Piotr Godlewski „Ciemny”
Nazywam się Piotr Paweł Godlewski. Urodziłem się 1 stycznia 1929 roku w Warszawie. [Pseudonim] „Ciemny”, dlaczego, to wyjdzie w rozmowie. W czasie samego Powstania [walczyłem] w Batalionie „Oaza”.
- Jak pan zapamiętał swoje dzieciństwo, jeszcze zanim wybuchła wojna, jakie ma pan wspomnienia z okresu przedwojennego?
Przed wojną skończyłem cztery klasy szkoły powszechnej. Chodziłem do szkoły w miarę elitarnej, bo to była szkoła prowadzona przez Komendę Harcerstwa, imienia Małkowskiego. Tam przeważnie chodziły dzieci z rodzin inteligenckich – inżynierów, lekarzy, farmaceutów, czasami prawników.
- Czym się zajmowali pana rodzice?
Ojciec był inżynierem, a matka kończyła Akademię Sztuk Pięknych, ale nie pracowała.
- Czy w tej właśnie szkole miał pan pierwszy kontakt z harcerstwem i z konspiracją?
Nie mogłem mieć z konspiracją do czynienia przed wojną. Z harcerstwem o tyle, że w tej szkole była gromada zuchowa. Z tym, że zuchy były „lepsze” i „gorsze”. Myśmy byli w tych „gorszych”, z naszego punktu widzenia. Mianowicie, były zuchy prowadzone przez Komendę Harcerzy i to się nazywało „Wilczki”, chodziły te zuchy w mundurkach zielonych. A my, biedacy, byliśmy „Słoneczka” i chodziliśmy w mundurkach szarych. Byliśmy gromadą koedukacyjną i w związku z tym te „Wilczki” patrzyły na nas z góry.
- Ile miał pan lat, jak zaczęła się historia z harcerstwem?
Czy chodzi o to, kiedy do zuchów wstąpiłem?
Nie pamiętam dokładnie, w drugiej lub trzeciej klasie szkoły powszechnej. Ale to był epizod, który się skończył z chwilą wybuchu wojny. W 1939 roku, przed wakacjami, zostaliśmy obdarzeni czymś, co zastępowało maskę gazową, był to taki z sukna uszyty i wypełniony nie wiem czym – węglem czy trocinami, rodzaj takiego ryja z okularami, w tekturowym pudełku, bo jednak się zanosiło, że a nuż ta wojna będzie. Potem były wakacje. Wakacje się zakończyły wojną. W ostatniej chwili wróciliśmy do Warszawy. Przez pierwszy rok okupacji ta szkoła była jeszcze czynna, a później już nie. Później już chodziłem do publicznej szkoły powszechnej numer 115, bardzo dobrej szkoły.
- Jak zapamiętał pan wrzesień 1939 roku?
Wrzesień, przede wszystkim tak, że się zaczęła ta wojna od samolotów, które się ukazały na niebie i wszyscy mówili: „O! ćwiczenia, ćwiczenia.” I nagle jak gruchnęło, to się okazało, że nie bardzo ćwiczenia. Po czym byliśmy przekonani, że tydzień, dwa tygodnie i Berlin nasz. I jakoś się okazało, że nie za bardzo. Bardzo szybko zaczęły się naloty na Warszawę. Ojciec biegał po rozmaitych komendach wojskowych, do Cytadeli i tak dalej, w nadziei, że [jest] strasznie potrzebny i że go wezmą do tego wojska, ale jakoś się nie palili. Potem była odezwa pułkownika Umiastowskiego, żeby mężczyźni zdolni do noszenia broni wychodzili, a ojciec był uczestnikiem wojny 1919-1920 roku, to było zresztą normalne w większości rodzin, mojej żony ojciec tak samo. Więc [była odezwa], żeby mężczyźni zdolni do noszenia broni wychodzili z Warszawy na wschód, bo tam będą formowane jednostki uzbrojone. W związku z czym wyszedł, zresztą dołączył do jakiegoś oddziału i gdzieś w połowie października wrócił, z rudą brodą i w jakimś ubraniu cywilnym, które mu jakiś chłop pożyczył. Nie pożyczył, darował przecież na wieczne nieoddanie. No i koniec.
- Czy działalność pana ojca miała wpływ na pana późniejszą postawę?
To jest śmieszne pytanie. Na moją postawę – co miało wpływ? Po prostu wszyscy w jakiś tam sposób postępowali. Wszyscyśmy mieli jednakowe, przed wojną, lektury typu patriotycznego, poczynając od bardzo zabawnej książki „Bohaterski miś”, przez książki czy o roku 1920, czy o legionach, czy o jakichś innych wydarzeniach, nawet o czasach napoleońskich - Przyborowskiego czy Gąsiorowskiego. To były książki wtedy bardzo popularne. Poza tym jednak w tych zuchach, ja o nich mówię na pozór lekceważąco, ale to było jakieś wychowanie w określonym duchu. Poza tym nie wyobrażaliśmy sobie tego, by jeżeli będzie można [działać], siedzieć całkiem bezczynnie. Tak, że z tej mojej szkoły przedwojennej, z tej mojej czwartej klasy czy piątej, większość kolegów brała udział w konspiracji, w Powstaniu, w takich różnych „imprezach”, stosownych dla tych czasów.
- Kiedy miał pan pierwszy kontakt z konspiracją?
Z konspiracją, w sensie tym, żebym ja w niej brał udział? W czasie wojny tak się złożyło, że chodziłem do tej 115 szkoły imienia Sienkiewicza, która początkowo mieściła się na ulicy Chełmskiej, w budynku przez ludność nazywanym
prijut, bo za carskich czasów to była ochronka. Ale Niemcy ją wyrzucili z tego
prijutu, bo umieścili tam swój szpital –
Reservelazarett. Szkoła mieściła się, w związku z tym, potem na ulicy Jedwabniczej w Zakładach „Rago” – to były takie zakłady wychowawcze dla młodzieży niezamożnej. Uczyli ich tam zawodu, a na parterze była nasza 115. szkoła. Mieszkałem wtedy na Sadybie. Na Sadybie miałem kolegów, koleżanki, i jeden z kolegów, nazywał się Bogdan Stankiewicz, w czerwcu 1943 roku zaproponował mi i mojemu przyjacielowi Jędrkowi Dobrzańskiemu wstąpienie do tajnego harcerstwa, tak to powiedział. Myśmy byli na tyle przytomni, że zdawaliśmy sobie sprawę, wiedzieliśmy o istnieniu konspiracji, o istnieniu formacji wojskowych, konspiracyjnych, ale mieliśmy ten rozum, że wiedzieliśmy, że czternastoletnich czy nawet czternasto i pół letnich chłopców nikt tam tak specjalnie nie potrzebuje. Więc to harcerstwo było okazją do włączenia się w jakąś działalność. Dowiedzieliśmy się, że mamy iść, jeszcze w tymże czerwcu 1943 roku, na Powiśle. Były tam takie duże budynki szkół powszechnych. Jeden był na Karowej, drugi na Drewnianej i ten na Drewnianej na pewno stoi do dzisiaj, o ile go ktoś teraz nie zburzył z chęci zysku. W dziewięćdziesiątych latach jeszcze stał. Nie pamiętam, w którym to było z tych domów, ale była tam bardzo duża zbiórka, to był, jak dowiedziałem się już znacznie później, Rój „Bałtyk”, kilka drużyn wchodzących w skład tego roju. Była to, jak się okazało, zbiórka przedwakacyjna, na której odebrano przyrzeczenie od tych, którzy jeszcze go nie składali, więc myśmy je też złożyli, mimo że to nie było całkiem formalne, bo formalnie to się przyrzeczenie składało przy otrzymywaniu pierwszego stopnia. Myśmy żadnego nie mieli, ale powiedziano: „Kto nie składał przyrzeczenia – wystąp!”, tośmy wystąpili i tak się stało. Obaj mieliśmy sobie wymyślić pseudonimy, obaj sobie wymyśliliśmy „Franek”, bo nam się to strasznie podobało. Jak pierwszy powiedział „Franek”, to drugi: „No, to ja też Franek”, tak że zostaliśmy się za „Franka Jeden” i „Franka Dwa”. Tam nam powiedziano:„Po wakacjach podejmujemy znowu działalność.” Ten nasz kolega, Stankiewicz, na wakacje wyjechał do miejscowości Węgrów Gaj. I w tej miejscowości po wakacjach już został, do Warszawy nie wrócił. Nawet przez krótki czas korespondowaliśmy, ale przecież nie będziemy w listach pytali o tego rodzaju sprawy, to chyba zrozumiałe. […]Następnie, po tych wakacjach, poszedłem do szkoły, która się nazywała III Męska Szkoła Zawodowa. Była to szkoła przy ulicy Śniadeckich 8, tam, gdzie obecnie jest chyba Instytut Matematyczny Polskiej Akademii Nauk. Była to szkoła ogólnokształcąca, nielegalna (chyba nie muszę mówić, że szkoły średnie były zabronione), która funkcjonowała pod przykrywką trzech szkół zawodowych: stolarskiej, elektrycznej i mechanicznej. Zdarzało się w związku z tym, że chłopcy, przechodząc z klasy do klasy, nagle z klasy trzeciej stolarskiej lądowali w drugiej elektrycznej, tak to śmiesznie było. Dyrektorem szkoły był profesor Miernik, który w ciągu roku szkolnego był aresztowany i rozstrzelany. ale nie w związku ze szkołą, tylko w związku z podchorążówką sanitarną, w której jego syn był. Tam była jakaś wsypa, wpadli ci podchorążowie i, przy okazji, właściciel mieszkania, w którym się ten kurs odbywał. Później dyrektorem został profesor Władysław Kopczewski, który doprowadził już do Powstania tę szkołę. W tej szkole chodziłem do klasy, która się nazywała Mn 2, czyli druga mechaniczna, a naprawdę to była trzecia ogólnokształcąca. I gdzieś po dwóch tygodniach, dziesięciu dniach siedzenia w jednej ławce z kolegą, który się nazywa Sylwester Witold Wyszomirski (żyje jeszcze), wyszliśmy ze szkoły, on powiada: „Chodź się przejść.” Poszliśmy do Parku Ujazdowskiego i tam zaczął rysować takie znaki na piasku, czy znam to, czy znam tamto, tego akurat nie znałem. On mówi: „A może byś tak wstąpił do tajnego harcerstwa?” Wtedy obok nazwy „Zawisza” funkcjonowała nazwa Harcerze Juniorzy i to, co rysował, to był znak tych pierwotnych Harcerzy Juniorów, bo potem to już był „Zawisza”, to była lilijka i litera „Z”, taka stylizowana. Ja mu powiedziałem, że właściwie to jestem wciągnięty w to, ale ponieważ tam straciłem kontakt, to chętnie przechodzę tutaj, razem z kolegą, czyli z „Frankiem Dwa”. W związku z tym znalazłem się w 8. drużynie imienia Traugutta, drużynowym był kolega z czwartej klasy, czyli, dla odmiany, z którejś elektrycznej, Andrzej Frydryszak. Przyjaźniłem się z jego bratem, bo jego brat – Rafał Frydryszak, był w mojej klasie, zresztą przyjaźnię się z nim do dzisiaj, a ten „Wyszo” – Wyszomirski był zastępowym. […] Co jakiś czas doradzał mi kupienie i przeczytanie lub nauczenie się treści jakiejś książki. W ten sposób wszedłem w posiadanie książek Jerzego Podoskiego, z których jedna się nazywa „Strzelanie”, a druga „Pistolet w walce i sporcie”, z przedwojennej biblioteczki sportowej, i tak się złożyło, że te książki mam do dzisiaj. [...] Oprócz tych dwóch książek polskich należało się zaopatrzyć, to już w księgarni niemieckiej –
Deutsche Buchhandlung (było kilka takich placówek w Warszawie, jedna była na Nowym Świecie, druga była na Krakowskim Przedmieściu, w „Europejskim”, od tamtej strony, dalszej) w taką książeczkę kolorową „
Deutsche Uniformen”. To była bardzo przydatna książka, bo tam rzeczywiście były mundury wszystkich formacji. Ja się bardzo dziwię, że ludzie od filmu nie dysponują takimi książeczkami, w związku z tym są różne śmieszne rzeczy w tych filmach. Widocznie wszystkie książki się gdzieś zapodziały. Druga książka to była „
Kriegsflugzeuge” – to były samoloty niemieckie, radzieckie, angielskie, amerykańskie, nie pamiętam czy japońskie też były, czy nie. Więc właśnie takie rzeczy. Poza tym nie najgorzej było widziane posiadanie lub przeglądanie takiego podręcznika dla wojska niemieckiego, „
Der Dienstunterricht im Heere” Reiberta. Też mam taki podręcznik do dzisiaj.
- Czy czytanie tych książek było częścią przygotowania w konspiracji?
Niby na to wychodziło, z tym, że ta ostatnia, o której mówię, tym się odznacza, że jest pisana szwabachą, czyli tak zwanym gotykiem, więc nie jest łatwo czytać, ale można. Tak, to było coś w tym rodzaju. Na przełomie roku 1943 i 1944 kolega z Sadyby, kolega od siatkówki i takich różnych towarzyskich historii, zaproponował mi i Jędrkowi Dobrzańskiemu przeniesienie się, ponieważ jego starszy brat, Lech Froelich, organizuje kurs patrolowych, i co my na to, żebyśmy wzięli udział w tym kursie. Gdyby tam się, w tej szkole, coś więcej działo niż to, co powiedziałem dotychczas, to bym się może zastanawiał. A tak to się nie zastanawiałem, powiedziałem zastępowemu, czyli „Wyszowi”, że odchodzę. W porządku, dostałem zwolnienie, bo idę na ten kurs. I rzeczywiście, Lech Froelich, wtedy student… to była jedyna dopuszczona wtedy jakimś cudem szkoła, właściwie taka średnio-wyższa, byli tam młodzi ludzie po maturze. To był Wawelberg. Przedwojenna szkoła Wawelberga i Rotwanda, która funkcjonowała pod nazwą, już nie pamiętam, Wyższa Szkoła Mechaniczna czy coś w tym rodzaju. To mówię, po prostu, żeby określić jego wiek i ogólne przygotowanie. I zorganizował on taki kurs, który się nazywał „Kurs patrolowych – Jawory 41”. W tym kursie uczestniczyło w sumie sześciu chłopców. Wszyscy mieszkaliśmy na Sadybie i większość z nas na jednym odcinku ulicy Okrężnej. Jeden z nas mieszkał nieco dalej, ale też na Okrężnej. Okrężna ma kształt owalny, wtedy była bez zmian, tak samo. Był tam brat Lecha Froelicha – Janek Froelich, ja tak zdrobniale mówię, bo wtedy byliśmy, w końcu, dość młodzi i tak się mówiło. Byłem ja, był Jędrek Dobrzański, Andrzej Bukar, był Henryk Pokrzywnicki i był Andrzej Sosnowski. Andrzej Sosnowski przyszedł z rozbitego oddziału PZP. PZP to był jeden z kryptonimów AK. [...] Był to oddział na Sadybie, dowodzony przez kapitana Dąbrowskiego. W wyniku aresztowań został rozbity i właściwie się skończył. Jędrek przyszedł do nas. Ja, Dobrzański i Froelich znaliśmy się dobrze, właściwie z tej siatkówki chociażby. Bukara i Pokrzywnickiego tośmy poznali przy tej okazji, bo znaliśmy ich tylko z widzenia, oni przyjechali spoza Warszawy. Sosnowski był znany tylko z widzenia, tu się stał już naszym kolegą bliskim. Kurs się nazywał „41”. To oznaczało, że jest organizowany w ramach 41. Warszawskiego Szczepu Harcerskiego imienia Sikorskiego. Ten szczep początkowo był imienia Konarskiego, po śmierci generała Sikorskiego zmienił nazwę. Ponieważ kurs otrzymał nazwę „Jawory”, to komendant kursu, czyli Lech Froelich, pseudonim „Buczacz”, powiedział: „Musicie mieć pseudonimy i te wszystkie pseudonimy muszą być od jaworów.” I tu się okazało, że to wcale nie jest łatwe. Dzisiaj ja konkretnie to bym sobie wymyślił, że „jawor szumiący”, „jawor rosochaty”, wtedy wszyscy patrzyliśmy jak głupi, co tu wymyślić do tego jawora. On zaczął tak podrzucać: „Wiecie, jawor może być smukły, może być ciemny.” Ja szybko powiedziałem, że mogę być „Ciemny”. „Może być krępy.” I tym sposobem Jędrek Dobrzański zrobił się „Krępy”, Janek Froelich się zrobił „Smukły”, Heniek Pokrzywnicki zrobił się „Sękaty”, a Andrzej Bukar - „Krótki”. Tylko Andrzej Sosnowski uparł się, że on tam był „Asem” i tu będzie „Asem” i nie będzie sobie na żadne jawory zmieniał, bo on się nazywa Andrzej Sosnowski, czyli „A” – „S” i będzie „As”. No, trudno, darmo, nie dał się przekonać, został tym „Asem” i był tym „Asem” do końca. Ten kurs odbywał się regularnie. W tej chwili nie umiem powiedzieć, czy co dziesięć dni, czy co tydzień, ale rzeczywiście były to zbiórki, na których przerabialiśmy program nie harcerski, tylko raczej wojskowy. Było to terenoznawstwo, to jest wspólne z harcerstwem, ale poza tym terenoznawstwem była musztra piechoty, było bronioznawstwo. Były jeszcze różne inne, np. techniki łączności, w tym zakresie, w jakim wówczas istniały. Byliśmy w ten sposób szkoleni, z tym, że część zajęć prowadził sam „Buczacz”, na część szkoleń przyjeżdżali instruktorzy z zewnątrz. Tak, że na przykład bronioznawstwo prowadził Bogdan Zahn, [...] miał pseudonim „Mefisto”. Niektóre zajęcia prowadził Stanisław Saint-Blancat Rogiński – chyba miał pseudonim „Stański”. Z tym, że to były pseudonimy szaroszeregowe – później będzie wzmianka o tym, że nie zawsze tak było.
- Czy szkolenie w obsłudze broni też tam państwo otrzymywali?
Mówię – bronioznawstwo, nauka o broni.
W praktyce również. Trzeba było rozbierać tę broń, składać. Poza tym było parę ćwiczeń terenowych. Jedno to było, pamiętam, jeszcze był solidny śnieg, na wysokości Nowosieleckiej, na wysokości Nazaretanek, ale na wschód od Czerniakowskiej, czyli na takich polach. W ogóle trzeba wziąć pod uwagę, że cała Warszawa wyglądała zupełnie inaczej niż teraz. Wiele terenów obecnie zabudowanych to były tereny wolne, wiele ulic miało inne nazwy niż obecnie. W każdym razie to był ten kurs, w czasie tego kursu, w miarę jak się ocieplało, mieliśmy coraz więcej zadań z zakresu małego sabotażu, między innymi niszczenie orientacyjnych znaków drogowych, niemieckich. W tym celu dostaliśmy „państwowe” narzędzia – kilka siekier, piłę i jeszcze coś, i niszczyliśmy te znaki na Królewskiej Drodze, czyli na ulicy Sobieskiego, po dzisiejszemu. Nie była to ulica aż tak zabudowana ani tak szeroka jak dzisiaj. Za to była obrośnięta z dwóch stron pięknymi drzewami, była jedną z tras przelotowych, więc tam tych tablic było dużo.
- W jakich godzinach odbywały się takie akcje?
W wieczornych, raczej wieczornych. Chociaż kiedyś wybrałem się do Wilanowa z Pokrzywnickim i on ni z tego, ni z owego w biały dzień uwiesił się na jakimś niemieckim drogowskazie, w tymże Wilanowie, i go zerwał. A ponieważ to było dość blisko posterunku policji, wprawdzie policji granatowej, ale jednak policji, to później biegiem stamtąd się zmywaliśmy. Było to strasznie męczące, ale Heniek miewał takie pomysły. Poza tym, również w drugiej połowie tego kursu, zacząłem funkcjonować jako łącznik „Buczacza” do różnych miejsc niezwiązanych bezpośrednio z naszym kursem. Wspomniałem o policji – zdarzyło mi się bywać w dwóch miejscach, właśnie w mieszkaniach policjantów. Przy czym za pierwszym razem w ogóle nie byłem uprzedzony. Jak przyszedłem, to było na Tamce u chłopaka, który miał chyba Wojciech na imię i pseudonim „Wojtek”, ja go nawet nie znałem osobiście, wszedłem do tego domu, zadzwoniłem, ktoś spytał „Kto tam?”, więc jakieś hasełko powiedziałem: „Zeszyt od Tadka”, czy coś w tym rodzaju, odpowiedź była też taka jak trzeba, drzwi się otwierają, patrzę, a tam siedzi trzech policjantów granatowych i jeden czy to bawi się pistoletem, czy czyści pistolet. Myślę sobie, no, to znaczy, że wpadłeś Godlewski. A jak się okazało, to był ojciec tego chłopaka i tegoż ojca koledzy, zresztą należący do PKB przypuszczalnie, czyli do Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. Za drugim razem już dobrze wiedziałem, że to jest dom policyjny, bo to był Przeskok 1, tam, gdzie był I komisariat warszawskiej policji. To było z kolei u Pakulskiego, pseudonim „Paka”, już wiedziałem, na co trafię i to mnie już nie zdziwiło i nie przeraziło. Przed samym Powstaniem miałem dużo chodzenia, jeżdżenia po nieznanych mi adresach, musiałem sobie obliczać te adresy na podstawie różnych przeliczników. Generalnie kurs się skończył późną wiosną albo na początku lata 1944 roku, dokładnie nie powiem. Dowiedzieliśmy się, że kurs jest skończony, że stajemy się drużyną pod nazwą „Jawory”, w Roju „Warta” (poznaliśmy komendanta roju, to był Sławomir Tokarzewski, pseudonim „Bekon”) i byliśmy tam drużyną numer 2, czyli „Warta 200”. Drużyną numer 1 była „Warta 100” – tam drużynowym był Janusz Kuzan „Gutek”. Nie wiem czy była trzecia drużyna, trudno mi powiedzieć. Ta nasza była szkieletowa, to znaczy byli sami funkcyjni, nie było zastępów. Potem się okazało, że byliśmy tą drużyną bardzo krótko i gdzieś w czerwcu zapadła decyzja, że przechodzimy do Bojowych Szkół. „Zawisza” to był szczebel najmłodszy Szarych Szeregów, a Bojowe Szkoły to był ten średni, w zasadzie szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat. Bukar i Pokrzywnicki mieli skończone szesnaście, myśmy zbliżali się do szesnastki. Staliśmy się wtedy sekcją powstającego plutonu, który to pluton do Powstania nie dostał numeru, czyli faktycznie istniał, ale jednocześnie słabo istniał. Wiem o dwóch jego drużynach – to były drużyny strzeleckie, nie harcerskie. Dowódcą drużyny został jeden z instruktorów wspomnianych już przeze mnie – Stanisław Saint-Blancat Rogiński, czyli ten „Stański”, który jednocześnie używał pseudonimu „Kolejarz”, bo chodził w kolejarskim mundurze, on był zresztą z rodziny kolejarskiej. W tej drużynie powinny być trzy sekcje, bo istniały drużyny strzeleckie dziesięcioosobowe, ale przedwojenne były osiemnastoosobowe, czyli były trzy sekcje po sześciu strzelców. I tak się złożyło, że myśmy byli pierwszą sekcją tej drużyny, dowódcą sekcji został „Smukły”, czyli Jan Froelich. Drugą sekcją dowodził syn kierownika szkoły z Wilanowa, Ryszard Walo, pseudonim „Kogut”. To był koniec czerwca 1944 roku, więc mieliśmy jeszcze jedną czy dwie zbiórki i to był koniec, ponieważ nagle wszystko gdzieś zawisło, nagle znaleźliśmy się w próżni. Wszyscy ci nasi trzej wodzowie, to znaczy Leszek Froelich „Buczacz”, „Mefisto”, czyli Bogdan Zahn, nasz dowódca drużyny, czyli „Kolejarz” – „Stański”, byli jednocześnie żołnierzami K1 w „Baszcie”, czyli w 1. kompanii Batalionu „Karpaty” w Pułku „Baszta”. Ze znacznie późniejszych wypowiedzi Leszka Froelicha wynika, że oni się starali od dłuższego czasu o zwolnienie z tej „Baszty”; chociaż tam byli właściwie tylko też strzelcami, ale z jakichś tam powodów ich zwolnić nie chciano. I cały ten 41. szczep, którego „Buczacz” był komendantem, i nasza drużyna BS-owska i parę innych rzeczy zostały nagle pozbawione jakiegokolwiek kierownictwa. Nie wiem, jak to się stało. Aha, jeszcze przed samym prawie Powstaniem wysłał mnie „Buczacz” na miasto, z jakimiś jednymi papierami po jakieś drugie papiery, o tyle pamiętam, musiałem być w okolicach zupełnie mi nieznanych, musiałem być w rejonie, gdzie dzisiaj tam biegnie Trasa W-Z, na Kapucyńskiej, u „Gucia” – u Kuzana. Stamtąd musiałem iść znowu, tam musiałem sobie przeliczyć numer jego mieszkania, jego domu i iść na Leszno. Leszno to była ulica od Placu Bankowego w stronę Woli, aż do tego, co się obecnie, krótki ogonek, tak nazywa, wtedy cała ulica była Lesznem. Ja, oczywiście, jak to ja, policzyłem szybko i się pomyliłem w tym liczeniu. Wchodzę w to Leszno, a tam cała strona parzysta, czyli prawa, to są ruiny getta i jedynie stoją dwa kościoły: ewangelicko-reformowany i ten przy Karmelickiej, który stoi do dzisiaj, taki ładny kościółek, nieduży, który był przesuwany po wojnie. On był bardziej wysunięty do przodu, potem, żeby linia zabudowy Trasy W-Z była wyrównana, to go na takich rolkach przesunięto, sprytnie. Więc tylko dwa kościoły i morze ruin. Przeliczyłem jeszcze raz i okazało się, że nie, że to mi wypada na stronę nieparzystą, czyli tę, która nie była zburzona, stosunkowo niedaleko od gmachu Sądów. Poszedłem, dałem to co miałem oddać, dostałem coś i to była ostatnia służbowa sprawa, którą tam załatwiałem. Jednej rzeczy właściwie nie powiedziałem, mianowicie: mówiłem, że drużyna „WR 200”, to była drużyna szkieletowa, nie miała żadnych zastępów. Nie. Było w ten sposób, że „Buczacz” był drużynowym (dopóki nie przeszliśmy do BS-ów), „Smukły” był przybocznym, czyli zastępcą drużynowego, a myśmy byli tymi zastępowymi, któryś z nas był skarbnikiem, chyba „As”, i ja dostałem zastęp. Była to dla mnie kara boska kompletna, ponieważ nikt nas nie uczył żadnej metodyki harcerskiej i w ogóle z harcerstwa to nas uczono jedynie piosenek. W okresie okupacji napisano dosyć dużo i piosenek przedwojennych również było pod dostatkiem. I „Buczacz” od czasu do czasu uczył nas którejś z tych piosenek. I to było jedyne, co mieliśmy wspólnego z harcerstwem, to po pierwsze. Po drugie, on miał wielki talent organizacyjny i tak jak nas złapał i stworzył z nas ten zespół, tak samo złapał jakichś chłopaków z Sielc, czyli z okolic między Chełmską a Kaszubską, czy z Czerniakowskiej, Szarej, Fabrycznej, Przemysłowej, takich ulic – chłopaków, dla których harcerstwo jako takie to była organizacja takich, co to „Loluś – pańskie dziecko”, „harcerz, bo się usmarczesz”. I też, gdyby nie wojna, to oni nigdy by się... Tu spodziewali się nie wiem zupełnie czego. W każdym razie nie spodziewali się absolutnie tego, że im ktoś zakaże palić na zbiórkach... Właściwie oni oczekiwali tego, że jak to jest konspiracyjne, to oni zaraz dostaną pistolety, zaraz kropną kogoś ze swoich osobistych nieprzyjaciół, a później pójdą prać tego Niemca, trudno powiedzieć. W każdym razie ja mniej więcej to towarzystwo znałem, nie tych konkretnie chłopaków, ale w końcu chodziłem do szkoły na Sielcach, tej 115. To była bardzo dobra szkoła i świetnie prowadzona, mająca też w takiej szopie, poza szkołą, lekcje z zakazanych przedmiotów, czyli rozszerzony polski, historia, geografia. Kierowniczka tej szkoły, pani Maria Olszewska, bardzo pięknie to prowadziła. Ale oczywiście byli i tacy chłopcy jak ci. Ja ze wszystkimi prawie żyłem dobrze... więc wiedziałem, jakie to chłopaki. Powiedziałem: „Słuchajcie, ja was tu nie będę przewracał i nawracał, ale proszę was tylko, na tych zbiórkach nie palcie, bo mi przyjdzie inspekcja, to będą jakieś nieprzyjemności dla mnie, po co wam to. A poza tym, czego wy się chcecie tutaj dowiedzieć, czego wy się chcecie nauczyć?” I co? Mogłem rysować visa w przekroju? To ich też nie cieszyło. To myśmy się uczyli, jak głupi, tego że: „Karabin mauzer wzór 98 jest bronią palną, powtarzalną, pięciostrzałową, czterotaktową, o lufie gwintowanej. Stanowi broń indywidualną pojedynczego strzelca i składa się z następujących dziesięciu części...” I jak się te dziesięć części, aż do wyciora i przyborów, wymieniło, to było dobrze.Potem do nas przyszedł, też jako instruktor, kapral Romek, „Rudy”, i powiada: „I co wy mi tu opowiadacie?! Karabin się składa z dwóch części: z części żelaznych i z części drewnianych”. Tu jeszcze jeden odskok w przeszłość: jak już mówiłem, „As” był z rozbitej komórki PZP; w tej komórce ważną dosyć rolę odgrywał szewc Borowicz, który mieszkał w tym samym domu, co „As”. Żona pana Borowicza była z polecenia PZP, czyli AK, nie wiem, czy folksdojczką czy rajchsdojczką, to zależy od miejsca jej urodzenia. Moim zdaniem, ona była urodzona na Pomorzu, może Bydgoszcz to była... Znając niemiecki była kurierką, jeździła do Rzeszy z poleceniami znacznie wykraczającymi poza działalność tej konkretnej komórki. W każdym razie, to było gdzieś pod koniec roku 1943 czy na początku 1944, kiedy wpadł kapitan Dąbrowski razem ze swoim synem, Waldemarem Dąbrowskim, wtedy również byli aresztowani oboje Borowiczowie. Co się stało z Borowiczem nie wiem. Pani Borowiczowa trafiła chyba do Ravensbrück. Mieli oni dwoje dzieci i te dzieci – syn, Jurek, był mniej więcej naszym rówieśnikiem, należał też do tej komórki – zostały skierowane na niemieckie wychowanie. Czyli najpierw były w szkole przedwojennej Batorego, a później zostały gdzieś wywiezione do Rzeszy. Jurek zresztą, myślę, że ta jego siostra też, po wojnie wrócili do Warszawy, ale nie wiem co dalej było. Nawet widziałem się z Jurkiem, ale nie wiem. Początkowo, jak był w tym gmachu Batorego, gdzie było jakieś centrum
Hitlerjugend, nie umiem w tej chwili powiedzieć jakie, to dostawał przepustki, przychodził. Potem czy już go wywieźli w głąb tej Rzeszy, czy co... W każdym razie przestał przychodzić. Wtedy „As” – Sosnowski powiada: „Słuchajcie, ale ja z Jurkiem w piwnicy tego domu zakopałem materiały tej komórki.” W związku z czym któregoś wieczora późnego wybraliśmy się (kursanci z tego kursu, „Jaworów”) tam, rozkopaliśmy korytarz w tej piwnicy, który był gliniany. I rzeczywiście był tam karabin, były tam dokumenty, były tam jakieś znaczki z syrenką, rozmaite rzeczy. Podobno powinien tam być również pistolet, tak przynajmniej „As” twierdził. Tego pistoletu nie było, nie wiem, czy nie został zakopany, czy co – nie było go. Z tym, że te wszystkie rzeczy przekazaliśmy „Buczaczowi”, jako naszemu dowódcy, żeby on to przekazał gdzieś dalej. W każdym razie taka akcję mieliśmy również.
To miało miejsce na początku wiosny 1944, wtedy, jak jeszcze byliśmy na tym kursie.A wracając do tego zastępu mojego, to jak przeszliśmy do BS-ów, to miałem nadzieję, że ktoś ten zastęp ode mnie przejmie i się będzie męczył. Okazało się, że nie. Może ja kogoś wskażę, może coś z tym zrobimy? Tak że nawet pojechałem na Mokotów, do mojego kolegi ze szkoły (to były wakacje) Jurka Kryńskiego, który mieszkał na Wiktorskiej, jego ojciec był operatorem filmowym. Obydwaj zginęli w czasie Powstania w „Baszcie” – tu, na górze, na Górnym Mokotowie. Leżą obaj na Cmentarzu Powązkowskim, w kwaterze „Baszty”. Pojechałem do niego, że może on to przejmie. Odbyliśmy długą rozmowę, o tyle urozmaiconą, że gdzieś na wysokości kościoła św. Michała jedliśmy sobie lody w chodnikowym „ogródku” jakiejś lodziarni i patrzyliśmy, jak Puławską ciągnął szereg tych cofających się – nie wojska niemieckiego, ale tych uciekinierów ze Wschodu, gdzie fura na furze, mnóstwo jakichś bambetli, baba, dzieciaki i człowiek w mundurze i z karabinem pogania tego konia nieszczęsnego, który już z Wołynia, nie z Wołynia, zasuwa. Tu znowu jedzie jakiś olbrzymi traktor, na którym jest napisane po rosyjsku „Woroneż” – ja akurat czytałem po rosyjsku i pisałem. Mówię: „Wiesz, Jurek, jak on tak jedzie spod Woroneża, w tym tempie, to kiedy on zaczął uciekać?” W każdym razie to spotkanie utkwiło mi w pamięci, ale Kryński powiedział, że on pod żadnym pozorem żadnych zastępów nie przejmuje, nie ma mowy, on ma swój przydział, spokój. Dobrze, niech będzie. Tylko tyle, że to musiało być jakiegoś 26 lipca. W każdym razie jeszcze wtedy się dowiedziałem, że „W porządku, jest załatwione, 1 sierpnia przekazujesz zastęp. Gdzie? Tu, gdzie zawsze.” Tu, gdzie zawsze, to była taka rozbabrana przed wojną, a zawieszona na czas wojny budowa na Sadybie. Z tym, że na Sadybie to było tak, że jak była ulica Okrężna, to przede wszystkim przed samym fortem w ogóle nie było zabudowań, bo takie były przepisy – obiekt wojskowy, więc przed nim musi być ileś tam luzu. A po drugie ulica Okrężna miała tylko domy parzyste na tym odcinku, a naprzeciw nich były po prostu pola – pola i jakieś wytyczone drogi, które nazywały się od różnych uzdrowisk: Buska, Żegiestowska, ale to wszystko nazywało się „czarne drogi”, bo to było wysypane leszem i prawie nic przy tym nie rosło, nie stało, prawie żadne domy do granicy miasta. W jednym z takich domów, który miał być piękną willą, ale jeszcze nie był, tośmy sobie urządzali te nasze spotkania. 1 sierpnia, bo już przechodzę do tego, coś czułem, że jest zupełnie nie w porządku i pojechałem rano do miasta. Starałem się kogokolwiek złapać, jakiś kontakt. Byłem dwa razy w mieszkaniu tego „Bekona”, komendanta roju „Warta”, rozmawiałem z jego matką, jego nie było ani za pierwszym razem, ani za drugim. Później byłem na Powiślu, bo mieliśmy na Powiślu dużo punktów, między innymi taki sklep, w którym nic się nie sprzedawało, leżała stale jakaś cebula, nie wiem, czy ktoś to kupował (chyba kupował, bo by zgniła), ale poza tym nic tam się nie działo, to był też taki punkt. Tam mi mówią: „Wiesz, nie wiadomo zupełnie, co to będzie. Sowieci się zbliżają, nie mamy przecież z nimi żadnego porozumienia, chyba wychodzimy z Warszawy. Chyba AK i Szare Szeregi dostaną rozkaz opuszczenia Warszawy, przeformowania się i dalej na Zachód, nie wiemy.” Zupełnie ci ludzie, tak samo, 1 sierpnia nic nie wiedzieli. Na Solcu mieszkał mój kolega z tej szkoły mechanicznej – Dominiak – wchodzę do niego, mówi: „Nie wpuszczę cię, bo jest koncentracja – koledzy brata.” Koncentracja? To zupełnie nie jest dobrze. Na kilka dni przed Powstaniem, przed 1 sierpnia (to się przypomina, jakoś się cofam troszkę) spotkałem na mieście tego „Bekona”, i on mówi: „Słuchaj, chodź ze mną, bo jest taka sprawa, że czy z NSZ-tu zjednoczonego, czy skądś przeciekły takie nalepki i one poszły w teren, a my teraz musimy je likwidować.” (bo część NSZ-tu zjednoczyła się z AK, a większość nie). I rzeczywiście, były to nalepki wielkości dużego znaczka pocztowego, od jednej strony gumowane tak, że tylko polizać w ręku, przyłożyć i uciekać, przejść spokojnie dalej, a po drugiej stronie był orzeł polski i dwie łapy, z dwóch stron, z wielkimi nożami – na jednej był sierp i młot, na drugiej była swastyka i było podpisane: PPR – gestapo. I tu nagle najpierw jakiś dureń te znaczki w lipcu 1944 roku puścił w obieg, a później jakiś człowiek z kolei powiada: „Nie drażnić sojusznika aliantów” – to się tak wtedy mówiło: „sojusznik aliantów”. W związku z czym nawet jeździłem razem z „Bekonem” i likwidowaliśmy. A jeszcze przyłapaliśmy chłopaka, który na naszych oczach na tramwaju to przylepiał. No i wytłumacz mu, co to jest, bo my nie musimy jemu mówić kim my jesteśmy. Czy nas miał za jakichś stróżów porządku, czy jakichś chłopaków – folksdojczów, czy kogo... Ale jakoś mu wytłumaczyliśmy, żeby tego nie robił, żeby dał spokój, żeby oddał te wszystkie znaczki. A tu, teraz, najrozmaitsze chodzą pogłoski, spotykam tych różnych ludzi, nic nie wiadomo i jeszcze ktoś mi mówi: „Ach, na Dworcu Głównym Niemcy sprzedają różne rzeczy wojskowe...” (to mniej więcej naprzeciwko hotelu „Polonia”). Myślę sobie: trzeba kupić. Znajoma rodziców pracowała – to się nazywało Wydział Planowania Miasta Zarządu Miejskiego, mieściło się to w takich barakach, w tym miejscu, gdzie teraz jest giełda, na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich – gmach KC PZPR, później gmach Giełdy. W każdym razie tego gmachu jeszcze wtedy nie było, tam były takie baraki, tam był ten wydział. Tam wpadłem, tam czasami przychodziłem po prasę tajną, do tego Wydziału Planowania Miasta. Mówię: „Proszę pani, czy może mi pani pożyczyć jakieś pieniądze, bo ci Niemcy tam sprzedają, muszę iść zobaczyć, może coś...” Ona mi dała pięćset złotych. Już wtedy ludzie nie przyjmowali pięćsetek, jednopapierkowego „górala” już nie przyjmowali. Ale wziąłem tę pięćsetkę: „Dziękuję, to pani oddam za tydzień”. Tu się zorientowałem, że zbliża się godzina piąta (młodzi ludzie wtedy nie mieli zegarków, to teraz każdy ma zegarek, wtedy nie było to tak częste, ale się pytało, która godzina, albo były publiczne zegary), widzę, że już czas wracać, bo nie zdążę. I w związku z tym wsiadłem w tramwaj i pojechałem. Ponieważ więcej nie będzie o „Bekonie”, to tu tylko tyle powiem, żeby było jakieś rozwiązanie, że on już do domu nie wrócił, że Powstanie też go zaskoczyło gdzieś w rejonie Placu Zamkowego, w każdym razie po stronie niemieckiej. Niemcy go tam włączyli do takiej grupy, którą pędzili przed czołgiem. On z tej grupy uciekł, zjawił się u „Gutka” czyli Kuzana – to już było po polskiej stronie i następnie przyłączył się, to była chyba kompania harcerska, do Batalionu „Gustaw”, na Starówce. Był w tym Batalionie „Gustaw”. Tam zginął w czasie wybuchu tego, co pospolicie nazywane jest czołgiem, a naprawdę nie było czołgiem, tylko transporterem amunicyjnym, ale gąsienicowym. I wybuchło, też chyba nie jako pułapka, tylko przez czyjeś gapiostwo, ale wybuchło skutecznie. Były potworne straty wtedy i to była straszliwa rzecz. Tego 1 sierpnia jeździłem po Warszawie, spotykałem się z tymi ludźmi, albo się nie spotykałem, bo ich nie było w domu, coś było niepokojącego, nie było wiadomo co. Tak czy inaczej, o piątej miałem przekazać ten zawiszacki zastęp nowemu zastępowemu, więc, orientując się, że już ledwo zdążę, wsiadłem w tramwaj i pojechałem na Sadybę. Już nie wchodziłem do domu, tylko pobiegłem od razu w miejsce, w którym miałem ten zastęp przekazać. Oczywiście nie było ani tego, kto miał przejąć zastęp, ani tych chłopaków nie było. W ogóle tramwaj, którym przyjechałem, jak się za chwilę okazało, był najostatniejszym z tramwajów, który odbył normalny kurs. Nikt go po drodze nie przewrócił ani nie użył do innych celów, nie tramwajowych. Poczekałem tam na oko z piętnaście minut i wróciłem do domu. Wracam do domu, a ciotka mówi: „A ty co tu robisz?” „Nic nie robię, przyszedłem na obiad. Późno, ale przyszedłem.” „Na jaki obiad przyszedłeś?! To ty nie wiesz, że Powstanie jest?! Witek już poszedł, a ty co?!” – kuzyn, plutonowy podchorąży. Dobre sobie, a ja w ogóle nic nie wiem. Rzeczywiście słychać huki, widać dym nad Warszawą, z jakiegoś miejsca trudnego dla nas do określenia. I tyle. I rzeczywiście, w ciągu też jakichś piętnastu, dwudziestu minut przyszli do mnie ci chłopcy, czyli „As”, Bukar z Pokrzywnickim, Dobrzański i poszliśmy razem do Janka Froelicha „Smukłego” jako naszego dowódcy sekcji: „Słuchaj, podobno jest Powstanie, ty wiesz coś o tym?” „No, Leszek poszedł.” „To słuchaj, musimy znaleźć jakiś oddział.” „To idźcie. Jak znajdziecie, to mi powiecie.” Tośmy poszli szukać tego oddziału. I tak chodziliśmy do ciemnej nocy. Nawet w jednym miejscu, na ulicy Ojcowskiej, na piętrze, słychać było coś w rodzaju śpiewu, pianina na jakąś taką nutę, która by pasowała. Ale zszedł pan Przecławski, właściciel domu, uznał, że jesteśmy jednak jakimś „czymś”, bo nas jedną stroną bardzo grzecznie wpuścił, drugą stroną, drugą furtką, nas wypuścił i tym sposobem – trudno wchodzić gdzieś, do jakiegoś mieszkania i mówić: „A co to za śpiewy, a co tu jest?” W każdym razie 1 sierpnia nic nie znaleźliśmy, wróciliśmy, to już chyba w deszczu, chyba zaczął padać deszcz... „As” nocował u mnie, tamci chłopcy mieli na tyle blisko, że poszli do swoich domów. Ja mieszkałem pod 60 na Okrężnej, jeden mieszkał na Okrężnej 54 czy 52, a dwaj, czyli Bukar i Pokrzywnicki, mieszkali pod 64 albo 66. Przez pierwsze parę dni nie robiliśmy nic. Nibyśmy się spotykali, na forcie byli Niemcy i jak kogoś widzieli, to strzelali. Nie słyszałem, aby kogoś trafili, ale w każdym razie nie było to miejsce do spacerowania. Czynne były telefony jeszcze wtedy. Po kilku dniach mówię: „To my pójdziemy na Mokotów. Tam się coś dzieje, wiem, że można przejść przez Królikarnię” – ktoś tam powiedział, że chodziła łączniczka przez Królikarnię na Mokotów, że Mokotów jest wolny, to znaczy zajęty przez „Basztę”. Ciotka mówi: „Poczekaj chwilę, poczekaj jeszcze parę godzin, to się okaże, bo jak idziesz na Mokotów, to może coś weźmiesz ze sobą.” Potuptała na Morszyńską 15, gdzie była wypożyczalnia książek pani Spokornej. Notabene ojciec pani Spokornej to był współwłaściciel Spółki Akcyjnej Tramwajów Miejskich i tego gmachu, tej Elektrowni, w której teraz jest Muzeum Powstania Warszawskiego. Poszła tam. Stamtąd braliśmy prasę, to znaczy ona brała, myśmy nie brali, bo taki był zwyczaj, że u nas wszyscy wiedzieliśmy, że ta prasa jest, ja i jej syn, plutonowy podchorąży, to już był dorosły chłopak, ale i o rok ode mnie młodsza jej córka. Dobrze wiedzieliśmy, że ta prasa jest, ale pod koniec to już tak, lecz przedtem to nie była przy nas czytana ani nam dawana do czytania, po prostu dlatego, że ciotka uważała (i słusznie chyba), że wygadać się z gazetek, to my się na pewno nie wygadamy, ale możemy gdzieś, gdzie nie trzeba, wyskoczyć z jakąś wiadomością nieoficjalną – „A skąd ją macie? A skąd wiecie?” W każdym razie brała te gazetki stamtąd, poszła tam, że a nuż coś tam mają takiego, żebyśmy ze sobą wzięli. Wróciła i powiada: „Nie idziesz na Mokotów. Idź do czytelni i tam się zamelduj u kapitana ‹‹Stryka››.” Poszedłem do tej czytelni, na Morszyńską 15 – to trzeba było iść Okrężną, później omijać, żeby nie włazić w oczy tym z fortu, a dalej już można było, bo to już było drugie półkole tej ulicy. Przyszedłem na tę Morszyńską 15, jest siostra pani Zofii Spokornej, pani Gwiżdżowa, i mówię: „Kto to jest ten ‹‹Stryk››? Ja mam u jakiegoś kapitana ‹‹Stryka›› się zameldować”. Ona mówi: „Przecież to mój Felek” – czyli jej mąż, przedwojenny senator, Feliks Gwiżdż. Wobec tego zszedł na parter, ja mu się zameldowałem, a on mówi na to: „Noo! Harcerze, harcerze! To będziecie tu pocztę organizować.” Ja mówię: „Żadnej poczty nie będziemy organizować, bo pocztę to, jeżeli już, to ‹‹Zawisza››, a my jesteśmy Bojowe Szkoły, to my nie mamy poczty organizować, tylko mamy być w jakimś oddziale strzeleckim, piechoty.” „Aha, no dobrze, to idźcie na Ojcowską i zamelduj się u ‹‹Cienia››. „Kto to jest ten ‹‹Cień››?” „Pójdziesz, to zobaczysz.” Poszedłem na tę samą Ojcowską, do tego samego domu, co nas pan Przecławski przez furtkę przepuszczał, jedną i drugą, na pięterko. Tam jest trochę narodu, w mieszkaniu państwa Malinowskich. Pytam: „Który to jest ‹‹Cień››?”. „A ten”. „A jaki ma stopień?” „Aaa...właściwie jaki stopień ma...?” Zameldowałem się chyba „panie dowódco” czy coś w tym rodzaju, a on powiada: „To gdzie jesteście? Przyjdzie ktoś do was.” „W porządku. Kiedy?” „Jutro.” Zwołałem chłopaków na jutro. Byliśmy u mnie w pokoju (ja miałem swój pokój) i rzeczywiście przyszło dwóch panów, czyli przyszedł, jak się okazało, dowódca plutonu i Tadeusz Malinowski – starszy strzelec „Bogdański”. Tym razem tamten już powiedział, że jest dowódcą plutonu, że ma pseudonim „Roman” i że mamy tworzyć sekcję rozpoznawczą czy zwiadowczą, że będziemy podlegać obserwatorowi kompanii. Obserwator kompanii to jest właśnie ten starszy strzelec „Bogdański”, czyli, jak dla mnie, Tadeusz Malinowski, on był fest starszy ode mnie, przed wojną studia skończył. Teraz króciutko powiem, jak to w ogóle wyglądało na tej Sadybie. Wyglądało to w ten sposób, że tam miejscowe oddziały miały wykonać niewykonalne zadania, więc po dłuższej strzelaninie udało się rozbroić załogę reflektora niemieckiego, stojącego w rejonie mniej więcej Placu Bernardyńskiego, między pierwszą fosą, tak zwaną, a Placem Bernardyńskim, kościołem bernardynów. Miano przeprowadzić jakieś działania na Siekierkach, co się oczywiście nie udało. I w tym siąpiącym deszczyku wieczorno-nocnym główne siły po prostu opuściły Warszawę i wymaszerowały do Lasów Chojnowskich. Co zresztą tak samo zrobiły niektóre kompanie „Baszty”, które też, po walkach na Wyścigach, poszły do lasu. Zostały takie siły prawie bezsilne, bardzo słabo uzbrojone. Wśród tych sił została taka jednostka, taki pododdział, który w konspiracji był 8. kompanią WSOP – Wojskowej Służby Ochrony Powstania. W czasie, to jeszcze było za czasów generała „Grota” Roweckiego, kiedy był plan powstania powszechnego i planowano to powstanie powszechne, WSOP to miały być wojska drugiego rzutu, zabezpieczające teren już objęty powstaniem, już wyzwolony. Ta 8. kompania wyszła spod jurysdykcji WSOP, stała się normalnym pododdziałem akowskim, z tym, że oni z przyzwyczajenia mówili na to, przez krótki czas jeszcze, 8. kompania z trzema plutonami. Nawet siostra starsza Tadeusza Malinowskiego wydawała, właściwie razem z bratem, taki biuletyn, który się nazywał „Biuletyn TIM”, czyli Tadeusz – Irena Malinowscy, i tam było napisane na przykład: 2. pluton 8. kompanii. To były nasłuchy radiowe, nasłuchy telefoniczne, przeważnie zupełnie fantastyczne wiadomości, mające bardzo słabe pokrycie w rzeczywistości. Jeszcze te, które dotyczyły Śródmieścia, to były w porządku, bo były przetelefonowane, ale te inne to już były takie bajkowe. Ta kompania w rzeczywistości stała się 1. plutonem kompanii, która otrzymała numer 1 i nazywała się kompania „Sadyba”, kompania „Sadyba” pod dowództwem cichociemnego, kapitana „Cichego”. Z tych dawnych plutonów, tak zwanych, stały się drużyny strzeleckie. Był to pluton z trzema drużynami strzeleckimi i myśmy znaleźli się w tym właśnie plutonie. Do 18 sierpnia nie były tam prowadzone działania bojowe. Nie wiem, którego, czy 7 czy 8 sierpnia, w pierwszej dekadzie, Niemcy spakowali się na tym forcie i wyjechali, opuścili fort. Niezależnie od tego my, czyli ta nasza sekcja, sześcioosobowa wtedy, rzeczywiście wykonywaliśmy prace rozpoznawcze. Codziennie meldowałem się u „Romana”, który gdzieś w tym czasie awansowany został z podchorążego na podporucznika. On dla mnie, jako dowódca plutonu, zawsze był porucznikiem, ale gdzieś, chyba w takiej historii Batalionu „Oaza”, którą opracował nieżyjący już Leszek Kamiński, jest napisane, że on dopiero w czasie Powstania został mianowany na stopień podporucznika. Ale to nie jest ważne. W każdym razie porucznik „Roman”, co dzień się u niego meldowałem na Okrężnej, chyba 10, wyznaczał mi tam zadania, to znaczy mnie i tym moim chłopcom. Wprawdzie w Bojowych Szkołach sekcyjnym był „Smukły”, ale w czasie tej wizyty u nas „Roman” powiedział, widocznie dlatego, że to ja byłem tym, który nawiązał kontakt z kapitanem „Strykiem”: „Sekcyjnym to pan będzie.” Wtedy byłem przez trzy dni „panem”, później już byłem „ty”. W czasie również tej wizyty, pod płaszczem przewieszonym przez ramię, któryś z nich przyniósł Błyskawicę: „To znacie?” Tego nie znaliśmy. Mówię: „To jest stenopodobne, ale to nie jest sten.” „Tak, to jest polska przeróbka stena, to Błyskawica, macie, zobaczcie jak to działa.” Działa tak samo jak sten, w zasadzie, trochę cięższe.
- Czy wiadomo, jak zdobyto tę Błyskawicę?
Błyskawice nie były do zdobywania, tylko były produkcji podziemnej. Ileś tam Błyskawic, na użytek tego plutonu, było przed samym Powstaniem przez strzelca „Pługa” i „Lubomira”, czyli przez Lubka Tomaszewskiego i Edmunda Kujawskiego, z ulicy chyba Hożej przewiezione na Sadybę. Nie były nigdzie zdobywane, tylko były z przedpowstaniowego magazynu przywiezione. Obejrzeliśmy sobie tę Błyskawicę. Nikt nam jej nie chciał zostawić, oczywiście. Dostaliśmy, nie wiem, czy wszyscy dostali, czy tylko ja dostałem, nie umiem powiedzieć, w każdym razie zostałem obdarzony dwoma granatami, oba były produkcji też podziemnej, jeden to była filipinka, drugi to była sidolówka. Sidolówka, taka srebrzystoszara buteleczka z zakrętką, a filipinka to taka jak szklanka bakelitowa do mycia zębów, tylko z taką kopułką blaszaną i taką łyżką, również blaszaną – strach tego używać, bo kiedy to wybuchnie? W ten sposób wszedłem w posiadanie pierwszego uzbrojenia własnego, czyli tych dwóch granatów. Ale i tak ich nie używaliśmy, ponieważ byliśmy wysyłani, czasami szliśmy po dwóch, czasami szedł jeden, w każdym razie każdy z nas chodził. Chodziło się nad brzeg Wisły, do Wilanowa, na Wolicę, jeszcze gdzieś, po szeroko pojętej okolicy. Później skladało się meldunki z tego, co się widziało czy z kimś się rozmawiało, co kto powiedział, czy Niemcy tam są, czy Niemców tam nie ma. Jeżeli to byłem ja, albo jeżeli to był „Smukły”, obaj mieliśmy talent do rysunków, to załączaliśmy szkice z tych rozpoznań. I tak nam ten czas płynął. My to jednak mieliśmy co robić. 16, bodajże, wezwano nas na którąś godzinę – ja też wróciłem z jakiegoś rozpoznania, zameldowałem się, dowiedziałem się, że mamy wszyscy się zjawić na Morszyńskiej 17, 19 – nie był to na pewno ten dom, gdzie była czytelnia, gdzie mieszkali Gwiżdżowie, tylko jakiś inny . Przyszliśmy tam, zameldowaliśmy się komuś, ten ktoś powiedział: „czekajcie” i tak czekaliśmy, siedzieliśmy i nic zupełnie się nie działo. Jacyś ludzie wychodzili, wchodzili, kręcili się – uzbrojeni, nieuzbrojeni, rozmaicie. I tylko nie ma „Smukłego”. Posłałem kogoś: „Popatrz, co z tym Jankiem.” Okazało się, że Janek ze swym ojcem opuścił Warszawę. Zresztą „Jaszczur”, komendant Rejonu Piątego, dał im różne wskazówki, z kim się mają skontaktować pod Warszawą, w rejonie Piaseczna i dalej – Gołków, Głosków, kogo mają namówić, żeby ze swoim oddziałem przyszedł do Warszawy, ale tego się dowiedziałem później znacznie. Wtedy to się tylko dowiedziałem, że mi „Smukły” zniknął. Nie podobało mi się to bardzo. Żeby mi powiedział: „Słuchaj, idę.” Poza tym, w tej chwili tak to widzę, przecież chłopak piętnasto- czy szesnastoletni musi robić, co mu ojciec każe – wojsko wojskiem, konspiracja konspiracją, ale przecież później też usłyszałem o iluś tam chłopakach, który byli w konspiracji, mieli iść na Powstanie, a zostali po prostu dlatego, że musieli się opiekować młodszym rodzeństwem, takie różne były sytuacje jednak. Nie było tego strasznie dużo, ale było. Mówię o tym tak szeroko, bo dla nas nie było to takie codzienne, a jednak się stało. Trudno mieć o to pełny żal, taki, jak w innych sytuacjach. Dość, że zostało nas pięciu. Okazało się, że tam ktoś wymyślił, że my będziemy łącznikami jakiejś komendy, już nawet nie wiem jakiej. W związku z czym jeszcze raz poszedłem do „Romana” i powiadam: „Panie poruczniku, to z nas chcą zrobić łączników jakiejś komendy, a my jesteśmy przecież sekcją rozpoznawczą, obserwacyjną, u ‹‹Bogdańskiego››, co to ma być?” I załatwił to, że nas wyzwolił z tej niewoli i z tej funkcji jakichś łączników tej komendy, nie wiem nawet jakiej konkretnie. To był 16 sierpnia. 17 jakoś tam przebiegł, chybaśmy też gdzieś chodzili. 18 nie wiem jak było. 18 to już widziałem patrol idący Okrężną, bardzo tupiący, z Błyskawicami. 19 sierpnia skoro świt przyszło dwóch żołnierzy, którzy obchodzili całą tę ulicę, nie wiem, czy Morszyńską też, ale Okrężną na pewno, i wyciągali ludzi, ze szczególnym uwzględnieniem takich młodych jak ja czy ci moi koledzy, do robienia barykady. Mówię: „My jesteśmy z tej kompanii.” „To nie szkodzi, to sobie później pójdziecie do swojej kompanii.” Tym sposobem znowu się spotkaliśmy, nawet bez własnej, specjalnej inicjatywy. Najpierw stawialiśmy barykadę mniej więcej w okolicach św. Jana, jak jest ulica Powsińska i to miejsce, w którym ona nagle się zmienia obecnie w Wiertniczą – to była granica miasta, tam chyba stoi sobie do dzisiaj taki Jan Nepomucen, tamśmy robili jedną barykadę, później drugą, na mostku. Koniec tej zabawy. W tym czasie, co się okazało: że w nocy z 18 na 19 sierpnia przyszły oddziały z lasu. W zasadzie to przyszły te oddziały sadybiańskie, które wyszły w nocy z 1 na 2 sierpnia, przyszły te pododdziały „Baszty”, które wyszły z Wyścigów i przyszły jakieś oddziały czy leśne, czy półleśne. Od nas wydzielona grupa uderzeniowa, która 18 sierpnia poszła do Wilanowa ubezpieczać przemarsz tych wojsk, pod dowództwem kapitana „Cichego”, straciła kapitana „Cichego”. Tu są różne wersje, czy on usiłował zdobyć ten Pałac Wilanowski nie wiadomo po co, czy podsunąć oddział trochę bliżej, dość, że wybuchła duża strzelanina i on tam zginął, poległ. Jędrek Dobrzański, czyli strzelec „Krępy”, poszedł do domu, wrócił i powiada: „Słuchajcie chłopaki, ja proszę o zwolnienie, bo u mnie w domu, przyszło wojsko z Piaseczna, stoi i powiadają, że jak przyjdę do nich, to mi dadzą broń. A wy mi dacie?” Mówię: „My nie damy ci. Sami nie mamy.” „No, to widzicie.” I pożegnał się z nami. W ten sposób zostało nas czterech. Poszedłem do domu, żeby powiedzieć, że gdzieś już idziemy, przebrać się, przede wszystkim, bo miałem takie spodnie długie, wojskowe, zielone, polskie, miałem taką kurtkę, bo zdążyłem sobie wyciąć takiego orła z pudełka od konserw i przyszyć go do beretu, takie różne rzeczy. Ciotka powiada: „Idziesz? Patrz, Witek zostawił dwa granaty, to weź.” To wziąłem chlebak, miałem te dwa granaty – filipinkę i sidolówkę, dołożyłem te dwa – te dwa były bardzo przyzwoite, bo to były prawdziwe, przedwojenne polskie granaty, jeden zaczepny, drugi obronny. Notabene rzucanie granatem obronnym jest możliwe tylko zza silnej zasłony, można to robić albo z jakiegoś okopu, albo z okna domu – rzucanie tego w polu to jest samobójstwo kompletne dla każdego. Tym sposobem miałem te cztery granaty i poszliśmy na fort pytać, gdzie się podział nasz pluton. Jak przyszliśmy na fort, zostaliśmy zapisani w księgę, zostaliśmy wyposażeni w opaski i w tej chwili się zaczął ostrzał artyleryjski. Więc wszystkich, co byli na tym forcie, czy na tym dziedzińcu fortowym, zagnano do kazamat. Weszliśmy do tych kazamat, tam jakieś dziewczyny, kobiety rozdawały chleb z cukrem, czymś zwilżony, w cukier wsadzony: „macie”. Wszyscyśmy dostali. To było bardzo mądre, bo jakoś obiadu się nie jadło, a tu ten cukier, chleb. Później skończył się ten ostrzał. „Kompania ‹‹Sadyba››? W porządku, jesteście na Placu Bernardyńskim”. Idziemy na ten Plac Bernardyński. Po drodze, już tak przy końcu, czyli początku Powsińskiej, jakaś pani wyszła do swojego ogródka i powiada: „Ach! Chłopcy! Zaraz dam wam kwiatów!” „Nie, dziękujemy, co my będziemy z kwiatami robić, bardzo pani dziękujemy.” „No, to dam wam ciasta”. „A! Ciasta – tak.” Więc dała nam ta pani ciasta, bardzo była dla nas miła, bardzo była wzruszona, jak na filmie o Powstaniu, albo co. Jej sąsiad wyszedł ze swojego domu, podszedł do płotu i mówi: „Co to za wojsko?” „Polskie.” „Eee...” – nie bardzośmy mu się wydali. Przychodzimy na Plac Bernardyński, meldujemy się jak trzeba. Tu się już zaczyna ciemność. Okazało się, że jak nam zginął kapitan „Cichy”, to dowódcą kompanii został porucznik „Odyniec”. „Odyniec” był mały, gruby, nazywał się Sakowski. Był właścicielem piekarni, był rzeczywiście porucznikiem czy podporucznikiem lotnictwa, rezerwy. Zjawił się tam, jak nas nie było i zniknął, czyli, przypuszczalnie, wrócił na fort. Ja i „As”, czyli Andrzej Sosnowski, zostaliśmy skierowani do obserwowania przedpola po lewej. Wyszliśmy tak daleko, jak było można. Przy Placu Bernardyńskim już była barykada zrobiona, więc myśmy już nie musieli robić tej barykady. Były wykopane okopy, w lewo od barykady, w kierunku wschodnim. Poszliśmy na skraj tych okopów, jeszcze kawałek do przodu, oglądać, co się tam dzieje. Tyle się działo, że tam obracał się niemiecki reflektor, gdzieś daleko. Więc, zgodnie z regulaminem, jak się reflektor obraca, to należy się schylić, żeby nie było widać, bo twarz jest biała i rzekomo ją widać z Bóg wie ilu kilometrów. Przy czym, że to był wieczór i cały dzień był pełen wrażeń, to jak tylko tę twarz chowałem, to natychmiast zasypiałem i „As”, który był chłopakiem strasznie poważnym, bez poczucia humoru, bez przerwy mnie budził. Ale potem nas odwołano z tego miejsca, ponieważ co się okazało: jak nas nie było jeszcze, jak jeszcze był ten „Odyniec”, to został ostrzelany samochód niemiecki, który gdzieś się tam plątał. Jeden Niemiec był zastrzelony, a drugi gdzieś zniknął, więc „Odyniec”, który był obyty z takimi rzeczami, wsiadł wtedy w samochód i odjechał tym samochodem na fort, już nie wrócił do nas wtedy. A tu się okazało, że po długim błądzeniu ten Niemiec trafił z powrotem na polskie linie i się poddał. Jak się poddał, to jutro rano się go zaprowadzi na fort, a teraz to „Ciemny” i „As” będą go pilnowali. Tośmy dostali karabin, bardzo dziwny – ja znałem mauzera, znałem mosina, ale czegoś takiego to nie znałem. Był to karabin z I wojny światowej, nawet nie umiem powiedzieć – jak nie austriacki, to francuski. Bardzo długi, wyglądał jak z tych filmów, gdzie na wielbłądach Beduini jeżdżą z takimi fuzjami, strasznie długimi. I w chałupie, bo Plac Bernardyński był zdobny tym wspaniałym, pięknym kościołem, który stoi tam, przez Tylmana z Gameren zbudowany dla panów Lubomirskich, ale boczna ściana placu to były takie chałupy, raczej wiejskie, niektóre były drewniane, niektóre murowane, ale we wszystkich, jak się okazało, były pluskwy, i w takiej chałupieśmy tego Niemca pilnowali. Na rozum to powinien jeden z nas spać, a drugi go pilnować i się zmieniać. Ale rozum gdzieś poszedł, tak więc siedzielismy obaj i nie spaliśmy, tylkośmy Niemca pilnowali, od czasu do czasu szczękając zamkiem tego karabinu straszliwego, który zresztą zamek miał normalny, czterotaktowy, tylko amunicję dziwną, taką zaokrągloną na końcu. Niemiec też nie spał, skarżył się, że
Wanzen! Wanzen! – czyli te pluskwy, które go gryzły, a poza tym, był to starszy człowiek, przynajmniej jak dla nas starszy, więc nie wiem ile on tych lat miał, około czterdziestu pewno, pokazywał nam zdjęcia – żona, dzieci. Właściwie tak jak się przedtem mówiło, że „O! Niemca to na plasterki jak ogórek pokroić, posolić!”, a tu? Co robić z dziadem? No tośmy go tak pilnowali, rozmawiali, że
ach so, ja, ja... i tak doszło do rana. Ranośmy go zaprowadzili na fort, przekazaliśmy go na forcie i jak wracaliśmy, to już nas dognał na rowerze właściciel tego karabinu, który cały czas żył w ostrej nerwicy, czy mu ten karabin ukradniemy, czy nie. Zabrał nam ten karabin, wróciliśmy na Plac Bernardyński bez karabinu. I to był 20 sierpnia. Wróciliśmy na barykadę. Później – nie pamiętam, co było wpierw, ponieważ z rzeczy godnych uwagi były tylko dwie, właściwie: [...] raczej pierwsza była ta, że w pewnej chwili patrzymy, a ulicą Czerniakowską zbliża się do nas jakiś oddział, nie wiadomo czyj, polski czy niemiecki, bo nie jest w hełmach, jest w dość jasnych mundurach i ma zawinięte rękawy. Polacy – nie Polacy? Podchodzą bliżej, tak, że widać ich. Nie, to jednak są Niemcy. Na lewym skrzydle był pluton karabinów maszynowych. „Roman” mnie tam posyła: „Idź do sierżanta Wojtka, żeby ich podpuścić na odległość skutecznego ognia.” Ja pędzę do sierżanta „Wojtka”, dowódcy plutonu kaemów, mówię mu to, on powiada: „Sam wiem!” No, „Sam wiem!” On był powstańcem wielkopolskim, starszy sierżant, instruktor karabinów maszynowych w szkole oficerskiej piechoty, to „co mnie tu będzie taki zawiadamiał.” Nie było to zbyt uprzejmie, ale co mi tam. Wróciłem, powiedziałem: „Wojtek sam wie”. No i wszystko to czeka, ci Niemcy są coraz bliżej – i ni z tego, ni z owego, jak to zwykle w Polsce, ktoś łubudu! z karabinu. Na co dowódca pierwszej drużyny, podchorąży „Sulima”, powiada: „Spierdolone nabożeństwo!” – co zapamiętałem do dzisiaj, bo to było tak piękne określenie, że potem tak ładnego określenia, w takim wypadku, nie słyszałem. I już wtedy nie pozostało nic innego, tylko zacząć strzelać, bo ci Niemcy też się wtedy rozsypali po tej łące i też zaczęli strzelać. W rezultacie oni się wycofali, czy też uciekli, jeżeli ktoś woli, zostawiając jednego zabitego. Ja zostałem znowu wysłany z dwoma strzelcami, z których jeden się nazywał „Lis” a drugi „Zagończyk”, żeby oni tego Niemca pochowali, a ja żebym przyniósł jakieś informacje o nim, czyli jego papiery, takie rzeczy. Poszedłem z nimi, on dostał w tętnicę udową, tak że nie męczył się długo, a za to miał spodnie całe zakrwawione, wziąłem, przełamałem tę kapslę identyfikacyjną, to się po niemiecku nazywało
Totkapsel, wziąłem papiery, to co było potrzebne (to była jakaś kompania ozdrowieńców, coś w tym rodzaju), przyniosłem to z powrotem. I chyba raczej tak potem było, że zostałem wysłany na róg Chełmskiej – tam Czerniakowska trochę tak skręca, że ten róg nie bardzo był widoczny – żeby się zorientować, co tam jest, żeby zobaczyć, czy ktoś nie będzie szedł. To też było takie działanie z podręcznika dowódcy plutonu strzeleckiego, z tą różnicą, że powinienem dostać rakietnicę, ale rakietnicy nie było, więc jej nie dostałem. Czyli w razie, gdyby rzeczywiście ktoś szedł, to po pierwsze nie miałbym możliwości zawiadomić, że właśnie idzie, po drugie to sam bym też nie zdążył dobiec do swoich. Ale poszedłem tam. I ponieważ nie wiadomo na czyj teren, na ziemię niczyją, więc zdjąłem opaskę, zdjąłem pas i go zapiąłem pod kurtką. Oczywiście na to, że sobie zdążyłem w domu, jeszcze przedtem, przeszyć guziki zwykłe na wojskowe, zupełnie zapomniałem, więc te guziki miałem. Przyszedłem na róg Chełmskiej. Tam się nic nie działo, jacyś starsi ludzie siedzieli na ławeczce przed domem narożnym. Ja tylko pytam, co tu słychać – „Aaa, wasi tu już byli.” „A co, teraz ci Niemcy szli?” „A szli, szli.” „Ale są?” „Nie, nie ma.” „A ci nasi są tu?” „A nie, też przyszli, ale już nie ma.” Tak sobie z nimi tam chwilę posiedziałem, pogadałem, ile trzeba, widzę, że tu za wiele nie wysiedzę, to wróciłem do oddziału. Później właściwie to już się tego dnia nie działo nic. Poukładaliśmy się spać. W nocy nas poderwali i ruszyliśmy w stronę ulicy Chełmskiej. I to jest koniec dnia 20 sierpnia. [...]kontynuacja rozmowy dnia 2006-08-17W nocy 20 sierpnia byliśmy przed Placem Bernardyńskim. W nocy z 20 na 21, już bliżej rana, przeszliśmy na ulicę Czerniakowską, na wysokość Chełmskiej. Tam po stronie parzystej stały dwa domy (to oczywiście wszystko zupełnie inaczej wyglądało niż obecnie) w poprzek, tą wąską ścianą do ulicy Czerniakowskiej. Zajęliśmy drugi z tych domów, bliższy Placu Bernardyńskiego. Zostałem wyznaczony na posterunek, dostałem karabin, bo u nas było w ten sposób, że istniała broń osobista, czyli własna i istniała broń służbowa. Tę służbową dostawało się wtedy, kiedy można było i kiedy akurat była. Dostałem ten karabin, stanąłem w bramie i tak sobie stałem, stałem, słyszę jakieś człapanie – podchodzi, już tak w szarym poranku, staruszka i widać, że jest wyraźnie przerażona. Mówię: „Niech się pani nie boi, to jest polskie wojsko”, a jej się łzy pokazują w oczach: „Polskie wojsko, polskie wojsko! Teraz to już nas na pewno spalą!” I babcia była dobrym prorokiem, bo w parę dni potem się to stało. Ona poczłapała sobie dalej, później nastał dzień, ten posterunek nie był już potrzebny, tak więc trochęśmy się pokręcili po tym domu, po tym pierwszym domu, w którym jeszcze chyba byli ludzie. I wtedy pokazali się Niemcy. A ci Niemcy pokazali się od strony Siekierek. Od strony Siekierek pokazała się piechota, pokazał się czołg, jeden, drugi, to były takie czołgi wspierające tę piechotę i rozpoczął się ostrzał. Oni strzelali do nas, myśmy strzelali do nich, po czym się okazało, że jeden czołg jedzie Czerniakowską i jest już całkiem blisko nas. Jak strzelił, to w domu po drugiej stronie Czerniakowskiej wywalił dziurę wielką. Nasz dowódca plutonu, podporucznik „Roman”, spodziewał się, że w domu naprzeciwko, po drugiej stronie Czerniakowskiej, jest jakieś wojsko i tam do nich wołał. Bez żadnego rezultatu, bo tego wojska tam nie było. W związku z czym, gdzieś to tak już była godzina tego strzelania i tego posuwania się tych czołgów i tej piechoty do przodu, powoli, ale jednak, nakazał wycofanie się, czy całości, czy części – tego nie umiem powiedzieć. W każdym razie część plutonu ruszyła do tyłu, przez takie drewniane zabudowania, które tam, przy tej Czerniakowskiej stały, szopy, drewutnie, mieszkalne budynki, na tę wysokość, gdzie po wojnie przez wiele lat była zajezdnia trolejbusowa. Tam, po drugiej stronie Czerniakowskiej, nieco w głębi, był zakład wychowawczy sióstr jakichś, one tam prowadziły taki zakład dla dziewczynek, sierotek. Czerniakowska była pod ostrzałem, głównie piechoty. Przeskoczyliśmy przez tę Czerniakowską. Gdy byliśmy na polu po drugiej stronie i na dziedzińcu tych sióstr, one miały taki budynek w podkowę zbudowany, znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. To były moździerze piechoty, czyli nie tak wielkie i potężne, jakby mogły być, ale zupełnie wystarczające. I wtedy zobaczyłem strzelca ode mnie, strzelca „Sękatego”, czyli Heńka Pokrzywnickiego, który się szarpał z czymś bardzo długim, żelaznym, czarnym, wyglądało to z daleka jak erkaem, z bliska się okazało, że to jest karabin przeciwpancerny (niektórzy na to mówią rusznica przeciwpancerna), który się tym odznaczał, że nie miał magazynka. Miał jeden nabój, to były naboje solidnego kalibru, około cala, o ile pamiętam, ale był tylko jeden nabój, ten, który był w komorze, natomiast owało magazynka. Więc: „Co ty z tym robisz? Co to jest?” „No, tu jacyś rzucili.” W związku z czym wziąłem go z nim, bo to dla jednego człowieka było za duże, ruszyliśmy dalej. Przy czym też ktoś ze żwawo się wycofujących strasznie się ucieszył, że my to niesiemy i dodał nam do niesienia skrzynkę z minami. Był to podoficer, pytamy: „Co z tym robić?” „Jak to nie ma magazynka, to nieście to na fort do rusznikarzy.” To, jak idziemy na ten fort, dołożyli nam jeszcze rannego, który szedł na własnych nogach, tylko że co jakiś czas uznawał, że mu jest strasznie ciężko, że już nie pójdzie, „ponieście mi karabin”, potem znowu się bał, że mu ten karabin rąbniemy, więc: „oddajcie mi ten karabin” i tak się bawiliśmy właściwie do fortu. Z tym, że doszliśmy do pierwszej fosy i później przez wieś Czerniaków, też już nieistniejącą dzisiaj, mniej więcej to jest oś ulicy Bernardyńskiej, chyba, taka, która idzie od fosy na ukos całkiem, tam teraz są takie wieżowce, różne domy. Tamtędy, żeby ominąć mur cmentarza. To było z naszej strony bardzo słuszne, dlatego że na przykład dowódca drugiej drużyny, „Cień”, który szedł prosto, Powsińską, w pewnej chwili uznał, że należy wracać, zawrócił drużynę i wtedy wpadł w ogień artylerii z klasztoru dominikańskiego i zginął. Paru ludzi było zabitych wtedy. Doszliśmy do tego fortu, najpierw w bloku sadybiańskim, gdzie był szpital, oddaliśmy tego rannego. Następnie na forcie oddaliśmy te pudełko z tymi, rzekomo, minami piechoty i ten karabin przeciwpancerny. Znalazło się tam więcej ludzi, niekoniecznie z naszego plutonu, możliwe, że to były inne plutony tej kompanii. Z naszego było też kilku ludzi. Wystąpił wtedy komendant rejonu, porucznik „Jaszczur”, z krótkim, ale takim dosyć podniosłym przemówieniem, z którego wynikało po pierwsze, że dostajemy nowego dowódcę kompanii, którym będzie porucznik „Barnaba”, po drugie, że mamy iść, za wszelką cenę bronić tego, z czegośmy zeszli. Po trzecie, pewno tam zginiemy, co będzie bardzo piękne, bo pod Termopilami to wszyscy Grecy też zginęli, którzy tam byli. Śliczne to było. Zanim wyruszyliśmy, to jeszcześmy dostali po jednej czy po dwóch butelkach zapalających, które to butelki to była benzyna, na butelce była taka opaska ze stosownym proszkiem, po zmieszaniu miało się to zapalić. Oczywiście było to bardzo użyteczne w dzielnicach, w których była normalna, zwarta zabudowa. U nas to nie było aż takie przydatne znowu, bo te czołgi nie chciały wjeżdżać pod sam dom, w którym człowiek siedział, tylko najpierw go rozwalały. Ale dali, to dali. I ruszyliśmy z powrotem. Tym razem już cała kolumna szła przez wieś Czerniaków, nie przez Powsińską. Wydłużała się ta kolumna, jak ruszyła, to jeszcze była w porządku, później robiła się coraz dłuższa. W pewnej chwili widzę, a naprzeciwko mnie, pod prąd, w odwrotną stronę, idzie chłopak, taki mniej więcej w moim wieku, z karabinkiem. To go zatrzymuję: „Dokąd idziesz?” On mówi na to: „Nie jestem ja taki głupi, żeby tam iść. Jeszcze mi życie miłe!” „Jak tak, to przynajmniej oddaj ten karabin.” I oddał ten karabinek bez żadnych sprzeciwów. Wziąłem go. Tym sposobem doszliśmy do pierwszej fosy, do miejsca, gdzie się ta droga ze wsi Czerniaków łączyła z Powsińską, tuż przy Placu Bernardyńskim, niedaleko. Tam już siedzieli jacyś żołnierze. Myśmy też sobie tam siedli na chwilę i tu zacząłem oglądać ten karabinek, a nie powinienem tego robić. Karabinek był bardzo ładny, bo był nowy, dosyć. Normalny karabinek Mausera, krótki. Produkcji jugosłowiańskiej, co mnie bardzo zadziwiło. Mówię: „Patrz, Heniek – jugosłowiański karabin, zadziwiające.” I tak go sobie oglądamy. A któryś z tych nieznanych mi, ale całkowicie dorosłych żołnierzy powiada: „Pokaż mi. Jugosłowiański?” „Zaraz, zaraz! Tak ‹‹pokaż››, to nie ma!” „No to ja ci pokażę swój.” I w ten sposób przymusowo-dobrowolnie dokonał ze mną wymiany na karabin radziecki, samoczynny, to się nazywało
awtomaticzeskaja wintowka Simonowa-Tokariowa. To był dziesięciostrzałowy, samoczynny karabin, który byłby bardzo świetny, gdyby nie to, że – ja nie wiem, czy oni mieli dwa rodzaje amunicji, jedną taką, którą używali do karabinów maszynowych i ewentualnie do tych samoczynnych, a drugą do normalnych karabinów – w każdym razie co jakiś czas pazur wyłamywał kryzę i wtedy trzeba było pożyczać drugi wycior, skręcać, wybijać tę gilzę, łuskę, i w ten sposób to robiło przerwę. Ale i tak długo się nie cieszyłem tym karabinem. Jak doszliśmy z powrotem na te pozycje, któreśmy przedtem opuścili, to przede wszystkim zajęliśmy pierwszy z tych domów, bo przedtem byliśmy w domu bliższym Placu Bernardyńskiego, później zajęliśmy dom bliższy miasta. W tym domu wybiliśmy otwory strzelnicze i tam zagospodarowaliśmy się na dłużej. W międzyczasie, czyli jak nas nie było, mnie i Pokrzywnickiego, jeden z czołgów został uszkodzony, ten, który wjechał w Czerniakowską, nie żadnymi butelkami, tylko z
Panzerschrecka przez drużynę przeciwpancerną, która została wydzielona z naszego plutonu i zajęła stanowiska po drugiej stronie Czerniakowskiej, bardziej z przodu, bliżej miasta. W czasie tej walki była nawet „przerwa czerwonokrzyska”, w czasie której jeździł wóz z chorągiewką Czerwonego Krzyża i zbierał rannych tamtej strony. Z naszej też zbierano. Pluton karabinów maszynowych w ogóle się nie wycofał, część naszego plutonu zresztą też się nie wycofała wtedy. W każdym razie umocniliśmy się na tej pozycji, w tym domu, przygotowaliśmy go o tyle, że się wykuło te otwory. Przyszła właścicielka mieszkania w tymże domu, pani doktor Srokowska, która pracowała w szpitalu polowym na Chełmskiej, i w pierwszym podejściu powiedziała: „O, panowie tu będą kwaterować, to tylko uważajcie, bo tu są takie różne rzeczy, żeby ich nie uszkodzić. Tu jest taki obrazek z kotkami, on się, widzę, przekrzywił, to trzeba pilnować, żeby on się nie przekrzywiał.” Tak było w dniu 21, po obiedzie, po południu. Po obiedzie, to w znaczeniu czasowym, a nie: prawdziwym obiedzie. W dwa dni później, jak przyszła, to już powiedziała: „Co wam potrzebne, to się nie przejmujcie, bo to i tak wszystko diabli wezmą.” Albo nazajutrz, albo w dzień później była taka rzecz, że jeden z ludzi z naszego plutonu, z pierwszej drużyny, pseudonim miał „Piotr”, Andrzej Królikowski, mówi do mnie, że on ma przepustkę, idzie odwiedzić swoją rodzinę mieszkającą na Sadybie, może i ja pójdę? Ja się spytałem, czy tę przepustkę dostanę, okazuje się, że tak. Poszliśmy obaj na Sadybę. On mnie namówił na pójście do fryzjera. Wspominam o tym dlatego, że fryzjer powiedział: „Ja wojsko strzygę za darmo”, nie wziął ani grosza od nas. Umówiliśmy się, gdzie i mniej więcej o której się spotkamy. On poszedł do swoich na Goraszewską, ja poszedłem do swoich na Okrężną 60. Okazało się, że w domu i w pobliżu domu kwateruje jakieś wojsko. „Ach – mówi ciotka – to jest oddział, który przyszedł z Piaseczna, dowodzi nim taki sierżant, który w cywilu, w tym Piasecznie, jest cukiernikiem, przemiły człowiek.” Tak sobie gwarzymy. „Zaraz wuj przyjdzie to będzie obiad, świetnie, że przyszedłeś.” A tymczasem okazuje się, że na Drodze Królewskiej, czyli Alei Sobieskiego, mówiąc oficjalnie, pojawił się jakiś samochód, jacyś Niemcy. W tamtym oddziale alarm i ruszają do przodu. Jednej rzeczy nie powiedziałem, że tegoż 21, pod koniec dnia, nowy dowódca drugiej drużyny, na miejsce poległego „Cienia”, niejaki kapral „Longinus”, którego przedtem u nas nie było, zauważył u mnie ten karabin dziesięciostrzałowy i mi go po prostu i zwyczajnie zabrał. Na co ja, już miałem tego po uszy, poszedłem do porucznika „Romana”: „Ten kapral ‹‹Longinus›› raczył mi ukraść karabin. Co to ma być?!” Okazało się, że wiele ma nie być, ale przynajmniej „Roman” oddał mi wtedy swój pistolet. Tak, że stałem się przynajmniej właścicielem i posiadaczem w jednej osobie, pistoletu.
To był pistolet FN.
Dwa magazynki. Tak jak jest w kaburze, jeden jest w pistolecie, a drugi jest w kaburze. To siódemka FN. W każdym razie, jak tam się zrobił alarm, bo wracamy znowu do tego mojego pobytu na Okrężnej, to ja też wybiegłem i tak ruszyliśmy przez te łąki, przez te pola, w kierunku na Drogę Królewską, na Aleję Sobieskiego. I wtedy się odezwała artyleria od dominikanów. Na polu to wygląda nie tak jak na filmach, gdzie jest strasznie dużo żółtego i czerwonego, tylko raczej na brązowo wygląda, bo jest dużo dymu i unoszą się takie wytryski ziemi. Koło mnie człowieka raniło, bardzo ładnie, mogłem mu zabrać karabin, zabrałem oczywiście. Tu zaczął biegać jakiś podoficer, może właśnie ten przemiły sierżant, nie wiem, i w słowach rozmaitych nas zachęcał, że „Z kb naprzód!”. No, to biegniemy. Tym sposobem dopadłem i ja, i ci inni, tej Królewskiej Drogi. Tam rzeczywiście jakiś samochód ci Niemcy zostawili, sami się wycofali, trochę oni strzelali, trochę myśmy strzelali, ale w końcu większych jakichś rezultatów z tego... Trudno jest mi oceniać, bo z perspektywy takiej jak moja, to się tak dużo znowu nie widzi. W pewnej chwili, jak już dobiegliśmy do tej Drogi Królewskiej, tam były rowy, więc człowiek się kładzie w rowie i patrzy, czy jest coś do ustrzelenia przed nami, nade mną ktoś strzela z pistoletu. Patrzę – a to do niedawna nasz strzelec „Krępy”, czyli Jędrek Dobrzański z visem. Powiada: „Co, ty tu jesteś? Co ty tu robisz?!” „To robię, że przyszedłem do rodziny. A ty jesteś tutaj?” „A tak, jestem tutaj.” Tak sobie porozmawialiśmy. Następnym razem go widziałem w roku 1974, bo później ten ich oddział został przerzucony na Chełmską, później on był ranny, później był w niewoli, później w Anglii. Ostatecznie wylądował w Stanach Zjednoczonych, brał udział w wojnie koreańskiej, ożenił się w Stanach i tam mieszkał do śmierci. W 1974 przyjechał na tydzień do Polski. Wróciliśmy stamtąd, z tej Królewskiej Drogi, na Okrężną. Ja się różniłem wyraźnie do tego plutonu, bo miałem opaskę na prawym ręku, z napisem WP AK, a oni mieli na lewym z napisem WP i numerem plutonu, tak, że nie mogłem udawać, że jestem od nich, ten karabin musiałem oddać. W domu rzeczywiście był obiad jakiś, przyszedł wuj: „Jak wy długo tu będziecie wojowali jeszcze?” Mówię, że nie mam pojęcia. „Tak, tak, to ty zostaniesz bosy do końca tego Powstania, to poczekaj chwilę.” I przyniósł mi swoje buty, z czasów, kiedy był w służbie czynnej, czyli nie były to oficerki typowe, tylko takie oficerki, jakie się nosiło przed reformą mundurową, przed 1936 rokiem. Ale były to wysokie buty, bardzo przyzwoite. Tak, że przynajmniej wróciłem do nas, na Chełmską, w wysokich butach, spodnie do butów się wpuszczało. Na Chełmskiej spędziliśmy pięć czy sześć dni. W czasie, gdy tam staliśmy, miałem jeszcze jedno spotkanie towarzyskie. Mijała nas kompania K1 z „Baszty”, która szła zdobywać Nazaretanki, na róg Nowosieleckiej, i tam szedł nasz instruktor bronioznawstwa z czasu BS-ów, a właściwie jeszcze z czasów kursu patrolowych, czyli Bogdan Zahn – u nas miał pseudonim „Mefisto”, tam się okazało, że ma pseudonim „Mandalski”. Raz go widzieliśmy, jak szedł w tamtą stronę, jakiś czas potem, ponieważ oczywiście te Nazaretanki nie dały się zdobyć, później go widzieliśmy wracającego rannego. Powiedział nam, że dwaj nasi dowódcy z czasów szaroszeregowych, Leszek Froelich i „Kolejarz”, są na Sadybie, bo Leszek leży w szpitalu w bloku, a „Kolejarz” był ranny na Wyścigach Konnych, na samym początku Powstania, leżał na Mokotowie i ostatnio matka go wzięła stamtąd do ich domu, na Podhalańską. Tyleśmy się dowiedzieli. Poza tym byliśmy te kilka dni na tej wysokości Chełmskiej, przy Czerniakowskiej. Od czasu do czasu pokazywali się Niemcy, gdzieś tak na wysokości ulicy Łącznej – to przedłużenie Kaszubskiej w stronę wschodnią, w tamtych stronach. Bliżej nie podchodzili, natomiast wkrótce po tym moim powrocie zaczął się ostrzał „krowami”, czyli
Nebelwerfer – to jest moździerz rakietowy. Były tego dwa rodzaje, jedne były burząco-szrapnelowe, w pocisku miały takie kostki, a drugie – zapalające. W dom naprzeciwko rąbnęła taka zapalająca, były jakieś krzyki, wrzaski. Ja tam pobiegłem i zanim mnie dowódca plutonu, czyli „Roman”, odwołał, to uczestniczyłem w wyciąganiu człowieka, który z przodu był cały spalony – twarz, czerwone mięso, żadnej skóry ani włosów. Wyglądało to paskudnie. W związku z tym, że zaczęły walić w nas te „krowy”, „Roman” nakazał dobre schowanie tych butelek z benzyną, których ileś tam przywlekliśmy. Tam, na tym podwórzu, były takie kręgi betonowe do robienia studni, jakieś płyty i schowaliśmy je w tym. I tu wybiegam w przyszłość, nie wiem, czy wojna jeszcze trwała, czy to było już po wojnie, w każdym razie po wyzwoleniu Warszawy, przechodziłem tamtędy i zaciekawiłem się, czy te butelki tam są, czy już ich nie ma, odwaliłem te płyty, patrzę – są. Zatrzymałem jakiegoś żołnierza, który tamtędy przechodził, żeby mieć świadka i współuczestnika i mu mówię, że tu są właśnie takie butelki, że byłoby warto z tym coś zrobić, a najlepiej to potłuc i zobaczyć, jak się będzie paliło. I rzeczywiście, rzuciłem pierwszą butelkę i właśnie wtedy, jak on powiedział: „Eee..., co tam, widać, że to się nie pali, coś tu zasuwasz”, to buchnęło dużym i jasnym płomieniem. Tak się do tego zapalił, że wspólnie wszystkie potłukliśmy do końca. Co dzień mieliśmy te „krowy”, z przerwą na obiad, na niemiecki obiad, kiedy oni mieli obiad, to wtedy nie strzelali, nie psuli sobie apetytu. Co do Niemców żywych, to była jakaś okresowa wymiana ognia z tą Łączną czy Kaszubską. W czasie tych wszystkich przyjemności był kontuzjowany ten nowy dowódca kompanii, czyli porucznik „Barnaba”, i początkowo był w szpitalu na Chełmskiej. 25 czy 26 sierpnia, nie umiem tego określić, oczywiście też na noc, przyszedł rozkaz, że idziemy na fort. Chłopcy wzięli tego „Barnabę” ze szpitala i ponieśli go z nami, razem. Szliśmy w nocy, wtedy już te drewniane domy były częściowo wypalone, częściowo się dopalały, szło się wśród nocy, wśród tych dopalających się domów, trochę szkła, jakaś blacha pod nogami szeleściła, dalej to już jakoś spokojniej. I w nocy doszliśmy na Fort Dąbrowskiego. Byliśmy na tym forcie do rana i rano okazało się, że nasz pluton obejmuje odcinek od Okrężnej 60 do Okrężnej 66 czy 68. W każdym razie było to na łuku ulicy Okrężnej. Przed sobą mieliśmy albo pola idące w kierunku Wilanowa, albo pola idące w kierunku Królewskiej Drogi. Tak ten łuk wyglądał. Gdzieś tam po prawej, ale dobrze z tyłu, stanął pluton karabinów maszynowych. Gdzie stanął drugi i trzeci pluton, nie mam pojęcia, gdzieś tam był za nami całkiem, dość daleko. Poza tym okazało się, że właśnie się sformował Batalion „Oaza” i że my, w zasadzie byliśmy pierwszą kompanią, ale zdaje się, że dostaliśmy w Batalionie „Oaza” numer 3, z tym, że nikt się tym specjalnie nie przejmował, po staremu mówiło się „pierwsza kompania”, ale oczywiście w różnych tekstach może być i trzecia, i może chodzić o tę samą. W każdym razie to była kompania „Barnaby” i to był pluton „Romana” i w ten sposób to jest jednoznacznie określone. Jak można było dotychczas zauważyć, myśmy w ogóle prawie nie byli w terenie miejskim. W każdym razie nigdy nie byliśmy w terenie z zabudową zwartą. Tak że, w odróżnieniu od tych dzielnic, gdzie to miasto było normalnym miastem, myśmy stale mieli do czynienia z łąkami, z polami, z otwartą przestrzenią, z domami nawet jeżeli murowanymi, to luźno stojącymi. Tutaj, na tej Okrężnej, to był zespół willi, bo to była taka przedwojenna spółdzielnia mieszkaniowa, oficerska, zespół willi, każda willa w ogrodzie, każda willa z siatką od ulicy – to był teren do obrony nawet dla dobrze uzbrojonego wojska bardzo trudny. Dla uzbrojonego tak jak my to więcej niż bardzo. Właściwie w razie kontaktu z siłami przeważającymi on był nie do obrony. Co gorsza, on był również nie do wycofania się, ponieważ za plecami mieliśmy fosę, fort, za plecami mieliśmy jeszcze drugi rząd domów, które frontem stały do ulicy Morszyńskiej i fosę fortu bez możliwości obejścia w lewo czy w prawo, ponieważ i w lewo, i w prawo była pusta przestrzeń, niezabudowana. W czasie pobytu na Sadybie, w tych domach na Okrężnej, odwiedziliśmy w szpitalu Leszka Froelicha, czyli „Buczacza”, który w „Baszcie” był „Czarneckim”. Właściwie miałem sporą ochotę spytać go, dlaczego tak nas zostawili przed tym Powstaniem, że nas w ogóle nie zawiadomili o niczym, że w końcu może byłoby lepiej, gdyby nas wciągnęli do mobilizacji „Baszty”, nie zostawiając nas tak, jak się to stało, ale jakoś nie wypadało mi rannego pytać o takie rzeczy, więc obeszło się bez tego pytania, tak sobie trochę porozmawialiśmy. Poza tym odwiedziliśmy na ulicy Podhalańskiej, która jak na ironię obecnie się nazywa Orężna, co nie tylko się myli z Okrężną, ale jeszcze jest o tyle nonsensowne, że co jak co, ale orężna to ona nigdy nie była, tam odwiedziliśmy Staszka Saint–Blancat Rogińskiego, czyli „Stańskiego” vel „Kolejarza”. Był cały w gorsecie gipsowym, z ręką na takim skrzydełku, na takiej drabince drucianej, ale w niezłym już stanie, tak sobie pożartowaliśmy. W niewiele dni potem został zabity. W czasie, gdy Niemcy zdobywali ulicę Podhalańską, wchodzili na nią, ona nie była broniona, nie było jak, tam część ludności wymordowali, wśród nich właśnie Staszka i jego matkę. Poza tym po swoich poprzednikach w tych ogródkach zastaliśmy takie dołki strzeleckie, pozycje wykopane, to je pogłębiliśmy. Znalazły się także deski, więc ja razem z drugim strzelcem część tego nowo wykopanego, pogłębionego dołu przykryliśmy sobie tymi deskami i darnią. W sumie było tak, poza wszystkim innym, że tam, gdzie siatki od ogródków były od samej ziemi, to jeszcze było w porządku. Ale na przykład na Okrężnej 60, przy domu, w którym ja mieszkałem, a w którym stanęła 3. drużyna i ja również się tam na noc przynajmniej przenosiłem, a czasami i na dzień, ze względu na to, że miałem wtedy możliwość, jeżeli nie miałem służby, spania we własnym łóżku czy zmiany koszuli, tam siatka wyrastała z prawie półmetrowej podmurówki betonowej, na betonie zbrojonym. Żeby stamtąd strzelać, trzeba było właściwie wyłazić nie tylko poza ten okop, ale i poza tę podmurówkę. Poza tym działo się to, że też od czasu do czasu były jakieś ruchy niemieckie na Drodze Królewskiej. Podczas którejś z takich historii pojawił się czołg. Do tego czołgu oczywiście 1. drużyna, stacjonująca w domu 64, w którym, notabene, normalnie mieszkali też dwaj koledzy, czyli „Krótki” i „Sękaty” – Bukar i Pokrzywnicki, otworzyła ogień. Wobec czego czołg był łaskaw strzelić z działka czołgowego w ten dom, na tyle skutecznie, że wyłupał kawałek muru i Pokrzywnicki był kontuzjowany. Następnie były takie rzeczy, że ponieważ weszliśmy w skład tego batalionu, trzeba było utrzymywać łączność z batalionem, zawsze ktoś chodził na dyżur do batalionu. Ja byłem na ulicy Podhalańskiej. Raz byłem w domu, który się nazywał dom Hörlowej, to było też na Okrężnej, jeden z dwóch domów stojących po drugiej stronie i od strony pól. Nie wiem co tam było, chyba nie batalion, ale w każdym razie coś tam było, byłem tam na dyżurze, byli tam inni jeszcze chłopcy. Innego razu byłem właśnie na tej Podhalańskiej. Poza tym były normalne patrole. Kiedyś szedłem z porucznikiem „Romanem” i jak byliśmy na rogu Powsińskiej i Morszyńskiej, przy mostku, to zobaczyłem, że z tarasu willi na Morszyńskiej ktoś nas filmuje kamerą. Bardzo mi się to spodobało, bo akurat miałem stena, szedłem tak jak trzeba, pół kroku po lewej za „Romanem”: „Panie poruczniku, tu nas filmują, będziemy w jakiejś kronice albo gdzie.” Jeszcześmy sobie przystanęli. Wiele lat po wojnie, w latach sześćdziesiątych, poznałem reżysera czy kamerzystę z wojskowej wytwórni filmowej „Czołówka” pana Banacha, o którym wiedziałem, że brał udział w Powstaniu, że był w „Baszcie”, i mówię: „Nas ktoś filmował pod koniec sierpnia z tamtego tarasu”. Myślałem, że gdzieś to jest. Okazało się, że to właśnie Banach robił te zdjęcia. Z tym, że jak szedł kanałem z Mokotowa do Śródmieścia, to co tylko miał ciężkiego, to po kolei wyrzucał, łącznie z wszystkimi zdjęciami, które w Powstaniu zrobił, czyli z tymi naszymi też. [...]Pod koniec sierpnia na forcie pojawili się Węgrzy. Przyjechali bryczką, oficerowie węgierscy, chodzili tu i tam, przeszli się po forcie, potem wrócili do siebie, czyli gdzieś pojechali na południe, do Piaseczna, albo do Zalesia. To było chyba 31 sierpnia. Ponieważ porucznik „Barnaba” był „nieczynny”, był ranny, porucznik „Roman” został dowódcą kompanii, a na pluton przysłano z zewnątrz nowego dowódcę. To był porucznik „Świt”, o ile pamiętam. Tak to doszło do końca sierpnia. 1 września rano był pierwszy przyzwoity nalot na nas. Tak więc ja i strzelec „Władysław” (jak on się nazywał, a, tak, Karol Jaczewski, po wojnie był architektem) wpadliśmy do tego naszego dołka, przeczekaliśmy ten nalot jakoś, z tym, że już biegnąc się widziało te samoloty, to były sztukasy Ju-87. Schodziły w ten sposób, że było widać wyraźnie głowy pilota oraz obserwatora i strzelca w jednej osobie, to był dwuosobowe samoloty, więc to było całkiem niziutko. I takim szczupakiem łup! – do tego dołka. Jak już było po nalocie i wyszliśmy, to mieliśmy, na tej części, którąśmy przykryli, ponad dwudziestocentymetrowy gorący odłamek bomby. Same domy nawet nie były tak strasznie zburzone, raczej dachówki z nich poszły. Później, w ciągu dnia, jeszcze był jeden, chyba, nalot, ale jakoś mniej dla nas dokuczliwy. Pod wieczór jeszcze „Roman” chodził po pozycjach i pytał, czy komuś coś może jest potrzebne, czy ktoś ma jakieś życzenia, które można by było zaspokoić. Potem poszedł, jeszcze z którymiś żołnierzami z plutonu, chyba jednym czy dwoma, na odprawę na fort, ponieważ na tym forcie, u „Jaszczura”, komendanta Rejonu Piątego, podobno była jakaś broń przeciwpancerna, nie wiem, czy to były PIAT-y, czy to było co innego, raczej wszystko wskazywało, tak na rozum, że PIAT-y, które miały być przydzielone poszczególnym kompaniom. [...]Zaraz potem zaczął się nowy nalot, tym razem nie na pozycje, tylko na fort. Akurat te kazamaty, w których była ta odprawa i w których byli ci oficerowie i trochę żołnierzy, to się skutecznie zawaliły i oni wszyscy tam zginęli.
- A pan gdzie się znajdował?
Byłem na pozycjach, na Okrężnej. Później na samą noc przyszedł porucznik „Świt”. Z 31 sierpnia na 1 września całą noc byłem na posterunku przed domem Okrężna 60, z drugim jeszcze chłopakiem. Mieliśmy być zmienieni, ale jakoś tak się stało, może dzięki tej zmianie na stanowisku dowódcy, czy z jakichś innych przyczyn, w każdym razie powinniśmy być pół nocy, a byliśmy całą noc. Tak, że miałem całą noc nieprzespaną, cały dzień miałem też nieprzespany. Następnie okazuje się, że (myślałem: to teraz przynajmniej się wyśpię, ale skąd tam!) „Świt” mnie wysłał do dowództwa batalionu, na noc. Dowództwo batalionu było przeniesione, już nie było na Podhalańskiej, tylko na rogu Zielonej i Waszkowskiego. Był tam taki niezbyt wielki pusty pokój, w którym wprawdzie pod jedną ścianą leżała słoma i mieli niby łącznicy z poszczególnych oddziałów tam sobie spać, ale tego spania w ogóle nie było, ponieważ przez całą noc byliśmy wysyłani jak nie tu, to tam. Ja byłem wysyłany między innymi do naszego plutonu, do plutonu karabinów maszynowych, jeszcze gdzieś. Poza tym chodziło się, bo bez przerwy była zrywana linia telefoniczna, tam siedzieli telefoniści, kręcili tymi korbkami, co chwila stwierdzali, że linia jest zerwana, bo jednak był ten ostrzał. Więc z kolei wychodziły patrole sprawdzać, w którym miejscu to jest zerwane, łączyć te linie. Nad ranem, wcześnie, byłem wysłany do żandarmerii, która była dość daleko na tyłach, żeby przeprowadziła jeńców na Mokotów. Następnie jeszcze gdzieś, w podobnej sprawie. Po czym wracam do tej komendy i widzę, że w termonie (co to termon? w czasie okupacji, żeby dać sobie radę z opałem, którego nie było, były produkowane takie małe, żeliwne piecyki, które się dokręcało, domontowywało właściwie z przodu do normalnego pieca; luft i wszystko było od tego normalnego pieca, a z przodu była taka skrzynka żeliwna, z fajerką u góry, z drzwiczkami i nazwa fabryczna tego była termon), w tym termonie, widzę, że palą nasze legitymacje, których myśmy jeszcze nie dostali w ogóle, a tu są całego batalionu legitymacje, różowiutkie, śliczniutkie, i się palą. Następnie widzę, że pułkownik „Rosco” (który nie wiem, jaką funkcję miał, nie był dowódcą w każdym razie, to był zresztą inwalida, miał sztuczną nogę) Bogdanowicz, który przedtem dawał się widzieć w mundurze artylerii, przyszedł w brązowym ubraniu, cywilnym. Potem, już zrobiło się prawdziwe rano, normalne, gdy przyszli Bukar i Sosnowski, to znaczy strzelec „Krótki” i strzelec „As”, przyszli mnie zmienić, obaj. Wobec tego mam wolne, oni zajęli moje miejsce na Waszkowskiego, w tym domu, a ja jeszcze miałem coś zanieść do Komendy Placu na Morszyńską 15, do kapitana „Stryka”. Poszedłem do kapitana „Stryka”, który tam był ze swoimi referentami i urzędniczkami Komendy Placu, przekazałem, co miałem przekazać i powiadam, co to się dzieje, bo tam, na Waszkowskiego palą legitymacje i w ogóle coś tu niedobrze wygląda. W każdym razie tam na Morszyńskiej dostałem coś do zjedzenia, to było ciepłe, i po tych dwóch nocach i dwóch dniach od razu zasnąłem. Zasypiałem sobie raczej z przekonaniem, że jak się obudzę, to pójdę na Okrężną. Ale nie obudziłem się, tylko zostałem obudzony przez kapitana „Stryka”, że już są Niemcy dookoła. Niemcy są dookoła, porucznik „Kongo”, to był praktycznie urzędnik Komendy, to był oficer – płatnik (notabene, w takim opracowaniu Komisji Walki i Męczeństwa, sprzed roku czy dwóch, był artykuł o poetach legionowych, a ponieważ Gwiżdż, kapitan „Stryk”, był poetą legionowym, to poświęcono mu tam dosyć dużą część tego artykułu i napisano również o jego udziale w Powstaniu i było napisane, że był tam płatnerz; otóż nie było oczywiście żadnego płatnerza, bo nikt nie wyrabiał podczas Powstania ani zbroi, ani kirysów, ani mieczy, tylko był to po prostu płatnik, który, gdyby były pieniądze, to by nimi obracał; ich nie było, ale etat przewidywał płatnika, to był oficer – płatnik, zresztą urzędnik bankowy), „Kongo” zginął, z Okrężnej przyszedł „Jeż”, zastępca dowódcy drugiej drużyny, który wycofywał się razem z Malinowskim, czyli „Bogdańskim” i z „Krystynem”, czyli Bielińskim, którzy zginęli po drodze, nad fosą. „Jeż” doszedł. Wyjrzałem, zobaczyłem, że rzeczywiście: po odcinku Okrężnej widocznym z Morszyńskiej jadą wozy bojowe i pionierzy przerzucają takie kładki przez rowy strzeleckie, żeby one nie musiały się męczyć, tylko żeby łatwo przejechały. Widzę, że przy bloku też stoi wóz, chyba rozpoznawczy. I tu, właściwie w tej sytuacji „Stryk” zarządził jedyną mądrą rzecz: schować wszystko, co jest do schowania, czyli wszelkie papierzyska tej Komendy Placu, nasze opaski, broń. Broń tośmy mieli wszystkiego trzy pistolety, ja miałem, starszy strzelec „Olczyk”, czyli referent bezpieczeństwa, który zresztą był synem „Stryka”, i „Stryk”. Poza tym, już mówiłem, że miałem wojskowe guziki przy bluzie, więc te guziki obciąłem, spodnie wyłożyłem na buty, bo to były przecież normalne, długie spodnie. Mieliśmy uchylone drzwi na górze, tak, że nawet było słychać (bo to było w piwnicy) jak jacyś Niemcy tam przyszli i mówią: „Nie, tu nikogo nie ma, bo drzwi są uchylone”, poszli sobie dalej. Później, już się miało ku wieczorowi, nie umiem powiedzieć, o której godzinie zostałem obudzony, myślę, że spałem jakieś dwie godziny, wyszliśmy. Okazało się, że ludzie są grupowani w rejonie ulicy Ojcowskiej. Następnie poszliśmy do Wilanowa, już taką kolumną, która trudno powiedzieć, żeby była strasznie pilnowana, ale jednak była kolumną, co jakiś czas szedł żołnierz z karabinem, ale żadnego popędzania, niczego. W Wilanowie zostaliśmy ulokowani w remizie straży pożarnej. Tu wrócę do tego, co się działo poza mną już, mianowicie „Krótki” i „As” dostali rozkaz, również tam, niszczenia sieci telefonicznej, którą przedtem stale naprawiało się, uprzątnięcia wszystkiego, co mogło robić jakiekolwiek wrażenie, że tu była jakaś instytucja wojskowa. Widzieli cofającego się z obandażowaną głową „Barnabę”, nawet Bukar coś chyba do niego krzyknął, on nic nie odpowiedział. A mieli obowiązek to zrobić dlatego, że w piwnicy było pełno (normalnie ludzie cywilni gdzieś się tam przenosili daleko od linii, jeżeli tylko mogli; ten dom nie był na linii, ten na Waszkowskiego) cywilnych mieszkańców Sadyby, przeważnie kobiet, nie można było inaczej postąpić. I oni, razem z tymi ludźmi z piwnicy, jak już Niemcy tam weszli, to zostali potraktowani wszyscy jako cywile i skierowani na fort. Dlaczego nam pozwolono dojść do Wilanowa zupełnie nie wiem, bo ludność Sadyby była spędzana na fort. Później z tego fortu kierowana tu albo tam, czyli albo do Pruszkowa, albo gdzieś „w świat”. Ci, którzy znaleźli się w Pruszkowie, to właściwie też część z nich była albo wywożona pociągami gdzieś do Generalnego Gubernatorstwa, na prowincję i wypuszczana, część była wypuszczana na miejscu i gdzieś się lokowała, część była wywożona na roboty do Niemiec, a niektórzy do Oświęcimia, czyli jak to się dzisiaj mówi, do Auschwitz. Kryteria tego nie były znane ludziom i były chyba zupełnie przypadkowe, ale tak było. Jeżeli chodzi o naszą kompanię, mogę tylko mówić o pierwszym plutonie i o plutonie karabinów maszynowych. Pluton karabinów maszynowych sierżanta „Wojtka”, Ratajczaka, stał z boku i z tyłu w stosunku do nas, bliżej zabudowy, trudno powiedzieć zwartej, ale bliższej takiej, która dawała możliwość wycofania się. I rzeczywiście wycofał się najpierw na Plac Bernardyński, następnie na Chełmską, tak jak się wycofywały główne siły batalionu. Pierwszy pluton, nasz, były porucznika „Romana”, bo porucznik „Roman” już nie żył, przestał istnieć. 1. drużyna, która była najlepiej uzbrojona, broniła się najdłużej. W końcu ci, którzy zostali przy życiu, poddali się po wyczerpaniu amunicji, zostali wszyscy zabici, rozstrzelani przed tym domem. Po wojnie, a przed ekshumacją, był tam taki zbiorowy grób. Ocalały trzy łączniczki, z których jedna była w okopie, w tym dołku, razem z „Piotrem”, czyli Andrzejem Królikowskim. W chwili, kiedy zobaczyła, że on tak jakoś opuścił głowę, podniosła mu tę głowę i zobaczyła, że on ma tę głowę całkowicie rozłupaną. Dostała wtedy jakiegoś takiego ataku, wyskoczyła i pobiegła w tył. Zatrzymała się mocno daleko, bo gdzieś chyba przy Goraszewskiej, gdzie jacyś ludzie jej powiedzieli: „Niech pani zdejmuje opaskę, bo pani siebie narazi i nas”. [...] Zastępca dowódcy drużyny, dowódcą drużyny był podchorąży „Sulima”, zastępcą był starszy strzelec „Jarobój” Remiszewski, dwóm pozostałym łączniczkom, gdzieś tak pod koniec walki, kazał przejść do domu i też zdjąć opaski, co one zrobiły. W ten sposób, gdy Niemcy tam weszli, one zostały potraktowane jako ludność cywilna. Były przewiezione na Plac Narutowicza, do żandarmerii, to jest ten dom akademicki, wielki, stamtąd do kościoła, takiego czerwonego, na Woli i stamtąd były chyba wypuszczone, albo stamtąd, z kolei, do Pruszkowa i z Pruszkowa wyszły. Z jedną z nich rozmawiałem w latach bodajże, siedemdziesiątych i ona mi powiedziała, że jak one były wyprowadzane z tego domu na Okrężnej 64, to stał tam znany im z widzenia i z plutonu chłopak, z obwiązaną głową, więc wynikałoby, że to był „Sękaty”, Pokrzywnicki. W każdym razie przepadł bez śladu, tak że nie wiem, czy też był przywieziony na tę żandarmerię na Plac Narutowicza, czy nie, czy się od razu przyznał, że jest powstańcem, czy nie. Nie mam zupełnie pojęcia. Faktem jest, że po wojnie i jego matka, i jego starsza siostra szukały go wszelkimi możliwymi sposobami, przez gazety, przez Czerwony Krzyż, przez wszystko, co się tylko dało – bez żadnego skutku. Przepadł. 2. drużyna broniła się, póki mogła, po czym część jej, w każdym razie ci trzej, o których już wspominałem, to się wycofywali, i z tego tylko „Jeżowi” udało się dotrzeć przynajmniej na Morszyńską 15. 3. drużyna, ta, która była osłonięta tym murkiem, uniemożliwiającym normalne prowadzenie ognia, częściowo też się wykruszyła w sposób naturalny, część, która jeszcze pozostała, już nie miała amunicji, zeszła do piwnicy. Jakoś w tej piwnicy doczekali zmroku i wtedy wyszli, rozsypali się, to było kilku chłopców, niedużo. W ten sposób dla nas Powstanie się skończyło. W tamtym terenie, żeby nie wiem co, przy takich siłach i środkach wiele zdziałać się nie dało. I tak działaliśmy na tyle dobrze, na ileśmy mogli, i tak długo, jak mogliśmy. Wracam teraz do nas. Nocujemy w remizie strażackiej w Wilanowie. Rano powiadam, że pójdę się rozejrzeć do Wilanowa, co słychać, co się dzieje. Przypomniałem sobie, że przecież w Wilanowie mieszka dowódca drugiej sekcji naszej drużyny Bojowych Szkół – „Kogut”. Nie wiedziałem wtedy, jak on ma na nazwisko, ale wiedziałem, że jest synem kierownika szkoły powszechnej, więc w Wilanowie wtedy się dowiedzieć, gdzie tu mieszka kierownik szkoły, nie było aż tak trudno. Dotarłem tam do nich. U nich wykąpałem się, dostałem jedzenie, oczyściłem sobie buty, przyszyłem sobie guziki do bluzy, cywilne, normalne i ruszyłem z powrotem do tej remizy strażackiej. Przy tej remizie okazuje się – pusta. Wszyscy, co tam byli, poszli już dalej. Wtedy nie wiedziałem, czy ich jacyś Niemcy popędzili dalej, czy sami poszli, czy co to było. Dość, że ich nie było. Myślałem sobie, żeby może wracać znowu do „Koguta”, ale ledwo zrobiłem parę kroków, na tych rozstajnych drogach zatrzymał mnie posterunek niemiecki. Stało dwóch żołnierzy, kto ty jesteś, dokąd idziesz, papiery, dokumenty. Jeden z nich mówił po polsku. Była to polszczyzna autochtońska, nie umiem powiedzieć z jakich stron, w każdym razie zaczął od tego, że powiada: „A ty to jesteś z tej
polnische Cytadela.”
Zitadelle by powiedziałby, gdyby mówił po niemiecku. Więc ja: „Nie, nie, skądże znowu.” Z piętnaście minut chybaśmy sobie tak rozmawiali i wobec mego uporu, godnego mojego patrona, św. Piotra, który wiedział, co robi, jak się upierał, że nie ma nic wspólnego z tą całą historią, zostałem wypuszczony – „To sobie idź.” Poszedłem, ale nie do „Koguta”, bo już wolałem się nie kręcić na tej drodze, tylko tą drogą prostopadłą i po chwili spotkałem dwie łączniczki, nie z naszego plutonu, ale gdzieś z Komendy, które zresztą o nasz pluton się ocierały, bo mówią: „Słuchaj, ty tu idziesz, a na Wolicy jest podchorąży ‹‹Doliwa››”. Myślę, to w porządku, przynajmniej nie będę taki bezpański, chyba ten „Doliwa” wie, co dalej robić. Podszedłem pod tę Wolicę, to był wtedy
Liegenschaft, majątek pod zarządem przymusowym, ale jak tam doszedłem, to z kolei myślę: dobrze, o kierownika szkoły to ja się mogłem pytać, ale jak się mam pytać o podchorążego „Doliwę”, jak nie znam ani imienia, ani nazwiska? W związku z tym siadłem sobie na miedzy i czekam, aż te dziewczyny będą wracały. Ale one nie wróciły. Tu już wieczór zapada, a one nie wracają. Myślę sobie, na prowincji tak samo godzina policyjna pewno jest, jak i w Warszawie. Ruszyłem przed siebie i tu mi się znowu przypomniało, na zasadzie takiego błysku, że przecież moi przyjaciele ze szkoły, właściwie ich rodzice, mają chałupę w Zalesiu, trzeba iść do tego Zalesia. Jeszcze przed kompletnymi ciemnościami do tego Zalesia doszedłem. Matka tych chłopców powiada: „No cóż, mam dwóch synów, to będziesz tu trzecim synem.” W Zalesiu byłem do początku listopada. Trochę pomagałem tak, trochę pomagałem inaczej. W tym czasie okazało się, że Janek Froelich, czyli przedpowstaniowy dowódca sekcji, „Smukły”, mieszka gdzieś w Gołkowie czy w Głoskowie, w każdym razie też na tej linii grójeckiej. Poszedłem do niego. On mi wtedy powiedział, że poza Warszawą, w rejonie tych lasów i tych miejscowości tego powiatu piaseczyńskiego, przynajmniej udało mu się, zgodnie z poleceniem „Jaszczura”, skontaktować się z „Lancą”, to był taki dowódca oddziału partyzanckiego, że „Lanca” ma iść na Powstanie, na co „Lanca” powiedział, że głupi to on nie jest i na żadne Powstania chodzić nie będzie i ludzi tracić nie będzie. Tak to wyglądało. Na samym początku listopada ktoś (bo tam się przewijali różni ludzie z Warszawy, z Sadyby), już nie pamiętam jaką drogą, czy to bezpośrednio mi ktoś powiedział, czy powiedział komuś innemu, a ten ktoś inny mnie, w każdym razie doszła do mnie wiadomość, że mój wuj pracuje w Krakowie w aptece „Pod Złotym Lwem” albo przy ulicy Długiej, albo Basztowej, jednej z tych ulic odchodzących od Plant. Myślę sobie, nie będę już wiecznie siedział tutaj ludziom, w końcu obcym, na karku, pojadę do Krakowa. Do Krakowa jechało się w dość skomplikowany sposób, najpierw kolejką grójecką, później jakąś okazją, na trasę tej linii kolejowej, która normalnie kiedyś jechała z Warszawy, i później od Skierniewic czy Żyrardowa nawet, to już można było koleją jechać. Dojechałem do Krakowa pod wieczór, tam się zorientowałem, że apteka jest już zamknięta. Znowu ktoś, gdzieś na ulicy, zapytany o jakieś noclegi polecił mi, że u zakonnic, u sióstr zytek, na ulicy Koletek, też tak ładnie się to nazywało dla warszawskiego ucha, są noclegi za darmo. Poszedłem tam, rzeczywiście był ten nocleg. Nazajutrz poszedłem do tej apteki, dowiedziałem się, że wuj rzeczywiście tam przyjechał, pobył chwilę, jeden dzień czy dwa dni i pojechał z powrotem, ale ta pani Lenartowicz, właścicielka apteki, nie wie, dokąd pojechał, jaki ma adres. Tyle tylko wiedziałem, że żyje. Dobre i to. Wobec tego postanowiłem wrócić do Zalesia. Poszedłem na dworzec, ażeby zobaczyć, jakież to mam pociągi w stronę Żyrardowa, i w drodze na ten dworzec, właściwie już przy dworcu, bo wejście do dworca ze względów bezpieczeństwa było przez taki murowany labirynt, w tym labiryncie zatrzymuje mnie człowiek: „Dokumenty”. Nie byli to żadni Niemcy, tylko kochani rodacy, którzy, nie wiem, czy dostawali od łebka, ale w każdym razie na użytek niemieckiej policji ludzi łapali. Jak zobaczyli, że jest to warszawski
Schulausweis, warszawska legitymacja szkolna, to do kieszeni tę legitymację, staniesz tu. Bez legitymacji trudno jest się ruszać. Jak nas się już tak zebrało ze dwadzieścia osób, w różnym wieku, to pomaszerowaliśmy z tymi łapsami na ulicę Szlak, do komendy policji kryminalnej, niemieckiej Kripo. Tam była selekcja, też nie od razu, oczywiście się czekało. Na tej selekcji pytali mnie, co ja robię. „Co robię? Drzewo rąbię.” „Gdzie rąbiesz drzewo?” „W Zalesiu”. „Aha. To nie musisz. Ty jesteś przecież ze szkoły mechanicznej, nie będziesz rąbał drzewa przecież. Idź tam i powiedz...” – już nie pamiętam, wtedy była taka historia, że oni każdemu mówili: idziesz tym korytarzem, albo na lewo, albo na prawo, już nie pamiętam jak to było. W każdym razie jak powiedziałem to, co miałem powiedzieć, to znowu się znalazłem w jakiejś grupie i jak ta grupa była dostatecznie duża, to, tym razem już pod konwojem, prawdziwym, poszliśmy do obozu na Prądniku. Obóz na Prądniku w kategoriach warszawskich to jest tak jak w Warszawie była Skaryszewska. To znaczy obóz przejściowy dla ludzi, którzy mają być kierowani na roboty do Niemiec. W tym obozie byłem (ponieważ to był piątek czy sobota) co najmniej trzy dni. Tam również była selekcja. Poza tym tam było odwszenie, chociaż wtedy jeszcze wszy nie miałem, ale powszechne odwszenie było, więc nie było co gadać. Tam była komisja lekarska, która polegała na tym, że w czasie jak ubrania były w tej odwszalni, to myśmy z takimi karteczkami szli sobie na golasa przed wysoką komisją, i to tyle. W tym obozie prądnickim przydarzyły mi się dwie rzeczy. Po pierwsze, spotkałem tam starszego strzelca „Olczyka”, czyli Andrzeja Gwiżdża, który pracował w Krakowie w „Społem” i liczył na to, że to „Społem” go wyciągnie. I się nie przeliczył, rzeczywiście go wyciągnęło. Na wszelki wypadek mi dał adres krakowski, swój i swojej rodziny. Po drugie, w tym obozie natknąłem się na
Lageraufsichta, czyli strażnika, normalnie mówiącego po polsku, który wdał się ze mną w rozmowę i powiada: „Chodź, to cię poczęstuję zupą, bo tutaj przecież nic nie dają do jedzenia.” Rzeczywiście, tam nic nie dawali do jedzenia, mieli taki zwyczaj. Poszliśmy na tę zupę, on mówi: „Słuchaj, a ty jesteś z Powstania?” „Z jakiego znowu Powstania?” „Nie wygłupiaj się, przecież ja byłem w Powstaniu, na Żoliborzu, a ty mi mówisz, że nie byłeś, jak jesteś z Warszawy?” „Jak to, to pan był na Żoliborzu w Powstaniu, a tutaj pan jest za
Lageraufsichta?” „Wiesz, ja jestem Ukrainiec. Jak mnie złapali, to ja zaraz powiedziałem, że jestem Ukraińcem. Jak usłyszeli, że jestem Ukraińcem, to mnie tu dali na tego strażnika.” Pięknie. Mówię: „Wie pan, jak już tak sobie rozmawiamy, to może się zgłosić, że jestem...” (wśród tych ludzi prowadzonych wtedy w tej transzy co ja był taki, z którym się też zgadałem, chłopak ze Starówki, z Powstania) „...gdybyśmy się tak zgłosili jako jeńcy wojenni, to co? Przecież już jest po kapitulacji, w zasadzie mieliśmy prawo nie pójść do niewoli, ale jak nas złapali, to możemy iść.” On mówi: „Słuchaj, nie wygłupiaj się, nie rób tego, dlatego że powstaje Polska Siła Pomocnicza przy Wehrmachcie i jak powiesz, że jesteś jeńcem, a już są rozmowy...” (to była jakaś plotka kompletna) „...toczą się rozmowy między dowódcami AK a dowództwem Wehrmachtu w sprawie przeformowania byłych jeńców powstaniowych w siłę polską przy Wehrmachcie i po co ci to?” Żadnych rozmów, oczywiście, nikogo z dowództwa polskiego w sprawie tworzenia takiego legionu, czy jak by to nazwać, nie było, to była jakaś zupełnie zadziwiająca plotka, nie wiem przez kogo wymyślona i puszczona, natomiast prawdą było, że rzeczywiście wtedy przy armii niemieckiej zaczęły się tworzyć takie
Polnische Hilfskräfte – Polskie Siły Pomocnicze. Pisał o nich zresztą już grubo po wojnie, w sześćdziesiątych latach, Stanisław Dąbrowa-Kostka w „Życiu Literackim”. Zresztą ja widziałem na własne oczy tych ochotników. Więc to – nie. Minęła sobota, niedziela, w poniedziałek była selekcja i dowiaduję się, że idę do AW, ja i ten mój nowy kolega, Jacek Grubiński ze Starówki. AW to
Ausbildungwerkstätten des Reichsluftfahrtsministeriums Abteilung Krakau, czyli warsztaty szkoleniowe dla przemysłu lotniczego. To znowu nas tam przeprowadzili. Tam zakwaterowani byliśmy w domu akademickim na rogu Jabłonowskich i Czapskich, a warsztaty były na Krupniczej. Ogólnie tam trudno mówić o jakimkolwiek cierpiętnictwie czy męczennictwie, karmiono tam zupełnie przyzwoicie. Te warsztaty były ot, takie sobie, jak to warsztaty. W czasie wolnym (mieliśmy legitymacje – wszystkim nam zrobiono fotografie i wystawiono legitymacje) można sobie było chodzić po Krakowie, luźno, w ogóle było to bardzo miłe. Wszyscy sobie tak liczyli, że jak długo można, to trzeba tu być, bo to jest najpewniejsze, już człowieka nie złapią, a innych dokumentów się nie ma. Okazało się tylko, że co jakiś czas idzie transport do Rzeszy. Gdzieś na samym początku grudnia czy w końcu listopada całkowicie zlikwidowano te warsztaty krakowskie i jedziemy do Rzeszy. I z dworca krakowskiego (to nie był dworzec osobowy, tylko tak zwany dworzec towarowy, czyli ten dalszy ciąg, gdzie się ludzie nie kręcą, gdzie są puste perony i jakieś tylko przeładunkowe urządzenia), w końcowym etapie z pomocą autentycznych Niemców, autentycznych niemieckich kolejarzy, uciekłem z tego transportu. Poszedłem na Kremerowską do kapitana „Stryka”, do Gwiżdżów. Oni już mieli adres mojego wuja, dlatego że ciotka dała w jakiejś gazecie ogłoszenie, że może ktoś widział jej syna i mnie. Jak ktoś widział, to niech da znać do Piotrkowa, na Lipową 16. W związku z tym następnego dnia „Stryk” mi skombinował kilka zaświadczeń z RGO – Rady Głównej Opiekuńczej, że jadę tu, że jadę tam, że jadę ówdzie, w razie potrzeby żeby użyć, i z tym pojechałem do Piotrkowa. W Piotrkowie bardzo się ucieszyli, ale sami mieszkali u dalekich swoich krewnych, moich już żadnych zupełnie, w tłoku wielkim, bo całe mieszkanie zapełnione nie tylko normalnymi mieszkańcami, ale i warszawiakami. Dostałem możność wykąpania się w balii, zostałem natarty przez magistra, czyli wuja, maścią przeciwświerzbową, bo z tych
Ausbildungwerkstätten jednak przywiozłem i świerzb, i wszy. Ubranie poszło do odwszenia, tym razem prawdziwego, w tym Piotrkowie Trybunalskim. Co tu ze mną zrobić? Dostałem płaszcz przyzwoity i w płaszczu, w wysokich butach, zostałem skierowany do sąsiada piętro niżej, który to sąsiad był przedwojennym wachmistrzem, w czasie wojny kelnerem, o którym ci lokatorzy mieszkający nad nim mieli zdanie dość wątpliwe, że nie wiadomo kto on jest, bo do tej restauracji to Niemcy chodzą. Ale on sam powiedział, że „jak u państwa będzie za dużo tych warszawiaków, to ja chętnie przyjmę.” Okazało się, że to był punkt kontaktowy Armii Ludowej. To okazało się w ten sposób, że na wieczór, na nocleg, tam przychodziła kupa chłopa. Wtedy ten kelner, bardzo żałuję, nie pamiętam zupełnie jego nazwiska, przynosił ze swojego miejsca pracy różne zakąski, i nie tylko zakąski, to towarzystwo sobie siadało, jadło kolację, popijało, ja też sobie jadłem z nimi tę kolację. I oni zaczynają do mnie mówić wtedy: „Kapralu, właściwie dokąd ty jedziesz, skąd ty jesteś?” Mówię: „Nie jestem kapralem.” „Nie jesteś, ale możesz być.” W każdym razie zaczęli mnie jako tego warszawiaka namawiać, żebym tam przyłączył się do nich. Mówię, że nie bardzo mogę, bo przysięgałem tu, nie mogę przyjść tam. „Aha, to w porządku. Nie możesz, to nie możesz. Nie, to nie.” Chyba jeszcze trwała wojna, ale już to było po wyzwoleniu, jak w jakiejś sprawie zostałem wysłany do Piotrkowa i przy okazji odwiedziłem tego wachmistrza, który, widać za te wojenne swoje zasługi, dostał własną knajpę. Odwiedziłem go w tej knajpie, nawet się ucieszył, nalał mi pół setki i powiada: „Widzisz, widzisz, jakbyś wtedy przyszedł do nas, to byś teraz był komendantem milicji na gminie. A tak, to musisz uciekać jak ten zając.” Tak mi ładnie powiedział. W tym Piotrkowie od kuzynki dowiedziałem się, że Andrzej Bukar jest cały, zdrowy i że jest przypuszczalnie w Pławnie. O tym, że jego rodzina mieszkała w Pławnie, to wiedziałem, tu się okazało, że do tego Pławna dotarł. Pławno jest nie tak znowu daleko od Piotrkowa, bo jest z dziesięć kilometrów od Radomska. A wiedziałem z jego opowiadań, jeszcze z czasów warszawskich, przedpowstaniowych, że tam jest jakaś partyzantka. Myślę sobie – to tam pojadę, przynajmniej nie będę dla nikogo ciężarem, tylko będę sobie w tej partyzantce. Napisałem do niego pocztóweczkę, bardzo szybko dostałem odpowiedź: „Przyjeżdżaj”. Tak, że już czyściusieńki, w nowym płaszczu, pojechałem do Pławna. Jechało się koleją do Teklinowa, później się szło ileś kilometrów. Na miejscu okazało się, że partyzantki jako takiej to nie ma, bo jest zima. To znaczy owszem, w porządku, jestem w oddziale, tylko ten oddział jest po chałupach. Więc w danym wypadku ja razem z Andrzejem mieszkałem przy jego rodzinie – dziadku, matce i siostrach. Teoretycznie byliśmy w składzie grupy „Jerzego”, to był porucznik Szymon Zaremba. Ale tylko teoretycznie, dlatego że to był już okres misji Freston, czyli misji brytyjskiej, która przyjechała zobaczyć, czy warto jeszcze w tę AK inwestować, czy nie warto. Zanim stwierdziła, że nie warto, to tam sobie jeździła po dworach, kontaktowała się chyba z Okulickim, w każdym razie jej osłoną dowodził ten właśnie „Jerzy”, który zresztą później, udając brytyjskiego kaprala (oficera nie mógł, bo to jest kwestia ewidencyjna) razem z nimi przez Moskwę przedostał się do Anglii. Za to praktycznie podlegaliśmy majorowi Majewskiemu. Henryk Majewski, który w Warszawie, w Powstaniu, był kapitanem (nie wiem, czy na kapitulację został majorem czy po odniesieniu rany), miał pseudonim „Victor” [...]. Z tym majorem utrzymywaliśmy stały kontakt. Po przyjściu Armii Czerwonej, Pławno zajęła jakaś jednostka pancerna gwardii, przywitanie było bardzo przyzwoite. Wyprawili wielką ucztę, w czasie której dowiedzieliśmy się, po pierwsze, że po nich przyjdą inni, z którymi lepiej, żebyśmy uważali, po drugie, że Polacy, wiadomo, że są różni, bo są od Mikołaszy i nie od Mikołaszy, i ci od Mikołaszy nie są dobrzy, więc mamy tym bardziej uważać. Następnie został wypisany papier, który nie miał żadnej wartości, ale był takim przejawem chęci pomożenia. Był to papier wyrwany z zeszytu szkolnego, podbity pieczątką wojskową, trójkątną, poczta polowa nr taki a taki, po rosyjsku, że „się potwierdza, że miejscowy oddział partyzancki brał udział w zdobyciu umocnionego punktu oporu faszystowskiego zwierza,
goroda Pławno.” Nie było napisane ani jaki oddział, ani komu się to wystawia, myśmy o to nie pytali. Wiem, że takich zaświadczeń oddziały pierwszego rzutu wystawiały dość sporo. Niektórzy brali to na poważnie, niektórzy uważali, że to jest jakieś oszustwo. To nie było oszustwo. Na poważnie nie można jednak było tego brać, ponieważ pokazanie tego komukolwiek robiło człowieka bardziej podejrzanym niż niepokazanie. W każdym razie w dwa dni, chyba, po tym wyzwoleniu
goroda Pławno,
ukrieplionnowo punkta oborony (w którym Niemcy, zresztą, się nie bronili akurat) major nas powiadomił, że Armia Krajowa została rozwiązana. Czyli powiadomił nas, przypuszczalnie, 20 stycznia. 19 stycznia została rozwiązana, 20 nas powiadomił. Jeździł do Częstochowy, jeździł jeszcze gdzieś, więc myślę, że miał kontakty znacznie wyższe, niż to w naszej wyobraźni mogło zaistnieć. Jak nas zawiadomił, że AK jest rozwiązana, to ja się spytałem, co on na to, żebyśmy wstąpili do wojska, bo się mówi tak, mówi się inaczej. Jedni mówili, że trzeba wstępować do tego wojska, drudzy mówili, że za Boga nie. Mówi: „Rób sobie jak chcesz, ale zobacz.” To wybrałem się do Radomska, to było dziesięć kilometrów po śniegu, drogą. Przyszedłem do tego Radomska, wojska tam nie znalazłem polskiego, ale pod jakimś domem z chorągwią wiszącą znalazłem człowieka, który był w wojskowym płaszczu, w wojskowych butach, w pilotce skórzanej na głowie, ale był z pepeszą, więc znaczy, że jakaś osoba wojskowa. Spytałem, gdzie tu można wstąpić do wojska. On na to powiada, że „chyba jesteś na to za młody”, ja mu na to, że „do partyzantki nie byłem za młody, a teraz mam być za młody?” „A, z partyzantki, to wstępuj do milicji.” Szczerze mówiąc, wtedy nikt nie wiedział, co to ma być ta milicja. Powiedziałem, że się zastanowię. Ale jak się obróciłem i zacząłem wracać do Pławna, to zobaczyłem taki transparent, między domami rozpięty: „Pod sąd skrytobójców z AK i NSZ”. Bardzo mi się to nie podobało, przestałem myśleć o wstąpieniu do czegokolwiek. Przyszedłem z powrotem, mówię: „Wiecie, taki transparent tam jest.” Myśmy z NSZ-tem nie mieli nic wspólnego, a z kolei NSZ z nami. NSZ nie uznawał ani rządu emigracyjnego, ani władz delegackich, przynajmniej ta część, która się nie podporządkowała Armii Krajowej, bo część się podporządkowała. Major mówi: „Wiecie co? Tak jak się rozejrzałem, to i tak musimy stąd pryskać.” I w ten sposób opuściliśmy Pławno, przyjechaliśmy do Warszawy, konkretnie do Anina. Koleją chyba do Włoch, we Włochach przenocowaliśmy, w dzień przyjechaliśmy do Anina. W Aninie znowu nocowaliśmy, ja poszedłem rozejrzeć się, jak to wygląda w Warszawie, Andrzej Bukar też. W Warszawie, na Saskiej Kępie, spotkałem moją matkę rodzoną. A matka mówi: „Słuchaj, oni już wrócili, Anielka, Gerwazy i mieszkają na Sadybie, na Godebskiego.” Wobec tego jeszcze wróciłem do Anina, powiedziałem, że odnalazłem matkę, że z wami się żegnam. Matka moja chorowała ciężko na płuca, korzystała z tego, że miała możliwość siedzenia w terenie mniej więcej lesistym i połowę okupacji przemieszkała w Izabelinie, wśród lasów. A zaraz w lutym dostała skierowanie do sanatorium i stąd też nie mieszkała w Warszawie, tylko najpierw w sanatorium w Otwocku, później w sanatorium na Dolnym Śląsku, w Krzyżatce, która się teraz nazywa Kowary. Wróciłem do wujostwa i zacząłem chodzić do szkół. Później się pojawiło harcerstwo, więc jako były członek Szarych Szeregów wstąpiłem do tego harcerstwa, do hufca Śródmieście. W ogóle była taka sytuacja, że wszystko było tymczasowe. Te władze wcale mi się, nie tylko mnie, nie podobały, ale też spotkałem podchorążego, nie od nas, ale znajomego, i mówię mu: „Słuchaj, tu jest jakaś organizacja czy nie ma?” „Daj sobie z tym spokój, w końcu przeszkolenie masz, jeżeli coś się zacznie, to się przyłączysz i będzie w porządku, a w tej chwili to nie ma sensu, żebyś do czegoś tylko należał, bo to właściwie jest prosta droga do jakieś wsypy. W tej chwili to nie jest okupacja niemiecka, nie wiadomo, z kim się ma do czynienia.” Tak że obyło się beze mnie we wszelkich nowych podziemiach. Jesienią 1945 roku, we wrześniu, powstała Komisja Likwidacyjna Armii Krajowej i w harcerstwie zaczęto mówić, żeby z niej korzystać, nawet się mówiło o tym, że tam z hufca wszyscy, którzy byli w podziemiu i Powstaniu, pójdą razem. Potem z Krakowa, od Gwiżdżów, też mnie doszły takie wiadomości, że należy tam iść, bo to jest kwestia, z kolei, wypuszczenia ludzi aresztowanych. A Gwiżdż, czyli kapitan „Stryk”, 1 sierpnia 1945 roku przyjechał z Krakowa do Warszawy. Mieliśmy takie spotkanie tych, którzy ocaleli z tego plutonu i iluś innych osób, które były w konspiracji albo na terenie Piątego Rejonu w czasie Powstania. Też, między innymi, wtedy spytałem Gwiżdża, czy właściwie jest jakaś konspiracja, czy nie ma. On powiedział, że nie ma, że są tylko postawy takie albo inne. Zaraz po powrocie do Krakowa został aresztowany. Nie wiem, czy to w jakimkolwiek związku z tą podróżą, czy nie, sądzę, że raczej nie. Rzeczywiście po Komisji Ujawnieniowej i on, i iluś tam innych zostało wypuszczonych. Później go aresztowano drugi raz, ale to już chyba w 1949 roku, o ile się nie mylę. To już była inna sprawa. Stanąłem przed tą komisją, ujawniłem się, dostałem taki papier do starostwa dzielnicowego, żeby mi wydało przyzwoite papiery. To starostwo rzeczywiście mi wydało przyzwoite papiery jak na owe czasy. To się nazywało „tymczasowe zaświadczenie tożsamości”, którym się legitymowałem do czasu wydania dowodów osobistych, czyli 1951 czy 1952 roku, nie pamiętam już, kiedy zaczęto wydawać dowody osobiste. W 1947 roku zdałem maturę, poszedłem na politechnikę, właściwie dlatego, że matka sobie życzyła tego. Sam nie miałem zupełnie koncepcji, co ze sobą robić. Większość moich kolegów jakoś miała pomysły, że to będą robili, że tamto będą robili. Ja nie miałem. [...] Na tej architekturze, na tej politechnice, mi się bardzo nie podobało, czułem, że nie mam w tym kierunku odpowiednich zdolności, odpowiednich chęci, że inni są znacznie lepsi ode mnie, miałem dziury w matematyce. Tymczasem spotkałem znowu Bogdana Zahna, czyli dawnego „Mefista”, który jeszcze w 1945, 1946 roku też działał w harcerstwie. Poszukiwał jakichś dróg, robił jakieś starszoharcerskie spotkania dyskusyjne, to było bardzo interesujące. Potem mi zniknął z oczu. W 1948 roku go spotykam jako przewodniczącego dzielnicy, chyba Związku Walki Młodych czy już ZMP, nie umiem powiedzieć. W różnych wykazach historycznych Zahn, jak również „Kolejarz”, czyli ten, który został zamordowany 2 września, obaj są wykazani bardzo często jako polegli 1 sierpnia 1944. Jeden żył jeszcze miesiąc i dzień, a drugi żył do lat siedemdziesiątych. Bogdan mnie zachęcał, żebym przyszedł do nich, ja zacząłem go odwiedzać, była to taka sama młodzież jak wszędzie, zupełnie normalna. Tam z kolei oni: „Kto to jest?” „To kolega Bogdana z konspiracji, z Powstania.” Im się znowu w głowie nie mieściło, że przewodniczący był w Armii Krajowej. Dość, że już w czasach zetempowskich mnie się spytano, nie pytając, czy wstępuję, czy nie, ale spytano, czy bym nie poprowadził referatu oświatowego na dzielnicy. „Mogę to robić.” Specjalnie się tam nie wsławiłem i robiłem to bardzo krótko, ale zachęciło mnie to, żeby może postudiować nauki społeczne. I w związku z tym zdawałem na Akademię Nauk Politycznych, była taka uczelnia, przedwojenna jeszcze, która miała wydział społeczno-administracyjny i drugi wydział dyplomatyczno-konsularny. Zdałem bardzo ładnie, ale ponieważ byłem jednocześnie studentem politechniki, więc mnie nie przyjęto. Wobec czego przed następnymi egzaminami zrezygnowałem całkowicie z politechniki i zdałem na socjologię, na Uniwersytet Warszawski. Tu już zostałem przyjęty, tylko że to był rok 1949 i socjologia, wraz z paroma innymi kierunkami, jako „burżuazyjna pseudonauka” została zlikwidowana, a na to miejsce powstało Studium Nauk Społecznych. Skończyłem to Studium Nauk Społecznych, zrobiłem kurs magisterski. Po pierwszym roku studiów podjąłem pracę zawodową w wydawnictwie jako najpierw młodszy redaktor, potem redaktor, potem starszy redaktor i później to już tak się układało. Dodać mogę tyle, że w latach 1976 czy 1977-1989 byłem w tej, jak się to mówi, opozycji demokratycznej, najpierw w takich klubach dyskusyjnych, później, czyli od 1977 roku, w drugim obiegu. Kto ciekawy, to może sobie w bibliotekach typu Biblioteka Narodowa czy Uniwersytecka zobaczyć w katalogach, co mi się tam zdarzyło czy tłumaczyć, czy redagować.
- Czy spotykały pana kiedyś represje w związku z uczestnictwem w Powstaniu?
Bezpośrednie represje mnie nie spotykały. Nigdy nie robiłem tajemnicy z tego, że byłem w konspiracji i w Powstaniu, zresztą chyba w 1946 roku wstąpiłem wraz ze sporą grupką kolegów do stowarzyszenia kombatanckiego, które się wtedy nazywało (wtedy było dużo różnych) Związek Uczestników Walki Zbrojnej o Niepodległość i Demokrację. 1 września 1949 roku wszystkie te organizacje zostały zlikwidowane, czyli połączone i utworzony został ZBOWiD. Ale przedtem to było ileś tam tych organizacji. Nie spotykały mnie represje bezpośrednie.
Warszawa, 9 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk