Stanisław Longin Mackiewicz „Żak”

Archiwum Historii Mówionej

Stanisław Longin Mackiewicz, urodzony 10 września 1924 roku, pseudonim „Żak”.

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pan urodził, gdzie pan mieszkał i w jakiej rodzinie się pan wychowywał do wybuchu wojny we wrześniu 1939 roku.

Urodzony w Warszawie, ulica Mokotowska, dokładnego adresu nie pamiętam. Rodzina: ojciec pracował na politechnice, był laborantem i demonstratorem profesora Wolfkego, fizyka. Było nas czworo: siostra Helena, ja Stanisław, brat Jerzy, który zginął w Powstaniu, i najmłodszy brat Wiesław. Powiedziałbym, rodzina bardzo patriotyczna. Z opowiadań ojca wiem, że pradziad i jego bardzo młody syn brali udział w powstaniu styczniowym. Zostali za to ukarani przez cara – stracili cały majątek. Ja rozpocząłem szkołę powszechną na Służewcu. Jeżeli dobrze pamiętam, to będąc w trzeciej klasie, przeszedłem do 85. szkoły powszechnej na Narbutta. Niedaleko nas była szkoła, zdaje się, 191. Mam świadectwa z Narbutta, świadectwa się zachowały, dlatego że Służewiec nie był objęty Powstaniem Warszawskim. Wziąłem je, będąc na urlopie, pierwszym po Październiku, po Gomułce, kiedy otworzył trochę granice dla nas z Zachodu. Mam świadectwo szkoły powszechnej, mam różne szkolne dokumenty, które trzymam w rodzinnej kartotece.

  • Jak pana wychowywała szkoła? Jakie panowały nastroje?

Z tego co wiem, to nadal stoi szkoła 85. Mieliśmy klasy, szkoła była nowoczesna, dużo, dużo większa niż na Służewcu. Zdaje się, że moją wychowawczynią była pani Regulska […]. Pamiętam dobrze salę gimnastyczną. Klasy to już się zlewają w pamięci, ale były nowoczesne. Sala gimnastyczna była dobrze wyposażona w sprzęt i miała ładną posadzkę, pamiętam, dębową. Ja starałem się być jak najbardziej wygimnastykowany. Ze szkoły zdawałem egzamin do Lelewela. Bardzo wcześnie zacząłem się interesować historią. Przeczytałem Gąsiorowskiego „Panią Walewską”, „Rok 1809”. Bardzo mnie interesowała pierwsza wojna światowa, szczególnie działania na morzu między marynarką angielską i niemiecką. Pamiętam nawet tą dużą akcję, admirał Jellicoe był dowódcą floty brytyjskiej, Hipper – niemieckiej. […]. Nie zdałem egzaminu; to znaczy, zdałem egzamin, ale owało kilku punktów, żebym dostał się do Lelewela.

  • W którym to było roku, pamięta pan?

To był rok 1938. Poszedłem do szkoły Giżyckiego przy Królikarni, tam pamiętam wspaniałe kasztany. Z Giżyckiego została mi zośka. To była gra, w której mieliśmy kawałek ołowiu, była doczepiona wełna, uderzało się bokiem buta i można było dwa razy uderzyć na swoim boisku, a za trzecim trzeba było przerzucić. Myśmy bardzo dużo, zawzięcie grali pod tymi kasztanami. Pamiętam nauczyciela niemieckiego, Schulza – ciekawe, bo ryży Niemiec, bardzo, bardzo nerwowy. Pamiętam, jak nie nauczyłem się gramatyki, to czasami przeklinał: Verfluchte!, kredą rzucał, walił o podłogę, myśmy naturalnie deptali, później woźny miał do niego dużo pretensji, dlatego że trudno było to oczyścić. Matematyki uczyła nas bardzo młoda nauczycielka, a my już takie podrostki; wtedy przyszły już krótkie spódniczki, no to człowiekowi „upadała” linijka, gumka czy ołówek, żeby wyżej tych kolanek zobaczyć. W 1939 roku skończyłem wakacje i przychodzi wojna.

  • Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny.

Ojciec walczył w pierwszej wojnie światowej. Był oficerem artylerii, skończył szkołę artylerii w Tobolsku, brał udział w działaniach rosyjsko-niemieckich. Pamiętam opowiadania ojca o bitwie nad Dźwiną. Później przechodzi do Wojska Polskiego, 10. Dywizja Piechoty Żeligowskiego, Bitwa Warszawska, walczył pod Raszynem. Pamiętam opowiadania ojca o tym, jak 10. dywizja szła na odsiecz Lwowa; marsze, marsze. Na przykład ojciec opowiadał nam, że idą głodni, spragnieni – olbrzymi sad śliwek. Dowódca kompanii mówi: „No, chłopcy, odpocznijcie”, to oni wszyscy do sadu. Ojciec mówi: „Tyle śliwek zjadłem, że gdybym nie musiał maszerować następnych dziesięciu kilometrów, to nie wiem, co by było z moim żołądkiem”. To są takie wspomnienia.

  • Co było we wrześniu 1939?

Ojciec orientował się, co wojna przyniesie. Mieliśmy rodzinę, ojciec miał trzech braci i dwie siostry. Jedna siostra mieszkała na Hożej, Śródmieście. Już przed samą wojną – zdaje się, był 26 czy 27 sierpnia – spakowaliśmy chleb, co było można, coś wartościowego i z ojcem i z bratem Jurkiem zanieśliśmy to do cioci do piwnicy. Ona miała dużą piwnicę, kamienica chyba sześciopiętrowa.
Wybuch wojny: pamiętam nalot na Warszawę, to mi zostało w pamięci. Zdaje się, 2 albo 3 września zanieśliśmy z ojcem więcej rzeczy do mieszkania cioci. Wtedy przeżyliśmy bardzo silny nalot na Warszawę.

  • Pan miał wtedy ile lat?

Ja miałem piętnaście plus. Dziesiątego września rozpocząłem szesnaście lat. Ten nalot został mi w pamięci, dlatego że Śródmieście było bardzo bombardowane, widziałem pierwsze gruzy, pierwszych rannych, widziałem już rozerwanego człowieka. Wtedy myśmy zdecydowali, ojciec zdecydował, że zostaniemy na Służewcu, czyli patrzyłem na obronę Warszawy, na walkę. Niemcy […] wyszli z lasu kabackiego, a myśmy mieszkali na kolonii zwanej Nowy Imielin, bo przy Kabatach była wieś Imielin. Nowy Imielin to była takie osiedle urzędniczo-kupieckie. Ojciec kupił dwa hektary ziemi od Wójcika (pamiętam nawet jego nazwisko) i pobudowaliśmy się tam. Dom był murowany, parterowy, z tym że fundamenta i pierwsza kondygnacja mogły unieść jeszcze piętro, które ojciec miał dobudować w innym terminie. Dom był dosyć obszerny. Pamiętam pompę, mieliśmy bardzo dobrą wodę. Sąsiad miał kręgi, zdaje się, dwanaście kręgów [studni], a u nas było, zdaje się, ponad dwadzieścia metrów. Niemcy zajęli dom, przyszli do domu, naturalnie Hände hoch!, podniesienie rąk, rewizja.

  • Już w nowym domu, gdzie się państwo przenieśli ze Służewca, tak?

Nie, to jest dom na Służewcu. Myśmy mieszkali dokładnie naprzeciwko środkowej trybuny Wyścigów Konnych; było pole wyścigowe, Puławska, mur wyścigowy i kolonia. Niemcy zajęli dom. Mieliśmy duży sad, było kilkadziesiąt drzew owocowych, porzeczki białe, czerwone, czarne, agrest. Ojciec był dobrym ogrodnikiem i muszę powiedzieć, że po ojcu to przejąłem: lubię ogrodnictwo, w Australii mam teraz sześćdziesiąt róż i muszę ich doglądać. W ogrodzie Niemcy postawili działa artyleryjskie, była lekka artyleria, cztery działa między jabłoniami. Bardzo im smakowała woda, tak że ja bardzo dużo wtedy się napompowałem tej wody, bo często kazali nam z bratem pompować.

  • Pamięta pan datę, kiedy Niemcy przyszli do państwa domu i go zajęli?

Trudno mi powiedzieć, musiałbym zajrzeć do notatek.

  • Ale czy to był wrzesień 1939 roku, czy to było później?

To był wrzesień. Rozpoczęło się oblężenie Warszawy i z moich osobistych obserwacji wynika, że obrona przesunęła się raczej już na fort, na Królikarnię. U nas dużych walk nie było. Wiem, że widziałem oddziały Wojska Polskiego wycofujące się ulicą Puławską do miasta. Myśmy spekulowali przedtem, czy będzie obrona przed Warszawą w lesie kabackim czy gdzieś, ale sądzę z przebiegu bitwy o Polskę, z pierwszych tygodni, że obronę zorganizowali w zabudowaniach Warszawy – budynek jednak daje duże zabezpieczenie. Ja myślę, że to był trzeci tydzień, początek czy koniec trzeciego tygodnia wojny. Obrona Warszawy. Naturalnie myśmy żyli w huku armatnim, w nocy ostrzeliwanie, nie można było spać. Niemcy do nas podchodzili dosyć dobrze. Mama jest Ślązaczką urodzoną w Będzinie, mówiła płynnie po niemiecku, ja już mówiłem też dosyć płynnie po niemiecku, uczyłem się niemieckiego w gimnazjum Giżyckiego, z mamą rozmawiałem. Ojciec uczył mnie rosyjskiego, ale rosyjski mój był słabszy. Niemiecki [znałem lepiej], ponieważ to był przedmiot szkolny. Uczyłem się też angielskiego, z tym że nie miałem pomocy w domu, tak że były to początki, ale język niemiecki znałem. Niemcy podchodzili do nas dosyć kulturalnie. Nie było bicia, czasami przekleństwa, jak u żołnierzy. Dowódca tej baterii niemieckiej zajął dwa pokoje u nas w domu, przy nim oficer artylerii. Artyleria miała najmniej nazistowskich wpływów i członków partii nazistowskiej, tak że stosunki były dosyć znośne. Brakowało soli, to nawet dali nam do jedzenia trochę soli.
Pamiętam, że przed przyjściem Niemców to był problem: sól i mydło. Pamiętam bardzo dobrze, jak mama starała się zrobić jak największe zapasy soli i mydła. Z chwilą, kiedy przyszli Niemcy, naturalnie nasza sytuacja się pod tym względem zmieniła. Jednak oni byli odżywiani bardzo dobrze i były ich ostatki, z których myśmy mogli skorzystać. Pamiętam, mama czasami dostała kartofli, żeby dla nas ugotować, dostała mąki. Tak że zasadniczo moje wrażenie przyjścia Niemców pod Warszawę nie było takie straszne. Nawet byłem – jak to powiedzieć – rozczarowany, że ta wojna nie wygląda tak, jak było w opowiadaniach i jak widziałem bombardowanie Warszawy. Z tym że to się szybko zmieniło.

  • Jak długo Niemcy przebywali u państwa?

Sądzę, że bateria była ponad dwa tygodnie, później została przeniesiona. Oddziały niemieckie były przechodzące, nie zatrzymywali się. Nie pamiętam daty, ale upadek Warszawy, to znaczy zajęcie Warszawy przez Niemców, doskonale pamiętam. Dolinka Służewiecka, stawy, myśmy z ojcem wyszli, zabite zwierzęta już spuchnięte – dwa czy trzy dni może leżały – i wtedy widziałem pierwszych zabitych. Trudno mi powiedzieć nazwiska, ale nad Dolinką Służewiecką były łąki, myśmy nawet mieli łąkę (może do tego wrócę jeszcze, jak będę mówił, jakeśmy żyli pod okupacją po 1939 roku) i sąsiad był zabity, jego syn zabity. To niedaleko, musieli uciekać Puławską, przy Puławskiej leżeli. Tak że organizacja pomocy, zbieranie trupów. W naszej parafii, to jest w Świętej Katarzynie, ksiądz Wyrębowski był bardzo patriotyczny, uczynny i pomagał, co mógł. Myśmy znosili trupy, była dzwonnica, pamiętam, żeśmy układali zwłoki naszych sąsiadów i w ogóle Polaków – to tak zostało mi w pamięci.

  • Proszę pana, proszę powiedzieć, co się z panem działo po wrześniu. Czy mógł pan dalej chodzić do szkoły? Jak pana życie wyglądało?

Po wrześniu pamiętam, że rozpoczęliśmy drugą klasę gimnazjalną na Polnej. Nie mogę sobie przypomnieć nazwy szkoły, mam to zapisane. Chodziliśmy, zdaje się, trzy czy cztery tygodnie. Naturalnie Niemcy zamknęli szkoły, nie pozwolili nam się dalej uczyć. Ja zapisałem się do szkoły mechanicznej na Sandomierskiej i już wtedy pan Kulesza na Służewcu i jeszcze jeden pan zaczęli nam dawać korepetycje. To jeszcze nie było może szkolnictwo podziemne, takie jak się później rozwinęło, ale to już były początki. Rodzice byli bardzo uczuleni na to, żebyśmy my – następne pokolenie – jak najmniej stracili okazji do nauki. Tak że na Sandomierskiej uczyłem się przede wszystkim metaloznawstwa. To była techniczna szkoła, nie było polskiego, nie było historii, a te przedmioty dorabialiśmy w domu. To się skończyło w 1943 roku. Ja w 1943 roku zapisałem się na – była taka szumna nazwa – Wyższą Szkołę Budownictwa Lądowego i Morskiego, też na Polnej, mam nawet legitymację. Tam chodziłem wieczorami, to była szkoła wieczorowa, uczyłem się budownictwa. Dosyć dużo skorzystałem z tego i to później nawet mi pomogło w życiu. Wtedy już byłem zaangażowany w akcję podziemną.
  • Proszę nam powiedzieć o początkach pana działania w konspiracji. Kiedy pan się zetknął z tymi rzeczami? Kto pana wprowadził, czy pamięta pan nazwisko?

To jest koniec 1941 roku. Kto mnie wprowadził, nie wiem nazwiska. Ten okres od 1941 roku do 1943 jest nawet dla mnie taką enigmą. Żałuję, że okresem tych dwóch lat się więcej nie zainteresowałem. Co mogę powiedzieć o tym okresie? Jestem harcerzem, już zdobyłem kilka stopni, zdaje się byłem już „wilkiem”. Przed wojną zajmowałem się szybownictwem, pamiętam zawody szybowcowe w Legionowie. Z harcerstwa nasza 10. WDH była dosyć dobrą drużyną. Pamiętam, wygraliśmy zawody małokalibrowe strzeleckie.

  • Proszę powiedzieć pełną nazwę. WDH – co to znaczyło?

Warszawska Drużyna Harcerska. Dziesiątka mi została – łatwo mi ją zapamiętać, bo dziesiątego się urodziłem. To była drużyna, której podstawą było gimnazjum Giżyckiego. Ktoś mnie wprowadził w coś. Pamiętam, że byłem jakby łącznikiem. Przy kościele Świętego Michała był sierociniec, tam było może dwudziestu, może trzydziestu chłopaków w wieku od ośmiu do piętnastu lat. Była kierowniczka, nie wiem, czy to był kierownik, to znaczy, małżeństwo to prowadziło. Ja ich używałem do wywiadu. Na przykład na Puławskiej była radiostacja i dostałem polecenie, żeby wysyłać chłopców, żeby przy radiostacji zapisywali, ilu jest Niemców, gdzie chodzą i tak dalej. Taki młody chłopak, zawsze go uczyłem, żeby nigdy go Niemiec nie złapał przy zapisywaniu, raczej mówiłem: „Pamiętaj”. Niemcy chodzili do pralni, taki chłopiec szedł i patrzył: Niemiec czy dwóch z plecakiem wyrzucali skarpetki – oni liczyli; wyrzucali bieliznę – liczyli. Ja to przekazywałem dalej. Sadzę z mojej literatury o konspiracji, że ktoś znał umundurowanie niemieckie z chwilą, kiedy dostał ode mnie trzy czy cztery tygodnie pod rząd raporty, że tyle było skarpet i tak dalej.[...]. Pamiętam, że kiedy przyjechał Himmler do Warszawy, to prawie cały sierociniec był rozstawiony na ulicach. Każdy samochód dawali mnie [do obserwacji], szczególnie Wehrmacht i Luftwaffe, dlatego że – jak się później dowiedziałem – jednak był zamiar skrócenia życia Himmlerowi. Być może gdyby zatrzymał się w Warszawie na dwie noce, udałoby nam się może największego wroga Polski i w ogóle ludzkości usunąć. Niestety, odwiedził i wyjechał, nie chciał nawet zanocować.
Tego nie wiem, po przeczytaniu Leskiego „Życia niewłaściwie urozmaiconego” zaczęło coś do mnie przechodzić. Być może, że pracowałem dla „Muszkieterów”. Jakieś dziesięć czy dwanaście lat temu w Londynie sekretarka koła AK – bardzo przyjemna pani, którą znam osobiście – napisała „Kobiety z firmy”. Właśnie ona też nawiązuje do „Muszkieterów”, nawiązuje do wywiadu. Ona prowadziła wywiad na Rakowieckiej. Ponieważ ja rozpocząłem Powstanie na Rakowieckiej, po przeczytaniu „Kobiet z firmy” rozmawiałem z nią i doszliśmy do wniosku, że to nie było ani ZWZ, ani AK, bo jeszcze AK nie było. Że to była organizacja, tak jak było bardzo dużo organizacji, i wygląda na to, że myśmy – i ona, i ja – pracowali dla „Muszkieterów”. Z książki Leskiego wiem, że „Muszkieterzy” przyłączyli się do ogólnego ruchu oporu, szczególnie dowództwo Armii Krajowej – Sosnkowski i Sikorski na Zachodzie. Chodziło im o to, żeby nie było rozdrobnienia. Wywiad był bardzo potrzebny, bardzo ważny i bardzo niebezpieczny. Przez wywiad Niemcy bardzo dużo mogli się dowiedzieć.
To jest taka moja enigma i dzisiaj nie wiem, czy ją rozwiążę. Na przykład pamiętam bardzo dobrze pana, który mnie dawał rozkazy. Myśmy spotykali się na Mokotowie w parku Dreszera, on się dobrze rozglądał, dawał mi jakieś zlecenia czy polecenie. Miałem kalendarzyk, tam już po wojnie patrzyłem i były jakieś dwie kropki – jakaś literka czy numer. Tego nie mogę odtworzyć. […] Nie mogłem odtworzyć, dlaczego ja coś… Na pewno to było spotkanie czy ten… 1943 rok: mój szwagier Tadeusz Zuber, pseudonim „Mariawita”, wziął mnie do AK do „Baszty”. To jest początek…

  • On był od pana starszy?

„Mariawita” tak, był starszy o cztery lata. Był w Powstaniu, tak że jest na pewno w kartotece Powstania. Pamiętam, przysięgę składaliśmy w jego mieszkaniu – to jest dom czteropiętrowy na Służewcu. On jeszcze teraz stoi, oryginalny dom. Teściowie mojej siostry zajmowali pierwsze piętro z tarasem, bardzo obszerne mieszkanie. Pamiętam księdza, przyjmował przysięgę. Było nas, zdaje się, siedmiu czy ośmiu. To dobrze pamiętam.

  • Który to był, mówi pan, rok?

Początek 1943 roku. Czyli ja przechodzę z tej pracy harcerskiej, wywiadowczej, już do oddziału bojowego. Kompania O-2 porucznika „Kota”, ćwiczenia w Kabatach, w lesie. Wiem, że też za Wisłą w stronę Miłosnej też mieliśmy [ćwiczenia].

  • Na czym te ćwiczenia polegały?

Bardzo często to było czołganie się, obrona, schowaj się – ćwiczenia piechura. Ja dosyć dużo wiedziałem z harcerstwa, z tym że jednak dużo się nauczyłem: na przykład jak tworzyć obronę przed atakiem, kopanie rowów, nasypy. Mieliśmy drewniane karabiny, czołganie się z karabinem; później w Powstaniu czołgałem się z prawdziwym. Wiem, że na wiosnę 1944 roku pierwszy raz rozbierałem stena: jak rozebrać, jak złożyć stena. Byłem… Lasy sękocińskie… Staram się sobie przypomnieć. W każdym razie pierwszy raz był wystrzał. Jeżeli chodzi o strzelanie, ojcu jako oficerowi Wojska Polskiego wolno było wziąć broń krótką i w domu miał nagana. Nagan rosyjski, bębenkowiec, bardzo mocny pistolet. Ojciec nauczył już mnie strzelać przed Powstaniem, używałem nagana. Pamiętam dobrze, że na przykład z odległości piętnastu, dwudziestu metrów mogłem przebić cztery deski sosnowe. W dom kula wchodziła i nie było jej widać, tak że miałem. Pistolet ten przekazałem do naszej kompanii – kiedy dowódca się dowiedział, to mówi: „W domu takich rzeczy nie można trzymać, to jest niebezpieczne. Po nitce do kłębka i…”. Utkwiło mi w pamięci: jest niedziela, ja przekazuje tą broń, jak to przenieść? Mama zapakowała tego nagana w pudełko z ciastkami, ładnie wstążeczkę zawiązała. Ja to niosę. Patrol zatrzymuje mnie. Ja wziąłem na mały palec i trzymam – Hände hoch, ręce w górze – rewidują mnie. Przez następne parę miesięcy ten palec był kompletnie zdrętwiały. Nie mogłem opuścić ręki i być może ten palec uratował mi życie, bo Niemcom nie przyszło do głowy, że te ciastka są tak ciężkie – bo jednak ten nagan ważył pół kilograma czy może więcej, nie pamiętam. Przekazałem tego nagana. Wiem, że nagan był bardzo popularną bronią do wykonywania wyroków. Pistolet walther czy „parabelka” może się zaciąć, nagan nie, jak się odkorkuje. Nabój był większy, to była dziewiątka, ale było więcej prochu, tak że on był silny. Był duży odrzut, ale ja miałem dosyć dobrą rękę, tak że jak uczyłem się strzelać z tatem przed wojną, to potrafiłem go trzymać.

  • Czy pan brał udział w jakichś akcjach przed Powstaniem?

Brałem udział w akcjach ochrony. Na przykład taki moment: jestem w akcji bez broni, ale obserwacja. Byłem zaangażowany też w tym czasie – koniec 1943, 1944 rok – do rozpracowywania Niemców. Pamiętam, Litewska – musiałem tam pójść i patrzeć. Chodziło o to, z kim Niemiec idzie. Bardzo często było tak, że Niemcy – nie wszyscy, ale niektórzy – mieli dosyć luźne życie: był z żoną w Warszawie, miał kochankę. Teraz ta kochanka mogła być żoną innego oficera, tak jak tam mówili. Chodziło o to, żeby wiedzieć, że przy wyroku śmierci raptem mąż kochanki nie będzie w pobliżu, bo ją podpatruje czy coś. Takie zostały mnie pewne wspomnienia. Na klatce schodowej… Na Litewskiej było dużo Niemców, już Litewska nie była dzielnicą niemiecką. Pamiętam, na Litewskiej raz spotkała mnie taka przygoda: byłem na obserwacji może pół godziny przed godziną policyjną, jesień 1943 rok, idę w płaszczu, pasek mam (bez paska nie można było chodzić), idzie Niemiec. Nas dwóch: on po jednej stronie ulicy, ja po drugiej, i widzę, że on jest mną zainteresowany. Ja włożyłem rękę do kieszeni i udawałem, że mam pistolet w kieszeni. Minęliśmy się, ja bałem się odwrócić, ale w końcu się odwróciłem. On przeszedł i ja przeszedłem. Być może on wiedział, że jak włożyłem rękę do kieszeni, mam broń, jeżeli zacznie – on miał broń w kaburze, zanim wyjmie, ja będę pierwszy. To są takie migawki, bo jednak pamięć zawodzi.

  • Teraz prosiłabym, żebyśmy przeszli już do Powstania. Jak pan pamięta wybuch Powstania? Co się z panem działo?

Czy ja mógłbym?… Teraz mi przyszedł na myśl taki incydent.

  • Proszę.

Jak już wspomniałem, ojciec był laborantem profesora Wolfkego, miał klucze do jego gabinetu. Naturalnie w wakacje ojciec wziął mnie na politechnikę, ja z ojcem na politechnice byłem bardzo często. Co mnie utkwiło w pamięci? 1938 rok, lato, ojciec wziął mnie na politechnikę, miał jakieś zajęcia, otworzył gabinet Wolfkego i zostawił mnie przy jego biurku. Chłopak chłopakiem, byłem ciekawy. Otwieram szufladę – fartuszek. Dopiero później, już po wojnie, dowiedziałem się, że Wolfke był głównym masonem Loży Polskiej przez, zdaje się, dwa czy trzy lata. Wtedy spotkałem się z insygniami masonerii. Ojciec nie chciał mi za dużo mówić. Mówi: „Niee, ty za młody, to jeszcze poczekaj. Po co, wypaplesz, gdzieś coś powiesz”. Ale to było takie moje pierwsze spotkanie. Później już, będąc w Anglii, zająłem się bardzo masonerią i ciekawa rzecz, na przykład promocja generałów, nie tylko angielskich, ale i polskich: można dojść przez masonerię, dlaczego nie ten, a ten. Okazuje się, że jednak loża – Loża Wielka Brytyjska, Loża Szkocka – miały wpływ. Jak wiemy, Filip, mąż królowej, jest głównym masonem Loży Angielskiej. Ciekawa jest Loża Wschodnia Francuska. Tak że to niechcący otwarcie szuflady i zobaczenie tych insygniów bardzo mnie zaintrygowało jako młodego, piętnastoletniego chłopaka; nawet jeszcze nie miałem piętnastu lat, czternaście i pół roku. […]

  • Wróćmy do Powstania. Proszę pana, jak się Pan dowiedział o wybuchu Powstania? Kto pana zawiadomił?

Pierwszy sierpnia. Była, sądzę, godzina wpół do jedenastej. Łączniczka, młoda panienka, daje mi hasło (dzisiaj już nie pamiętam hasła, ale mam zapisane), daje mi rozkaz: Rakowiecka, budynek więzienny, obsługi więzienia, naprzeciwko Stauferkaserne, godzina piąta. Brat młodszy o dwa lata, Jerzy – mama nie chciała go puścić na Powstanie. Jeszcze wrócę do konspiracji. Ojciec mówił: „Nie mówcie mamie wszystkiego, żeby mama się nie martwiła”. Mama zawsze jak matka, tak że o mojej i brata działalności konspiracyjnej to ojciec wiedział. Ojciec mnie budził, jak musiałem pójść na spotkanie, godzina piąta. Ojciec w głowie chyba miał zegarek – bez zegara budził mnie, o której powiedziałem. Gdy szliśmy na Powstanie, mama mówi do brata: „Zostań, ja ciebie nie puszczę!”, a brat mówi: „Ja oknem wyskoczę i za Staszkiem pobiegnę”. Pożegnaliśmy się, ojciec był smutny, mama tylko mnie powiedziała: „Staszek, pilnuj Jurka!”. Brat Jerzy był takim dzieckiem. Mimo że już miał osiemnaście lat przed wybuchem Powstania, to taki był młody. Bardzo ładnie śpiewał, po ojcu dostał głos. Ja lubiłem muzykę, ale mogę tylko śpiewać w kościele – ludzie się odwracają, ale nie wychodzą. Żona też jest trochę muzycznie uzdolniona, śpiewa i gra na fortepianie; jak jej pokazałem świadectwo szkoły powszechnej, że ze śpiewu mam bardzo dobry, zaczęła się śmiać. Ja jednak potrafię odróżnić nuty; było zadanie, słyszałem melodię i musiałem napisać nuty. Tak że śpiewakiem nie jestem, ale muzykę lubię. Brat Jerzy był pod moją opieką. Pamiętam pierwszy dzień, budynek obsługi więzienia.
  • Dotarł pan na miejsce zbiórki?

To znaczy myśmy już wyszli wcześniej, najpierw poszedł „Mariawita”, myśmy do budynku już wchodzili przed czwartą, z tym że pojedynczo. Z tego, co wiedziałem, broń miała być na kwaterze, dlatego że Rakowiecka była wtedy bardzo patrolowana. Wracając myślami, sądzę, że Niemcy musieli już czy wiedzieć, czy przypuszczać, że coś będzie. Ja Rakowiecką znam, dlatego że przed Powstaniem nasza kompania miała za zadanie zaatakowanie Stauferkaserne z budynku mieszkalnego, papierni na alei Niepodległości i budynku więziennego od tyłu przez mur, tak że trzy plutony były rozdzielone. Nasza drużyna służewiecka weszła do budynku więziennego. Piąta – akcja, strzały, my jesteśmy bezbronni. Obsługa więzienia miała, zdaje się, sześć czy siedem karabinów pod podłogą. Wyrwali te karabiny i zaczęliśmy je czyścić, dlatego że to były karabiny z 1939 roku. Była broń krótka. Ja miałem swój pistolet, ale nie mogłem ryzykować i nieść przed Powstaniem przy sobie broń tak luźno. Tak że pierwsze dwie godziny byłem widzem Powstania. Naturalnie mieliśmy dostać granaty gammony i mieliśmy zablokować pierwszy czołg, jak wyjeżdżał ze Stauferkaserne i go unieruchomić w bramie, żeby te „Pantery” nie wyjechały ze Stauferkaserne. Mieliśmy dać obstrzał Stauferkaserne. Nie wiem, jak by to wyglądało, jakbyśmy naprawdę zaczęli strzelać, bo Staufekaserne było niesamowicie uzbrojone. Będąc w budynku, znalazłem się na drugim piętrze, na trzecim. Obsługa więzienia w większości była obsadzona członkami konspiracji, była w AK, tak że mieliśmy oparcie.
Co mnie pozostało w pamięci? Wiem, że był jakiś urzędnik niemiecki w cywilu z żoną i z dzieckiem. Jak zaczęła się strzelanina, on chciał wybiec, myśmy go zatrzymali. Żonę i syna wzięliśmy na klatkę schodową, a jemu powiedzieli: „Jak przyjdzie patrol niemiecki, oni pierwsi. Trudno! Życie za życie”. On dwa patrole… Myśmy na schodach byli i patrzyli na niego, co on robi, co on mówi. Nie mogłem słyszeć, a on jednak legitymował się, pokazywał swoje [papiery]. Musiał być, może gestapo czy SD w więzieniu na przesłuchaniach, wysokiej rangi, dlatego że pierwszy patrol – było, zdaje się, czterech ich, był sierżant z nimi niemiecki (po tym poznałem) – i na jego interwencję wyszli do bramy i poszli. Drugi patrol większy był, było trochę zamieszania, ale też nie weszli. Wtedy – to już jest, zdaje się, godzina ósma – już przychodzą koledzy z kompanii. Jest atak na więzienie, chcemy wysadzić bramę, niestety mieliśmy za mało ładunku. Być może, że też można było użyć granatów więcej, no ale granat to jest i atak, i obrona, to w budynku jest bardzo dobra obrona. Tak że ja sadzę, że ci, którzy decydowali o tym, nie chcieli poświęcić całego uzbrojenia, znaczy granatów. Podłożyli, wybuch, brama stalowa nie [puściła], tak że nie zdobyliśmy więzienia. Ja sądzę, godzina jedenasta, przychodzi rozkaz wycofania się. Pierwsze, zdaje się, trzy budynki tośmy przeszli po dachach, później zeszli i wycofaliśmy się tej nocy na Woronicza.
Pierwszy dzień – kwatery po południowej stronie Woronicza, znaczy, parku Orlicz-Dreszera; to jest Woronicza, a następna ulica? Nie pamiętam. W każdym bądź razie tameśmy w nocy zrobili obronę: cięliśmy drzewa, gałęzie. Drugi dzień, pamiętam atak na „Alkazar”, samochody. Kończy się amunicja w „Alkazarze” i porucznik „Misiewicz”, Grzybowski, mnie wysyła jako łącznika do dowództwa batalionu o pomoc. Ja pomyliłem drogę, wszedłem gdzieś, widzę uzbrojonych, widzę oficera i mówię mu, że „Alkazar” pada. Później się okazało, że to były oddziały ludowe, to znaczy nie AK, a Armia Ludowa czy Gwardia Ludowa. Ich, zdaje się, siedmiu, dosyć dobrze uzbrojonych, poszło do „Alkazaru”, utrzymali „Alkazar”, zdobyli trochę broni i tak dalej. To była taka pierwsza akcja.
Pamiętam pierwszego rannego kolegę; kule nie wybierają, był postrzelony w groin, to znaczy w kroczek. Pamiętam jeszcze dwie sanitariuszki, młode dziewczyny, być może nigdy nie widziały czegoś podobnego. Miały przeszkolenie, musiały zrobić opatrunek. Męska rzecz, męska bardzo, zaczerwieniły się – to tak pamiętam. Jedno musze powiedzieć: nas było przy tym może trzech, czterech, myśmy sobie nie żartowali. Jednak powaga tej chwili, pierwszy ranny…
Pamiętam pierwszą czujkę w nocy, z kolegą jesteśmy przy „Alkazarze” i tak rozmawiamy, co będzie. Raptem słyszmy: pst! – coś przeleciało, tak jakby mucha przeleciała. Na drugi dzień chwalimy się tymi muchami, a „Wyrwicz” sierżant, dowódca drużyny, mówi: „A wyście się nie chowali? To przecież kule koło was chodziły!”. Co chcę powiedzieć? Że mimo przeszkolenia, mimo to pierwszy dzień był taki, jak to powiedzieć, trochę zabawno-chłopięcy, tak jak w harcerstwie zdawałem sprawności czy coś. Dopiero pierwszy tydzień Powstania – więcej krwi, więcej rannych, pierwsi zabici – dorosłem. Dorosłem do żołnierza liniowego.
Z „Alkazaru” nasza kompania przeszła, zajęła „Westerplatte”, zajęła aleję Niepodległości 191. Moja drużyna „Wyrwicza” była w [alei Niepodległości ] 199, ale jednak „Westerplatte” było niewykończonym budynkiem – to był surowy budynek zupełnie. „Binbau” [??] obok z tyłu było ładną willą i było zamieszkałe, tak żeśmy się zamienili: „Wyrwicz” przeszedł na „Westerplatte”, drużyna, zdaje się, „Brudasa” przeszła na 191. Co pamiętam z [numeru] 191, to tam był „Misiewicz”. Pamiętam, jak został ranny, bo „Misiewicz” niefortunnie… Kula była w lufie „parabelki”, on lufę zdjął i niestety, to może był błąd konstrukcyjny, bo biorąc za lufę, jak się nacisnęło, nastąpił wystrzał, tak że „Misiewicz” został ranny w rękę. Szkoda mi było „Misiewicza” później po wojnie, bo byłem w towarzystwie jego, to tam sobie niektórzy żartowali. Ale niestety, to są wypadki.
„Misiewicza” pamiętam z temblakiem, „Kowerdę” dobrze pamiętam, „Smusia” dobrze pamiętam, „Zajdoka”, Kręcika. Doktór Kręcik – pseudonim, zdaje się, „Mały”. Ja przekazałem mój dzienniczek i tam pisałem na żywo, to znaczy tego samego dnia. O kanale piszę już następnego dnia; w kanale nie mogłem pisać. Wchodząc do kanału, zabezpieczyłem, w plastik owinąłem to, tak że się ten mój kalendarzyk nie zamoczył.
Z Powstania [pamiętam] patrole, patrole na Wołoską. Każdej prawie nocy szedł patrol. Ja na przykład szedłem patrolem pierwszym, godzina pierwsza czy wpół do drugiej. Wracałem, Jurek, brat, miał iść na drugi patrol, to zamiast niego ja szedłem, udawałem, że to on jest. Tak starałem się oszczędzić mu niebezpieczeństwa. Raz byłem nawet karany przez „Misiewicza”. Dał mi, zdaje się, sześć cegieł w plecak i postawił na dwie godziny – że jednak przyznaję mu rację. Idąc na drugi patrol, byłem już trochę zmęczony po pierwszym patrolu, mogłem narazić kolegów na niebezpieczeństwo; trzeba było być szybkim, trzeba było obserwować. Z patrolu jednego pamiętam, że mniej więcej na połowie odległości miedzy aleją Niepodległości i Wołoską idziemy, widzimy dosyć głęboki dół, może metrowy, i trzy czy cztery rodziny z tobołkami w tym dole. Naturalnie to pole było zarośnięte: kartofle, pomidory, to było wszystko zagospodarowane. Nawet rozmawiamy i oni mówią, że tu jest najbezpieczniej, bo kule nad nimi przelatują, a nie ma Powstańców i nie ma Niemców, czyli nie jesteśmy z Niemcami pod ostrzałem Powstańców, nie jesteśmy z Powstańcami pod ostrzałem Niemców. Nie było rady, myśmy ich zostawili.
Pamiętam jeden patrol. Nie wiem, kto ten rozkaz dał, nasza drużyna wzmocniona, zdaje się, była: może półtorej drużyny czy dwie. Wysłali nas, żebyśmy poszli na Wołoską i zajęli już spalony budynek, dlatego że z Wołoskiej Niemcy atakowali aleję Niepodległości, czasami czołgami. Co mi utkwiło w pamięci? Że my, młodzi, rozmawiamy i dosłownie pragniemy, żeby Niemcy przyszli w dzień, żeby zaczęli atakować aleję Niepodległości, żebyśmy zniszczyli parę czołgów, może jakieś medale dostali – a „Bocian”, „Smuś”, ci żołnierze z września, modlą się, żeby Niemcy nie przyszli. Patrząc teraz wstecz, jak myśmy się wycofali pod ogniem niemieckim z Wołoskiej na aleję Niepodległości… Z tego, co po wojnie się dowiedziałem, to z chwilą, kiedy „Reda” – dowódca batalionu – się dowiedział, to od razu nas następnej nocy ściągnął. Tak że na szczęście może – dlatego tutaj siedzę – Niemcy nie przyjechali na Wołoską, nie atakowali z Wołoskiej.

  • Pamięta pan, kiedy to było? Czy to był wrzesień, czy to już był październik?

To był jeszcze wrzesień. Jeżeli chodzi o październik, dobrze pamiętam naloty. Z „Westerplatte”, z górnego budynku obserwowałem. Mieliśmy bardzo dobrą lornetkę artyleryjską, tak że widziałem to działo kolejowe, widziałem, jak ładowali, jak ustawiali, strzelali, wybuch, jak platforma się odsuwała z tym działem po wystrzale. Widziałem startowanie sztukasów, obserwowaliśmy: jak zakręcali się, to można było spodziewać się, że przelecą nad Mokotów, jeżeli lecieli prosto z Okęcia, [bombardowali] Śródmieście. Takie zostały rzeczy. Pamiętam bardzo dobrze, kiedy już Rosjanie podeszli pod Wisłę i były walki powietrzne między lotnictwem bolszewickim i niemieckim. Myśmy rozkładali prześcieradła. Białe prześcieradła mieliśmy na kijach na dachu, żeby dać znać lotnictwu rosyjskiemu, gdzie są nasze pozycje. Dokładnie pamiętam: jestem, zdaje się, z „Jurandem” na dachu, atak sztukasów na „Westerplatte”. Myśmy się przy kominie prawie przykleili do niego, zwinęli płachtę. „Westerplatte” było dosyć dużym budynkiem, zdaje się, były trzy budynki razem. Wtedy atak przeszedł na środkowy budynek, sztukasa widziałem może pięćdziesiąt metrów od siebie; dosłownie widziałem lotnika czy mi się zdawało. Budynek się dobrze zakołysał, oni wtedy przecięli „Westerplatte” prawie na pół, środkowy [budynek]. Zdaje się, sztukas miał wtedy trzy bomby, jedna po drugiej, tak że ta trzecia bomba wybuchła w piwnicach. W piwnicach było trochę ludności cywilnej. Pamiętam, że myśmy wyjmowali szczątki ludzkie. Było trudno, bo czasami była ręka osobno od tułowia, to dostaliśmy polecenie, żeby położyć tak mniej więcej – jeden tułów, dwie ręce, dwie nogi, głowa – żeby była jedna osoba. […] Było kilka osób, tak staram się przypomnieć nazwisko… Nie wiem, czy to nie byli państwo Właszczucy, ale było, zdaje się, jedenaście czy dwanaście osób. Naturalnie bomba zabiła wszystkich. To było bardzo duże wrażenie, z tym że już wtedy byłem dosyć oswojony. Jużeśmy pochowali kilku kolegów, byłem kilkakrotnie u elżbietanek, widziałem ciężko rannych, tak że mogłem powiedzieć, przy końcu września, w październiku, byłem już zaprawionym żołnierzem. Już tak emocjonalnie nie reagowałem na krew, na rany, na śmierć. No trudno, śmierć kosiła nas, widziałem niejednego zabitego, szczególnie z ludności cywilnej.
Co jeszcze pamiętam? „Westerplatte”, nocna czujka, byliśmy trochę zmęczeni. Wiem, że przydzielono nam cywilów. Z chwilą, kiedy głowa mi się zaczęła kiwać, to pani poruszyła mnie. Czasami dwoje nawet było. Ja byłem na pierwszym piętrze na czujce z karabinem czy ze stenem, patrzyliśmy na Wołoską, tak że cywile nam w ten sposób pomagali. Co mogę powiedzieć o cywilach? Jeżeli chodzi o aleję Niepodległości 191, znaczy 193, bo to były dwa budynki, to ludność na początku była może więcej przychylna nam. Jednak później, jak sobie przypomnę [wrzesień], to niektórzy ludzie mieli do nas trochę pretensji, że rozpoczęliśmy tę walkę i ta walka dosłownie przeradza się w tragedię Warszawy. Tak że wtedy już zdawałem sobie sprawę, że ludność cywilna nie była za nami tak, jak była pierwszego dnia czy pierwszego tygodnia Powstania. Z tym że nawet wtedy jak ktoś nas karcił czy tam przymawiał: „Podpalacie to, po co; ach, wy szczeniaki, co robicie?”, to ktoś zawsze mówił: „Jak pani może mówić, jak pan może mówić, to nasi bohaterzy” – i tak dalej. Tak że emocje były i karcące, i bardzo podnoszące; jednak jak ktoś nazwie mnie bohaterem, to trochę tam wpływało na mnie. Byłem żołnierzem, mieliśmy umundurowanie, kompania O-2, myśmy zdobyli magazyn, tak że mieliśmy kombinezony, wszyscy byli w jednym [ stroju], naszywki – stopnie i biało-czerwone…

  • Wspomniał pan o ludności cywilnej, o tym, jak ludność cywilna odnosiła się do was, Powstańców. Czy jeszcze coś chciałby pan dodać na temat tej ludności cywilnej? Czy wspierała was również żywnością, pomocą jakąś?

Sądzę, że z chwilą, kiedy Mokotów został przyciśnięty przez Niemców, ludność cywilna ponosiła olbrzymie straty i to jednak odbijało się na ich stosunku do nas. Ludność cywilna już po może tygodniu czy dwóch zdawała sobie sprawę, że naszym uzbrojeniem, tym, co mamy, my Warszawy całej nie zdobędziemy czy nie obronimy. Do przyjścia Rosjan nad Wisłę była nadzieja, że armia Rokossowskiego, armia rosyjska, zajmie Warszawę. Bez wątpienia nie mieli na pewno żadnej trudności, jeżeli Powstańcy z Grochowa, z Pragi, mogli przepłynąć przez Wisłę – Wisła była bardzo niska, lato było bardzo ładne, upalne. Sądzę, że Mokotów był dzielnicą dosyć inteligentną, dużo inteligencji było na Mokotowie – wziąć Idzikowskiego, kolonia lotników i tak dalej – to była dzielnica bardzo elegancka i wykształcona, jeżeli wziąć Warszawę jako całość. Ludność sobie zdawała sprawę. Z chwilą, kiedy Rosjanie nie przeszli Wisły, to było wiadomo, że jesteśmy dosłownie skazani na śmierć. To wpływało…
Ja mam doświadczenie Śródmieścia, bo kanałami przeszedłem na Śródmieście. To moje doświadczenie nie jest długie, bo to jest tylko pięć, sześć dni – przeszedłem z 25 na 26 września, a 5 października wyszedłem do niewoli – ale mam porównanie zachowania się ludności w Śródmieściu i na Mokotowie. Na Mokotowie ludność jeszcze mogła coś zdobyć do jedzenia. Pole między Wołoską a aleją Niepodległości było pełne kartofli, pełne pomidorów. Przed nami był mały, wiejski domek i ogródek – od „Westerplatte” prosto na Wołoską (tam była tragedia, bo Niemcy wybili całą tą rodzinę) i ja pamiętam, żeśmy na patrolu nawet czasami udawali, że się czołgamy, żeby tych kartofli tam wybrać, tak że zawsze mogliśmy przynieść. Pomidory były w cenie. Mokotów miał dużo ogrodów indywidualnych, tak że tam jakąś marchewkę, pietruszkę czy buraka gdzieś wziął. […] Jak przyszedłem na Śródmieście, to mówię: „Co wy! Co wyście tam walczyli? Co wyście głodowali? Wyście byli na wakacjach!”. Czasami to było trochę uszczypliwe, ale ja bym powiedział, że jest faktem, iż kiedy przyszedłem na Śródmieście, te pięć dni, ja wiem, że myśmy mieli mniej jedzenia, ale na Śródmieściu było naprawdę, naprawdę…
Na Mokotowie myśmy mieli dobrze zorganizowane zaopatrzenie. Jeżeli się nie mylę, to mama Ewy – Ewa to jest sanitariuszka, którą Niemcy zamordowali, już jak zdobyli [budynek przy alei Niepodległości] 191 – to była żona dowódcy lotnictwa polskiego przed wojną […], bardzo [dobrze wszystko] zorganizowała. Była kuchnia, dostawaliśmy zawsze kawę (ja wiem, że była sztuczna), dostawaliśmy chleb ze sztucznymi powidłami z buraków, ale to było słodkie, to pomagało zjeść ten chleb. Powiedziałbym, że O-2 byliśmy bardzo dobrze [urządzeni] pod tym względem. Już mi przychodzi nazwisko tej pani: pani Rajska. Generał Rajski, który [był] trochę zdegradowany na Zachodzie, latał nad Warszawę. Państwa Rajskich spotkałem w Londynie po wojnie; z panią Rajską rozmawiałem o jej córce, o Ewie. Myśmy w Londynie naklejali kartki w Ognisku Polskim, kto my jesteśmy i tak dalej. Ona zobaczyła moje nazwisko i czekała, aż ja przyjdę. Mówiła mi nawet, że dwa dni przeczekała, bo nie miała adresu. Pani Rajska była bardzo zorganizowana pod tym względem.

Być może, że pamięć jest taka, że pamiętam raczej dobre rzeczy niż te złe, a o tych złych rzeczach starałem się zapomnieć i może dużo zapomniałem, ale wyszedłem z Powstania w dosyć dobrej kondycji, mimo że byłem ranny 25 września na Mokotowie – ale rany były powierzchowne w głowie, raczej skórne. Miałem złamaną kość nad okiem, ale do Ożarowa doszedłem, a to jest jednak kilka kilometrów. Wodę oszczędzaliśmy przy myciu; można było tam oczy przemyć, ale już brody człowiek nie mył, jak miał tej wody. Woda była do gotowania. Prać nie było [czym]. Ludność cywilna była dosyć dobra, bo [jak jakaś] pani zauważyła, że jest brudna koszula, to od syna czy od męża dała czystą, tak że ja osobiście kilkakrotnie wymieniałem bieliznę osobistą na świeżą. U nas była pralnia, z tym że, jak mówię, z wodą nie było za dobrze.
Jak już myśmy przeszli ataki sztukasów, to myśmy obok – nie od Wołoskiej, ale z tyłu „Westerplatte” – wykopali wąskie rowy, dosyć głębokie, na metr, i przykryliśmy to deskami. Sztukasy były bardzo dokładne. Nie było żadnej obrony przeciwlotniczej, sztukas nurkował, jak robił błąd, to robił błąd dziesięć, dwadzieścia metrów, nie dwieście czy trzysta. Jak przyszedł na przykład już ten ostatni atak na „Westerplatte”, to z chwilą bombardowania myśmy uciekali do dołów, piechota niemiecka naturalnie nie mogła wejść do budynku, który był bombardowany i zanim oni podeszli, to myśmy wchodzili do budynku z pierwszego piętra; naturalnie ogień, obrona. Pamiętam taki incydent: jest alarm, sztukasy, zdaje się, zrzuciły bomby albo na elżbietanki, albo gdzieś na Woronicza, ale zakręciły się nad „Westerplatte” i z broni pokładowej strzelają. Myśmy nie wiedzieli, czy to będzie atak, czy atak broni pokładowej, wybiegamy do tych rowków. Ja miałem hełm niemiecki i kolega, zdaje się „Zajdok”, wziął go na siebie. Ja mówię: „Daj, to mój!”. Założyłem, biegnę i dostałem kulą, ale w hełm. Być może, że ta kula gdyby uderzyła w czubek hełmu… Ale uderzyła z tyłu, zrobiła rowek, oparzyła mi szyję i przecięła mi marynarkę, ale nie przecięła skóry. Ja tak rozmawiałem [i potem] z tym hełmem poszedłem do Świętego Michała, zostawiłem na ołtarzu.

  • Właśnie, czy uczestniczył pan w jakichś mszach w czasie Powstania? Jak to wyglądało?

Tak. Jeżeli chodzi o msze, w każdą niedzielę. Piętnastego sierpnia pamiętam, duża uroczystość, my wszyscy w kombinezonach. Do pewnego stopnia wtedy, być może, była nas największa grupa. Wtedy dostałem stopień starszego strzelca. Księża? Księża byli bardzo… Ja tak trochę filozoficznie już zacząłem myśleć, dlatego różne rzeczy mnie brały. Rozmawiałem z księdzem o śmierci, o tym, gdzie jest Bóg, dlaczego to się dzieje i tak dalej. Z tym że ja może byłem za młody i dzisiaj bym inaczej z nim rozmawiał, ale wtedy raczej: oddać się opatrzności Bożej, modlitwa, nie myśleć o tym, co jest straszne, przebaczać. Bardzo nam mówił nasz kapelan, żebyśmy nie nienawidzili: „Bo – mówi – nienawiść was zgryzie, nie Niemców; oni nie wiedzą może nawet, że wy ich nienawidzicie” – znaczy, osobiście, wiedzieli ogólnie o tym, że wojna, Powstanie. To mi dużo pomagało. Myśmy później między sobą, chłopcy… Nie mieliśmy jeszcze matur, ale już byliśmy w wieku maturalnym. [Robiliśmy] te kursy maturalne w podziemiu, mieliśmy bardzo dobrych wykładowców. Czasami mieliśmy uniwersyteckich wykładowców, był jeden uniwersytet w Warszawie podziemny. Tak że jeżeli chodzi o stronę psychiczną i emocjonalną, to mieliśmy bardzo dobre wsparcie. Jeżeli chodzi o dowództwo plutonu, o „Misiewicza”, […] u nas była może większa przyjaźń jak [służba wojskowa]. Byliśmy żołnierzami przyjaciółmi, nie było „na baczność” czy coś, nie wymagali od nas salutowania. To było wojsko naprawdę, można powiedzieć, rodzinne; konspiracja to stworzyła.

  • Czy docierały do państwa gazety i jakieś informacje powstańcze, co dzieje się w Warszawie?

Pierwsze może trzy tygodnie to wiadomości ze Śródmieścia… Wiedzieliśmy o boju, wiedzieliśmy o bombardowaniu, wiedzieliśmy, że jesteśmy oddzieleni. Kompania O-2 miała najbardziej wysunięte pozycje w stronę Rakowieckiej, tak że ja wiedziałem, że Madalińskiego to są Niemcy.
Jeżeli chodzi o prasę, wychodził „Basztowiec”, tak że mieliśmy prasę powstańczą i ona nawet była bardzo dobrze ilustrowana. Pamiętam ciąg na spadochronie czy coś takiego na pierwszej stronie. Do tego mieliśmy dostęp. Jeżeli chodzi o muzykę […], to na przykład „Marsz Mokotowa” to już na drugi dzień słuchaliśmy i śpiewaliśmy. Dotąd pamiętam: „Nie grają nam surmy bojowe” – i tak dalej. Tak że pod tym względem było dosyć dobrze. Ja byłem wysłany na punkt łączności, tam spotkałem dowódcę, rozmawiałem z nim i później kupiłem jego książkę „Imieniny”, już po wojnie. On pisał o imieninach 1939 roku, 1941, ten i Powstanie. Teraz nazwisko mi nie chce przyjść [do głowy], ale on jednak fantastycznie opisał te cztery urodziny w Warszawie. Jeżeli chodzi o Powstanie, on był dowódcą kompanii łączności Pułku „Baszta”. Tam zobaczyłem, jak oni byli zajęci: gońcy, rozkazy, ten wpada, ten wpada do pokoju, nakręcanie tych łącznic, to mi też zostało w pamięci.
Jeżeli chodzi o początek Powstania, to co mi też zostało? Mieliśmy takie rozmowy, bo już wiedzieliśmy, że Hryniewicz się wycofał do Kabatów, Ja już miałem tą lornetkę, mogłem widzieć mój dom na Służewcu, widzę Wyścigi Konne; lornetka była [ciężka], w ręku trudno było ją utrzymać, trza było ja oprzeć o coś. Na przykład w czasie Powstania widziałem ojca – rozpoznawałem, jak po ogrodzie chodził na Służewcu. Ale wracając do tych pierwszych dni, to jednak te Kabaty nas ciągnęły, Kabaty mnie niesamowicie ciągnęły. Bez wątpienia dom był w tamtą stronę, a dom rodzinny jest takim miejscem bezpieczeństwa, ojciec, mama. I naturalnie Kabaty. Kabaty bardzo dobrze znałem, jako chłopak tych grzybów się nazbierałem, tych jagód, no i do lasu od tego nieszczęścia. Jest ciekawe, iż dopiero po wojnie przeczytałem i dowiedziałem się o całej tragedii w ogóle: wyjście dowództwa Mokotowa, pozostanie „Baszty”. Bez wątpienia walka o „Alkazar”, walka na Woronicza, usadowiła nas na Mokotowie – gdybyśmy przegrali „Alkazar”, Woronicza, być może by nas wzięli do niewoli czy byśmy uciekali do Kabat. Ale jako młody mężczyzna tak patrzę na Jurka, brata, i mówię: „Mój Boże, żebyśmy tak byli u taty…”. Niestety obowiązek żołnierski, przysięga zatrzymała nas. Ja nie znam osobiście dezercji, to znaczy nie spotkałem się z tym, żeby ktoś powiedział, że ten uciekł, poszedł do domu, mimo że znałem Mokotów bardzo dobrze; chodziłem do szkoły Giżyckiego, później na Narbutta. Sądzę, że w nocy to bym się może do tych Kabat przedostał. Znałem bardzo dobrze Wyścigi, wiedziałem o tym rowie. Później jak się dowiedziałem o ataku Batalionu „Karpaty” na Wyścigi, to tak żałowałem, że ja tam nie byłem! Oni przez parkan [przeskakiwali, a] to można było przejść kanałem pod tym parkanem betonowym.
Dużo z „Mariawitą” o tym dyskutowaliśmy. Mój szwagier „Mariawita” Żuber [czy Zuber? – red.], jego ojciec trener, zdaje się, jeszcze u Zamoyskiego przed pierwszą wojną światową. Ja się prawie na Wyścigach wychowałem, to znaczy wychowałem się w tym znaczeniu, że przed wojną miałem wstęp, chodziłem. Nie grałem, ale widziałem tych przegranych, jak wychodzili z Wyścigów; buty zdejmował i za pięć złotych sprzedawał, żeby później jeszcze na jednego konia dać.
Ale co chcę powiedzieć? Że być może – nie chcę krytykować dowództwa Powstania – że ważniejsze było zgranie się kompanii w jeden oddział, ale być może, że powinni trochę bardziej wyselekcjonować żołnierzy ze swojego rejonu. Na ten temat miałem dwukrotne dyskusje z szefem sztabu Armii Krajowej, Pełczyńskim. Teraz polecę naprzód. Zaprosiłem go do Leeds, północna Anglia, na prelekcję. Wtedy jeszcze byłem kawalerem, już miałem swój dom. Ja mu proponuję zamówienie hotelu, a on pisze: „Panie kolego, wiem, że pan ma dom, ja będę lepiej się czuł u pana”. Tak że miałem okazję spędzić dwie noce z generałem Pełczyńskim, szefem sztabu Armii Krajowej – naturalnie był w Powstaniu – i ten temat wyboru Powstańców w dalej dzielnicy to lepiej znali jak inni warszawiacy. Ja na przykład jemu mówię: „panie generale”, a on „panie kolego”, tak po przyjacielsku, ale nie mogłem powiedzieć do niego „panie kolego”, jakby był moim kolegą. […].. On mówi, że jednak z „Monterem” i ta sprawa była omawiana i dowództwo AK, okazuje się z wypowiedzi generała Pełczyńskiego, brało pod uwagę to, że jeżeli ja bym atakował Wyścigi, by mnie wybrali na przykład do kompanii „wyścigowców” (którzy znają Wyścigi) i byśmy dostali ogień z karabinów maszynowych, byśmy może nawet weszli na teren, ale byśmy nie mogli go zdobyć. A dom był blisko, bo myśmy tam mieszkali; ja mieszkałem kilometr od Wyścigów Konnych. To są takie refleksje, ja mam dużo refleksji w ogóle o drugiej wojnie światowej, o Powstaniu, o konspiracji. Przeczytałem bardzo dużo i mam pewne zdanie, pewien rzut na ten okres.

  • Proszę pana, wspominał pan o tym, że z Mokotowa przeszedł pan kanałami do Śródmieścia. Proszę nam o tym opowiedzieć. Kiedy to było i dlaczego?

Atak na „Alkazar”, atak na „Westerplatte”, jestem na pierwszym piętrze placówki „Westerplatte”, mam stena. „Westerplatte” był budynkiem żelbetonowym i był wypełniony pustakami. Było ciekawe, bo na przedniej stronie „Westerplatte” było trzydzieści siedem dziur – ja je policzyłem przy końcu Powstania. Artyleria jak biła w „Westerplatte”, pociski przelatywały, jak uderzył w konstrukcję żelbetonową, te słupy i ten, no to… „Westerplatte” po ataku nurkowców był przecięty, ale nie zawalił się cały, reszta została. Ja wiem, jest odbudowany, byłem tam, chodziłem. Przychodzi atak niemiecki, zajęli już „Alkazar”, wdzierają się w park Orlicz-Dreszera, ja jestem w narożnym oknie, brat Jurek z ładownikiem, ładuje mi magazynki do stena. Zasłona dymna, nie widzę, ale tyle było szkła, że słyszę, jak Niemcy już po szkle idą, więc ja wtedy troszkę na wyczucie strzelam do nich. Czołg podjeżdża od nas może trzysta metrów, widzę ten czołg, wiatr zwiewa tą zaporę dymną Niemców. Następuje wystrzał, pocisk wpadł przez okno i rozbił się gdzieś w pokoju. Ja zostałem ranny, tutaj [na brwi] mi złamało trochę kości, posiekana twarz. Brat bierze mojego stena. Ja mówię: „Jurek, idź do następnego okna!”. Ja leżałem, upadłem. Myślę, że nie widzę, jestem niewidomy przez parę minut. Już trochę wiedziałem o niewidomych, dom niewidomych, tak że to było takie wrażenie – nadal to czuję – że nie mam wzroku. Teraz bez wzroku, jednak kalectwo wzroku jest bardzo nieszczęśliwe. Raptem albo „Kulka”, albo „Kluska” – to są pseudonimy sanitariuszek – przemyła mi oczy i zobaczyłem jej twarz. Wyglądała jak anioł! Ja jeszcze widzę teraz tą osiemnastolatkę, jak ona mi przemywa oczy i ja widzę, że nie jestem ślepy. Myślę, że artylerzysta na czołgu, strzelec, poprawił poziomicę i następny pocisk uderzył w brata i uciął mu głowę, zupełnie jak Sienkiewicz opisuje te trzy głowy. Ja jego widzę, on upadł. Z frontu „Westerplatte” były sklepy i stropy trzymały się na belkach żelbetonowych; te belki były dosyć wysokie, bo może jedna trzecia metra. Leżał przechylony plecami przez belkę.
No trudno. Ja ranny, brat zabity. Sanitariuszki sprowadziły mnie na dół, rów przeciwczołgowy, przeprowadziły mnie na Szustra, zdaje się 55, do naszego szpitala polowego. One mi założyły opatrunek, z tym że, tak jak mówię, poza złamaniem tutaj kości nad okiem reszta to były raczej skórne rany, od cegły widocznie. Ten odłamek – ja tak dyskutowałem – to musiał być większy odłamek; gdyby był mały, toby wpadł w oko. Większy dlatego, że miałem bardzo rozbity nos i kość policzkową. To musiał być większy, na pewno rykoszetem przeleciał kilka razy przez pokój i mnie uderzył. Uderzył, poranił, ale nie zabił.
Ewakuowali mnie na Szustra, jestem w piwnicy. Tam jestem świadkiem śmierci „Smusia”. „Smuś” dostał serię po brzuchu. To był bardzo dla mnie emocjonalny moment: błaga, żebyśmy go zastrzelili. No nie można. Błaga o pistolet. Trzyma wnętrzności, sanitariuszka mu poduszkę przykłada. To są takie momenty, które zostały za mną. Nie przeżył, ale nie znam dokładnie zakończenia jego życia, dlatego że wzięły mnie do innej piwnicy, [dały] lepszy opatrunek.
Noc. Niemcy już zajęli ten teren. Przychodzi „Mariawita”, słyszę – woła: „Staszek, Staszek!”. Szustra 55 to piwnice były takie, że okna niskie, ale wychodziły na ulicę. Pomógł mi, wyciągnął mnie z tej piwnicy, za mną poszło jeszcze, zdaje się, dwóch kolegów i myśmy czołgali się. Czołgi już były, ale okopane; nie było piechoty. Parę razy puścili serię, ale myśmy na ziemi, noc. Przeszedłem na Bałuckiego, nie pamiętam numeru dokładnie, tam nasza kompania. To jest, zdaje się, noc z 25 na 26 września. To jest noc przed kapitulacją. Jestem na Bałuckiego. „Mariawita” już wiedział, że jest ewakuacja kanałem, że ewakuują lekko rannych kanałem. Ja nie wiem, czy byłem lekko [ranny], czy ciężko, trochę głowa bolała, ale mogłem chodzić. Jak mnie wzięły na Szustra, straciłem przytomność raz, drugi raz, ale ocucili i dali napić się wody, tak że już mogłem się przeczołgać z Szustra 55 dalej i później już na Bałuckiego – tam już można było za budynkami iść. Pamiętam, że jestem na korytarzu. „Mariawita” przyniósł mi szalik damski i owinął jeszcze całą głowę, bo zobaczył, że krew mi przeciekała przez bandaż. Dał mi jakiś kapelusz damski też; wcisnąłem to na głowę, żeby się nie uderzyć. Przyniósł mi skądś – nie wiem, „Mariawita” to był fantastyczny, on zawsze potrafił znaleźć wódkę – pół butelki wódki. Ciekawe, 25 września. Skąd on to wziął – nie wiem. Ale może gdzieś w budynku było.
„Bocian”… Jest ciekawa sprawa, bo nie znam nazwiska kolegi „Bociana”, ale wiem, że figuruje jako zaginiony. „Bocian” do mnie mówi: „Wychodzimy do kanału”. Weszliśmy, zdaje się, na Bałuckiego do kanału. Tam oficerowie, kolejka. Pamiętam, jeden oficer każe mi przejść, znaczy, mówi do mnie: „Ale ty nie widzisz!”. A drugi mówi po imieniu do niego: „Przecież tam nie ma światła”. Bo ja całe oczy miałem zabandażowane. Kazali mi przejść, pochylić się, czy ja jestem fizycznie [sprawny]. Miałem „parabelkę”, to zostawiłem; broń zostawialiśmy dla obrony.
Wszedłem do kanału, idziemy kanałem. Przed nami szedł „Radosław” (wiem już z książek). Ewakuacja Mokotowa jest dość dobrze opisana i wiedząc mniej więcej, o której ja wszedłem, wiem, że przed nami szedł „Radosław”. Z „Radosława” oni kanały już dosyć dobrze znali, bo na Woli szli, ze Starówki wyszli, później z Czerniakowa do nas. Idę kanałem, czołgam się na kolanach. Później – zdaje się, to Puławska była – mogłem iść półschylony. Dochodzimy do Unii Lubelskiej; ja wtedy nie wiedziałem, ale mogę się domyślać, bo wiem, że szedłem burzowcem. Burzowiec to jest kanał średnicy może trzech metrów. Pamiętam, były deski i mogliśmy po deskach iść, woda sięgała tak do pasa. Niektóre deski były spróchniale; jak człowiek wpadł… Naturalnie, usta mieliśmy chusteczkami zawiązane, żeby się nie napić tego. Burzowiec, przechodziłem przez zasieki z drutu kolczastego – Niemcy musieli wrzucić. Były jakieś worki z piaskiem lub cementem, być może Niemcy rzucili, żeby podnieść poziom wody. Nasi saperzy nie rozebrali tego, tylko widocznie spuścili wodę, to znaczy zrobili jakieś otwory. Wiem, że były momenty, że prawie do piersi woda dochodziła. To musiała być chyba Myśliwiecka, bo tak z mapy: szliśmy prosto, później była ściana pionowa, czyli ja się domyślam, że kanał nie może być pionowy, tylko musi się przelewać, czyli z burzowca… Tam była trochę tragedia nawet. Świeczki się palą, drabiny, żeby się wdrapać. Nas odsuwają na bok, jakaś grupa oficerów i oni pierwsi. W mojej grupie był [taki jeden] – nie wiem, bo to może nie z mojej kompanii. Wiem, że on odbezpieczył granat, tam trochę przeklął i mówi: „Co to, wy? To gińmy razem!”. Naturalnie zaczęli z nim rozmawiać, to on tą szpinkę włożył z powrotem i nas puścili. Przeszedłem przez ten garb.
Sejm. Pod Sejmem czekaliśmy jakieś półtorej godziny. Właz otwarty, czułem nawet zapach papierosa, który czasami dolatywał. Zanim doszliśmy do Sejmu, gdy szliśmy kanałem, [była] taka tragedia: właz, przechodzimy pod włazem, sanitariuszka straciła zmysły – zaczęła krzyczeć, pnie się, żeby wyjść. Mogę się tylko domyślić, że została utopiona. To mnie tak zostaje. Z drugiej strony, nas kolumna może dwustu, trzystu idzie – jedno życie za dwieście, trudno. Ale to są takie bardzo głębokie wspomnienia, trochę człowiek żal ma. Sejm. Czekamy, czekamy, niektórzy chcą przechodzić – nie wolno. Na szczęście przechodzi transport niemiecki, jedzie drogą. Niemcy odeszli od włazu, myśmy prześliznęli się przez właz. Od Sejmu już nie było długo. Plac Trzech Krzyży, zdaje się, przy Wilczej. Wyjść już nie mogłem, rzucili mi linki, pasy pod ręce. Trzymam ręce, pomagali, wyciągnęli. Od razu przy włazie dali mi napić się wody, wytarli usta. Zdaje się, posłali nas albo na Wilczą, albo Hożą – już nie pamiętam – żołnierzy z Mokotowa.

Jesteśmy na kwaterze i nie ma wody. Tam, gdzie się urodziłem, na Mokotowskiej, miałem znajomych. Była Krystyna, do której smaliłem cholewki, bardzo ładna dziewczynka, miała dwóch braci, z którymi się kolegowałem, więc ja poszedłem tam do nich. Naturalnie, wszedłem do mieszkania i wyszedłem od razu. Ona wzięła dwa kubełki i mówi: „Staszek, chodź, pójdziemy po wodę”. Szliśmy, zdaje się, Mokotowską, może skręciliśmy gdzieś. Jest studnia. Długa kolejka. Podchodzimy do studni i jest ktoś, kto zawiadamia, są akowcy uzbrojeni. Tam takie przeżycie – jedni: „podpalacz”, drudzy: „bohater”, kolejka podzielona. Jedni mówią: „Dajcie mu wody”, inni mówią: „Nie dać”. Tak że już tam widziałem większe uczucia ludności cywilnej tej straty, tego wszystkiego, i ich reakcje. Ja stoję z Krystyną. Jedna pani mówi: „Odejdź pan!”. Ja mówię: „Dlaczego?”. „Nie wie pan, jak pan śmierdzi?”. Ja mówię: „Ale proszę pani, ten smród za mną chodzi”. W końcu – nie wiem, czy ten smród, czy jak – przegłosowali, żeby mi dać wodę. Napompowali niepełne kubełki, tak po dwie trzecie. Ona wzięła jeden, ja drugi i idziemy. Dzieci podbiegają z kubkami, wyciągają i piją, tej wody ubywa. Ona mówi: „Staszek, szybciej!”. Tutaj szkoda, ja bym tej wody oddał, ale… Taka rozterka duchowa. Szczególnie tych dzieci trochę szkoda, być może ja już wtedy miałem jakieś premonicje, że będę nauczycielem. Inna sprawa, tak wracając do moich chłopięcych lat i obecnych, to dzieci i psy do mnie się zawsze garną, tak że w życiu miałem przyjemność z tych dzieci. Ale przynieśliśmy – może po pół kubełka.
Naturalnie pani domu – mniejsza o imię – od razu chce „spluwaczki” ugotować. „Spluwaczka” to my wiemy, że to owies z „Haberbuscha” niewyłuskany, trzeba było go ugotować, jeść i pluć te łuski. Od razu wzięła jeden kubełek, żeby ugotować. W domu było, zdaje się, siedem czy osiem osób: rodzina i tam ktoś jeszcze. Jeden kubełek dali mi, żebym się wymył. Naturalnie, ubranie od razu – drzwi uchylone – wyrzuciłem, zabrali. Ona dała mi bieliznę i garnitur swojego syna, Krystyna dała mi waty i ja się watą myję, począwszy od czubka głowy. Jakoś się umyłem, że już się na mnie nie przyklejało. Założyłem bieliznę, ubrałem się, schodzę na dół (byłem na pierwszym piętrze w sypialni). Schodzę, usiadłem przy stole, ale widzę, że się ode mnie ludzie trochę odsuwają i ten stołek trzeszczy, przesuwają. Tak [patrzę] na Krystynę, ona na mnie i mówi: „Staszek, chodź”. Wzięła mnie do swojej sypialni, a u niej drogeria, perfumy. Bombardowanie Warszawy, młoda dziewczyna, to leżało na ulicy, a drogeria czy apteka rozbita, tak że miała. Jak mnie wylała tych perfum… I to nawet niektóre dobre były, bo później się dowiedziałem, że jakieś Chanel czy jakieś inne. Oblała mnie tym wszystkim, trochę ta bielizna się zamoczyła, przyszedłem – pachniałem jak pachniałem. Zupa „spluwaczka” gotowa, zjedliśmy po zupie, ja idę z powrotem na kwatery. Przechodzę do kwater, a koledzy zaczynają gwizdać. „Co wy gwiżdżecie?”. – „To nie wiesz, kim ty jesteś?” – aluzje do tych trochę zboczonych. Ja wyperfumowany jak nie wiem. Ale perfumy pomogły, dlatego ja myślę, perfumy dobre na alkoholu, i to czystym, weszły do porów, tak że wszystko ze mnie wyszło.
Tam miałem taką przygodę. Nie pamiętam – Wilcza albo Hoża – idziemy, nas trzech, już nam dali broń i słyszę jakiś hałas, jakby szczekanie psa. No to po schodach, trzecie piętro, pies jest. My tak mówimy: gdzie pies w Śródmieściu, koniec Powstania? Drzwi zamknięte, ale kopniaka. Może źle zrobiliśmy, ale głód głodem, byłem bardzo głodny. Z Mokotowa przeszedłem, nie należałem do żadnego oddziału. Tam niby się mną zajmowali, ale tak jak mówię, na początku mi nawet wody nie mogli dać, żebym się umył, bo nie mieli. Do pewnego stopnia odniosłem takie wrażenie, że byli trochę bezradni, [nie mieli] co zrobić z nami tyloma z Mokotowa. Z jedzeniem było bardzo [źle], kawałeczek chlebka. Tego psa nie wiem, jak pani karmiła, ale go wykarmiła, no to naturalnie kulka, za nogi i na dół. Ta pani idzie. Bardzo elegancka warszawianka, bardzo elegancka, i poznaje swojego psa. Mówi: „Co się stało?”. Ja mówię: „Wściekł się, musieliśmy go zastrzelić”. Ona zaczęła płakać, tego psa obejmowała i mówi: „No to mi pomożecie go zakopać”. Myśmy go zabili, żeby zjeść! Mówimy: „Nie, my to zrobimy, niech już pani…”. Była już starsza, sześćdziesiąt lat, może pięćdziesiąt pięć. Taka scena. A ona była na pewno dosyć inteligentną warszawianką, bo jej od razu się rozjaśniło w głowie, że to nie wścieklizna, tylko mięso – i z pazurkami do nas. Dwóch kolegów złapało psa, a ja się broniłem, żeby mi twarzy nie podrapała, ale jakoś zatrzymałem ją na tak długo, [by uciekli]. A najgorsze było to, że inne panie ze schodów [stanęły] za nią [w obronie] i nie wiedziałem, czy… No strzelać nie będę, ale jakoś zatrzymałem, widzę, że tamci już za zakrętem, nie ma ich, wyrwałem się, uciekłem. Oprawiliśmy psa. To była uczta. Znalazła się i wódka i znów po iluś tam dniach jadłem mięso. Musze powiedzieć, że psie mięso nienajgorzej smakuje. Trochę słodkie, tak jak zając z sosem jabłkowym, słodkim. Podzieliliśmy to i obgryźliśmy, nic tam nie zostało.
Wymarsz z Warszawy. Szedłem ze Śródmieścia na Politechnikę. Oddanie broni – rzucaliśmy broń, przedtem połamaliśmy wszystkie iglice, żeby nie mogli używać; z drugiej strony, to nie było takie ważne.

  • Kiedy to było? Czy pamięta pan datę?

Piątego października. Albo czwartego, albo piątego. Wiem, że najpierw, zdaje się, poszła Wola. My ze Śródmieścia, oficerowie Wehrmachtu stoją, kamery są. Przed nami komenda wychodziła, pamiętam. Myśmy składali broń na 6 Sierpnia, pamiętam, takie pole czy ogród był, myśmy to rzucali. Niemcy tak się patrzyli na nas, oficerowie w butach oficerskich. Później jak kupiłem Daviesa „Powstanie Warszawskie” i on pisze „dumni Polacy” i tę kolumnę widzę, to widzę to, co było przy Politechnice. Davies to zdjęcie na pewno wziął ze źródeł niemieckich. Przed wyjściem każdy z nas był ogolony, wymyty, ubrany jak można było najlepiej, tak że wychodziliśmy trochę z fasonem, marsz.
Może wspomnę: przed wyjściem z Warszawy poszedłem do cioci, siostry ojca, ona dała mi książeczkę do nabożeństwa oprawioną w skórkę […]. Ciekawa książka, 1909 rok, arcybiskup Pużyna dał pozwolenie wydrukowania tej książki; czyli ja, Powstaniec, kilkadziesiąt [lat później], a książeczka jeszcze dalej. Dała mi to, dała mi worek z nylonu ze spadochronu i mówi: „Staszek, to ci się przyda”. Bo to był dosyć pojemny worek, a można go był zwinąć w rulonik, że to nic było, bo to cienkie, a mocny materiał. Dała mi bieliznę, dała mi trzy czy cztery koszule, tą książeczkę do nabożeństwa. Pożegnała, popłakała, przeżegnała krzyżem i poszedłem. Myślałem zostać jakoś z ludnością cywilną, ale miałem bandaż. Jednak ta rana nad okiem to była [uciążliwa], miałem jeszcze z miesiąc czasu, tak że w tej dyskusji jakiś oficer mówi: „Wiesz, my wiemy, że rannych szczególnie… Jak ranny, to znaczy Powstaniec. Ranny cywil, to nie wiadomo, jaki los cię spotka”. Z tego okresu mogę powiedzieć, że my mieliśmy wybór, że gdybym chciał, to mogłem przejść do cywila i starać się wyjść z ludnością cywilną. Trudno powiedzieć dlaczego – czy to harcerstwo, czy to wychowanie patriotyczne, czy „żołnierz do końca” – poszliśmy do niewoli.
W drodze do Ożarowa dwukrotnie starałem się wydostać z kolumny. Wehrmacht nas eskortował. Najpierw pole pomidorowe, ja do niego mówię: Essen, bitte, to znaczy: „Proszę o jedzenie”. Już wtedy sobie zobaczyłem, że jednak niemiecki już wtedy zaczął mi pomagać. Puścił mnie na pole, ja położyłem się, poczołgałem do jakiejś szopy i już za jakimś snopkiem siana. Piętnaście minut, przyszedł. Nawet nie bił, tylko do kolumny z powrotem. Drugi raz poprosiłem o Wasser. Wasser, bitte – żeby napić się wody. Pozwolili mi podejść do chaty. Studnia, jakaś pani stała, dała mi wody. Ja patrzę, za dom. Ona pomogła mi wejść przez okno, schowała mnie pod łóżkiem, zakryła kanapami, ale znaleźli. Wtedy dostałem parę kopniaków. Tak że doszedłem do Ożarowa. Po drodze niektórzy żołnierze mieli niesamowite ilości pieniędzy, niektóre w ogóle nie były pocięte. „Górale” po pięćset złotych pamiętam, myśmy nożyczkami cięli, żeby ich używać. Naturalnie w Warszawie nie było możności użycia tych pieniędzy. Pamiętam, że dostałem, zdaje się, trzy dolary amerykańskie; dzielili kasę i to były dolary amerykańskie. W Ożarowie dali nas do jakiegoś składu z farbami. To już była noc, jak myśmy tam weszli, to jak się obudziliśmy, to jedni czerwoni, drudzy niebiescy. Jakoś trochę się oczyściliśmy.
W Ożarowie dokładnie nie pamiętam, ale chyba rano dali nam kawę i chleb i gdzieś o godzinie trzeciej już ładowali do pociągu. Pociągi towarowe, dosyć dobrze zbite, tak że nie można było się położyć, trudno było usiąść, ale mogliśmy, na zmianę siadaliśmy. Graliśmy w pokera naturalnie – milionami, bo tam było tego. Jedziemy. Przystanek – dali nam obiad, stała niemiecka kuchnia polowa. Patrzymy, silniejsi, zdrowsi, my na barki i przez okienko patrzymy, ja patrzyłem: naturalnie pola, już było kopanie kartofli, koszyki, furmanki, nasze matki wieśniaczki, jak one to kopały, zbierały. Zdaje się, przejechaliśmy Częstochowę i widzimy, że niedługo Gubernia Generalna się skończy. Może przed tym. I wtedy wyrzuciliśmy wszystkie pieniądze. To był niesamowity widok, bo wiatr te pieniądze rozwiewał. Później się dowiedzieliśmy już w obozie w Lamsdorfie, że za „górala” można było kupić kilo masła czy dwa kilo mięsa poza Warszawą. Myśmy tam wyrzucili parę ładnych tysięcy. Wszedłem na [czyjś] grzbiet, przez okienko patrzę – te kobiety rzuciły motyki i zbierają pieniądze. Tak że pozbyliśmy się pieniędzy, przejechaliśmy. Nocowaliśmy gdzieś na Śląsku. Następnego rana wiem, że władowali nas gdzieś o dziewiątej i idziemy do Łambinowic, do Lamsdorfu. Zdarzył się wypadek: dwa samoloty myśliwskie zderzyły się na naszych oczach, niedaleko naszej kolumny. Spadły, naturalnie płomień. My zaczęliśmy klaskać. No to wtedyśmy oberwali, kolbami bili nas, tak dosyć [mocno], po plecach. Taka reakcja młodych chłopaków czy mężczyzn: zobaczyliśmy, że dwóch już nie żyje i dwie maszyny poszły, to już mniej do strącenia tych niemieckich maszyn – zaczęliśmy klaskać. Ciekawy zbieg okoliczności: jestem w Australii z kolegą, już założyliśmy koło Armii Krajowej, umówiliśmy się. Nikt nie chciał być prezesem, ja się zgodziłem, że będę prezesem, ale mówię: „Zanim będzie zebranie ogólne, musimy zrobić zarząd”. Kazik Sierakowski [był], ja mówię: „Pomożesz?”. Mówi: „Ja będę sekretarz”. Zbyszek Sierakowski mówi: „Ja będę skarbnikiem”. Trzech to już jest komitet. Kazik Sierakowski szedł i widział zderzenie tych samolotów! Czyli musieliśmy niedaleko siebie iść. W Australii się spotkaliśmy i dogadaliśmy, że w tej samej kolumnie szliśmy do Lamsdorfu.
Lamsdorf. Dali nas do baraków rosyjskich. Pamiętam, że widok był fantastyczny. Gołe pośladki, biliśmy wszy. No tak, pierwszą czerwoną koszulę wyrzuciłem, drugą, ostatnia koszula – wyrzucać? To się człowiek rozbierał z bielizny, nie było kobiet, i kamieniami wszystkie zaszewki biliśmy dosłownie. Niesamowite zawszenie, to trudno sobie uzmysłowić! Ja leżałem na średniej kondygnacji, bo były trzy kondygnacje, i widziałem, jak na mnie spadały z tego starego siennika, tam coś tam było. Tak było chyba z dziesięć dni. Cierpieliśmy, bo to gryzło, a przede wszystkim człowiek robił się coraz bardziej słaby, bo krew zjadały. Ale przyszła łaźnia i dezynfekcja. Wtedy, pamiętam, stały takie beczki z jakimiś chemikaliami i Niemki miały na kołku zawieszoną szmatę, do beczki, pod ramiona, miedzy nóżki, po głowie. Kazali nam się tak jeszcze, że tak powiem, [niezrozumiałe] te chemikalia. [Poszliśmy] na łaźnię, z łaźni wyszliśmy świeży, czyści i dostaliśmy ubranie jeszcze gorące od pary – wyparzyli nasze ubranie, każdy dostał. Przenieśli nas do nowych baraków i już wszy nas opuściły, tak że można się odwszyć.
Lamsdorf, była taka nauczka. Ja zawsze tak trochę myślałem o przyszłości, jak to będzie jutro. Z Lamsdorfu, zdaje się, po trzech czy czterech tygodniach wyjazd – Markt Pongau. Markt Pongau jest w Austrii w górach, przepiękne miejsce, na pół drogi między Salzburgiem a Innsbruckiem. Jedziemy do Markt Pongau, po drodze dawano nam jedzenie. Ja sobie oszczędziłem trochę, było więcej chleba i tak dalej; miałem dwie porcje chleba, porcję margaryny i, zdaje się, porcję sztucznych konfitur. Przyjechaliśmy do Lamsdorfu, rozmieścili nas. Było nas sześciuset w Lamsdorfie, był oficer, który się podał za szeregowych, był Dolmetscher, znaczy tłumacz. Już w Lamsdorfie Niemcy dali nam odpis konwencji genewskiej, tak że tak dosyć porządnie było. W Lamsdorfie obóz, sześciuset. Baraki były dosyć przyjemne, nie były drewniane. Położyłem się na pryczy i ten chlebek i to wszystko pod poduszkę. Rano się budzę i nie ma nic. To była fantastyczna lekcja, dlatego że powiedziałem sobie: jak dostaniesz, to zjedz.
W Lamsdorfie były takie bardzo nieprzyjemne rzeczy. Byli Powstańcy, którzy byli fizycznie więksi, silniejsi i zdarzały się wypadki, że chłopak je chleb, a ten drugi mu zabiera z ręki, zjadł. I co mu zrobisz? On większy od ciebie. Były debaty i w końcu powiedzieliśmy, że trzeba zrobić baty. Baty, debaty, trzeba zrobić baty. Do Niemców nie chcieliśmy mówić. Pamiętam, było takich trzech, nie wiem, skąd byli, ale chyba warszawskie opryszki z Woli. Oni byli może najgorsi, popychali. Myśmy sobie przysięgli, że damy im koca – zawiniemy w koc, namoczyliśmy linki i każdy musi raz uderzyć, żeby nie było, że to ktoś, tylko każdy raz. Pamiętam, już jest wieczór przed godziną policyjną, jak ten capstrzyk i gasili światło, bo myśmy się bali, że będzie krzyk. Koc na głowę, kilku przytrzymało, spodnie na dół no i jak dostał tak kilkanaście czy kilkadziesiąt [batów], krew się polała. Niemcy później wzięli ich na izbę na opatrunek. I skończyło się, nie było wyrywania, nie było popychania, tak że sami załatwiliśmy pewne sprawy.
W Lamsdorfie ja przyjąłem taką zasadę, żeby wyjść z obozu. Nie śpię długo, mnie sześć godzin wystarcza, jeszcze teraz, mając osiemdziesiąt sześć lat (czy pięć – jeszcze nie mam, ale za parę tygodni). Tam były tylko numery. 105195. Tak jak „Ojcze Nasz” to 105195 będę pamiętał cały czas. Rano wstawałem, rano dawali kawę. Chleb dawali po obiedzie. Na obiad była zupa, po obiedzie dawali porcję chleba z czymś – margaryna czy jakiś dżem – i to było na kolację i na śniadanie. Jak już nauczyłem się, że nawet spod czujnej głowy mogą zjeść chleb, to ja to wszystko zjadłem. Śniadanie przyszło, kawy się napiłem i trochę w żołądku grało. Ale zawsze starałem się być pierwszy. Potrzebowali do czyszczenia czy potrzebowali na kuchnię dziesięciu, to tych pierwszych oddzielali; nawet nie wołali numerów, nic, tylko kto był w kolejce. Starałem się gimnastykować. Mieliśmy „ulicę Marszałkowską”, przejścia miedzy pryczami, to wszystko było, i nazwy ładne staraliśmy się zrobić. Były wykłady, między nami byli nauczyciele, było, zdaje się, dwóch z uniwersytetu. Na przykład pamiętam, był dobry geograf, tak że ja poprawiłem sobie geografię. Miałem dobrego geografa u Giżyckiego, jeszcze pamiętam rzeki Europy: Peczora, Dwina, Dźwina, Niemen, Wisła, Odra – naokoło Europy. Staraliśmy się na przykład rysować mapy. Jak on miał wykład o Afryce, to sobie tam narysowaliśmy, żeby jemu pomóc i on już mógł na mapie nam pokazać. Ci z nas, którzy mieli trochę gimnazjum czy po gimnazjum, starsi, staraliśmy się jak najwięcej pomóc w edukacji, żeby ten umysł pracował, żeby to szło.
Potrzebowali na przykład na kuchnię. Ciekawe, bo ojciec mamie obierał kartofle i ja pomagałem, nauczyłem się obierać kartofle. Wzięli nas coś ośmiu, dali nam kubełek kartofli, postawili zegarek i łubiankę na obierki i kazali obierać. Ja wygrałem. Nas tam więcej, ze trzydziestu, ale ośmiu potrzebowali i to, że mamie obierałem kartofle, niesamowicie mi pomogło. Kuchnia, musieliśmy obierać kartofle. Oni zważyli obierki i czas, w jakim czasie ile kartofli obrałem. Byłem chyba w pierwszej piątce. Na kuchni było fantastycznie, dlatego że tam jedli Niemcy. Miał dwie kanapki, zjadł jedną, a jedną – mrugnął do mnie, żeby inny nie widział – mogłem zjeść. Najważniejsze było mycie kotła. Kotły były na tą zupę może trzysta litrów czy czterysta, polowa kuchnia. Rozdali zupę, naturalnie myśmy byli w tej kolejce, a później musiałem to wymyć. Oczywiście jak zupę zbierali, to ta zupa osiadała na ścianach, no to naturalnie najpierw ręką. To czasami nas taki kocioł czyściło czterech i nie mogliśmy tego wszystkiego zjeść. Tak że zacząłem przybierać na wadze.
Do pewnego stopnia w konspiracji miałem szczęście, w Powstaniu miałem szczęście. Gdybym tego hełmu nie założył, być może kula by mnie uderzyła w krzyż i bym nie rozmawiał z panią. Przestałem palić. W niewoli największe nieszczęście było palenie; byli tacy palacze, że chleb – tę skromną porcję – połowę zamieniał na papierosy. Papierosy były z paczek Czerwonego Krzyża, paczka czasami przychodziła na sześciu, na trzech – jak na trzech, to było więcej. Kłopot był z puszkami metalowymi, bo trzeba było otworzyć. Znaczy Niemcy nie pozwalali puszek brać, przebijali bagnetem. […]
  • Proszę pana, proszę powiedzieć, do kiedy był pan w obozie, jak długo.

Wyszedłem z warszawy 5 albo 4 października, zostałem oswobodzony 8 maja, kapitulacja Niemiec. Byłem w Markt Pongau, w Austrii, i jednak to była prawda, że esesmani – szczególnie SS, gestapo i w ogóle naziści, ta grupa Niemców – mieli zamiar się bronić. U nas na przykład strumienie płynęły z gór w dolinę, w dolinie rzeka, myśmy robili faszynę, to znaczy gałęzie i kamienie. Robiliśmy zapory czołgowe, budowaliśmy pozycje obronne karabinów maszynowych, wykuwaliśmy w skałach czasami jakiś rowek, coś. Może nieoficjalnie, ale wśród Niemców była ta idea, żeby stworzyć…
Naturalnie kapitulacja Niemiec, to wszystko upadło. Byłem oswobodzony przez 82. Dywizję Spadochronową amerykańską, która broniła Bastogne, tak zwane screaming eagles, to znaczy krzyczące orły, orły mieli na [mundurach], 8 maja. Już 2 maja nie było wartowników. Obóz w Austrii, dowódcą obozu był stary Austriak, pułkownik z pierwszej wojny światowej z wąsami, widzę jak świętego Józefa. Strażnicy – przeważnie Volkssturm, po pięćdziesiątce. Prawdę mówiąc, czasami ja miałem więcej chleba jak oni. Nawet się podzieliłem; sprzedałem papierosy, kupiłem bochenek chleba, patrzy na mnie. Tak że 8 maja, czołg przejechał przez bramę, obalił bramę, otwiera się klapa i wychodzi niesamowicie duży Murzyn. Nie wiem, czy mi się zdawało, że on miał strasznie dużą głowę w hełmie. Mieli przygotowaną czekoladę i papierosy, zaczęli wyrzucać.
Wrócę do tego, co było przed tym. Na dwa tygodnie przed kapitulacją Niemiec w obozie nie ma w ogóle jedzenia, robi się rozluźnienie. Jeszcze jest straż więzienna, Wehrmacht, w dolinie, na motocyklach esesmani przejeżdżają samochodami. Był ojciec i dwóch synów, pierwszy uciekł z obozu. Na drugi dzień ich trójkę – zabici. Moje ubranie – miałem KG – Kriegsgefangene na kolanach, na plecach, na piersiach. Gdyby to był luty czy nawet marzec, być może by ich odprowadzili. Żołnierz przegrany, żołnierz z żalem przegranego miał pistolet maszynowy, tylko nacisnął – trzy życia poszły. Wtedy zorganizowaliśmy taką jakby straż obozową osobistą, starsi chłopcy. Nie ma co ryzykować, przecież jest koniec, samoloty amerykańskie dosłownie tysiącami latały nad nami już (ja mówię po Bożym Narodzeniu), tak że widać było ten koniec Niemiec. Czasami Niemcowi dopiekłem, mówiłem: Deutschland kaputt! On już nawet nie złościł się, pokiwał głową i mówi: „Może masz rację”. Sam widział te samoloty amerykańskie. Stworzyliśmy straż, tak że młody, głodny chciał się wyrwać – myśmy sami nie pozwalali. Było z żywnością bardzo trudno. Komendant obozu zadzwonił do Czerwonego Krzyża i po dwóch dniach przyjechał Czerwony Krzyż. Pamiętam, taka droga schodziła z gór, te samochody, ciężarówki z czerwonym krzyżem na plandekach. Przywieźli nam jedzenie. Tak że przez dwa dni myśmy nic nie jedli, później przywieźli wystarczająco. Chcę wspomnieć, że, zdaje się, na dwa tygodnie przed kapitulacją ewakuowali „Bora” Komorowskiego z Colditz, fortecy całego sztabu. Był Pełczyński i było kilku oficerów angielskich. Zatrzymali się w obozie przez noc i wtedy pierwszy raz widziałem „Bora”– z daleka, ale naturalnie przywitał się z nami, parę słów powiedział. Niemcy nawet pozwolili mu. Być może mówił trzy, cztery minuty, później go zabrali do samochodu i Wehrmacht ewakuował go do Szwajcarii. Wolność. Amerykanie przyszli. Obok był duży obóz rosyjski, było ich około dwóch tysięcy, koczowali na zewnątrz, nie było baraków, było trochę namiotów. Oni byli w strasznych warunkach. Amerykanie nas zabrali z obozu na dużą łąkę, w dolinie płynęła rzeka Salza, tak że [zabrano nas] na drugą stronę tej rzeczki. Namioty, przyjechała kuchnia polowa, przyjechała łaźnia polowa. Wszystką młodzież zdaliśmy i dali nam umundurowania amerykańskie, nie bojowe, tylko – jak to powiedzieć – jak nie pełnił służby, takie półcywilne. To znaczy bez odznak, ale kurtki, spodnie, buty amerykańskie z zapinaczami, furażerka. Wyglądałem na żołnierza. Dali nam, naturalnie, dobre jedzenie, z tym że od razu była opieka lekarska i lekarze nie pozwalali nam się przejeść, bo jednak byliśmy trochę wygłodzeni i na żołądek tyle tłuszczu, tyle proteiny dać, to nie wiadomo, co będzie.
Teraz mi się przypomniał taki charakterystyczny wypadek: ofensywa Rumstedta, przełamali Amerykanów. Bo Bastogne to miasto otoczone przez Niemców, a Eisenhower wysłał tam te dwie dywizje spadochronowe najlepszych żołnierzy. Bronią się i Niemcy musieli wziąć spadochroniarzy do niewoli, bo to był grudzień, gdzieś przy końcu stycznia, może na początku lutego. Pięciu Amerykanów biorą do nas, do obozu, w mundurach spadochronowych. Wiem, że nawet mieli grzane kamizelki, że jak leciał w samolocie… Ich charakterystyka: stoi Niemiec, przykładał deskę i malował zieloną farbą, żeby napisać KG przy bramie. My tak stoimy, Amerykanie to nowość. Ten Niemiec zatrzymał, to on się zatrzymał, ten mu przykłada deskę i tutaj ma kubełek z farbą, a ten Amerykanin jak kopnął ten kubełek, to Niemiec zrobił się zielony. Ja sobie tak pomyślałem: gdybym ja to zrobił, nawet w tym czasie, tobym nie żył. Niemiec karabin do niego, a on odsunął karabin – taki spadochroniarz wielki – przeszedł ostentacyjnie. To taki moment psychologiczny: zwycięska armia amerykańska, już Niemcy wiedzieli, że z nimi trzeba się troszeczkę inaczej obchodzić jak z Polakami, z byłymi jeńcami.
Oswobodzenie – fantazja. Tam był bardzo duży wypadek. Amerykanie oddzielili nas od Rosjan. Naturalnie wolność, no więc trzeba się uzbroić, Powstańcy. W Bischofshofen (to miasto tak siedem kilometrów od Markt Pongau) był magazyn broni, więc myśmy przynieśli broń. Żebyśmy to mieli w Powstaniu, tobyśmy wygrali Powstanie. Każdy miał przynajmniej dwa pistolety maszynowe. Że się nie postrzelaliśmy, to ja w ogóle nie wiem, jak to było. Amerykanie przez trzy dni dali nam wolność. Z tym że była zemsta jedna i może nieprzyjemna. Był folksdojcz francuski, myśmy go Blacky nazywali, to znaczy czarny, brunet taki. Był bardzo dla nas niedobry. Chleb zabrał, skopał, bił nas, kopał nas. Myśmy szukali fotografa, nawet mam fotografię pierwszą z tej sceny, jeszcze w tym mundurze amerykańskim; nas tam zdaje się pięciu stoi. […] Któryś z kolei poznał tego Blacky w cywilu, już chciał wydostać się. Naturalnie od razu go wzięliśmy, przyprowadzili do obozu i kazali mu szorować menażki. Jak wyszorował ze sto, później mu kazaliśmy ten piasek, którym szorował, jeść. Później go kopnęli, później to… Mnie tak trochę nawet było nieprzyjemnie. A już był oficer łącznikowy z Londynu, kapitan; akuratnie przyjechał, jak on jest już na ziemi i jęczy. Od razu nas na baczność: „Co wy robicie! Jesteście narodem kulturalnym! Zemsta zemstą, nie ma!”. Trochę się ocknęliśmy, a on bierze drivera i każe go zawieźć do szpitala. On był w takim stanie, że do szpitala nie pojechał, gdzieś w szczelinie… To był jeden wypadek.
Rosjanie bardzo się mścili. Ja byłem świadkiem w namiocie, złapali żołnierza niemieckiego. Esesmani zdejmowali te swoje piorunki, ale było wyblakłe na kołnierzu, tak że można było poznać, że esesman. Jak tylko złapali esesmana, to byłem świadkiem: namiot, dali jakąś plandekę pod tym, powiesili nagiego, żyletkami cięli i pieprzyli, solili. On drgał. To też tak w pamięci zostało. Z drugiej strony, Rosjanie mieli tą krwawą… Parę milionów żołnierzy zginęło, tak że trudno, trzeba jakoś to wytłumaczyć.
Dowódca oddziału amerykańskiego w Markt Pongau był pochodzenia polskiego, rozmawiał po polsku. Jest szpital – bardzo ładny, elegancki szpital, raczej może sanatorium większe – i tam było bardzo dużo esesmanów, bez rąk, bez nóg, w różnym stadium poranienia. Rosjanie gdzieś znaleźli alkohol czy gorzelnię, nie wiem,. Jak przynieśli alkoholu, a było ich ze dwa tysiące, jak się popili, to do miasta. Większa część miasteczka była po jednej stronie rzeczki, most, obozy naszego namiotu już były po tej stronie. Ja patrzę, a tam strzelanina! Miałem już motocykl niemiecki, zarekwirowałem sobie – gdzieś stał, ani się nie pytałem zasadniczo, do kogo należy, zwycięzcą byłem. Na motocykl z kolegą, jeszcze przez most przejechaliśmy, podjeżdżamy do tego szpitala, a Rosjanie wyrzucają przez okno wszystkich rannych. Siostry wyrzucają. I pamiętam, myśmy się tak z boku zatrzymali, przyjeżdża dowódca kompanii. A tam już byli oficerowie i ciekawe, bo wiedzieliśmy, że jest jakiś pułkownik, ale był taki młody, znaczy się enkawudzista, on tym zarządzał. Tam już był cmentarz rosyjski, na tym cmentarzu leżało kilkaset jeńców, którzy zmarli. To też taki emocjonalny, psychologiczny moment. Ten Amerykanin do niego, ma tłumacza rosyjskiego, mówi: „Co wy robicie!”. On tak chodzi i dał rozkaz, oni przestali wyrzucać (większość była pijana) i nie mówi do niego nic, tylko już miał samochód – o mercedesa mu się postarali Rosjanie – i zaprasza tego Amerykanina do mercedesa. Ja pamiętam, ten otwiera drzwi, wsiadł, jedzie – ja za nim. Przyczepka była, nas było trzech, jadę. A on tego Amerykanina zawiózł na cmentarz i mu ręką pokazał. Nic nie mówili. Oficer, ten Polak-Amerykanin zasalutował i pojechał na swoją ten. Dwa dni później dolina się trzęsie. Przyjechały „dżemsy”, te sześciokołowe ciężarówki rosyjskie, wszystkich załadowali i zabrali. Tak właśnie mówię: załatwienie sprawy. Ten ruski musiał być dosyć inteligentny, że tłumaczenie tego, co zrobili, to trudno wytłumaczyć; najlepsze tłumaczenie, jakie mógł dać, to pokazał mu groby tych rosyjskich jeńców, którzy z głodu pomarli. Ten Amerykanin zrozumiał, nie było żadnej dyskusji. Na pewno zadzwonił do dowództwa dywizji, dywizja przysłała transport, załadowali i Rosjan nie było.

  • Proszę powiedzieć, co dalej się z panem działo?

Bardzo szybko: ja zachorowałem, miałem zwichniętą nogę. Generał Anders wysłał transporty do Austrii, szczególnie Austria niedaleko Brenner Pass. Do wojska bierze szczególnie młodych akowców. Ja nie pojechałem pierwszym transportem, nie pojechałem drugim transportem, tak że już jest sierpień, kiedy ewakuowałem się przez Brenner Pass. Amerykanie, pamiętam, jechali wojskowymi samochodami. Takie wielkie wrażenie: kręta droga, jedzie „dżems”, siedzi nas tam chyba ze trzydziestu, Murzyn kierowca nogami sobie [prowadzi], a my patrzymy na tą przepaść. On dobrze jechał, tymi nogami nas zawiózł. Takie ciekawe rzeczy. Wiedzieli, jak strzelać, to znaczy mieli specjalne rury wydechowe – później sprawdziłem. Wyłączali silnik, benzyna wchodziła do rury wydechowej, później włączali i wybuch, szczególnie jak panienki szły. Niemki szły, to wybuch, tak jak granat. Pojechałem do Ankony, zgłosiłem się na komisję poborową. Już wtedy marszałek Alexander, dowódca 5 Armii Brytyjskiej zabronił Andersowi, już 2 Warszawska Dywizja prawie gotowa, uzupełnienia, 2 Korpus wyszedł z walki, było tam ich na nogach może 80 000 – 90 000, a tu już ma prawie 130 000. Tak że Alexander powiedział: „Dosyć, mój przyjacielu”. Przyjmowali jeszcze. Major, który ze mną miał rozmowę, pyta: „Dlaczego pan z pierwszych wrócił?”. Ja mówię: „Byłem chory, w szpitalu byłem, nie mogłem”. A on mówi: „No tak”. Ja mówię: „Proszę pana, ale ja wiem, że pan jeszcze przyjmuje. Przyjmuje pan z Wehrmachtu, przyjął pan Ukraińców”. „No tak, z nich trzeba patriotów zrobić. Ale pan z Powstania, to już pan o ojczyźnie nie zapomni”. Tak że do wojska nie wstąpiłem, byłem w Ankonie, jeszcze byłem w szpitalu, zwolniłem się ze szpitala – mam świadectwo: zwolniony ze szpitala na własne żądanie.
Dowiedziałem się o gimnazjum w Trani. Trani – obóz cywilny, Barletta i Trani, duży obóz, w każdym razie około może dwa i pół – trzy tysiące ludzi. To były baraki Czarnych Koszul Mussoliniego, eleganckie baraki, łaźnie, no naprawdę luksusowe. Gimnazjum Kopernika otworzono, już się rozpoczęło, już nauka jest. Wiem, że była 155. kompania transportowa, ja poznałem szofera i trochę na lewo przewiózł mnie z Ankony do Trani. Tam trochę nieszczęśliwie wylądowałem, bo ja trochę miałem więcej niż małą maturę, ale dyrektor (nawet poeta, zaraz mi przyjdzie na myśl) mówi: po małej maturze, ale muszę zdać egzamin z pierwszej licealnej. Dał mi dwa miesiące. Nigdy tak nie pracowałem. Zdałem, przeszedłem do pierwszej licealnej, zdałem pierwszą licealną. Przed drugą licealną jest ewakuacja 2 Korpusu do Anglii. Rozkaz, ludność cywilna: jeżeli chodzi o matki czy siostry, jak ktoś miał żołnierza, automatycznie jechał do Anglii. Szkołę, z nas zrobili sieroty Korpusu, to znaczy do osiemnastu lat człowiek był sierotą. Dodawali nam jakichś ojców, którzy zginęli pod Monte Cassino, Piedimonte czy gdzieś. Anglicy może wiedzieli, że to jest nie wszystko legalne. Alexander był bardzo życzliwy dla Andersa, dla Polaków po Monte Cassino; on wiedział, jaką krew myśmy dali. Z tego, co przeczytałem i obecnie wiem, to był bardzo dla nas przychylny i dlatego pozwolił Andersowi 2 Korpus tak bardzo rozbudować. Mnie ogolili, upudrowali i mówią, że mam osiemnaście lat. To jest 1945 rok, już się goliłem dwa lata. Oficer angielski przyszedł, tyłem dłoni pojechał po policzku, wyrzucił mnie – i nie mam wyjazdu do Anglii.
Jestem w gimnazjum, pułkownik Borkiewicz – szef tych dwóch obozów – był bardzo przychylnie do nas [nastawiony]. Co z nami zrobić, co z nami zrobić? Było nas takich siedmiu trochę starszych. Wysłał nas do Rawenny na komisję poborową. Była nawet debata, bo słyszałem, tam dwóch oficerów debatowało: „A jak ich nie przyjmie, bo to zamknięte?”. On mówi: „Nijak! Jeździmy, to na pewno ich wezmą!”. Pojechaliśmy do Rawenny – przyjęli. Wstąpiłem do 2 Korpusu, 2 Warszawska Dywizja Pancerna. Ponieważ byłem trochę później, to nie przeszedłem tego szkolenia dalej, ale już mówiłem troszeczkę po angielsku, to miałem trochę [lepiej]. Byłem pomocnikiem pół-Polaka, pół-Białorusina, sierżanta, któremu pisałem rozkazy i uczyłem go nawet czasami czytać te rozkazy. Byłem w takim specjalnym batalionie likwidacyjnym. Likwidowaliśmy obozy. Likwidowałem obóz 6. pułku pancernego, 4. pułku pancernego. Mógłbym opowiadać jeszcze godzinę o tych likwidacjach, jak to wszystko wyglądało.

2 Korpus, przyszedł październik, nasz wyjazd. Przejechałem do Anglii pociągiem przez Niemcy. Ciekawe wrażenie: pociąg podzielił się od razu. Połowa śpiewa po rosyjsku, druga połowa po niemiecku, a nas paru akowców w środku. Mamy karabiny, ale bez amunicji, bo to w transporcie nie dają. To znaczy, jeśli chodzi o żołnierzy, którzy ze wschodniej Polski byli w Rosji, no to mieli ten – ja może trochę przesadzam, ale widać. A z armii niemieckiej to już oni byli raczej… Nie wstydzili się tego, że służyli w armii niemieckiej, i śpiewali. Przejechaliśmy Niemcy, Kanał, Armia Brytyjska wzięła nas z Southampton. Promem przejechaliśmy, zabrali nas przez Londyn na północ.
Byłem koło miasta Dolton, tam była baza marynarki brytyjskiej, łodzie podwodne. Tam stały, zdaje się, dwie łodzie: „Wilk” i „Orzeł”. Naturalnie, ja byłem z gimnazjum, czyli jak założyłem mundur, byłem żołnierzem, odkomenderowali mnie do szkoły. Ta cała sytuacja bardzo dobrze dla mnie wyszła, dlatego że gimnazjum było cywilne, a nas kilku było żołnierzami. Dyrektor szkoły chciał nas do jakichś prac, to myśmy mówili: „Mamy oficera i przepraszamy, pełnimy służbę”. Jak wojsko chciało nas do jakichś służb: „My jesteśmy uczniami, jesteśmy w gimnazjum”. Było bardzo dobrze, bo UNRRA ubierała i dawała. Oni nie pytali się, tylko liczyli, ilu w klasie, i było nas trzydziestu, to trzydziestu dostało buty, trzydziestu dostało ten. Tak że ja miałem więcej umundurowania, jak w nim mogłem chodzić. Kolegom pomagałem, jak były dziury w skarpetkach, to brałem czterdzieści par skarpet do sierżanta, on wymieniał na nowe – no bo ja żołnierz, szedłem. Dosyć dobre było. Gęborek, nazywaliśmy go Bakcylem. To biolog, inspektor szkół w województwie poznańskim. Wyglądał na bakcyla, chudziutki, wysoki. Cisnął nas, jak nie wiem.
Zrobiłem maturę. Nie byłem matematykiem, ja raczej zawsze byłem historykiem. Mogłem pracować, być ambasadorem, dyrektorem banku, ale z matematyką… Profesorowie byli bardzo przychylni. Profesor z tej matematyki – my piszemy matematykę, ściągi przechodziły od jednego do drugiego… Najlepszy był Anglik. Musiałem zdać język na maturę polską. We Włoszech nauczyłem się dosyć dobrze po włosku, bo to piosenki: „Mamma son tanto felice” czy „Bésame, bésame mucho”, Włoszka, pocałunek, jakaś szklanka lemoniady, ona po włosku… Uczyłem się łaciny i łacina mi bardzo dużo pomogła. Tak że ten okres w Trani to żyliśmy fantastycznie. Przed likwidacją obozu Anders chciał przeszkolić swoich żołnierzy, założył szkołę kucharską i pieczenia, to pączki takie, jak nam piekli ci żołnierze… Naturalnie myśmy byli tymi, którzy oceniali ich wyniki. To był niesamowity okres, fantastyczny. Anglia. Anglik nauczył mnie. Mnie wybrali w delegację, już trochę mówiłem po angielsku, i jemu tłumaczymy, że my teraz nie zdamy angielskiego, ale jesteśmy w Anglii. Już podpisałem PKPR, to znaczy Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. Podpisałem umowę z królem Jerzym VI, że przez dwa lata będę w Armii Brytyjskiej w rezerwie. To było uzgodnione z rządem polskim, na pewno państwo wiecie. Ja jemu mówię: „Słuchaj, ja przez dwa lata jestem w Anglii”. No ale jak wyjadę? „Ale po dwóch latach ja będę mówił po angielsku! Ja nawet dzisiaj nie zdam matury”. A on mówi: „Chłopcy! Nie bójcie się”. Powiedział nam gramatykę. Ja musiałem mówić o Chaucerze, to taki pisarz angielski z XII wieku. Nauczyłem się na pamięć tego Chaucera. Komisja egzaminacyjna, w której „Bakcyl” siedzi, pilnuje nas jak nie wiem i ustny zdałem. Na maturze najbardziej co mnie uderzyło, to że byłem dobrym polonistą, a miałem dostateczny, a tak to mam wszystko dobre, bardzo dobre. Zdałem religię, język polski, matematykę, fizykę, chemię, biologię, filozofię i historię, tak że polska matura, nie angielska. Angielska matura to trzy, cztery przedmioty wyśrubowane do góry, a u nas niżej, ale szeroka.
Zdałem maturę i po maturze przechodzę do obozu wojskowego, wracam do oddziału. Demobilizacja. To znaczy, podpisałem PKPR, ale nas wysyłają do pracy. Anglicy dosyć honorowo z nami postąpili. Być może gdyby Churchill wygrał wybory po wojnie, bym gdzieś leżał na cmentarzu w Malajach, bo on chciał stworzyć takie dwie dywizje młodych Polaków i wysłać, żeby walczyli z komunistami w Malajach. Laburzyści, Bevin – minister spraw zagranicznych – powiedział: „Dosyć. Tyle lat, 1939 rok, 1945, jeszcze ich wysyłać na Malaje?”. Tak że Partia Pracy z 2 Korpusem postąpiła bardzo honorowo. PKPR, miałem przeszkolenie, uczyłem się angielskiego, intensywne lekcje, no ale później do pracy. Przyjechał farmer, wziął za łydki, za muskuły, tak jakby niewolnika badał, tak sobie na wesoło. Bardzo mu się spodobałem. Już byłem dosyć dorosły, odżyłem. Gdzie na gospodarstwo iść pracować? Po dwóch, trzech dniach przyjechał z córką. Córka taka dosyć postawna panienka, w czasie wojny pracowała w Land Army, trochę pachniała gnojówką i mlekiem. Nie złapała mnie. Jakbym się ożenił, mógłbym być farmerem w Anglii, znaczy gospodarzem. Odmówiłem. Mogłem odmówić trzykrotnie, a później trochę były naciski, że trzeba iść do pracy.
Pomogły mi moje kłopoty powstańcze. Zacząłem kuleć, nie mogę chodzić i do szpitala. Pojechałem do 5. szpitala pod Crewe, daleko. Tam byłem tylko cztery dni i mnie wypędzili, ale oddział o tym nie wiedział, jak to się stało. Niby zbadali, mówią: „Ty udajesz”. Ale jak wróciłem do obozu, to dostałem urlop i bilet i to było najważniejsze. Anglicy bronili Londynu, nie chcieli, żeby Polacy jechali do Londynu. Każdy o tym wiedział i ja też. Ale jak dostałem bilet, to sierżant, który mi wypełniał bilet, w ogóle geografii nie znał. Ja byłem w środkowej Anglii, a jechałem na południe Anglii do Londynu, z Londynu na północ Anglii, a ja sobie wybrałem miejsce Oban w Szkocji, bo chciałem Szkocję zobaczyć. Napisał mi na bilecie trasę i poszedłem z kolegą – dwóch nas jechało – na stację. Ten Anglik się podrapał w głowę, że to z Warszawy do Krakowa, z Krakowa przez Poznań do Gdańska – to zupełnie tak samo. Ale w mundurze, to puścili nas. Znalazłem się w Londynie, od razu ognisko, już były te ośrodki polskie wojskowe zorganizowane. Kłopot był w tym, że nie mogłem dostać pracy bez zameldowania, a nie mogłem się zameldować bez pracy, czyli nie można. Z tym że policja ten… W ognisku spotkałem już… Zawsze po pracy przychodził taki, on już był majstrem w chemicznej pralni garniturów.

  • Który to był rok?

1946. Dał mi pracę. Jak dostałem pracę, Anglicy powycierali łokcie marynarek i trzeba było podnieść ten włosek, zeskrobać błyskawicę. Bardzo szybko się nauczyłem, bo kamień zawieszony, miałem płyn, naciskałem, płyn się lał, a ja tym kamieniem, który się obracał, wycierałem te błyskawice. Naturalnie jak dostałem pracę, szukam mieszkania. Dobrze pamiętam: Winston Road, Leyton, idzie starsza pani. Ja do niej mówię łamaną angielszczyzną, że Poland – [polskiego odznaczenia] już nie miałem, bo przeszedłem przez ten – i jej tłumaczę, że jestem Polakiem, że szukam mieszkania. Jak przedtem kilka pań zaczepiałem i kilku mężczyzn, nikt nie, a ona tak się popatrzyła, mnie za rękę wzięła i do domu. Winston Road 77. Wzięła mnie do domu, to już była godzina gdzieś trzecia, posadziła, nie możemy się dogadać, Dała mi herbaty, dała mi biskwity, ciasteczka. Przychodzi jej mąż i ona mówi, że tu jest jeniec niemiecki. Ona myślała, że jestem Niemcem! Ja jej mówię: Poland, to do niej nie docierało. On naturalnie od razu do mnie, podał rękę. Był marynarzem na krążowniku, spotkał marynarzy polskich w czasie wojny i razem brali udział pod Narvikiem, no to od razu mnie objął. Oni stracili syna mniej więcej w moim wieku, tak że być może w tej pani się serce tak poderwało, że nawet Niemca wzięła do swojego domu. Ja może trochę mizernie wyglądałem. Ja zawsze potrafiłem, jak była potrzeba, to do Niemca odpowiednio czy do Amerykanina odpowiednio i do niej tak… Wzięła mnie do domu. Dali mi mieszkanie. Wtedy, pamiętam, płaciłem trzy funty. Dostawałem pięć na tydzień, trzy funty płaciłem za mieszkanie i za wyżywienie, miałem dwa funty.
Pracowałem w tej fabryce, szybko zmieniłem i przeszedłem do fabryki robiącej baterie. Pracowałem na maszynie, która wyciskała gilzy do baterii. Ciężka praca, bo gilzy były wyciskane na wycisk, taką miednicę krążków. Maszyny się psuły, pracowaliśmy na wymiar. Ja szybko się nauczyłem reperować swoją maszynę. Zamiast wołać mechanika, co czasami zajęło pół godziny, ja pięć minut, wymieniłem jakąś śrubkę i już działa. Po kilku miesiącach zmieniłem pracę. Będąc w AK, dostałem ausweis niemiecki i pracowałem dla firmy budowlanej. Ten ausweis nie jest niemiecki, to jest podrobiony ausweis AK. Tam pisało, że jestem stolarzem. Ja wtedy, zdaje się, już doszedłem do pięciu funtów, a kolega: „Słuchaj, u mnie możesz zarobić, osiem, nawet dziesięć!”. No to co? Ja mówię: „Co ja będę robił?”. On mówi: „Słuchaj, będziemy robić szafy, toalety, tam takie”. Ja mówię: „Przecież tego nie [umiem]”. „Nic, to jest wszystko mechaniczne – mówi. – Drzewo już przyjdzie ci wyheblowane, ty tylko pędzlem dasz na końce, włożysz do maszyny, naciśniesz pedał, to się ściśnie i gwoździczki takie małe musisz wbić. Musisz dobrze wbić te gwoździe, bo jak majster zobaczy, że one się wyginają…”. No to ja kupiłem tam ćwierć kilo tych gwoździ, deskę wziąłem, biłem, biłem, biłem i później tak biłem, że… Poszedłem na przesłuchanie. Ten majster pyta się, ja mu mówię, gdzie ja w Warszawie nie pracowałem. Pokazałem mu ten ausweis, wziął słownik, przetłumaczył. Jak byłem stolarzem u Niemców, to Niemcy przecież dobrzy stolarze. Przyjęli mnie. Nie miałem kłopotu, robiłem to. A tam pracowali Maltańczycy i oni farbowali te szafy. Ja drzwi i boki, tak jak mówię, mechanicznie wszystko, tam ręką prawie się nic nie robiło. Zmieniłem pracę. Ci Maltańczycy nauczyli mnie najpierw bejcować, później politurować i jako już fachowiec, że wykańczałem te meble, zarabiałem dosyć dużo – prawie trzykrotnie tyle, co na początku.
Naturalnie – dalsze studia. Zgłosiłem się na Uniwersytet Londyński. Niestety Anglicy uznali rząd w Warszawie, wycofali uznanie rządu polskiego w Londynie; matura była pod ministerstwem oświaty, tak że oni nie uznali mojej matury. To trochę sprawiało kłopotu. Ja nie jestem językowcem, ciężko mi przychodzi, nigdy nie miałem dobrego słuchu, do języka trzeba mieć dobry słuch. Poszedłem na special entrance, był dla nas Polaków special entrance exam, to znaczy specjalny egzamin wstępny na uniwersytet, żeby dodać do mojej matury. Trzeba było zdać język angielski i matematykę. Dwa razy zdawałem, dwa razy oblałem i musiałem zrezygnować z Uniwersytetu Londyńskiego. Już byłem w tym wieku, że wiek mi zabierał stypendium. Anglicy dali stypendium dla żołnierzy polskich, którzy byli w wieku, [że] jeszcze można było ich wykształcić. Złożyłem podanie na taką wyższą szkołę techniczną – włókiennictwo, w ogóle materiały, włókno, bawełna i to wszystko, szczególnie jak to chemicznie się robi. Trzy lata pełnych studiów, dostałem dyplom.
Poza tym gdy chodziłem na tą wyższą szkołę techniczną, w mieście obok, jakieś dziesięć kilometrów, było też technikum, które prowadziło studia na Uniwersytet Londyński. Znaczy nie zaoczne, tylko oni mieli program i ja mogłem się przygotować i zdawać egzamin na Uniwersytecie Londyńskim. Zapisałem się na chemię. Dlaczego na chemię? Matematyka mi nigdy do głowy nie wchodziła, fizyka potrzebuje dużo chemii, Anglicy mnie na historię, na geografię, na żadne takie – to dla mnie było zamknięte. Musze powiedzieć, armia angielska zwolniła dwa miliony żołnierzy, z tych dwóch milionów dwieście tysięcy było kandydatów na uniwersytet, dużo Anglików zrobiło maturę i szło do wojska. A uniwersytety były bardzo przepełnione, mieli bardzo dużo kandydatów. Więc ja w dzień się uczyłem na jednej uczelni, wieczorami – trzy wieczory i cała sobotę – na drugiej. Podrobiłem sobie chemię i chciałem zrobić magistra inżyniera chemii. Trochę za dużo pracowałem – prawie zrobiłem, choć tych końcowych egzaminów nie zrobiłem, ale miałem wystarczająco chemii.
Zacząłem uczyć w szkole etnicznej, polskiej, języka polskiego. Inżynier Mirowski z Politechniki Lwowskiej: „Panie Stanisławie, pan tak potrafi mówić”. Obaj pracowaliśmy w fabryce barwników. Robiliśmy barwniki, anilina, to znaczy barwniki do wełny. Ja byłem kierownikiem biura, gdzie badałem wytrzymałość barwników na pot, na słońce i tak dalej. Zacząłem uczyć i bardzo mi się spodobało.

  • Do którego roku pan był w Anglii?

Zaraz powiem. Zacząłem uczyć i zdecydowałem się być nauczycielem. Poszedłem na roczny kurs, dostałem dyplom nauczyciela. Dostałem pracę w gimnazjum i liceum, uczyłem chemii. Zacząłem uczyć w 1956 roku. W 1972 szkolnictwo się zmieniało, katolickie szkolnictwo przechodziło na trzy poziomy.

  • Pan uczył w jakiej szkole? Angielskiej?

Angielskiej. Angielska szkoła, po angielsku. Było tak, że tylko w niedzielę poszedłem do kościoła. Język angielski ciężko mi przyszedł, ale już w 1956 roku przyjęli mnie, żeby wychowywać młodzież angielską. Mam zasoby, byłem takim kierownikiem… Szkoła była podzielona na cztery działy, każda część miała nazwę jakiegoś naukowca – to było dla celów sportowych, czyli były cztery, że tak powiem, drużyny, które ze sobą walczyły o piłkę nożną, o biegi. Dostałem większą płacę, miałem jedną czwartą nauczycieli, raz w tygodniu miałem spotkanie i organizowałem. W 1982 roku biskup się do mnie zwrócił, czybym nie wziął kierownictwa przedmiotów ścisłych w nowej szkole katolickiej. Dostałem pół roku na zorganizowanie, czterdzieści tysięcy funtów na kupienie probówek, całego sprzętu. Zrobiłem to. W międzyczasie myśmy, Polacy, zaczęli budować – była decyzja budowy kościoła polskiego. Mieliśmy już klub. Ksiądz: „Panie Stanisławie, panie Stanisławie, pan po angielsku, pan ma trochę czasu, o trzeciej pan kończy pracę”. Naciskał, ja się broniłem. Jak zaczęła teściowa naciskać – a miałem fantastyczną teściową, świętą niewiastę na tej ziemi – jej nie mogłem odmówić, podjąłem się budowy kościoła. Byłem prezesem budowy kościoła.

  • To wszystko w Londynie?

Nie, to jest Leeds, północna Anglia. Ja nie mogłem się dostać na Uniwersytet Londyński, z Londynu na północ, tam był ten textile, ta wełna, i tam skończyłem. Podjąłem się budowy kościoła. Doszło do tego, zebraliśmy pieniądze, 78 000 funtów wtedy kosztował, to dosyć dużo. Wybudowaliśmy, poświęciłem, biskup Williams poświęcił, biskup Wesoły nie przyjechał – tam takie były rzeczy, to trudno mówić. W każdym bądź razie w Australii pogodziłem się z biskupem Wesołym, bardzo porządny. Znaczy, ja byłem akowcem, on był z armii niemieckiej, plotki wyszły, to on mnie tak troszeczkę może objechał, całą parafię, bo tam były różne kłopoty. A ja mam pewne granice. Cały czas w życiu miałem pewną ambicję, że tyle, ale nie dalej. Postąpił tak, to ja zostawiłem. Ostatecznie do Kościoła nigdy wiary nie straciłem, nigdy na inną wiarę [nie przeszedłem]. Byłem sam, bez nazwiska, bez kolegów, tylko „Poland” miałem.

  • Wracając do czasów wcześniejszych, kiedy pan mógł pierwszy raz się skontaktować z rodziną w Polsce, w Warszawie?

Pierwszy kontakt z rodziną miałem z Włoch. To był rok 1945. Wtedy już były kontakty. Gawlina sprowadził rodzinę Andersa – żonę, córkę i zięcia – przez zieloną granicę. Był ksiądz, który miał kontakty – nie wiemy jakie – w każdym bądź razie on wziął listy od nas i ojciec ten list dostał.

  • Rodzice wiedzieli, że pan żyje.

Znaczy, rodzice wiedzieli, że żyję, dlatego że w niewoli mogłem pisać z obozu niemieckiego. […] Napisałem do znajomych do Łowicza. Nie wiedziałem, jak jest z Warszawą. […] Napisałem do Łowicza i wtedy ci państwo zawiadomili ojca. Wracając jeszcze, idąc do Ożarowa, myśmy wymienili nazwiska. Był „Zajdok”, on miał lewą nogę trochę krótszą – dlatego może Zajdok miał pseudonim – i ja do niego mówię: „Słuchaj, mój adres: Barwna 16, przedtem Zaolziańska”. Wytłumaczyłem mu, gdzie jest. On był z Woli, tak że wiedział tą okolicę. On mi powiedział swoje. Jemu się udało uciec i on po upadku Powstania, zdaje się trzy czy cztery tygodnie, zawiadomił ojca, że Jurek nie żyje, że ja poszedłem do niewoli. Warszawa była zamknięta, ojciec wtedy nie mógł się wydostać. Po wypędzeniu Niemców i zajęciu Warszawy przez Rosjan w styczniu, kiedy Warszawę otworzyli, ojciec wziął sanki – to była zima – pojechał na „Westerplatte” i tam znalazł Jurka. Wrzesień był ciepły. Jurek, brat, ja mu urwało głowę, krew mu się lała, tak że ciało nie było rozłożone. Przyszedł mróz – zamarznięty. To ja wiem od ojca. Ojciec go zawinął, wziął na sanki i przywiózł do domu. Leżał w domu dwa tygodnie, ojciec robił trumnę. Pochował go w grobie rodzinnym na Służewie, [parafia] świętej Katarzyny. Ciekawe jest, bo mama mi mówiła: był taki okres, że przez jakiś czas mama zawsze miała sny, że Jurek jest sam. Ja tak później z mamą dyskutowałem, ja mówię: „Mamo, może dlatego, że mama pod wrażeniem Powązek, że tam między kolegami, a tutaj w grobie rodzinnym”. Tam Krystyna Krahelska leży na Służewie, brat i zdaje się jeszcze dwóch akowców. Baruch jest, ten słynny lotnik, jego krzyż na świętej Katarzynie. Teraz bardzo szybko.
  • A kiedy mógł się pan z Londynu skontaktować z rodziną?

Zasadniczo od razu, jak byliśmy w Londynie. Czy dochodziły listy, to trudno mi powiedzieć.

  • Nie wie pan, czy rodzina była jakoś prześladowana za to, że pan jest w Londynie?

Ojciec był bardzo dobrym pracownikiem, bo dostał nawet jakieś nagrody stachanowca czy coś. Ojciec wrócił do pracy, odbudowywał politechnikę, później pracował w swoim zawodzie, z tym że w fizyce przeszedł na dźwięki, znaczy dużo miał wspólnego z nagrywaniem, z tym wszystkim. Pracował do siedemdziesięciu lat, tak jak mówię, dostał nagrody.

  • Czyli nie był represjonowany ze względu na pana.

Bez wątpienia miał dwóch synów w AK, miał zięcia w AK, siostra była zaangażowana w AK, ale na politechnice nie miał takich oficjalnych… Najwięcej cierpiała siostra. Przed śmiercią Stalina, przed 1956 rokiem, siostrę chyba ze dwadzieścia razy zwalniali z pracy. Dostawała pracę, była księgową po prywatnym gimnazjum na placu Unii Lubelskiej – tam było tylko jedno gimnazjum prywatne, chodziła tam. Mówi, że jak tylko dowiedzieli się, że dwóch braci z AK, a szczególnie ja za granicą, wyrzucali ją z pracy, tak że siostra ucierpiała. Brat też. Brat nie skończył wyższej szkoły, mimo że ojciec był na politechnice i miał znajomości. Być może, że Wiesław, najmłodszy, może nie miał tego mojego pędu do wszystkiego i tak dalej.

  • Kiedy pan pierwszy raz przyjechał do Polski?

Pierwszy raz przyjechałem po Październiku. Był Październik, ja następnego. Pracowałem w szkole.

  • Rok?

Rok? Gomułka, pani mi podpowie.

  • Jak już pan daty nie pamięta, proszę opowiedzieć samo zdarzenie. Po dojściu Gomułki do władzy?

Jak przyszedł do władzy. Chruszczow przyjechał na lotnisko, „Mazowsze” zagrało mu „Świnio” i tak dalej, on nie wiedział, co mu śpiewają – to jest kawał. Jak Gomułka doszedł do władzy, przedtem nie mogłem dostać wizy. Przedtem, jeszcze jak pracowałem przy produkcji barwników, sprzedawca, nasz reprezentant w Kanadzie zabił się na lodzie. Anglicy od razu do mnie: „Czy ty byś chciał sprzedawać barwniki?”.[...]. Ja mówię: „Naturalnie”. Miałbym Montreal i Ottawę. To była dyskusja przy przesłuchaniu, ale doszli do wniosku, że jako Polak będę mógł i z Francuzami sprzedawać, i z Anglikami. Nie miałem paszportu. Byłem na tak zwanym travel document, czyli dokumencie przejazdu, i nie mogłem. Oni chcieli mnie wysłać w przeciągu trzech tygodni. Mówi: „Spakujesz się”. Ja mówię: „Ja w dwie godziny się spakuję do Kanady”. Ale nie mogli, musieli wysłać kogoś innego. Wtedy przyjąłem obywatelstwo brytyjskie, miałem paszport brytyjski.

  • Wtedy przyjechał pan do Polski już jako obywatel brytyjski?

Pierwszy raz jak przyjeżdżałem – tak, na paszporcie brytyjskim. Dzisiaj przyjechałem jako obywatel australijski na paszporcie australijskim i mam angielskie i polskie, tak że jestem obywatelem trzech krajów.

  • Rozumiem. Proszę pana, kiedy pan z Anglii wyjechał do Australii?

1983 rok.

  • A dlaczego?

Choroba, kości – nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Krzyż mi wysiadł, przeleżałem dwa miesiące na podłodze. Żartem doktór powiedział, że potrzebuję słońca – tutaj mokro, deszcz w Anglii. Ja mówię: „Gdzie?”. On mówi: „Do Hiszpanii”. Ja mówię: „Jak? Teraz się uczyć hiszpańskiego? Polski, włoski, angielski, a teraz jeszcze hiszpański!”. On mówi: „Jest Queensland”, to znaczy prowincja w Australii. Nie pojechałem do Queensland, bo tam jest gorąco, ale mokro, powietrze jest [wilgotne]. Parth jest wspaniałym miastem, czyściutki, powietrze ma… Trochę za dużo słońca, trochę za wysoka temperatura, dochodzi czasami do czterdziestu dwóch stopni i ja znoszę fantastycznie. Żeby małżonka tak znosiła! Małżonkę mam Rosjankę, poczęta w Polsce, urodzona na Syberii, chrzczona w Teheranie. Pojechała do Afryki, mając osiem lat przyjechała do Anglii z rodziną, bo dwóch braci i siostra było w Wojsku Polskim. Czyli Putin ma do niej pretensje, bo według prawa rosyjskiego jest Rosjanką…

  • Ale rodzice tak naprawdę to byli…

Polacy. Teść legionista, mieszkali we Lwowie. Jako legionista dostał dużą działkę na Wołyniu, dwadzieścia kilometrów od Kowna. Moja żona jest najmłodszą z dziesięciu. Teraz jest ciekawe: „nieludzka ziemia”, moja teściowa nikogo nie uroniła, wyprowadziła. Jeden brat, który nie żyje, był wzięty do Ludowego Wojska Polskiego, jak był pobór, i na Wale Bałtyckim zginął, nawet nie ma mogiły. Ja staram się odszukać, ale trudno jest.
Moja rodzina taka jest ciekawa, bo czasami jest rozmowa o tej „nieludzkiej ziemi”, ja się uśmiecham, a Ziutka, moja żona, do mnie mówi: „Ja wiem, o czym ty myślisz. Że ja ta najmłodsza z dziesięciu i z tobą jestem”. Są takie ciekawe rzeczy w mojej rodzinie. Ziutki bratowa wyszła za mąż, przyjechała z Polski. Ojciec nie wstąpił do wojska angielskiego, nie chciał zostawić rodziny. Przeżyli i po wojnie ewakuowali się do Polski. Czyli ja w rodzinie mam moją żonę, która urodziła się tam, przeszła przez Persję i mam żony bratową, w 1946 roku ewakuowaną koło Wałbrzycha na Ziemie Odzyskane, przyjechała do Anglii, wyszła za brata mojej żony.

  • Proszę pana, czy chciałby pan jeszcze powiedzieć nam jakąś refleksję na temat Powstania? Pana zdaniem, dzisiaj patrząc – ma pan ogromną wiedzę, bo interesuje się tymi rzeczami. Ale mnie interesuje pańskie zdanie, nie po przeczytaniu całej literatury, bo to jest wiedza zdobyta później, oparta na różnych źródłach i wypowiedziach. Natomiast pana zdaniem, czy to Powstanie miało sens w 1944 roku? Czy ta przelana krew, wybuch Powstania rzeczywiście musiał być, czy można było tego uniknąć? Jakie jest pana zdanie? Pan pracował w konspiracji, obracał się wśród młodych ludzi, był w samym centrum wydarzeń.

Ja uważam, że dowództwo AK zrobiło błąd. Powinniśmy rozpocząć Powstanie o tydzień wcześniej. Byłem w Warszawie, to była niesamowita rzecz: ucieczka Niemców, most Poniatowskiego zapchany, likwidacja biur, palenie. Wtedy Niemcy byli w panice. Niemcy ochłodli, wrócili i ten moment był może za późny. Czy Powstanie w ogóle miało wybuchnąć? Mnie jest trudno powiedzieć. Z drugiej strony, z moich przemyśleń, z mojej wiedzy historycznej – jeżeli chodzi o stronę rosyjską, to starałem się jak najwięcej [dowiedzieć] – ja sadzę, że Warszawa była w potrzasku. Warszawa była w takim samym potrzasku, jak Polska znalazła się w 1939 roku. Wiemy, bo są dowody, że mimo przelanej krwi, mimo tej strasznej wojny bolszewicko-niemieckiej, nad Powstaniem podali sobie ręce, Stalin w Moskwie, Hitler tam gdzieś. Ten się zatrzymał i pozwolił Niemców zniszczyć Warszawę. Dla mnie jest absolutnie jasnym i zrozumiałym: gdyby Rosjanie chcieli, gdyby nawet nie mogli zaraz zająć – nie zbombardowali żadnego lotniska, nie zbombardowali żadnej kolei, znaczy dali Niemcom wolność. Teraz czytając Wysockiego czy poetów rosyjskich, jak oni piszą: „Staliśmy nad Wisłą, chcieliśmy przejść z marszu, a tu nie da… Zwiad…”. Pani zna przekład Jagiełły. Ja bardzo dużo nad tym [myślałem].
Musimy sobie zadać pytanie, jak zachowałby się Stalin, gdyby nie było Powstania. Niemcy by bronili bez wątpienia; to jest linia Wisły, oni by bronili. Teraz Niemcy zniszczyli Warszawę jednym działem kolejowym, sześcioma sztukasami, kilkuset armatami i tym ogniem przez sześćdziesiąt trzy dni. Jeżeli pani weźmie front Rokossowskiego i jego możliwości tych czterech dywizji pancernych z Wołomin, ja czytałem jego propozycję dla Stalina. On powiedział: „Robię ofensywę, okrążam Warszawę w dwa tygodnie”. Stalin się nie zgodził. Dla mnie jest raczej zupełnie jasne: Rokossowski by podszedł do Wisły, Niemcy mają skarpę, mają obronę. Na linii Warszawy było 2000 dział, on mógł mieć drugie 2000 samolotów. Wie pani, front po pobiciu środkowego frontu rosyjskiego na Białorusi był otwarty – to była niesamowita przewaga. Z punktu widzenia historycznego uważam, że jeżeli Warszawa musiała być zniszczona, to lepiej przez Niemców jak przez Rosjan. Dlatego że symbolem naszej martyrologii w stosunku do Niemców jest Powstanie Warszawskie, to było takie bestialstwo na oczach [wszystkich] – tu Eisenhower, tu prezydenci Stanów Zjednoczonych – to było coś niesamowitego. I z punktu widzenia historycznego nam jest łatwiej dzisiaj być w Szczecinie, we Wrocławiu po Warszawie. Jeżeliby nie było Powstania, Rokossowski by zdobywał Warszawę. Jak by zdobywał? Tak jak zdobywał Gdańsk, jak zdobywał Poznań. W Poznaniu nie było powstania, a czterdzieści procent Poznania legło. W Gdańsku nie było powstania i też Gdańsk… W Nysie w ogóle nie było walki, po wojnie Ruscy spalili Nysę; byłem w Nysie i rozmawiałem z ludźmi. Czyli Rokossowski by się rozprawił z Niemcami i Warszawą.
Stalin wymordował połowę elity narodu polskiego w Katyniu. W Katyniu zginęły setki adwokatów, setki lekarzy, setki literatów. To był mózg i to był może lepszy mózg, który ocalał w obozach niemieckich, bo to byli nie zawodowi oficerowie, tylko rezerwy, to byli profesorowie. On systematycznie dążył do zniszczenia narodu polskiego takiego, jaki myśmy otrzymali od Piłsudskiego, narodu polskiego, w którym ja się wychowałem. Jak mnie ojciec wychował w tym patriotyzmie, dla mnie nie było nic prywatnego – dla mnie była Polska. Ja myślę, że [Powstanie] było nie do uniknięcia, i wiemy, że Stalin by nie obchodził Warszawy naokoło, tylko by zdobywał frontowym ogniem.





Warszawa, 20 maja 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Stanisław Longin Mackiewicz Pseudonim: „Żak” Stopień: starszy strzelec, celowniczy rkm Formacja: Pułk „Baszta”, kompania O-2 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter