. Młodo umarła, miała pięćdziesiąt osiem lat, dostała wylewu w Zielone Święta w 1944 roku. Ale wracając do Wigilii, moja mama napisała jasełka, takie polskie Betlejem i my, dzieci zaczęliśmy te jasełka wystawiać. [Stajenką] była prycza. Oczywiście [byliśmy] w koce poprzebierani. Dzieciątko było zrobione z jakichś szmat. Mama ładnie malowała, więc oczka, [buzia], było [ładnie] podrobione. Po dzień dzisiejszy bardzo kocham śpiewać kolędy, ale jedna jest zgrzytem – „Cicha noc”, bo słyszeliśmy jak wachmani śpiewają [ją] za naszymi oknami
Stille Nacht. To jest taki zgrzyt dla mnie. Dzisiaj na to inaczej patrzę, ale wtedy to po prostu [było przykre]. I walenie w drzwi butami, bo to było słychać, że butami ktoś wali w drzwi. Więc jedna z matek pobiegła otworzyć drzwi szybko, a w drzwiach stoi Mikołaj. Te pięć kilometrów jeden z więźniów szedł [do nas], Francuz z Paryża, przyszedł z workiem prezentów do dzieci polskich z Warszawy. Więźniowie robili chyba z miesiąc czasu prezenty dla nas, bo były zrobione profesjonalnie, tak jak do sklepu zabawki dosłownie. Dziewczynki dostały kucheneczki, garnuszki, skakanki, chłopcy łuki. Ja dostałem piękną żaglówkę, taką wielką żaglówę, wiśniowy kolor pamiętam, wymalowana, biały żagiel z płótna. Ale to wszystko było jeszcze nieważne, przy każdej zabawce była na sznureczku biała karteczka z imieniem i nazwiskiem dziecka. Więc to, co ci mężczyźni zrobili dla nas, dla tych dzieci, to był właśnie ten taki błysk światła w [mroku] obozowym. Od razu było inaczej. Ci ludzie nam przynieśli światło. [Mikolaj] powiedział, jedna z matek tłumaczyła jego słowa, że ponieważ Warszawa jeszcze zajęta, a Paryż już wolny, to Mikołaj przyjechał z Paryża. Wszyscy go poznali oczywiście, bo mu się broda odkleiła, wszyscy wiedzieli, że to Pierre, ale dobrze, jest Mikołaj i najważniejsze, że były prezenty.
Zaraz po wyzwoleniu jeszcze mieszkaliśmy na terenie fabryki, bo nie było decyzji, gdzie tych wszystkich Polaków z wszystkich miejsc, fabryk, od bauerów [umieścić]. Gdzieś trzeba było ulokować w jednym miejscu. Jeszcze mieszkaliśmy w tym starym baraku, oczywiście już w innych warunkach, kuchnia amerykańska, [wolność]. My, dzieciaki bardzo [przeżywaliśmy] ten czas, była to – w stylu walki można powiedzieć – wolna amerykanka, bo był [to] taki miesiąc, że było wiele wolno. To dzisiaj może brzmi bardzo dziwnie, nieprawdziwie wręcz, ale obok nas była fabryka rusznikarnia, gdzie reperowali broń z frontu. Myśmy wiedzieli, że [jest tam] broń. Natychmiast, tego samego dnia z chłopakami [byliśmy] w tej fabryce. Zresztą dorośli mężczyźni też. Co kto mógł, to brał. Ja miałem walthera za paskiem, niespełna ośmioletni chłopak. Inni mieli przeróżną broń.
Ale przyszedł 3 maja i chcieliśmy nasze mamy szczególnie uradować – święto narodowe, pierwsze w niepodległym już czasie dla nas, wyzwolonych. Ustawiliśmy się szeregiem, a to było tych chłopaków z czterdziestka, i daliśmy salwę po oknach fabryki. Matki myślały, że to Niemcy wracają, bo jeszcze [końca] wojny nie [było]. Wyjrzały przez okno, zobaczyły tych swoich smarkaczy, że się bawią w wojsko, spłynęły z tego baraku na nas jak gradobicie dosłownie – co która miała w ręku. Te wszystkie pistolety poszły natychmiast do kanału.
My na drugi dzień już mieliśmy, ale rakietnice tylko, bo już innych nie było, i rakiety takie ze spadochronami. Chcieliśmy matki przekupić, w związku z tym daleko poszliśmy w łąki, powystrzelaliśmy te rakiety i z jedwabiu prawdziwego [czy] nylonu, nie wiem, z czego to było, ale duże były te kwadraty, z czterech jedna kobieta mogła bluzkę uszyć, więc każda dostała cztery takie kawałki na bluzkę. Ale to już było trochę później. 3 maja w naszej pamięci utrwalił się na pewno bardzo mocno, bo zostaliśmy zaproszeni do magistratu – tam już alianci urzędowali – na akademię trzeciomajową. Już polscy żołnierze [byli]. Oni te wszystkie kobiety zaprosili na akademię trzeciomajową. I proszę sobie wyobrazić, że – to pamiętam – sala wypchana ludźmi: te nasze mamy wszystkie, my na kolanach siedzimy albo gdzieś stoimy obok nich, za stołem prezydialnym tu jakiś Francuz, tu Anglik, tu Amerykanin, Polak w mundurze andersowskim, jakaś pani z UNRRA pamiętam, taka bardzo obfita, siedziała też przy tym stole w mundurze amerykańskim i nagle słyszymy takie wołanie: „Zosia!”. „Franek!”. Okazuje się, że pani Zosia w naszym obozie z Powstania, a jej mąż był w obozie, w oflagu i wcześniej wyzwolony szedł już w stronę Polski. Akurat tego 3 maja trafił [do] Hameln i dowiedział się, że jest akademia i oni po pięciu latach spotkali się na akademii w Hameln. Więc można sobie wyobrazić jedno, że już akademii nie było. Wszystkie kobiety płakały, bo myślały o swoich mężach, już przemówień nikt nie chciał słychać, więc tylko im pogratulowali i rozwiązała się akademia.
Był [też] drugi incydent. W pobliżu był obóz Powstańców, nie wiem, czy to był oflag, czy stalag, tego już nie jestem w stanie powiedzieć, ale była duża grupa Powstańców i ich natychmiast [umundurowano] i byli wcieleni do armii Andersa, ale bez broni. Oni nie byli – jak to się mówi – frontowi, [ale] umundurowani [i] skoszarowani. Postanowili kobietom z Warszawy zrobić też akademię w naszym przyfabrycznym [garażu]. Zaprosili też alianckich oficerów. [Goście siedzą], my siedzimy i nagle słyszymy pisk samochodów, otwierają się drzwi i wpadają Niemcy z automatami:
Hände hoch! – wszyscy przerażeni. Amerykanie ręce podnoszą tak samo do góry, bo tu automaty, oni po pistoleciku mają przy pasie i dopiero jak wszedł Hitler, zorientowaliśmy się, że to był przebrany Powstaniec. Kobiety ogłosiły strajk w stosunkach towarzyskich z Powstańcami. Przez miesiąc się do nich nie odzywały, nie wolno im było przychodzić w odwiedziny nawet. Tak że to się skończyło takim incydentem właśnie: 3 maja trójwątkowy i UNRRA, i nasza strzelanina, i później Powstańcy. Ale to nie był taki zupełnie dla mojej rodziny koniec tego dnia, ponieważ kiedy wychodziła mama ze mną zapłakana z akademii, podszedł młody człowiek i pyta: „Czy pani Monika Kicman?”. – „Tak”. – „Byczkowski jestem”. Okazuje się, że z Witoni, tam gdzie właśnie u wujka Michała, ojca brata, byliśmy zaraz po wybuchu wojny, brat gospodarza się przyjaźnił z mamy siostrą i poznał moją mamę. Zobaczył, jacy [zabiedzeni] jesteśmy. Okazuje się, że Haus Harderode, wspaniałym majątku z domem myśliwskim, z pałacem, u bauera przez trzy lata pracowali, więc na drugi dzień przyjechała pani Byczkowska i nas zabrała na dokarmienie. Oczywiście moja mama, urodzona nauczycielka, natychmiast wszystkie dzieci polskie zebrała wokół siebie i była od razu szkoła, i była nauka języka polskiego, i była nauka religii, wszystkiego po trochu. A dla nas, dzieciaków to był okres szczególny, bo to był okres zachłyśnięcia się wolnością. Powiem coś, czego może nie powinienem mówić, ale ta nienawiść do Niemców była tak potężna w nas dzieciach, że matki potrafiły patrzeć inaczej już, ale my nie. Mama jak szła ze mną ulicą, to musiała mnie jak boksera na takiej pejczy trzymać krótko, bo ja nie mogłem spokojnie przejść koło niemieckiego dziecka, to uszczypnąć, to za włosy pociągnąć, to nos czy ucho przykręcić, po prostu ręce same chodziły z taką nienawiścią. Długo musiałem wygaszać w sobie to uczucie. Ono oczywiście wygasło, ale to trwało.
Przeniesiono nas później. Z tej Haus Harderode wróciliśmy do Hameln i już do koszar poesesmańskich na peryferiach miasta. W tych koszarach powstała szkoła polska i właśnie żołnierze generała Maczka pilnowali nas, straż trzymali nad tym obozem. Tam moja mama – zresztą zachowały się dokumenty – była nauczycielką w szkole: uczyła historii, polskiego. Ale ostatni list, jaki przyszedł od ojca, to był chyba początek marca, [pisał] z Hersbrucku, żeby się mama nie denerwowała, że prawdopodobnie przez dłuższy czas nie będzie mógł pisać, że nie będzie miał możliwości. Nie mógł napisać, że formują kolumnę do wymarszu do Dachau. Przed frontem po prostu z tych mniejszych obozów do Dachau ewakuowano więźniów. Ojciec już widocznie się o tym dowiedział, natomiast my o tym nie wiedzieliśmy. Kiedy nastąpiło wyzwolenie, mama [była] bardzo niespokojna. Zresztą to było do końca życia tak wspaniałe małżeństwo, że życzę wszystkim. Sześćdziesiąt lat przeżyli razem, a później szybko zgaśli, jedno i drugie. Tęsknili za sobą już bardzo i odeszli. Ojciec w 1996 roku, mama w 1997 roku, po pół roku umarła po ojcu. Ale w każdym bądź razie prawie że szalała z tego niepokoju, co się z ojcem stało. Była bardzo przedsiębiorcza. Wystarała się u władz alianckich o papier, glejt – ja ten papier mam, oryginał – żeby wszystkie władze udostępniły mamie, umożliwiły poszukiwanie męża, i wyjechaliśmy na południe, w stronę Monachium we dwójkę. Odwaga tej kobiety to po prostu przechodzi [pojęcie]. Była płochliwa, strachliwa, a w takich momentach właśnie i w czasie okupacji w niektórych sytuacjach, okazywała wręcz heroiczną odwagę. Nawet książkę, którą napisała, nazwała „Strach”. A ja, kiedy dałem ją do druku, dodałem jedno słowo – „Pokonać strach”. Bo właśnie ona to potrafiła zrobić.
Wyruszyliśmy do Monachium. Najpierw pamiętam Norymbergę. Była zbombardowana tak jak Warszawa, zrujnowane miasto zupełnie. Później Monachium. Z Monachium zapamiętałem tylko jakiś piękny budynek w rynku. Nie wiem, co to było, ale w każdym razie tam były biura tych organizacji, które poszukiwały, pomagały w odnalezieniu rodzin i tak dalej. Dostaliśmy namiar na Dachau i z mamą pojechaliśmy do Dachau. Byłem w Dachau chyba dwa i pół miesiąca po wyzwoleniu. W barakach siedzieli Niemcy, żołnierze niemieccy. Natomiast przerażające było szukanie nazwiska, bo było bardzo dużo numerów z krzyżykiem, bez nazwiska. To byli ci z transportów, którzy przyszli i padli, po prostu w [łaźni umierali]. I nie było wiadomo już, jakie nazwisko, tylko numer można było przepisać. Mama szukała. Tej wielkości, jak tutaj stoły są, były szuflady z kartotekami i mama trzy razy mdlała przy tych kartotekach. W końcu nie znalazła numeru ojca z obozu z Hersbrucku. Polacy zajmowali się administracyjną stroną właśnie tego obozu i ten człowiek zaprosił nas do gabinetu, żeby pokazać gabinet komendanta obozu. Popełnił chyba najgorszy błąd, jaki można było popełnić, bo tam chciał z mamą spokojnie porozmawiać i powiedzieć, gdzie, co i jak, ale nie przewidział tego, co tam jest, w tym gabinecie. Gabinet był wielkości tej sali mniej więcej. Cała jedna ściana to były gabloty, gdzie były wyroby z ludzkiej skóry. Ja to pamiętam i mam przed oczyma teczki, portfele, portmonetki, rękawiczki, abażury na lampach i najbardziej atrakcyjne były tatuaże. Na przykład on opowiadał – dla niego to było normalne, a my umieraliśmy, jak on to opowiadał – że jak przyszedł więzień, [który] miał ładny, nieduży tatuaż, to za życia mu robili identyczny drugi, a tam byli specjaliści-więźniowie od wszystkich, można powiedzieć, rzemiosł, i go zabijali i później te tatuaże to były lica rękawiczek. Kolor wszystkich wyrobów był szary. Również na tych abażurach były tatuaże. Widziałem takie nieduże kostki mydła z ludzkiego tłuszczu. To było przerażające, to mi zostało [w pamięci]. Już nie pamiętam tych baraków, wiem, że było ich tam [wiele]. Gdzieś się ktoś tam snuł z żołnierzy niemieckich, ale tego gabinetu nie zapomnę. Mogę narysować, jak to było ułożone nawet. Powiedziano nam tak: „Skoro tu nie ma, to proszę pojechać do następnego obozu przejściowego, gdzie są Polacy z transportów”. Okazuje się, że z tego obozu, gdzie był ojciec, wyszły trzy transporty do Dachau. Jeden był zbombardowany przez aliantów, wzięty za wojsko, bardzo dużo więźniów zginęło. Jeden nie doszedł, a jeden tylko doszedł do obozu w Dachau. Okazuje się, że przyjechaliśmy do tamtego drugiego obozu dla polskich byłych więźniów. Było ciepło, lato, okna otwarte. W kancelarii mama pokazuje zdjęcie: „Czy tu jest taki?”. – „Proszę pani, przecież mąż tak nie wyglądał tutaj, w obozie. Ogolony, ostrzyżony, a tu z wąsikiem, z bujną czupryną. Co pani pokazuje? Jak się nazywał?”. Mama mówi nazwisko. „Wie pani, tu nie ma, u nas w obozie. Ale wie pani, o, tam idzie pan Kłos. To on w jednej kolumnie tam szedł, to może on coś by pani powiedział” – i przez okno zawołał tego człowieka. On wszedł, przywitał się z mamą i mama mówi: „Czy znał pan Kicmana?”. – „Cześka?”. A mama chlap na podłogę – zemdlała. Jak docucili mówi: „Ja jestem na wszystko przygotowana. Jak zginął?”. – „Wcale nie zginął. Proszę pani, trzy dni przed wyzwoleniem uciekł z kolumny. Rano wszyscy wstawali, ich trzech prysnęło do lasu i nie wiem, co dalej. Tutaj go nie ma”. – „A strzelali?”. – „Oczywiście, że strzelali. Za wszystkimi strzelali, ale najprawdopodobniej przeżył i gdzieś jest tu w okolicy”. I znów ślad się urwał.
Wracamy do Hameln, mama z taką iskierką nadziei. Jeszcze w drodze powrotnej mieliśmy taką sytuację, że w pewnym momencie – to pamiętam też – mama się do mnie schyla, mówi tak: „Nic się nie odzywaj” – na ucho mówi. Później się okazało, że w tym wagonie Niemcy sobie opowiadali, jak jechał jakiś więzień w pasiaku, że jest chory i kazał sobie miejsce zrobić, mówi: „Żeśmy go wyrzucili z wagonu”. Mama się bała, nie miała litery „P”, ani kokardki biało-czerwonej, mówiła po niemiecku, więc ona mogła uchodzić za Niemkę, natomiast ja jak bym odezwał się po polsku, to bała się, że nas też wyrzucą, skoro tacy to byli ludzie. Wróciliśmy znów w niepewności. W międzyczasie mamie zaproponowano pracę w polskiej szkole w Belgii i już była gotowa chyba nawet pojechać. Poszliśmy któregoś dnia na spacer, wracamy, to był koniec września. Przychodzi kolega mamy ze szkoły, nauczyciel, i pyta: „Pani Moniko, pani ma siostrę?”. – „Tak, mam”. – „A jak się nazywa?”. – „Maria Wojciechowska”. – „To, proszę pani, był komunikat z Czerwonego Krzyża w radio: »Maria Wojciechowska poszukuje Moniki Kicman z synem Maciejem: Moniu, wracaj. Czesiek jest w Polsce«”.
- Jak państwo wrócili do Polski?
Przepraszam za ten przerywnik, ale w tym momencie zawsze mi się coś tam w oczach kręci. Dosłownie za tydzień przyszedł list od ojca, już z Polski. Natomiast pierwszy transport z Hameln szedł tych, których rodziny były z dziećmi rozdzielone, a mama była ze mną. Ale ktoś zachorował i na ich miejsce myśmy pojechali.
Trzeba jeszcze dodać, że wyzwolili nas Amerykanie, ale było wyrównanie stref okupacyjnych i przejęli tę miejscowość Brytyjczycy. Bardzo źle wspominamy ten czas pod ich – że tak powiem – panowaniem. Szybko się jakoś z Niemcami dogadywali. Były incydenty bardzo bolesne dla Polaków, dla Polek. Do tego stopnia, że kazali nam oddawać to, co Niemcom ukradliśmy. Wybuchł strajk głodowy w naszym obozie. Czarna flaga, to ją widzę po dzień dzisiejszy, tak jak na pirackich okrętach, i nie przyjmowano kuchni, posiłków. Oczywiście mieliśmy takie zaopatrzenie, że można było miesiąc przeżyć na paczkach unrowskich. Mama dostała wypłatę w paczkach, więc były i [produkty] mięsne, i słodycze, i różne inne, warzywne. Niemniej doszli do takiego kompromisu, że po tygodniu generał, dowódca tego miasta przyjechał z całą [świtą] i na plac apelowy z piwnic powyciągano jakieś stare rowery, jakieś wózki i to zostało podpalone benzyną, jako to mienie skradzione przez Polaków. Ale to jest taki bolesny [moment]. Drugi był taki bolesny też moment, kiedy matki nasze zostały zaproszone na jakiś spektakl, wodewil, coś takiego – [brytyjskiego zespołu artystycznego]. Dostały miejsce na balkonie, a wszystkie wyglądały jak z sierocińca, bo dostały bele materiału szkockiego w kratę, więc miały wszystkie jednakowe spódniczki z szeleczkami, te bluzeczki pikowane [ze] spadochronów, naprawdę jak z ochronki wyglądały te kobitki nasze polskie, a dzieci jak to dzieci. W pewnym momencie któraś krzyczy: „Zobaczcie!”, a na parterze, w pierwszych rzędach, z Niemkami pod rękę [oficerowie brytyjscy], Niemki w futrach, etole, kołnierze, lisy, wieczorowe stroje i wszystkie te nasz matki za rękę nas, trzaskały siedzeniami [krzeseł], że ci Anglicy się zerwali z miejsc i wszystkie wyszły, cały balkon był opróżniony, jako po prostu protest, że w takim towarzystwie nie chcemy być. Są takie bolesne [wspomnienia].
Zaraz po wyzwoleniu, jak nam tę broń mamy powyrzucały, jeszcze w okopach znalazłem przepiękny pistolet, malutki bębenkowiec. W ogóle cacuszko, z kości słoniowej była rękojeść wykładana. To była bardzo mała broń i do tego pudełko z nabojami. Jak Powstańcy zobaczyli to u mnie, to przecież kolejka była: „Maciek, co chcesz za ten pistolet?”. Nie chciałem oddać i przed samym powrotem do Polski mówią: „Słuchaj, aresztują was. Jak rewizję zrobią, znajdą, mama pójdzie do więzienia – naprawdę mogło tak być – co chcesz za to?”. „Czekoladę”. I oni przynieśli taki karton, jak pół tego stołu, samych czekolad różnych rodzajów. Mama mówi: „Jak oni ciebie lubią”. Nie wiedziała dlaczego. Ale jeszcze przemyciłem w pierzynie, którą mama zabierała, szablę niemiecką, oficerską i hełm amerykański, który dostałem na pamiątkę z jednostki wojskowej pancernej, też od Polaka, [Johna Mazura].
Anglicy wieźli nas samochodami do Szczecina. W Szczecinie byliśmy zarejestrowani, były przesłuchania, każdy dostał tymczasową przepustkę imienną. Też tam były incydenty. Przekroczenie granicy między strefą brytyjsko-amerykańską a radziecką to w ogóle było niebo i ziemia, bo tu stał żołnierz elegancko ubrany, tam po drugiej stronie mostu już tak naprawdę po dziadowsku ubrany. Mogli o to zadbać, żeby chociaż się tak nie pokazywać. I głód był w tej strefie radzieckiej bardzo duży. Dzieci biegły za nami i krzyczały
Brot. I my rzucaliśmy im bisquity, takie słone ciasteczka, z samochodu. To była satysfakcja, że oni zbierali to, co my wyrzuciliśmy. To jest takie niskie dzisiaj, jak się na to patrzy, ale wtedy to było to – te wygłodniałe dzieci mogły rzucić komuś jedzenie. Mnie się wtedy przypomniało, jak ci Niemcy krzyczeli. Kiedy byłem bardzo głodny w fabryce zbrojeniowej, to raz poszedłem żebrać. Wymknąłem się jakoś poza bramę i wszedłem do sklepu. Stanąłem przy drzwiach, bo się bałem, że będę może pobity, wyrzucony. I tylko dwa zdania powiedziałem:
Bitte ein Zwiebel, bitte ein Brot. Dobrze, że to była kobieta, nie był mężczyzna, odkroiła kawałek kromki chleba, dała mi jedną cebulę. Więc ja wiem też, co to znaczy wyciągnąć rękę z głodu i dlatego nie potępiam [żebrzących], chociaż są zawodowcy żebracy, ale nigdy nie wiem tak na pewno. To jest takie coś, że się przypomina taki moment [własnego życia].
I najpiękniejszy moment nastąpił, to, co może być jakąś puentą naszej rozmowy, że przyjechaliśmy do Kutna ze Szczecina. Wieczór, już tak gdzieś godzina osiemnasta. Wiemy, że tam gdzieś, w tym Kutnie jest wujek, ojca brat. Wiemy, że tata wrócił, więc prawdopodobnie gdzieś w pobliżu brata jest, pytamy kolejarzy. [Wujek] był znaną osobą na kolei: „A ten domek przy torach, to tam właśnie pan Kicman mieszka”. Idziemy, pukamy do drzwi, słyszymy kroki babci Kasi, mamy ojca – człap, człap do drzwi: „Kto tam?”. Mama złamanym głosem mówi: „Monika”. – „Jezus, Maria! Monika wróciła!”. Słuchajcie państwo, cała rodzina musiała być najpierw zawołana pod drzwi, zanim nam drzwi otworzono. Weszliśmy, uściski, kąpiel, normalne warunki, dom, rodzina, ci sami. Wujka już nie było, z ojcem moim wyjechali na ziemie odzyskane do pracy. Stryjek był odpowiedzialny za remont i odbudowę tuneli kolejowych na zachód od Jeleniej Góry, we Wleniu miał siedzibę. Natomiast ojciec już miał pracę w Urzędzie Pocztowo-Telegraficznym w Jeleniej Górze. Więc natychmiast telegram poszedł, że już jesteśmy.
Następny dzień – niedziela, dzień przed Wigilią. Dowiedzieliśmy się, że moja chrzestna mama mieszka w Łodzi i że pracuje w sklepie przy Piotrkowskiej, więc pojechaliśmy do Łodzi z mamą. Stajemy przy wystawie, widzimy ciocię Genię Gawędzką, jak się rusza za ladą, sklepy były otwarte – targowa niedziela. Mama się boi wejść, bo wiedziała, że ciotka ma słabe serce. Mówi: „Jak mnie zobaczy, to umrze”. Ale w końcu zobaczyła nas przez tę szybę, wybiegła do nas, mówi tak: „Ja tu mam dużo klientów. Idźcie do domu, tam ciocia Józia czeka” – jej siostra rodzona. Były to siostry przyrodnie mojej babci, mamy matki, Florentyny Oracz z domu, a z męża Formińskiej. Mówi: „Ciocia Józia jest w domu, a ja niedługo skończę pracę. Niedziela, to tu jest blisko kościół, to może do kościoła chcecie?”. Poszliśmy faktycznie na mszę świętą i później przychodzimy do domu, a w drzwiach już ciocia Józia mówi tak: „Kuzyn do was przyjechał”. Myśleliśmy, że z Kutna przyjechał wujek. Wbiegłem pierwszy do kuchni. Pierwsze wrażenie: na krześle, odsuniętym od stołu, siedzi mój ojciec. Wychodził do Powstania z falującą czupryną, szpakowaty pan z ładnym wąsikiem, bardzo przystojnym był mężczyzną, a widzę, że siedzi szczupły, chudy wręcz, z taką fryzurą, jak ja w tej chwili, czyli siwy i prawie łysy. Widziałem, że to jest tata, ale to był inny człowiek. Z taką trochę rezerwą, nie wiem: „Tatuśku!” – krzyczę, podbiegam do taty. Wziął mnie na kolana i w międzyczasie wchodzi mama. Ojciec mnie odstawił. Te wszystkie filmowe opowieści, jak to się ludzie po takim czasie, po takich przeżyciach widzą, witają, to raczej filmowe tylko, bo rodzice tak za sobą tęsknili, że po prostu nie mieli słów na przywitanie. Nie było łez, nie było płaczu. Przytulili się, przez chwilę nic się nie odzywali.
Żeby to już spuentować, to powiem tak, chyba z pół roku się przyzwyczajali, że jeszcze żyją. Wróciliśmy do Kutna – Wigilia taka rodzinna już, z babcią i z całą rodziną. Jeszcze ojca siostra była z mężem, Organiściakowie, których syn młodszy zginął w Powstaniu na Mokotowie – Stefan, pseudonim „Strzelecki”, żołnierz AK. Tak pisze na cmentarzu Powstańców na Woli, bo jest tu pochowany. Ekshumowany był przy Alei Niepodległości, ciało znalezione, rozpoznano po bilecie miesięcznym i kluczach od mieszkania. Więc w takim gronie byliśmy. Jeszcze przez rok nie wiedzieli [wujkowie], że [Stefan] nie żyje. Już inni wiedzieli, a matce i ojcu bali się powiedzieć, ponieważ starszy syn też walczył w Powstaniu, ale przeżył, a ojciec był tak zafascynowany tymi synami, że jak szli na akcję, bo [wiedział], że są w konspiracji, to szedł za nimi, że jak zginą, żeby wiedział, gdzie polegli. Po prostu to była miłość taka, którą trudno nawet opisać.
Ale zaraz po świętach wyjechaliśmy do Jeleniej Góry. Też ta podróż była niezapomniana dla mnie. W swojej książce „Moje ziemie odzyskane” opisuję tę podróż. Słyszę [szepczących] do siebie rodziców, ja wtulony w ojca i wsiada oficer radziecki, major, starszy pan, i rozmawia z ojcem, częstuje mnie cukierkiem, to wszystko pamiętam. Później na którejś stacji ktoś wali do drzwi. Okazuje się, żołnierz chce wejść. Major zabrania ojcu otworzyć. Ten żołnierz wybija szybę. Major go prawie zastrzelił na peronie. Widziałem pierwszy raz, jak oficer policzkuje żołnierza. Przesiedliśmy się do innego przedziału. Dojechaliśmy do Wrocławia. Wrocław był całkowicie zburzony. To było zniszczone miasto. Trzeba było się przemknąć dosłownie z jednego końca na drugi, żeby się przesiąść do pociągu w [kierunku] Jeleniej [Góry]. Słychać było strzelaninę. Walki trwały w tym mieście, bo podobno i szmuglerzy się tłukli, i radzieccy żołnierzami tłukli się z polskimi. Tak że różne tam się działy rzeczy, to z opowieści tylko wiem.
Natomiast dotarliśmy do Jeleniej Góry szczęśliwie i szok dla mojej mamy, ponieważ ojciec dostał przydział mieszkania służbowo przy rodzinie niemieckiej i mama, która też wróciła z obozu, widzi, że jest Niemka, dzieci. Był bardzo krytyczny moment w ich małżeństwie w tym momencie. Z tym że to szybko zostało opanowane. Ale mama chciała wyjść z mieszkania. Nie wyobrażała sobie, że może być tak pod jednym dachem. Faktycznie ta Niemka się wyprowadziła, ale w tym samym domu mieszkała z dziećmi.
I nastąpiły dwa wydarzenia, które też w jakimś sensie zaważyły na moim życiu. Pierwsze, to była połowa stycznia, chcę wstać rano do szkoły – nie mam nóg, paraliż. Całkowity paraliż nóg z reumatyzmu. Właśnie to był efekt tego drewnianego baraku. Dopiero po miesiącu odzyskałem władzę w nogach, na szczęście. Drugie wydarzenie, byliśmy świadkami nie wypędzania tak jak nas z Warszawy, ale wysiedlania Niemców z tych ziem odzyskanych i z naszego domu przy ulicy Wyczółkowskiego, w którym mieszkaliśmy wtedy. Określono godzinę, co mogą zabrać. Różne były reakcje, jedni ludzie, którzy tam mieszkali, krzyczeli: „A dobrze im tak!”, a inni dawali chleb na drogę. Patrzyłem na tych chłopców, żal mi ich było. Pierwszy raz mi było Niemców żal. Tych chłopców dwóch, którzy przy matce przylepieni wychodzili z domu, ojciec zginął na froncie, [tu] żyli, urodzili się. Ale niedługo później dostaliśmy mieszkanie przepiękne w parku nad Bobrem, przez okno było słychać szum rzeki, między Cieplicami a Jelenią Górą. Tam mieszkaliśmy do 1949 roku. Jesienią wróciliśmy do Warszawy. Przytuleni do siebie patrzyliśmy przez okno na wieżę kościoła Świętego Wojciecha i całą trójką płakaliśmy, że jesteśmy z powrotem w Warszawie.
Warszawa, 9 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Pruszyńska